Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tam masz sprawy — jakaś budowa, czy coś — mówiła, patrząc mu w oczy.
— Mój Boże! — rzekł Obłomow. — Jeżeli słuchać Sztolca, to na ciotkę nigdy kolej nie przyjdzie! On mówi, że trzeba rozpocząć budowę domu, potem droga, potem szkoła... Tego wszystkiego przez całe życie skończyć nie można! My, Olga, pojedziemy razem a wtedy...
— Gdzież my pojedziemy? Jest tam dom?
— Nie. Dom stary i zupełnie do mieszkania niezdatny. Ganek rozwalił się zapewne.
— Gdzież my się pomieścimy? — pytała.
— Trzeba tu poszukać mieszkania.
— Dlatego także trzeba jechać do miasta — zauważyła, — to krok drugi.
— Potem... — zaczął.
— Zróbże pierwej te dwa kroki, a potem...
— Cóż to takiego? — w zamyśleniu rozumował Obłomow, — ani długiej, szeptanej rozmowy, ani tajemniczej umowy zlania dwóch żyć w jedno! Wszystko to jakoś idzie inaczej. Jaka dziwna ta Olga! Myśl jej nie zatrzymuje się na jednem miejscu, nad chwilą pełną poezji, jak gdyby niezdolną była marzyć; nie zna potrzeby utonąć w myślach! Zaraz pędź do izby sądowej, po mieszkanie — jak Andrzej! Wszyscy oni, jak gdyby się umówili — śpieszyć żyć!
Na drugi dzień z arkuszem papieru, zaopatrzonym w znaczki rządowe, wyjechał do miasta, do izby sądowej. Jechał niechętnie, ziewał i patrzył na wszystkie strony. Nie wiedział dobrze, gdzie się mieści Izba i zajechał do Iwana Gerasimowicza, aby zapytać, w jakim mianowicie wydziale należy zaświadczyć plenipotencję.