Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



VII.

Długo patrzył za nią z otwartemi ustami i błądził wzrokiem po krzakach...
Przeszli koło niego jacyś ludzie. Ptak przeleciał. Jakaś baba, mijając go, spytała, czy nie kupi jagód — on stał nieruchomy.
Nawrócił i poszedł znowu powoli, doszedł do połowy drogi, schylił się, podniósł konwalje, rzucone przez Olgę, gałązkę bzu, zerwaną przez nią i ciśniętą gniewnie.
— Pocóż to wszystko? — począł rozmyślać.
— Ach, głupiec, głupiec ze mnie! — krzyknął prawie i szybkim krokiem szedł aleją. — Prosiłem o przebaczenie, a ona... nie może być... Co za myśl!
Szczęśliwy, jaśniejący, jak gdyby mu księżyc świecił na czole — według wyrażenia się niańki — usiadł w kącie kanapy i palcem na zakurzonym stole napisał: Olga.
— Ach, jaki kurz! — zauważył, ocknąwszy się z zachwytu. — Zachar! Zachar! — wołał długo, gdyż Zachar z furmanami siedział przy bramie, wychodzącej na boczną uliczkę.
— Chodź! — groźnym szeptem powiedziała Anisja, ciągnąc go za rękaw. — Barin oddawna cię woła.