Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raz do głowy wbili; gotowi są w ścianę łbem walić, byleby, w ich przekonaniu, postąpić słusznie.
Ona była guwernantką w zamożnym domu i miała sposobność zwiedzić obce kraje. Przejechała przez całe Niemcy, a wszystkich Niemców złączyła w jedną kupę — palących fajki na krótkich cybuszkach, plujących przez zęby praktykantów sklepowych, rzemieślników, kupców, wyciągniętych prosto, jak kije, oficerów z żołnierskiemi pyskami i urzędników z pospolitemi twarzami, zdatnych tylko do grubej roboty, do ciężkiego zdobywania grosza, do głupiego porządku, do nudnego i pedantycznego spełniania obowiązków.
W jeden tłum spędzała wszystkich tych biurgerów z ogrubiałemi rękami, z mieszczańską świeżością na twarzy i prostacką mową.
„Jak chcesz, ubierz Niemca — myślała ona — daj mu najcieńszą bieliznę, obuj w lakierowane trzewiki, daj mu żółte rękawiczki, a mimo to będzie wyglądał cały, jakby był wykrojony z pospolitego juchtu. Z pod białych mankietów wyglądać będą szorstkie, grube, czerwone ręce, a choćby najwykwintniej był odziany, wydaje się, jak piekarz albo lokaj bufetowy. Te grube łapy zdają się aż prosić, ażeby w nie wetknąć szydło lub — jest to już wiele — smyczek w orkiestrze.
W synu swoim widzieć chciała ideał jakiegoś nowożytnego barina. Choć pod względem świetności rodu byłby on dorobkiewiczem, synem ojca-mieszczanina, ale z matki miałby krew szlachecką, byłby bielutkim, pięknie zbudowanym chłopakiem, z małemi rękami i nogami, z czystą twarzą, z jasnym, bystrym wzrokiem, takim, na jakich ona napatrzyła