Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ ty tego... jakże tak nagle? Poczekaj! Pozwól pomyśleć... jestem nie ogolony...
— Niema o czem myśleć i w głowę się skrobać. Ogolisz się po drodze. Zawiozę cię.
— Do kogoż mamy jechać? — ze smutkiem zawołał Obłomow. — Do nieznajomych? Co ty jeszcze wymyślisz! Pójdę raczej do Iwana Gierasimowicza... od trzech dni tam nie byłem...
Coż to za Iwan Gierasimowicz?
— Służyliśmy kiedyś razem...
— Ten siwy egzekutor? Także znalazłeś! Co za przyjemność z takim bałwanem czas tracić!
— Jak ty ostro odzywasz się czasem o ludziach, Andrzeju. A przecież to dobry człowiek, tylko holenderskich koszul nie nosi...
— Co u niego robić? O czem z nim mówić? — pytał Sztolc.
— U niego w domu, wiesz, tak jakoś porządnie, przytulnie... Pokoje małe, kanapy głębokie, z głową się schowasz jakby cię nie było. Okna zupełnie prawie zakryte bluszczami i kaktusami, tuzin kanarków, trzy psy, takie poczciwe. Zakąska zawsze na stole. Na obrazach sceny familijne. Jak przyjdziesz — odejść się nie chce. Siedzisz i nie troszczysz się, nie myślisz o niczem. Czujesz, że koło ciebie jest człowiek nieuczony i, o żadnej wymianie myśli z nim mowy być nie może, ale natomiast niema w nim przebiegłości, jest dobry, gościnny, bez pretensji, i nie obmówi cię poza oczy.
— Cóż wy robicie?
— Co? Gdy przyjdę, siedzimy sobie na kanapach jeden naprzeciwko drugiego z założonemi nogami; on pali fajkę...
— A ty?