Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ten się wstydzi swego serca. Mówiłam mu o tem — i on się zgodził ze mną. A pan?
— Z czemże można się nie godzić, patrząc na panią? — spytał.
— Jeszcze komplement — i to jaki!
Wahała się, jak go określić.
— Banalny — dopowiedział Obłomow, nie spuszczając z niej oka.
Ona uśmiechem potwierdziła jego słowa.
— Otóż ja tego się lękałem, kiedy nie chciałem prosić pani o śpiew. Co można powiedzieć, słuchając po raz pierwszy? A coś powiedzieć trzeba. Trudno być rozumnym i szczerym równocześnie, osobliwie co do wyrażenia uczuć pod wpływem takiego wrażenia, jak wtedy...
— A ja rzeczywiście śpiewałam wówczas, jak rzadko mi się zdarza — może dotychczas nigdy... Proszę mnie o śpiew nie prosić, tak, jak wówczas ja już śpiewać nie będę... Jeszcze raz zaśpiewam... — rzekła i w tej chwili twarz jej, zdaje się, drgnęła, oczy błysnęły, usiadła, wzięła kilka mocnych akordów i zaśpiewała...
Mój Boże! Czego w tym śpiewie nie było! Nadzieja, niewyraźny lęk czegoś, burza, uniesienia szczęścia — wszystko to było w jej śpiewie — i głosie.
Długo śpiewała, od czasu do czasu odwracając się do niego i jak dziecko pytała: czy dosyć?
— Dosyć? Nie. Jeszcze to...
I śpiewała znowu.
Na policzkach jej wykwitały rumieńce ze wzruszenia. Niekiedy przez twarz przelatywały ognie serdecznych wrażeń, błysnął płomień tak dojrzałego uczucia, jak gdyby sercem przeżywała daleką przy-