Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo zabawne! — dodała wesoło. — Myślę, że ciotka to spostrzegła, jak się pan czasem patrzy.
— W czemże właściwie widzi pani szczęście w miłości — pytał — jeśli pani nie odczuwa tych żywych wzruszeń, jakie ja przeżywam?
— W czem? Oto w tem — rzekła, wskazując na niego, na siebie, na otaczającą ich samotność. — Czyż to nie szczęście? Czyż żyłam kiedykolwiek takiem życiem? Dawniej jabym tu kwadransu nie wysiedziała sama bez książki, bez muzyki, śród tych drzew tylko. Nudziły mnie rozmowy z mężczyznami, z wyjątkiem Andrzeja Iwanycza. Myślałam o tem, ażeby jak najprędzej pozostać samej... A teraz... nawet milczeć we dwoje... wesoło.
Powiodła wzrokiem dokoła, po drzewach, po trawie, potem zatrzymała go na twarzy Obłomowa, uśmiechnęła się i podała mu rękę.
— Czyż nie doznam przykrości, gdy pan będzie odchodził? — dodała. Czyż nie będę się śpieszyć, aby zasnąć najprędzej i nie widzieć długiej nocy przed sobą? Czyż jutro rano nie poślę do pana?... Czyż...
Twarz Obłomowa rozjaśniała się po każdym słowie, w spojrzeniu lśniły promienie.
— Tak, tak! — mówił — ja także wyczekuję rana, dla mnie także noce są ciężkie. I ja jutro poślę do pani, nie w interesie, lecz żeby tylko o jeden raz więcej powtórzyć imię pani i usłyszeć dźwięk jego, dowiedzieć się o jakiejś drobnostce, dotyczącej pani, zazdrościć im, że oni oglądali już panią... My myślimy, oczekujemy, żyjemy i mamy jednakie nadzieje. Proszę mi wybaczyć moje wątpliwości. Jestem pewny, że pani mnie kocha, jak nie kochała nigdy przedtem, ani ojca, ani ciotki, ani...