Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/555

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się — wszystkiego zjeść nie można. Ale żeby mieszkanie mieć na Litiejnej, dywany, ożenić się posażnie i bogato, dzieci wysoko wyprowadzić, przeszły już te czasy. I gęba już nie taka i palce czerwone... tak, poco wódkę pijesz... A jakże nie pić? Spróbuj! Gorzej, niż lokaj — mówię! Teraz i lokaj takich butów jak ja nie nosi, koszulę codziennie zmienia... Wychowanie nie takie już — teraz górę wzięli smarkacze, kręcą się, czytają, gadają po francusku...
— A na niczem się nie znają! — dodał Tarantjew.
— Nie, bracie, znają się. Teraz sprawy nie tak idą, prościej... wszędzie nam szkodzą. — Tak nie trzeba pisać — powiadają — to zbyteczna pisanina, tylko czas się traci, można prędzej... Przeszkadzają, psują.
— A kontrakt podpisany! Nie zepsuli nic! — wtrącił Tarantjew.
— To już święta rzecz. Wypijmy kumie! Jak wyślę Zatiortego, ten go wyssie trochę, a reszta dostanie się sukcesorom...
— Ale i spadkobiercy — trzecia linja. Dziesiąta woda na kisielu.
— Boję się tylko, aby się nie ożenił — dodał Iwan Matwieicz.
— Nie bój się, mówię ci. Wspomnisz moje słowo.
— Czyż tak? — wesoło spytał Iwan Matwieicz. — Widzę ja, jak wytrzeszcza oczy na moją siostrę — dodał szeptem.
— Co ci Bóg dał? — spytał Tarantjew zdziwiony.
— Milcz tylko! Jak mi Bóg miły — tak.