Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/528

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko to takie draby, że patrzeć się na nich nie chce!
— Ależ idź, idź! — nalegał Obłomow i krew mu uderzyła do głowy.
— Nie, dzisiaj cały dzień będę siedzieć w domu. W niedzielę może pójdę — odpowiedział obojętnie Zachar.
— Idź teraz, zaraz! — naglił go wzburzony Obłomow. — Tyś powinien...
— Poco ja pójdę! Siedem wiorst iść poto, by zjeść kisielu.
— Idź, przejdź się ze dwie godziny. Widzisz, gębę masz taką zaspaną! Przewietrzysz się.
— Gęba jak gęba — zwykle jak u naszego brata — odpowiedział Zachar, leniwie spoglądając w okno.
— Ach, mój Boże! Zaraz przyjdzie — myślał Obłomow, ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, idź, przejdź się... Masz tu dwadzieścia kopiejek, wypij piwa z przyjacielem.
— Lepiej na ganku posiedzę. Gdzież ja w taki mróz pójdę. Przed wrotami także posiedzieć mogę.
— O, nie! Jak najdalej od bramy! — żywo zaprotestował Obłomow. — Na inną ulicę pójść możesz... na lewo, do ogrodu... na tamtą stronę...
— Co za dziwna rzecz — myślał Zachar — pędzą na przechadzkę. Tego nie bywało.
— Ja już lepiej w niedzielę, Ilja Iljicz.
— Pójdziesz ty czy nie? — ścisnąwszy zęby rzekł Obłomow, naciskając Zachara.
Zachar uciekł. Obłomow poszedł do Anisji.
— Ruszaj na targ i kupisz tam do obiadu...
— Do obiadu już wszystko kupiłam... Wkrótce będzie gotów — przemawiał jej nos.