Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pan lęka? Czy w samej rzeczy pan myśli, że można przestać kochać? — spytała z pewnością, pełną dumy.
— Teraz i ja nie lękam się! — rzekł z mocą. — Przyszłość z panią nie straszna!
— Słowa te czytałam niedawno... u Sue’go, zdaje się — zauważyła nagle z ironją, zwróciwszy się do niego. — Tylko tam kobieta zwraca je do mężczyzny...
Rumieniec oblał twarz Obłomowa.
— Olgo! Niech wszystko zostanie jak było wczoraj — błagał ją. Już nie będę się lękał „omyłek“.
Olga milczała.
— Czy tak? — zapytał nieśmiało.
Znowu milczenie.
— Jeśli pani mówić nie chce, proszę dać jakiś znak przebaczenia... gałązkę bzu.
— Bzy już zwiędły, zmarniały — odpowiedziała. Widzi pan, jakie poblakłe!
— Zwiędły... poblakły... — mówił Obłomow, patrząc na bzy. — Ale i list mój już zblakł — dodał nagle.
Ona głową zachwiała przecząco. Obłomow szedł za nią i rozmyślał o liście, o wczorajszem szczęściu, o zwiędłych bzach.
— W samej rzeczy — myślał — bzy więdną... Poco ten list... Dlaczego nie spałem całą noc, a rano pisałem? Teraz oto... jaki znowu spokój w duszy... — Ziewnął nieznacznie. — Strasznie chcę spać! Gdyby listu nie było, nie byłoby i tego... onaby nie płakała, wszystko zostałoby, jak wczoraj. Siedzielibyśmy spokojnie w tej samej alei, patrzyli na siebie wzajemnie, rozmawiali o szczęściu. I dziś byłoby to samo i jutro... — Ziewnął szeroko.