Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biegli prawie oboje aleją aż do końca ogrodu, nie przemówiwszy do siebie ani słowa. Obłomow niespokojnie patrzył na wszystkie strony, a ona zupełnie pochyliła głowę i zasłoniła twarz woalką.
— Wiec jutro? — spytała, kiedy już zatrzymali się przed tym magazynem, gdzie służący miał oczekiwać na Olgę.
— Nie, lepiej pojutrze... nie, raczej w piątek lub sobotę.
— Dlaczego?
— Widzisz, Olgo... ja ciągle myślę... może list nadejdzie.
— Przypuśćmy. Ale jutro przyjdź na obiad, słyszysz?
— Tak, tak, dobrze, dobrze! — rzekł pośpiesznie.
Olga weszła do magazynu.
— Ach, Boże mój! Do czegośmy doszli... Jaki ciężar spadł na mnie. Co ja teraz pocznę? Soniczka, Zachar, ci panowie...