Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

roda poczynała się ożywiać. Słońce posunęło się bliżej lasu.
I w domu powoli poczęła się przerywać cisza. W jednym końcu domu gdzieś drzwi skrzypnęły, na dworze dały się słyszeć czyjeś kroki, na sianie ktoś począł kichać.
Wkrótce potem służący niósł z kuchni olbrzymi samowar, uginając się pod jego ciężarem. Domowi poczęli schodzić się na wieczorną herbatę: ten miał twarz jakby pomiętą, oczy łzami zaszłe, ów wycisnął sobie przez sen czerwone piętno na twarzy i skroniach, trzeci zaś półsennym przemawiał jeszcze głosem. Wszyscy sapią jeszcze, wzdychają, poziewają, skrobią się w głowę i prostują ledwie przychodząc do siebie.
Obiad i sen zbudziły nieugaszone pragnienie, które pali gardło. Wypijają po dwanaście szklanek herbaty — nic nie pomaga. Dają się słyszeć westchnienia i niby jęki. Dla ugaszenia pragnienia piją sok borówkowy, wodę z nastoju z gruszek, kwas, a niektórzy sprawiają sobie ulgę wprost lekarskiemi zabiegami, byle suchość w gardle pokonać.
Wszyscy usiłują pozbyć się pragnienia, niby jakiejś kary Bożej. Wszyscy męczą się i trapią, jak karawana w pustyni Arabji, która nigdzie źródła wody napotkać nie może.
Iljusza też koło mamy. Wpatruje się nie bez zdziwienia w otaczające go twarze, przysłuchuje się ich sennej, bezbarwnej rozmowie. Wesoło spogląda na nich. Ciekawem wydaje mu się każde głupstwo, które z ich ust wychodzi.
Po herbacie wszyscy czemś się zajmują: jeden idzie nad brzeg rzeczki, potrącając nogą kamienie