Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/562

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj Olgo, nie patrz na mnie tak — ja się boję — rzekł. Obmyśliłem wszystko inaczej urządzić... — mówił powoli, zniżając głos i zatrzymując się, usiłując też odgadnąć nowy dla niego wyraz jej oczu i wymowę brwi. — Zdecydowałem się sam wyjechać na wieś razem z pełnomocnikiem, ażeby tam... — kończył ledwie dosłyszalnym głosem.
Olga milczała, wpatrując się w niego pilnie, niby w widziadło.
Obłomow domyślał się, jaki wyrok go czeka. Ujął kapelusz i przewlekał zapytanie, lękając się, usłyszeć fatalnego wyroku, może nawet bez apelacji. Nareszcie zapanował nad sobą.
— Czy dobrze zrozumiałem? — spytał zmienionym głosem.
Olga powoli z uczuciem dobroci, na znak zgody, głową skinęła. Obłomow, chociaż już przedtem zamiar jej odgadł, stał przed nią nieruchomy.
Wydawała się nieco wzruszoną, ale była spokojną i nieruchomą, jak posąg z kamienia. Był to ten niezwykły spokój, kiedy w skupieniu powzięty zamiar lub głęboko poruszone uczucie dają człowiekowi tyle siły, że może na krótką chwilę zapanować nad sobą. Podobną była do ranionego, który zacisnął ranę, ażeby wypowiedzieć ostatnie słowa — i umrzeć.
— Czy ty nie znienawidzisz mnie? — zapytał.
— Za co? — odezwała się słabym głosem.
— Za wszystko, co zrobiłem z tobą...
— Cóż ty zrobiłeś?
— Kochałem ciebie i miłością moją obraziłem cię.
Olga uśmiechnęła się boleśnie.
— Za to — mówił Obłomow z pochyloną głową —