Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach! — krzyknie on tylko, zdziwiony, przy Obłomowie. Niechno pan spojrzy — co za dziwo — wziąłem tylko do rąk — i złamało się.
Czasem wcale nic nie powie, tylko, zepsuwszy coś, chyłkiem postawi na to samo miejsce, a potem przekonywa Obłomowa, że to on sam zepsuł. Czasem broni się tem, jakeśmy to już mówili, — że wszystko musi mieć swój koniec. Każda rzecz, chociażby nawet z żelaza, nie może przecież trwać wieki.
W pierwszych dwóch wypadkach można byłoby się jeszcze z nim spierać, ale gdy w ostateczności występował z ostatnim argumentem, wszelkie przekonywanie było bezskuteczne i czuł się upsrawiedliwionym — bez apelacji.
Zachar raz na zawsze miał własny sposób postępowania, którego dobrowolnie nie przekraczał nigdy.
Rano nastawiał samowar, czyścił buty i tylko to ubranie, którego Obłomow żądał, ale nie to, którego nie żądał. Mogło ono wisieć dziesięć lat spokojnie.
Następnie zamiatał — nie każdego dnia wszakże — środek pokoju, nie ruszając nigdy kątów i ścierał kurze tylko z tego stołu, na którym nic nie było, ażeby nic z niego nie zdejmować.
Potem uważał, że już ma wszelkie prawo drzemać na leżance, albo z Anisią gawędzić w kuchni lub z obcą służbą przed bramą. Nic więcej go nie obchodziło.
Gdy mu kazano robić coś ponadto, spełniał polecenie niechętnie, po sprzeczce i usiłowaniach przekonania o zupełnej bezużyteczności tego żądania lub niemożliwości wypełnienia go.