Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/635

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Męczyła się pani! — to straszne słowo — prawie szeptem mówił Sztolc — to Dantejskie „porzuć nadzieję na zawsze“. Już nic nie mam do powiedzenia, w tem słowie — wszystko. Ale dziękuję i za to — dodał z głębokiem westchnieniem. — Wyszedłem z choasu, z ciemności i wiem przynajmniej, co mam robić. Jedyny ratunek — uciekać co prędzej.
Sztolc powstał.
— Nie, na miłość Boga, nie! — krzyknęła Olga, rzuciwszy się ku niemu, chwytając go za rękę, i szepcąc prawie z przerażeniem i prośbą — proszę mieć litość nade mną, co ze mną będzie?
Sztolc usiadł. Olga usiadła także.
— Ja kocham panią, Olgo Siergiejewno! — rzekł prawie ostro. — Pani widziała, co się ze mną stało w ciągu tego półrocza. Czegoż pani chce więcej? Zupełnego zwycięstwa, ażebym zesechł zupełnie i zginął marnie. Dziękuję pięknie.
Twarz Olgi zmieniła się nagle.
— Więc proszę stąd wyjechać! — rzekła z godnością, tłumiąc w sobie obrazę a równocześnie głęboki smutek, którego ukryć zupełnie nie mogła.
— Przepraszam, winien jestem — usprawiedliwiał się Sztolc. — Otóż widzi pani, jeszcze nie wiedząc dobrze o co chodzi, już się kłócimy. Pewny jestem, że pani nie może życzyć sobie tego, ale pani nie może także wnijść w moje położenie i dlatego pani dziwi się memu zamiarowi — ucieczki. Człowiek czasem nieświadomie staje się samolubem.
Olga poprawiła się na siedzeniu, jak gdyby jej było niewygodnie, ale nic nie odpowiedziała.
— Przypuśćmy, że zostanę — i cóż z tego? — mówił dalej. — Pani zaproponuje mi przyjaźń, lecz ja już ją mam i bez tego. Wyjadę — a po roku,