Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, prawdę mówisz, Andrzeju... lenię się.
Andrzej myślał nad tem jakby go z tej śpiączki rozruszać, a tymczasem przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle się zaśmiał.
— A cóż to masz, widzę, jedną skarpetkę nicianą, a drugą bawełnianą — rzekł, wskazując na nogi Obłomowa. — I koszulę też na odwrót wdziałeś!
Obłomow spojrzał na nogi, potem na koszulę.
— Prawda — zauważył zdetonowany trochę. — Tego Zachara to mi Pan Bóg zesłał chyba za karę. Nie uwierzysz, jak on mnie wymęczył! Spiera się ze mną, gada niegrzeczności, a o robotę nie pytaj!
— Ach, Iljusza, Iljusza! — rzekł Sztolc. — Nie! Nie mogę cię zostawić tak, jak jesteś. Za tydzień nie poznasz siebie. Wieczorem zakomunikuję ci szczegółowy plan, co będziemy dalej robić. A teraz ubieraj się! Poczekaj! Podniosę cię... Zachar! — krzyknął. — Dawaj ubranie Ilji Iljiczowi!
— Dokąd? Zmiłuj się? Co tobie? Zaraz przyjdą Tarantjew z Aleksiejewym na obiad. Potem chcieli...
Sztolc, nie słuchając tego, mówił:
— Zachar! Dawaj panu ubranie! Ubieraj go!
— Słucham, batiuszka Andrej Iwanycz... zaraz... tylko wyczyszczę buty — z akcentem zadowolenia rzekł Zachar.
— Jakto? Do piątej godziny nie miałeś czasu oczyścić butów?
— Były czyszczone jeszcze przed tygodniem, ale barin nie wychodził, więc trochę zblakły.
— Dawaj, jakie są. Moje walizy wnieś do bawialnego pokoju. Ja u was zamieszkam. Zaraz się ubiorę. I ty, Ilja, bądź gotów. Po drodze zjemy obiad... potem pojedziemy do jednych, do drugich...