Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowę jakiegoś posła i oczy na mnie wytrzeszczył, gdy mu powiedziałem, że nie czytuję dzienników. Począł mi gadać o Ludwiku Filipie, jak gdyby był jego rodzonym ojcem! Potem znowu męczył mnie pytaniem: co myślę o wyjeździe posła dyplomatycznego z Rzymu? Wartoż skazywać siebie na codzienne wysłuchiwanie wszechświatowych nowinek, krzyczeć przez cały tydzień i nie nakrzyczeć się! Dzisiaj Mechmed Ali wysłał statek do Konstantynopla, a on łamie sobie głowę nad tem: dlaczego? Jutro nie udało się coś Don Karlosowi — on znowu w strasznym niepokoju. Tam rozpoczęto budować kanał, ówdzie oddział wojska wysłano na wschód — ojcowie moi — znowu zapaliło się! Twarz mu się zmieniła, pędzi, krzyczy, jakby to wojsko na niego miało uderzyć. Rozważają, rozmyślają — tak i tak, a nudzą się przytem, bo to ich nie zajmuje. Mimo wszystkie krzyki widać tylko — sen. Są to rzeczy dla nich obojętne — oni chodzą w cudzym kapeluszu. Właściwie do roboty nic nie mają, więc rozpraszają się na wszystkie strony, nie dążąc do żadnego punktu. Pod tą niby wszechstronnością kryje się pustka, brak zamiłowania do wszystkiego. Ale wybrać skromną, małą drogę pracy, iść nią i własny głęboki ślad ryć na niej — to nudne, niewidoczne, tam wszechwiedza do niczego i niema komu piaskiem oczu zasypywać!
— My z tobą Iljusza nie rozpraszamy się? Gdzież nasza skromna, mała droga pracy? — spytał Sztolc.
Obłomow zamilkł.
— Ja także kończę właśnie... plan — odpowiedział. — Bóg z nim! — dodał gniewnie. Ja nikogo nie zaczepiam, niczego nie szukam. Tylko w tem, co jest, nie widzę normalnego życia. Nie, to nie życie,