Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dełkami, poruszywszy lekko listki koło siebie... i zasnęła.
Wszystko ucichło. Rozlegał się tylko silny trzeszczący głos kowalika. Nad ziemią podniosły się białe opary i powiały nad łąką i rzeką. Po chwili i rzeka jakby się uspokoiła, jakieś pluśnięcie dało się słyszeć po raz ostatni — i ona także znieruchomiała.
Dał się uczuwać wilgotny zapach powietrza. Ciemność zwiększała się coraz bardziej... Grupy drzew wyglądały niby jakieś wielkie potwory. W lesie było straszno: słychać było jakieś skrzypienie, niby głos potwora, przechodzącego z jednego miejsca na drugie, a sucha gałąź drzewa, zdaje się chrzęści pod jego nogami.
Na niebie błysnęło jarzące światełko gwiazd, niby oczy jakieś dalekie, a w oknach domu zajaśniały światła.
Wszystko ogarnęła uroczysta, wielka cisza natury. Nadeszła chwila, kiedy mocniej pracuje twórczy duch człowieka, bujniej kipią poetyckie myśli, w sercu namiętniej odzywa się uczucie, silniej męczy je tęsknota, kiedy w pospolitej i posępnej duszy człowieka rychlej dojrzewa ziarno zbrodni i kiedy... w Obłomówce wszyscy już śpią spokojnie i mocno.
— Mamo! Chodźmy na przechadzkę — mówi Iljusza.
— Bóg z tobą! Teraz na przechadzkę! — odpowiada matka — wilgoć, możesz się przeziębić i strasznie... w lesie teraz chodzi djabeł, co porywa małe dzieci.
— Dokąd je unosi? Jak on wygląda? Gdzie mieszka! — wypytuje dziecko.