Powiastki filozoficzne/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Powiastki filozoficzne | |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Drukarnia »Czasu« w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA BOY’A. T. 35.
WOLTER.
POWIASTKI
FILOZOFICZNE PRZEŁOŻYŁ, WSTĘPEM I PRZYPISAMI OPATRZYŁ
BOY.
TOM PIERWSZY.
WYDANIE DRUGIE. PRZEJRZANE PRZEZ TŁÓMACZA.
KRAKÓW, KRAKOWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA ODBITO W DRUKARNI »CZASU« W KRAKOWIE.
|
W pierwszej epoce swojej długiej i bogatej twórczości, Wolter nietyle troszczył się o to, aby społeczeństwo reformować i ulepszać, ile aby, w takiem jak jest, zająć możliwie najpocześniejsze miejsce. Prowadziły wówczas do tego celu trzy drogi: talent, majątek i szlachectwo. Pierwszego ma poddostatkiem i szafuje nim zręcznie, nie wahając się rozmieniać go w potrzebie na drobną monetę salonowej galanteryi i igraszki; drugi osiąga rychło, obracając przezornie schedą ojcowską, wykorzystując koneksye i stosunki, i zdobywając, już za młodu, trwałe podstawy materyalne, które mu zapewnią na całe życie niezależność, a nawet znaczne bogactwo. Trzeci atut, szlachectwo, zanim je później nabędzie za gotówkę, uzurpuje sobie, sposobem naówczas dość powszechnym, zmieniając mieszczańskie nazwisko Arouet na fikcyjno-szlacheckie de Voltaire. Uzbrojony tym potrójnym rynsztunkiem, Wolter wchodzi śmiało w najlepsze towarzystwa Paryża i dociera niebawem aż do sfer najwyższych, aż do dworu. Dowcipem swoim, ciętością epigramu i łatwością wierszowania opłacał Arouet bez trudu prawo obywatelstwa w tym błyszczącym, żądnym wesela i łatwej uciechy światku Regencyi; ale ambicye poety sięgały wyżej. Wśród zabaw i rozprószenia, pracuje nad tragedyą w stylu klasycznym, Edyp, która, wystawiona w r. 1718, jedna 24-letniemu autorowi[1] laury godnego — zdaniem współczesnych — następcy Corneille’a i Racine’a. Epopeja narodowa, której bohaterem jest najpopularniejszy z królów Francyi Henryk IV — Henryada — opromienia nowym blaskiem imię poety, a w ślad za rozgłosem sypią się i pensye, ze szkatuły ks. Orleanu (1718), króla (1722) i królowej (1725). Jedenaście miesięcy, spędzonych w więzieniu, w osławionej Bastylii (Maj 1717 — Kwiecień 1718) za utwór p. t. Widziałem, którego nie napisał, oraz za pamflet Puero regnante, którego Wolter istotnie był autorem, uzupełniają obraz życia wziętego literata pierwszej połowy XVIII wieku. Słowem, w latach tych, Wolter żyje w upojeniu sławy, blasku, obcowania na równej — na pozór — stopie z najmożniejszymi panami, słowem, tryumfu na całej linii.
Wśród tego, krzyżuje życie jego wypadek, który ściąga poetę z obłoków na ziemię. Kawaler de Rohan, z którym miał nieszczęście przemówić się w teatrze, wywołał go z pałacu ks. Sully, gdzie Wolter obiadował, i poprostu kazał oćwiczyć go lokajom, podczas gdy sam kawaler, siedząc w karocy, czuwał nad sumiennem wykonaniem zlecenia. Wolter pieni się w bezsilnej wściekłości, tem bardziej, że widzi, iż jego najbliżsi „przyjaciele“, książęta i margrabiowie, uważają całe zajście za przygodę nawskróś zabawną, naturalną i — bez znaczenia. Mimo iż z natury niezbyt rycerski, Wolter chce się bić, domaga się pojedynku; ale rodzina kawalera de Rohan kieruje sprawą inaczej: poeta dostaje się znowuż do Bastylii (1726), skąd, po miesiącu, wychodzi, pod warunkiem iż uda się na jakiś czas do Anglii. Tym razem, Wolter miał wszelkie przyczyny zauważyć, iż nie wszystko jest doskonałe „na tym najlepszym ze światów“.
Przybywa do Anglii, dobrze zaopatrzony w czeki i w skuteczne rekomendacye, nawet z samego ministerstwa, zawstydzonego nieco swą rolą w tej sprawie. Spędza tu półtrzecia roku, chłoniąc w siebie atmosferę życia umysłowego Anglii, która, dla ówczesnego francuzkiego przybysza, musiała się wydać rajem wolności osobistej, politycznej i intelektualnej. W ciągu tych lat, Wolter buduje silne podstawy własnej kultury duchowej; z ciekawością bada to nowe dlań społeczeństwo, jego idee, obyczajowość, instytucye, sekty; zapoznaje się z literaturą angielską, z obcym wówczas zupełnie dla Francyi Szekspirem; odnajduje żywe powinowactwo z własną umysłowością w racyonalistycznej filozofii Locke’a; nabiera gruntownego wykształcenia i zamiłowania przyrodniczego, zwłaszcza w nauce fizyki. Rezultatem pobytu są Szkice, oraz Listy filozoficzne, które ukazały się najpierw po angielsku (1733), następnie po francuzku; zaraz w pierwszym roku wyjścia (1734) uzyskały 5 wydań, wywołały żywą polemikę i silne zaniepokojenie sfer duchownych i rządowych Francyi. Listy filozoficzne zawierają, w zarodku, już cały „wolteryanizm“.
Mimo formalnego pozwolenia na powrót do Paryża, Wolter uważał za bezpieczniejsze usunąć się nieco z widoku. Osiada niedaleko granicy, w Cirey, w zamku, z którego panią, margrabiną du Châtelet, łączyły go tkliwe stosunki. Lata spędzone w Cirey są dla Woltera latami wytrwałej i owocnej pracy. Wraz z margrabiną, zapamiętałą fizyczką, tłómaczką dzieł Newtona, zagłębia się w nauki przyrodnicze, eksperymentuje. Dla przyjaciółki swej, zmierżonej błahością i nienaukowością historyi, takiej jak ją pojmowano wówczas, pisze kapitalne swoje dzieło: Essai sur les moeurs — szeroko zakreśloną i własnym duchem ożywioną kompilacyę — jak również znakomite, jak na swój czas, prace historyczne: Historyę Karola XII, oraz Wiek Ludwika XIV (dokończony znacznie później, w czasie pobytu na dworze pruskiego Fryderyka). Wśród tego, częste wycieczki w sferę literatury pięknej; żartobliwy i wyuzdany poemacik La Pucelle[2] (dziś dla nas mało smaczny i zabawny, wówczas cieszący się olbrzymiem powodzeniem, mimo iż krążył na razie tylko w odpisach); silnie antyklerykalna tragedya Mahomet, która, chłoszcząc rzekomo fanatyzm muzułmański, mierzy bardzo wyraźnie w katolicyzm (Wolter, niby z głupia frant, ofiarował tragedyę papieżowi Benedyktowi XIV; papież, nie pozostając dłużny w koncepcie, przyjął dedykacyę i przesłał autorowi błogosławieństwo); prócz tego inne tragedye, które odgrywa się w Cirey, w teatrzyku urządzonym na strychu; wreszcie polemiki, madrygały, korespondencya, etc. W owym czasie, rozpoczyna się wymiana listów z Fryderykiem pruskim, wówczas jeszcze następcą tronu (nawiasem mówiąc, jeden z mniej apetycznych dokumentów ludzkości), która, przerwana na jakiś czas osobistemi nieporozumieniami, miała się ciągnąć przez całe życie pisarza.
Po dziesięciu latach względnej samotności, Wolter zatęsknił za gwarem Paryża. Dzięki poparciu pani de Pompadour, odzyskuje łaski dworu. W r. 1743, po świetnym sukcesie tragedyi Merope, król wyprawia pisarza w misyi dyplomatycznej do króla pruskiego; za powrotem, w zamian za widowisko dworskie sklecone z okazyi małżeństwa delfina, zostaje Wolter szambelanem królewskim i historyografem Francyi. W r. 1746, znowuż za poparciem pani de Pompadour, wchodzi do Akademii Francuzkiej. W tych latach, Wolter znowu skłonny był mniemać, iż wszystko na tym świecie toczy się dosyć znośnie; skreślony w tym czasie drobiazg Widzenie Babuka oddycha tym zadowolonym z siebie i z drugich optymizmem.
W r. 1749, Wolter stracił wierną przyjaciółkę, panią du Châtelet. Margrabina, serdecznie opłakiwana, zmarła wskutek ciąży, której sprawcą okazał się — młody oficer i poeta, de Saint-Lambert[3]. Wydarzenie to stało się sensacyą Paryża i Europy, a Saint-Lambert, jak głoszą współcześni światowi kronikarze, zdobył dzięki niemu ostrogi pisarskie.
Złośliwy język i dość trudny charakter nie pozwoliły Wolterowi długo zachować łask dworu. Niebawem, zrażony do Francyi, dał się nakłonić pochlebnym propozycyom króla pruskiego, Fryderyka, i, w r. 1750, przybył do Poczdamu. Otrzymał pensyę 20.000 fr., wysoki order, tytuł szambelana i mieszkanie w pałacu, z jedynym obowiązkiem poprawiania francuskich wierszy Fryderyka. Pierwszy okres pobytu spłynął rozkosznie, na zabawach, gawędach filozoficznych, wzajemnej admiracyi. Z czasem, dwa charaktery, mające zanadto wiele cech podobnych, zaczęły się ścierać; z obu stron padały słówka, trudne do zapomnienia a powtarzane przez usłużnych dworaków; stosunki stały się naprężone, aż w końcu nastąpiła konieczność zerwania. W r. 1753, Wolter, zrzekłszy się pensyi, zwróciwszy klucz szambelański, opuszcza Prusy, rozczarowany, rozgoryczony, nękany jeszcze na granicy państwa szykanami i dokuczliwościami króla. To była jego ostatnia szkoła życia; nie chce już odtąd żadnych, choćby najbardziej złoconych kajdanów, chce żyć wyłącznie u siebie i dla siebie. Osiedla się zrazu w Szwajcaryi, w pobliżu Genewy; później, kiedy mu dokuczył nieco purytanizm szwajcarski, nabywa piękne dobra Ferney, położone w pasie granicznym, częścią we Francyi, częścią w Szwajcaryi. Na gruncie francuzkim może kultywować u siebie ulubione widowiska teatralne, które były kamieniem obrazy dla surowych Genewczyków; na wolną zaś ziemię szwajcarską może schronić się w każdej chwili, w razie niebezpiecznego podmuchu ze sfer francuzkiego rządu. Na własnym tedy „dworze“ pewnego rodzaju, w słynnych Délices, a potem w Ferney, spędzi ostatnie dwadzieścia parę lat życia, te z których utrwali się dla przyszłych pokoleń wizerunek i legenda Woltera.
Istotnie, osobliwem jest zjawiskiem żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, pomiędzy sześćdziesiątym a ośmdziesiątym z górą rokiem. Jestto, w całem jego życiu, epoka najbardziej może czynna, najbujniejsza, w której cały kapitał nagromadzonej wiedzy, myśli, poglądów, doświadczeń, spożytkowuje dla celów doraźnej działalności i agitacyi. Przez lat dwadzieścia, zdoła ten niespożyty starzec utrzymać wpół-rozbawioną, wpół-zgorszoną Europę w ciągłem napięciu, dając jej co dnia coś nowego, a zawsze związanego z najbardziej współczesnem życiem. Prócz olbrzymiej korespondencyi, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat z siedziby filozofa niezliczone ilości t. zw. pasztecików Woltera, broszurek, dyalogów, powiastek, katechizmów filozoficznych, kolportowanych oczywiście bezimiennie, ale poza któremi cała Europa domyślała się ręki autora. W tym pościgu, można powiedzieć nałogu sensacyi, Wolter nie gardził żadnym środkiem; cieszyły go i obiegające plotki z drobnych wydarzeń jego domowego życia, nie cofał się też przed ohydną nieraz polemiką z ladajakim przeciwnikiem, z której obie strony wychodziły umazane błotem. Niewyczerpany tem jeszcze, Wolter rozwija żywą działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonie, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie gdzie mu się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Wrodzona skłonność do pieniactwa dodaje mu zapału i wytrwałości w tych kampaniach, z pomiędzy których najgłośniejsza sprawa Calasów napełnia przez kilka lat entuzyazmem całą Europę. Ta działalność ostatnich lat życia zdobywa Wolterowi poniekąd to, czego, przy całym rozgłosie, brakło mu potrosze zawsze, t. j. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża, w r. 1778, jest olbrzymią apoteozą za życia; ale ośmdziesięcioletni starzec nie podołał tym wzruszeniom, zbyt mocnym na zwątlone siły; umiera, do ostatnich chwil przed zgonem zajęty jeszcze pracą nad historycznym słownikiem języka francuzkiego, którego projekt przedkłada Akademii.
Po Wolterze pozostał rozgłos jego imienia, które stało się godłem pewnego typu i kierunku umysłowości; natomiast, z ogromnej puścizny piśmienniczej, żywego pozostało niewiele. Jak często się zdarza, te dzieła, do których największą przywiązywał wagę i najwięcej w nie włożył twórczego wysiłku, najmniej mu się wypłaciły; bardziej przetrwały inne, kreślone od niechcenia, w weselu ducha i beztrosce. Martwą jest dzisiaj Henryada; jego tragedye znaczą raczej upadek niż wyżynę francuzkiego teatru. Z poglądów historycznych i filozoficznych, wiele, bardzo wiele weszło w krew pokoleń, przyczyniając się potężnie do dalszej ewolucyi myśli ludzkiej; same jednak dotyczące dzieła postarzały się i zblakły. W Wolterze było zbyt mało artysty; a tylko zamknięta w poświęcanem naczyniu sztuki, myśl staje się nieśmiertelna. Nawskróś czytelną pozostała do dziś olbrzymia korespondencya Woltera, jak również te oto Powiastki filozoficzne, ujawniające, w żywym swoim toku, artyzm bardzo odrębny i swoisty.
Jeżeli Balzac nazwał swój olbrzymi cykl powieściowy Komedyę ludzką, to temu mniejszemu cyklowi powiastek Woltera możnaby snadnie nadać miano Teatru maryonetek. Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tic’ów; mechanizm sznureczków, które niemi poruszają, jest dziecinnie prosty, a z poza maleńkiej scenki wychyla się, bez ceremonii, ironicznie uśmiechnięta twarz wpół-rozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie a nie innej metody wymagał snadź przeważający tutaj — jak w całem dziele XVIII w. — dydaktyzm Woltera; pisarzowi nietyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki, w ten sposób, aby z nich wynikało jasno, nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzi niedorzeczność, szaleństwo i PRZESĄD (przesąd: oto powszechne hasło dnia!). Wolter nie jest nazbyt oryginalnym myślicielem; większość myśli jego, to obiegowa moneta filozofii t. zw. encyklopedystów; ale celuje on, jak nikt inny, w sztuce ładowania pojęć łopatą do głowy, i to do głów nawet najtwardszych zazwyczaj, bo koronowanych. Kogokolwiek raziłaby owa, dziecinna nieraz dla nas symplifikacya jaką posługują się pisarze XVIII w., ten niech pamięta, że „filozofia“ była w owej epoce, we Francyi, kościołem wojującym, żądnym nawracania i zdobywania prozelitów, że, tem samem, musiała szukać metod najsposobniejszych do praktycznego, doraźnego działania; dalej, że zwracała się przedewszystkiem do możnych panów, zawsze niezbyt pohopnych do mózgowego wysiłku, oraz do kobiet (olbrzymia rola kobiet i ich salonów w umysłowości ówczesnej!). Znalazła, nad własne spodziewanie, trzeciego, również nad spodziewanie wdzięcznego czytelnika i odbiorcę: t. j. masy ludu, które, właśnie dzięki temu niezmiernemu uproszczeniu, chłonęły chciwie nową naukę i niebawem wyciągnęły z niej najdalej idące, nawskróś praktyczne konsekwencye. Czytamy dziś te drobne pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że, w swoim czasie, one były tym dynamitem, który wywołał eksplozyę jedną z największych w dziejach świata; że autor, pod grozą wygnania lub turmy, nie ważył się położyć na nich swego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie.
Twórczym jest Wolter w zakresie stylu i języka. Ten tok opowiadania wartki, zwinny, przejrzysty; to zwięzłe przedstawienie kolei faktów, napozór suche, w istocie bardzo soczyste; to zdanie, krótkie, jasne, wolne od tak nużących nieraz zakrętasów XVIII w. — to zdobycz Woltera, i przejście do dobrej prozy dziewiętnastowiecznej. Wielu wybornych późniejszych pisarzy, jak Merimée, Anatol France, nasunie nieraz na pamięć styl Woltera.
Powiastek napisał Wolter kilkanaście; wszystkie przypadają na późny okres jego życia; niektóre kreślił jako starzec z górą ośmdziesięcioletni. Czytając zwłaszcza te ostatnie, niepodobna oprzeć się uczuciu podziwu dla żywotności tego umysłu, dla gorącej miłości ludzkości, jaką czuć nawet pod najbardziej gorzkimi sarkazmami tego starca. W wielu z tych powiastek przeważa agitacyjna i wroga inwektywa przeciw dogmatom i metodom katolicyzmu, w myśl osławionego okrzyku: Ecrasons l’infâme! Tendencyę tę można odnaleźć u Woltera wszędzie, jest ona jego obsesyą, i w niektórych pismach brzmi ona może zbyt napastliwie, wyłącznie i ciasno. Ale znowuż pamiętajmy, że niepodobna o tych sprawach sądzić wedle naszych czasów; że Wolter widział jeszcze dokoła rzeczy na które wzdrygała się jego dusza i jego nerwy nowożytnego człowieka, i że takie sprawy jak owa słynna „sprawa Calasa“, niewinnie straconego i łamanego kołem, stanowią wiekuistą hańbę ludzkości. Obok tego piekącego wówczas problemu, obok niemniej krzyczącej o reformy kwestyi ekonomicznej, w powiastkach tych przeważa nuta ogólno-filozoficzna, i te zagadnienia, które, prawdopodobnie, po wieczne czasy będą zaprzątały myślącą ludzkość. Interesującą jest u Woltera nietyle odpowiedź na te zagadnienia, ile sposób w jaki je stawia: żywy, ciekawy, zabawny. A jeżeli, z tego „chaosu jasnych myśli“ (chaos d’idées claires), jakim nazywa Woltera jeden z krytyków[4], zechcemy wyłowić jego najszczerszą, najbardziej osobistą konkluzyę, to będzie nią może owo zakończenie Kandyda, głoszące, dość zgodnie z ostatnią fazą życia samego pisarza, iż ostateczną, prawdziwą mądrością jest — „uprawiać swój ogródek“...
Kraków, w sierpniu, 1917.
ZMARŁEGO W MINDEN, R. P. 1759.
W Westfalii[7], w zamku barona de Thunder-ten-tronckh, żył młody chłopiec, którego natura obdarzyła charakterem najłagodniejszym w świecie. Fizyognomia odbijała jego duszę. Posiadał dość zdrowy sąd o rzeczach, przy dowcipie wszelako niezmiernie prostym; mniemam, iż dla tej przyczyny dano mu imię Kandyda. Starzy słudzy podejrzewali że jest on synem siostry barona, oraz pewnego zacnego i godnego szlachcica z sąsiedztwa, którego ta panna uparcie wzbraniała się zaślubić, ponieważ mógł się wywieść zaledwie z siedmdziesięciu jeden pokoleń, reszta zaś drzewa genealogicznego gubiła się gdzieś w odmęcie czasów.
Baron był jednym z najpotężniejszych panów w Westfalii, zamek jego bowiem posiadał drzwi i okna. Główna komnata ozdobiona była nawet dywanami. Zebrawszy wszystkie psy z obejścia, można było, w potrzebie, utworzyć coś nakształt sfory; chłopcy stajenni byli masztalerzami, miejscowy wikary wielkim jałmużnikiem. Wszyscy tytułowali barona „Jego Dostojnością“ i śmiali się z jego konceptów.
Pani baronowa, która ważyła około trzystu pięćdziesięciu funtów, zażywała z tej przyczyny wielkiego poważania; czyniła zaś honory domu z godnością jednającą jej tem większy szacunek. Córka, Kunegunda, licząca siedmnaście wiosen, była rumiana, świeża, pulchna i apetyczna. Syn okazywał się we wszystkiem godny ojca. Preceptor Pangloss[8] był wyrocznią domu, a mały Kandyd słuchał jego nauk z dobrą wiarą właściwą jego wiekowi i naturze.
Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że niema skutku bez przyczyny i że, na tym najlepszym z możliwych światów, zamek JW. Pana barona jest najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepszą z możliwych kasztelanek.
„Dowiedzione jest, powiadał, że nic nie może być inaczej; ponieważ bowiem wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko, z konieczności, musi istnieć dla najlepszego celu. Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do okularów; dlatego też mamy okulary. Nogi są wyraźnie utworzone po to, aby były obute, dlatego też mamy obuwie. Kamienie są na to, aby je ciosano i budowano zamki; dlatego Jego Dostojność pan baron ma bardzo piękny zamek: największy baron w okolicy musi mieć najlepsze mieszkanie. Świnie są na to aby je zjadać; dlatego mamy wieprzowinę przez cały rok. Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili że wszystko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, iż wszystko jest najlepsze“.
Kandyd słuchał uważnie i wierzył w prostocie ducha; panna Kunegunda wydawała mu się bowiem bardzo urodziwa, mimo iż nigdy nie odważył się jej tego wyznać. Wnioskował, iż, po szczęściu urodzenia się baronem de Thunder-ten-tronckh, drugim stopniem szczęścia jest być panną Kunegundą; trzecim, widywać ją codziennie; czwartym zaś słuchać mistrza Panglossa, największego filozofa w okolicy, a tem samem na całej ziemi.
Jednego dnia, Kunegunda, przechadzając się wpodle zamku po małym lasku który nazywano parkiem, ujrzała, w gęstwinie, doktora Panglossa, jak dawał lekcyę eksperymentalnej fizyki pokojówce jej matki, fertycznej brunetce, bardzo ładnej i przystępnej. Ponieważ panna Kunegunda miała z natury wielką ciekawość do nauk, przyglądała się, z zapartym oddechem, owym kilkakroć ponawianym doświadczeniom; ujrzała jasno przekonywującą argumentacyę doktora, przyczyny i skutki, i wróciła do domu wzruszona, zadumana, wskróś przenikniona chęcią poświęcenia się naukom. Myślała przytem, że ona mogłaby snadnie być skutecznym argumentem dla młodego Kandyda, on zaś nawzajem dla niej.
Spotkała Kandyda wracając do zamku i poczerwieniała; Kandyd poczerwieniał również. Rzekła mu, przerywanym głosem, dzień dobry; Kandyd odpowiedział, nie wiedząc sam co mówi. Nazajutrz, po obiedzie, kiedy wstawano od stołu, Kunegunda i Kandyd znaleźli się za parawanem; Kunegunda upuściła chusteczkę, Kandyd podniósł; wzięła go niewinnie za rękę; chłopiec ucałował niewinnie rękę panienki, z żywością, uczuciem, wdziękiem nie do opisania; usta ich się spotkały, oczy zapłonęły, kolana zaczęły drżeć, ręce zabłąkały się. Baron Thunder-ten-tronckh przechodził koło parawanu, i, widząc tę przyczynę i skutek, wypędził Kandyda z zamku paroma kopnięciami w pośladki. Kunegunda zemdlała; kiedy przyszła do siebie, otrzymała silny policzek od baronowej; tak wszystko zamąciło się w najpiękniejszym i najmilszym z możebnych zamków.
Kandyd, wypędzony z raju ziemskiego, szedł długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który zawierał najpiękniejszą z baronówien. Położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bruździe między zagonami; śnieg padał wielkimi płatami z nieba. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, Kandyd zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberghoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj ludzie, błękitno ubrani, zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto doskonale zbudowany chłopak; ręczę, że ma przepisaną miarę“. Podeszli i zaprosili bardzo uprzejmie Kandyda na obiad. „Panowie, rzekł Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy“. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie posiadasz pięciu stóp i pięciu cali wzrostu? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Och, drogi panie, siadaj z nami; nietylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nigdy nie ścierpimy aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedykolwiek braknąć pieniędzy; toć pierwszym obowiązkiem ludzi jest pomagać sobie wzajem. — Macie słuszność, odparł Kandyd; toż samo powiadał zawsze mistrz Pangloss: widzę, że, w istocie, wszystko jest jak najlepiej“. Proszą go aby przyjął kilka talarów; bierze i chce wystawić oblig; nie przyjmują, siadają wraz z nim do stołu. „Powiedz, czy kochasz tkliwie...? — Och, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. — Nie, odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla Bułgarów[9]? — Ani trochę, odpowiedział; nie widziałem go na oczy. — Jakto! ależ to czarujący monarcha; trzeba wypić jego zdrowie. — Och, bardzo chętnie, owszem“. Pije. „Wystarczy; powiadają mu, oto jesteś ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony, sława niezawodna“. Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i prowadzą do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonywa to samo mniej niezdarnie i dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.
Kandyd, oszołomiony, nie pojmował jeszcze zbyt dobrze profesyi bohatera. Pewnego pięknego dnia wiosennego, wpadło mu do głowy puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodno przed siebie, w mniemaniu, iż jestto przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego, posługiwać się własnemi nogami wedle upodobania. Nie uczynił ani dwóch mil, kiedy oto dopadło go czterech innych sześciostopowych bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Zapytano go, wedle form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi przez cały pułk, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę. Próżno przedkładał, iż każdy człowiek posiada wolną wolę, i że on, osobiście, nie życzy sobie ani tego ani tego; trzeba było wybierać. Owóż, mocą owego daru boskiego, który nazywa się wolnością, namyślił się przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery tysiące rózeg, które, od karku aż do pośladków, obnażyły mu wszystkie mięśnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd, przywiedziony do ostateczności, poprosił, jako o łaskę, aby mu raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą uklęknąć. W tejże chwili, przejeżdza król Bułgarów, pyta o zbrodnię delinkwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym geniuszem, zrozumiał, ze wszystkiego co usłyszał o Kandydzie, że młody ten metafizyk bardzo jest nieświadomy spraw tego świata; jakoż ułaskawił go, ze wspaniałomyślnością, którą będą wysławiać wszystkie dzienniki i po wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, zapomocą maści przepisanych przez Dioskorydesa. Miał już nieco skóry i mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.
Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego, świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armie. Trąby, piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonię, jakiej nie słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultajów, którzy zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z paroma tysiącami: wszystko razem mogło sięgać jakich trzydziestu tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie, podczas gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum, powziął postanowienie aby udać się gdzieindziej roztrząsać problemy przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających, dotarł do sąsiedniej wioski; zastał kupę popiołów; była to wieś abarska, którą Bułgarzy spalili, wedle ustaw prawa publicznego. Tu, pokłuci ranami starcy patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny z porozpruwanymi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone, krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok poucinanych rąk i nóg.
Kandyd umknął, co miał tchu, do dalszej wioski: należała do Bułgarów, i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Ciągle stąpając po drgających członkach lub po zwęglonych zgliszczach, wydostał się wreszcie poza teatr wojny, niosąc w tornistrze nieco zapasów i nie zapominając ani na chwilę o pannie Kunegundzie. Wiwenda skończyła się właśnie kiedy dotarł do Holandyi; ale, ponieważ słyszał iż jestto kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił że znajdzie przyjęcie równie dobre jak ongi w zamku barona, zanim go stamtąd wygnano za sprawą pięknych oczu Kunegundy.
Zwrócił się do kilku poważnych obywateli z prośbą o jałmużnę; odpowiedzieli jednomyślnie, iż, jeżeli będzie dalej uprawiał to rzemiosło, będą zniewoleni oddać go do domu poprawy, iżby się nauczył przyzwoitości.
Zwrócił się następnie do człowieka[10], który, dopiero co, wobec wielkiego zgromadzenia, rozprawiał przez godzinę o miłosierdziu. Ów spojrzał nań z ukosa i rzekł: „Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej przyczyny? — Niema skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd; wszystko wiąże się łańcuchem konieczności, i dąży do najlepszego celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy, i abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o chleb, póki nie będę mógł nań zapracować; nie mogło być inaczej. — Mój przyjacielu, rzekł mowca, czy wierzysz że papież jest antychrystem? — Nie słyszałem jeszcze o tem, odparł Kandyd; ale, czy jest czy nie jest, ja nie mam chleba. — Nie wart go jesteś, rzekł tamten: precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia“. Żona mowcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka który wątpi iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb pełny... O nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna u dam!
Pewien człowiek, który nie był ochrzczony, poczciwy anababtysta[11], imieniem Jakób, ujrzał w jaki okrutny i haniebny sposób potraktowano jednego z jego braci, istotę o dwóch nogach bez pierza, obdarzoną duszą; zaprowadził go do siebie, ochędożył, dał mu chleba i piwa, obdarował dwoma florenami, ofiarował się nawet zatrudnić go w swoich fabrykach perskich tkanin, które wyrabia się w Holandyi. Kandyd, padając niemal na twarz przed dobroczyńcą, wykrzyknął: „Dobrze powiadał mistrz Pangloss, że wszystko w świecie dzieje się najlepiej; pańska wspaniałomyślność bowiem poruszyła mnie o wiele więcej, niż okrucieństwo jegomości w czarnym płaszczu i jego małżonki“.
Nazajutrz, przechadzając się, spotkał nędzarza, całego okrytego wrzodami, z martwemi oczyma, stoczonym końcem nosa, wykrzywioną gębą, czarnymi zębami, ochrypłym głosie, dręczonego okrutnym kaszlem i wypluwającego po jednym zębie przy każdym napadzie.
Kandyd, bardziej jeszcze przejęty współczuciem niż grozą, oddał przeraźliwemu nędzarzowi dwa floreny otrzymane od poczciwego anababtysty. Widmo popatrzyło nań uważnie, zalało się łzami i padło mu na szyję. Kandyd cofnął się przerażony. „Ach! rzekł jeden nędzarz do drugiego nędzarza, nie poznajesz już swego drogiego Panglossa? — Co słyszę, to ty, ukochany mistrzu? ty, w tym okrutnym stanie! cóż za nieszczęście cię spotkało? czemu nie jesteś już w najpiękniejszym z zamków? co się stało z panną Kunegundą, perłą dziewic, arcytworem przyrody? — „Słabo mi“, rzekł Pangloss. Natychmiast Kandyd zawiódł go do domu anababtysty, gdzie dał mu kawałek chleba; kiedy zaś Pangloss pokrzepił się nieco: „I cóż, spytał, Kunegunda? — Umarła“, odparł tamten. Słysząc to, Kandyd zemdlał: przyjaciel ocucił go trochą lichego octu, który znalazł się przypadkiem w izbie. Kandyd otworzył oczy: „Kunegunda umarła! Och, najlepszy ze światów, gdzieżeś jest? Ale z czego umarła? czyżby z tego, iż widziała jak ojciec jej wygania mnie z zamku nogą? — Nie, rzekł Pangloss, rozpruli jej brzuch żołnierze bułgarscy, nagwałciwszy się jej wprzód ile wlazło; roztrzaskali głowę baronowi który chciał jej bronić; baronową pokrajali na kawałki; mego biednego pupila spotkał los podobny jak siostrę; co się zaś tyczy zamku, nie pozostał zeń ani kamień na kamieniu, ani jednej stodoły, ani barana, ani kaczki, ani drzewa. Ale pomszczono nas wspaniale, Abarowie bowiem uczynili toż samo w sąsiednim zamku, należącym do szlachcica bułgarskiego“.
Słysząc to, Kandyd ponownie zemdlał; następnie, przyszedłszy do siebie i powiedziawszy wszystko co miał do powiedzenia, zapytał o przyczynę i skutek, i o wystarczającą racyę, która doprowadziła Panglossa do tak żałosnego stanu. „Niestety, rzekł tamten, miłość: miłość, pocieszycielka rodzaju ludzkiego, zachowawczyni świata, dusza wszystkich istot obdarzonych czuciem, tkliwa miłość. — Ach, rzekł Kandyd, poznałem i ja tę miłość, tę władczynię serc, duszę naszej duszy; przyniosła mi tylko jednego całusa i dwadzieścia kopnięć w siedzenie. W jaki sposób ta piękna przyczyna mogła sprawić w tobie tak żałosny skutek?“
Pangloss odparł w tych słowach: „O, drogi Kandydzie! znałeś Pakitę, ładną subretkę dostojnej baronowej: zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią: była niemi zakażona do szpiku; być może, umarła od nich. Pakita otrzymała ten podarunek od bardzo uczonego Franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawaleryi, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który, w czas swego nowicyatu, posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba. Co do mnie, nie udzielę go już nikomu, bowiem umieram.
— O Panglossie! wykrzyknął Kandyd, cóż za osobliwa genealogia! żali nie dyabeł był jej protoplastą?
— Wcale nie, odparł ów wielki człowiek: była to rzecz nieodzowna na najlepszym ze światów, składnik konieczny; gdyby bowiem Kolumb nie nabył na wyspie Ameryckiej tej choroby, która zatruwa źródło płodzenia, często udaremnia samo-że płodzenie, i która jest najoczywiściej sprzeczna z wielkim celem przyrody, nie mielibyśmy ani czekolady ani koszenili; a trzeba jeszcze zauważyć, że, aż do dziś, na kontynencie, choroba ta jest naszą specyalnością, jak spory teologiczne. Turcy, Indyanie, Persowie, Chińczycy, Syamczycy, Japończycy nie znają jej jeszcze; ale istnieje wystarczająca racya, aby ją poznali z kolei, w ciągu następnych wieków. Na razie, uczyniła ona cudowne postępy pośród nas, a zwłaszcza w owych armiach złożonych z poczciwych, dobrze wytresowanych rekrutów, które rozstrzygają o losach Państw. Można twierdzić stanowczo, iż, kiedy trzydzieści tysięcy ludzi walczy, w regularnej bitwie, przeciw drugiej armii tejże samej siły, po każdej stronie znajduje się około dwudziestu tysięcy dotkniętych przymiotem.
— To cudowne, rzekł Kandyd; ale trzeba się leczyć, mistrzu. W jaki sposób? odparł Pangloss; nie mam ani szeląga, mój przyjacielu: zaś, na całej powierzchni kuli ziemskiej, nikt ci nie puści krwi ani nie wsunie lewatywy, o ile mu nie zapłacisz, albo o ile ktoś inny nie zechce zapłacić za ciebie“.
Te ostatnie słowa zrodziły w Kandydzie postanowienie: rzucił się do nóg miłosiernego Jakóba, i odmalował tak wzruszająco stan przyjaciela, iż poczciwiec nie zawahał się przygarnąć doktora Panglossa; dał go leczyć swoim kosztem. Dzięki kuracyi, Pangloss postradał tylko jedno oko i jedno ucho. Pisał dobrze, i doskonale znał arytmetykę. Anababtysta Jakób powierzył mu prowadzenie ksiąg. Po upływie dwóch miesięcy, zmuszony udać się do Lizbony w sprawach handlowych, zabrał na okręt obu filozofów. Pangloss wytłómaczył mu, jako wszystko w świecie dzieje się możliwie najlepiej. Jakób nie był tego zdania. „Musieli ludzie (rzekł) zepsuć cokolwiek naturę, nie urodzili się bowiem wilkami, a stali się wilkami. Bóg nie dał im ani armat 24-go kalibru, ani bagnetów, oni zaś sporządzili sobie bagnety i armaty, aby się uśmiercać wzajem. Mógłbym przytoczyć również bankructwa, oraz trybunały, które zagarniają mienie bankrutów aby zeń wyzuć wierzycieli. — Wszystko to jest nieodzowne, odparł jednooki doktor; niedole poszczególne składają się na powszechne dobro; tem samem, im więcej jest nieszczęść poszczególnych, tem bardziej całość jest dobra“. Podczas gdy tak rozumował, ściemniło się, wiatry zadęły ze wszystkich stron naraz, i, tuż pod samym portem, okręt stał się igraszką najstraszliwszej burzy.
Połowa podróżnych, osłabionych, dławionych ową niepojętą męczarnią w jaką kołysanie okrętu wprawia nerwy i wszystkie humory cielesne wstrząsane w najsprzeczniejszych kierunkach, nie miała nawet siły troszczyć się o bezpieczeństwo. Druga połowa wydawała okrzyki i wznosiła modły; żagle poszły w strzępy, maszty w drzazgi, dno się rozpukło. Pracował kto mógł, nikt nie rozumiał drugiego, nikt nie kierował pracą. Anababtysta pomagał trochę przy sterze, stojąc na pomoście; jakiś majtek, wściekły, uderzył go z całych sił i rozciągnął na pokładzie, ale, od ciosu jaki mu wymierzył, sam doznał tak gwałtownego wstrząsu, iż wypadł na łeb ze statku. Tak wisiał, zaczepiony o kawałek złamanego masztu. Dobry Jakób spieszy z pomocą, pomaga mu wgramolić się z powrotem, i, z wielkiego wysiłku, stacza się w morze, w oczach tegoż majtka, który pozwala mu zginąć nie racząc nawet nań spojrzeć. Kandyd zbliża się, widzi swego dobroczyńcę, jak zjawia się jeszcze raz na fali, i zanurza się w niej na zawsze. Chce się rzucić za nim w morze: filozof Pangloss wstrzymuje go, dowodząc iż zatokę Lizbońską stworzono umyślnie w tym celu, aby anababtysta w niej utonął. Podczas gdy to udowadniał a priori, okręt otwiera się i pęka; wszystko ginie, z wyjątkiem Panglossa, Kandyda i nieludzkiego majtka który dał utonąć cnotliwemu anababtyście; hultaj dopłynął szczęśliwie do brzegu, dokąd też Pangloss i Kandyd dostali się na belce.
Skoro przyszli potrosze do siebie, powędrowali do Lizbony; zostało im nieco pieniędzy, przy pomocy których mieli nadzieję uratować się od głodu, ocalawszy tak szczęśliwie z burzy.
Ledwie stanęli w mieście, płacząc nad śmiercią dobroczyńcy, uczuli że ziemia drży im pod stopami[12]; morze wznosi się i bałwani w porcie, krusząc okręty stojące na kotwicy. Kłęby ognia i dymu napełniają ulice i rynki; domy walą się, dachy osuwają się na fundamenty, a fundamenty rozsypują się w gruzy: trzydzieści tysięcy mieszkańców wszelkiego wieku i płci znajduje śmierć pod ruinami. Majtek powiada, pogwizdując i klnąc pod nosem: „Można tu będzie coś zarobić przy tej okazyi. — Jaka może być wystarczająca racya tego fenomenu? pytał Pangloss. — To już chyba koniec świata!“ wykrzyknął Kandyd. Majtek pędzi niezwłocznie pomiędzy ruiny, naraża się na śmierć aby znaleźć nieco pieniędzy, znajduje je, zagarnia, upija się, poczem, jeszcze odurzony winem, kupuje uścisk pierwszej dziewki, spotkanej na gruzach domów, pośród umierających i umarłych. Wśród tego, Pangloss ciągnie go za rękaw: „Mój przyjacielu, mówił, nie dobrze sobie poczynasz; chybiasz powszechnemu rozumowi, chwila nie jest zgoła potemu. — Do kroćset kaduków, odparł tamten, jestem majtek, rodem z Batawii; zdeptałem cztery razy krucyfiks[13] w czterech podróżach do Japonii; dobrześ się wybrał, człeku, ze swoim powszechnym rozumem!“
Parę odłamków zraniło Kandyda; legł na ulicy, przysypany gruzem. Mówił do Panglossa: „Przez litość! postaraj się o trochę wina i oliwy; umieram. — Owo trzęsienie ziemi to nie żadna nowość, odparł Pangloss; miasto Lima w Ameryce uległo w zeszłym roku takiemuż wstrząśnieniu; te same przyczyny, ten sam skutek; niezawodnie musi się ciągnąć żyła siarki pod ziemią od Limy do Lizbony. — To wielce prawdopodobne, odrzekł Kandyd, ale na, Boga, trochę oliwy i wina. — Jakto, prawdopodobne! odparł filozof; twierdzę, że to rzecz udowodniona“. Kandyd stracił przytomność, Pangloss zaś przyniósł nieco wody z pobliskiej studni.
Nazajutrz, znalazłszy wśród gruzów jakieś prowianty, skrzepili się nieco. Następnie, wzięli się, porówni z drugimi, do pracy, aby ulżyć doli pozostałych przy życiu mieszkańców. Paru obywateli, którym użyczyli pomocy, zaprosiło ich na obiad, ot, na jaki można się było zdobyć wśród takiej katastrofy. Posiłek był smutny; biesiadnicy skrapiali chleb łzami; ale Pangloss pocieszył ich, upewniając iż nie mogło być inaczej: „Wszystko to, powiadał, jest jak można najlepiej: jeżeli bowiem wulkan jest w Lizbonie, nie mógł być gdzieindziej; nie jest bowiem możebne, aby rzeczy nie były tam gdzie są, wszystko bowiem jest dobrze“.
Mały, czarniawy człowieczek, zausznik Inkwizycyi a sąsiad Panglossa przy stole, ozwał się uprzejmie: „Widocznie łaskawy pan nie wierzy w grzech pierworodny; jeżeli bowiem wszystko jest najlepiej, nie było ani upadku, ani kary.
— Wasza Ekscelencya raczy łaskawie darować, odparł Pangloss jeszcze uprzejmiej: upadek człowieka i przekleństwo wchodziły nieodzownie w skład najlepszego z możliwych światów. — Zatem, szanowny pan nie wierzy w wolną wolę? rzekł ów konfident. — Wasza Ekscelencya wybaczy, rzekł Pangloss; wolność może istnieć wraz z nieodzowną koniecznością; bowiem, było koniecznem abyśmy byli wolni; bowiem, ostatecznie, wolność, określona przeznaczeniem“... Pangloss nie skończył mówić, kiedy konfident dał znak podczaszemu, który mu nalewał szklankę wina Porto czy też Oporto.
Po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło trzy czwarte Lizbony, mędrcy owej krainy nie znaleźli skuteczniejszego środka zapobieżenia całkowitej ruinie, jak dać ludowi piękne autodafé[14][15]. Uniwersytet w Coïmbre orzekł, iż widowisko kilku osób spalonych uroczyście na wolnym ogniu jest niezawodnym sekretem aby powstrzymać ziemię od trzęsienia.
W myśl tego zapatrywania, pochwycono jakiegoś Biskajczyka, któremu dowiedziono iż zaślubił swą kumę, oraz dwóch Portugalczyków, którzy, jedząc kuraka, oddzieli tłustość: również związano, po obiedzie, doktora Panglossa i jego ucznia Kandyda, jednego za to że mówił, drugiego że przysłuchiwał się z potakującą miną. Zaprowadzono obu, każdego oddzielnie, do nader cienistych mieszkań, w których nigdy niema przyczyny uskarżać się na dokuczliwość słońca. W tydzień później ustrojono obu w san-benito[16], i ozdobiono im głowy mitrami z papieru: mitra i san-benito Kandyda pomalowane były w płomienie odwrócone, dyabły zaś były bez ogonów i pazurów; natomiast dyabły Panglossa posiadały pazury i ogony, a płomienie strzelały ku górze. Tak odziani, szli w processyi i wysłuchali bardzo wzruszającego kazania, któremu towarzyszyły uczone śpiewy. Kandyda oćwiczono rytmicznie, w takt melodyi, Biskajczyka i dwóch nieboraków którzy nie chcieli jeść szmalcu spalono, Panglossa zaś powieszono, mimo że to nie było w zwyczaju. Tegoż samego dnia, ziemia zatrzęsła się na nowo z przerażającym łoskotem[17].
Kandyd, przerażony, oszołomiony, odurzony, cały zakrwawiony i drżący, powiadał sam do siebie: „Jeżeli to jest najlepszy z możliwych światów, jakież są inne? mniejsza jeszcze, gdyby mnie tylko oćwiczono, toż samo zdarzyło mi się u Bułgarów; ale, o drogi Panglossie! największy z filozofów, trzebaż bym patrzał na to jak dyndasz nie wiadomo zaco! o, drogi anababtysto, najlepszy z ludzi, trzebaż było byś utonął w porcie! o, panno Kunegundo! perło dziewic, trzebaż aby ci rozpruto żołądek!“
Wlókł się z miejsca kaźni, ledwo trzymając się na nogach, napomniany, oćwiczony, rozgrzeszony i pobłogosławiony, kiedy zbliżyła się doń jakaś staruszka i rzekła: „Synu, bądź dobrej otuchy i chodź ze mną“.
Kandyd nie nabrał wprawdzie otuchy, ale udał się za staruszką do lepianki: dała mu słoik tłustości aby się natarł, zostawiła jeść i pić; wskazała łóżko skromne ale dość czyste; obok łóżka znalazła się odzież.
„Jedz, pij, śpij, rzekła, i niechaj Najświętsza Panna z Atochii, Jego Dostojność św. Antoni z Padwy, i Jego Dostojność św. Jakób z Kompostelli mają cię w swej opiece! wrócę jutro“. Kandyd, wciąż silnie zdziwiony wszystkiem co widział i co wycierpiał, a jeszcze więcej miłosierdziem staruszki, chciał ucałować jej rękę. „Nie moją to rękę trzeba ci całować, rzekła stara; wrócę jutro. Nasmaruj się, jedz i śpij“.
Mimo tylu nieszczęść, Kandyd zjadł i usnął. Nazajutrz, stara przynosi mu śniadanie, ogląda grzbiet, naciera inną jeszcze maścią; przynosi następnie obiad; wraca o zmroku i przynosi wieczerzę. Nazajutrz, dopełnia znowuż tych samych obrządków. „Kto jesteś? pyta wciąż Kandyd; kto cię natchnął taką dobrocią? jak ci odwdzięczyć?“ Dobra kobieta nie odpowiadała nic. Wróciła nad wieczorem, ale bez wieczerzy. „Pójdź ze mną, rzekła, i nie mów ani słowa“. Bierze go pod ramię i idzie z nim przez pole, mniej więcej ćwierć mili: przybywają do ustronnego domku, otoczonego ogrodem i kanałami. Staruszka puka do małych drzwiczek. Otwierają; prowadzi Kandyda, ukrytymi schodkami, do złoconego gabinetu, sadza na adamaszkowej kanapie, zamyka drzwi i odchodzi. Kandyd miał uczucie że śni: dotychczasowe życie zdało mu się snem złowrogim, obecna zaś chwila snem rozkosznym.
Stara zjawia się niebawem, z trudem podtrzymując drugą kobietę, o wyniosłej postaci, drżącą na całem ciele, lśniącą od drogich kamieni i okrytą zasłoną. „Zdejm ten welon“ rzekła stara. Młody człowiek zbliża się; podnosi welon nieśmiałą ręką. Co za chwila! co za niespodzianka! zdaje mu się iż widzi Kunegundę; widzi ją w istocie, to ona! Siły go opuszczają, nie może wymówić słowa, pada jej do nóg. Kunegunda osuwa się na kanapę. Stara skrapia ich trzeźwiącą wódką, odzyskują zmysły, mowę: zrazu padają przerywane słowa, krzyżujące się wzajem pytania, odpowiedzi, westchnienia, łzy, wykrzykniki. Stara zaleca im, aby robili mniej hałasu i zostawia ich samych. „Jakto, to ty, rzekł Kandyd, żyjesz, odnajduję cię w Portugalii! Nie zgwałcono cię zatem? nie rozpruto ci żołądka, jak mi to uręczał Pangloss? — Owszem, odparła piękna Kunegunda; ale nie zawsze się umiera od tych dwóch przykrości. — Ale ojca i matkę zabito? — Niestety, tak, rzekła Kunegunda płacząc. — A brat? — Brata także. — I skąd wzięłaś się w Portugalii? jak dowiedziałaś się, że ja tu jestem? jakim zbiegiem okoliczności kazałaś mnie sprowadzić do tego domu? — Opowiem po kolei, rzekła dama, ale wprzód ty opowiedz mi wszystko, co ci się przygodziło od czasu naszego niewinnego pocałunku oraz kopnięć nogą które otrzymałeś w zamian“.
Kandyd z głębokiem uszanowaniem poddał się jej woli; mimo iż jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, mimo że głos jego był słaby i drżący, a krzyż pacierzowy dolegał jeszcze potrosze, opowiedział, z największą prostotą, wszystko czego doznał od chwili rozłączenia. Kunegunda wznosiła oczy do nieba: zrosiła łzami śmierć dobrego anababtysty i Panglossa; poczem rzekła w tym sensie do Kandyda, który nie tracił ani słowa, pożerając ją przytem oczami:
„Leżałam w łóżku i spałam spokojnie, kiedy spodobało się niebu zesłać Bułgarów do naszego pięknego zamku Thunder-ten-tronckh. Zamordowali ojca i brata, matkę zaś pokrajali na kawałki. Olbrzymi Bułgar, wysoki na sześć stóp, widząc iż, przejęta grozą, straciłam przytomność, zabrał się do gwałcenia. To mnie ocuciło; odzyskałam zmysły, zaczęłam krzyczeć, szamotać się, gryźć, drapać, chciałam wydrzeć oczy Bułgarowi, nie wiedząc zgoła iż to wszystko jest rzeczą uświęconą zwyczajem. Brutal zadał mi w lewe biodro pchnięcie, od którego mam jeszcze znak. — Och, pokażesz mi, prawda? — rzekł prostoduszny Kandyd. — Pokażę, rzekła Kunegunda, ale idźmy dalej. — Idźmy dalej“, odparł Kandyd.
Kunegunda podjęła w te słowa: „Wszedł kapitan bułgarski, ujrzał mnie całą we krwi, oraz żołnierza nie krępującego się bynajmniej jego obecnością. Kapitan, rozgniewany iż cham okazuje mu tak mało uszanowania, zabił go z miejsca na mem ciele. Następnie, kazał mnie opatrzyć i zawiódł, jako brankę wojenną, na kwaterę. Prałam mu tych kilka koszul które posiadał, gotowałam strawę, i, trzeba przyznać, przypadłam mu wielce do gustu. Co do mnie, nie zapieram się, że był to bardzo dobrze zbudowany mężczyzna i że miał skórę delikatną i białą; zresztą, umysł słabo rozwinięty, mało filozoficzny: można było poznać iż nie był chowany przez doktora Panglossa. Po upływie trzech miesięcy, roztrwoniwszy wszystko co posiadał i sprzykrzywszy mnie sobie, sprzedał mnie żydowi, nazwiskiem don Issachar, który trudnił się handlem w Holandyi i Portugalii, a przytem namiętnie lubił kobiety. Ten żyd pokochał mnie gorąco, ale nic nie mógł wskórać; oparłam mu się skuteczniej niż bułgarskiemu żołnierzowi: osoba z honorem może być zgwałcona raz, ale cnota jej hartuje się od tego. Aby mnie obłaskawić, żyd pomieścił mnie w tym oto pałacyku. Aż dotąd, myślałam, że niema na ziemi nic równie pięknego jak zamek Thunder-ten-tronckh; poznałam, iż się myliłam.
„Pewnego dnia, na mszy, ujrzał mnie wielki Inkwizytor; przyglądał mi się bardzo pilnie i kazał uwiadomić iż ma ze mną sekretnie do pomówienia. Zaprowadzono mnie do jego pałacu; wyjaśniłam kim jestem; przedstawił, jak niegodnem mego stanowiska jest należeć do Izraelity. Zapytano, pośredniemi drogami, don Issachara, czyby mnie nie odstąpił Jego Eminencyi. Don Issachar, który jest bankierem dworu i człowiekiem wielce wpływowym, nie chciał się zgodzić. Inkwizytor zagroził mu maleńkiem autodafé. Wkońcu, żyd, przestraszony, wszedł w targ, mocą którego domek i ja mamy być wspólną własnością ich obu; żyd zatrzymał dla siebie poniedziałki, środy i sabbat, Inkwizytor zaś inne dnie. Już pół roku trwa ten układ. Nie obyło się bez sprzeczek; często bowiem było sporne, czy noc z soboty na niedzielę ma należeć do starego czy do nowego zakonu. Co do mnie, oparłam się dotychczas obu, i sądzę że dla tej przyczyny zachowałam tak długo ich miłość.
„Otóż, aby odwrócić plagę trzęsienia ziemi i aby zarazem napędzić strachu don Issacharowi, spodobało się Eminencyi zainicyować uroczyste autodafé, na które zaszczycił mnie zaproszeniem. Dano mi doskonałe miejsce; między mszą a egzekucyą roznoszono damom chłodniki. Przyznaję, groza mnie zdjęła, kiedy patrzałam jak palono dwóch żydów i zacnego Biskajczyka który poślubił swą kumę; ale jakież było moje zdumienie, przestrach, pomięszanie, skorom ujrzała postać podobną z oblicza do Panglossa przystrojoną w san-benito i w mitrę. Przecierałam oczy, wpatrywałam się uważnie, widziałam jak go powieszono: omdlałam. Ledwiem odzyskała zmysły, ujrzałam ciebie, odartego z szat do naga; to był już szczyt zgrozy, przerażenia, boleści, rozpaczy. Powiem ci szczerą prawdę, masz skórę jeszcze bielszą i jeszcze delikatniejszej maści niż u kapitana Bułgarów. Widok ten podwoił uczucia jakie mnie dławiły, pożerały. Wydałam krzyk, chciałam wołać: „Stójcie, barbarzyńcy!“ ale głos mi zamarł, zresztą, krzyki byłyby daremne. Kiedy już skończono cię chłostać, ja wciąż mówiłam sobie: „Jak to możebne, aby miły Kandyd i roztropny Pangloss znaleźli się w Lizbonie, jeden poto aby otrzymać sto batogów, drugi aby go powieszono na rozkaz Inkwizytora, którego ja jestem kochanką? Zatem Pangloss zwodził mnie okrutnie, kiedy powiadał iż wszystko dzieje się w świecie jak można najlepiej!
„Tak trwałam, wzruszona, zrozpaczona, naprzemian to podniecona do ostatnich granic, to znów wpół-omdlała z niemocy. W głowie kłębiła mi się okrutna śmierć ojca, matki, brata, brutalność żołdaka, pchnięcie nożem z jego ręki, moja niewola, praktyka kuchenna, kapitan bułgarski, obmierzły żyd Issachar, niegodziwy inkwizytor, szubienica Panglossa, straszliwe miserere wyciągane przez nos podczas gdy cię ćwiczono, a zwłaszcza pocałunek, jaki wymieniliśmy za parawanem w dniu kiedy widziałam cię ostatni raz. Sławiłam Boga, który sprowadził cię ku mnie poprzez tyle prób. Poleciłam starej służącej, aby miała pieczę nad tobą i aby cię przywiodła tutaj, skoro tylko będzie możebne. Wypełniła wiernie rozkaz; zakosztowałam niewypowiedzianej rozkoszy oglądając cię, słysząc cię, mówiąc do ciebie. Ale ty musisz być przeraźliwie głodny, ja również jestem przy apetycie, zacznijmy od wieczerzy“.
I zasiedli do stołu; po wieczerzy zaś ułożyli się na wygodnej kanapie o której już wspomniano. Spoczywali jeszcze, kiedy nadszedł don Issachar, jeden z panów domu. Był to dzień sabbatu. Przyszedł korzystać z praw, i dać wyraz tkliwym wynurzeniom miłości.
Ów Issachar, był to najbardziej choleryczny Hebrajczyk ze wszystkich w Izraelu od czasu niewoli Babilońskiej. „Jakto, rzekł, ty suko Galilejska, więc nie dość już Inkwizytora? Trzebaż aby ten obwieś również dzielił się ze mną?“ To mówiąc, wyciąga długi puginał który miał zawsze przy sobie, i, nie przypuszczając aby przeciwnik mógł być uzbrojony, rzuca się na Kandyda; ale zacny Westfalczyk, wraz z całym moderunkiem, otrzymał od staruchy i tęgą szpadę. Mimo iż z natury był bardzo łagodnego obyczaju, dobywa szpady, i w mig rozciąga Izraelitę trupem u stóp pięknej Kunegundy.
„Panno najświętsza! wykrzyknęła, cóż się z nami stanie! trup w mieszkaniu! jeśli policya wkroczy, jesteśmy zgubieni. — Gdyby Panglossa nie powieszono, rzekł Kandyd, byłby nam dał dobrą radę w tej potrzebie, był to bowiem wielki filozof. Skoro go niema, poradźmy się starej“. Staruszka była to roztropna osoba; zaczynała właśnie swój wywód, kiedy otwarły się drugie drzwiczki. Była to pierwsza po północy, zaczynała się niedziela. Ten dzień należał do wielebnego Inkwizytora. Wchodzi i widzi świeżo oćwiczonego Kandyda ze szpadą w dłoni, trupa na podłodze, oszalałą Kunegundę i roztropnie mówiącą staruchę.
Oto, co w tej chwili przeszło przez duszę Kandyda i jaki bieg przybrało jego rozumowanie: „Jeśli ten świątobliwy człowiek wezwie pomocy, każe mnie niechybnie spalić, toż samo może uczynić i z Kunegundą; on-to kazał mnie oćwiczyć bez litości; jest moim rywalem; skoro już wziąłem się do zabijania, niema się co i wahać“. Rozumowanie to było jasne i szybkie; poczem Kandyd, nie dając inkwizytorowi ochłonąć ze zdumienia, przeszywa go na wylot i kładzie na ziemi koło żydowina. „Coraz lepiej, rzekła Kunegunda; niemasz już odpuszczenia; jesteśmy wyklęci, ostatnia godzina przyszła na nas! Jakżeś ty mógł, człowieku, ty, łagodny z natury jak baranek, zabić, w ciągu dwóch minut, żyda i prałata? — Moja panienko, odparł Kandyd, człowiek zakochany, zazdrosny i oćwiczony przez inkwizycyę, nie poznaje sam siebie“.
Wówczas ozwała się stara, i rzekła: „Stoją w stajni trzy andaluzyjskie konie, są również siodła i rzędy; niechaj dzielny Kandyd je okulbaczy; pani ma perły i dyamenty, siadajmy żywo na koń (mimo iż mogę siedzieć tylko na jednym pośladku), i spieszmy do Kadyksu. Czas wymarzony do drogi: nic przyjemniejszego jak podróżować w nocnym chłodzie“.
Natychmiast Kandyd siodła konie; poczem on, Kunegunda i stara kropią trzydzieści mil jednym tchem. Podczas gdy tak pędzą, święta Hermandad wkracza do mieszkania; chowają Eminencyę w pięknym kościele, Issachara wrzucają do kloaki.
Kandyd, Kunegunda i stara byli już w miasteczku w górach Sierra-Morena, i tak rozmawiali w gospodzie.
„Kto mógł ukraść moje dukaty i dyamenty? mówiła z płaczem Kunegunda; z czego będziemy żyć? cóż poczniemy? gdzie znaleźć inkwizytorów i żydów aby mi dali inne? — Niestety, rzekła stara, podejrzewam mocno wielebnego ojca Franciszkanina, który wczoraj, w Badajos, spał z nami; niech mnie Bóg chroni od lekkomyślnego posądzenia, ale wszedł dwa razy do naszej izby i wyjechał o wiele wcześniej. — Och! wzdychał Kandyd, zacny Pangloss dowodził nieraz, że dobra ziemi wspólne są wszystkim ludziom, i każdy ma do nich równe prawo. Ów Franciszkanin winien był tedy, wedle tych zasad, zostawić nam coś na dokończenie podróży. Zatem, nie mamy już nic, piękna Kunegundo? — Ani szeląga, odparła. — Co począć? rzekł Kandyd. — Sprzedajmy jednego konia, rzekła stara; mimo iż mogę siedzieć tylko na jednym pośladku, przycupnę z tyłu za siodłem panienki i dobijemy do Kadyksu“.
W tej samej oberży bawił przeor Benedyktynów; za tanie pieniądze zgodził się kupić konia. Kandyd, Kunegunda i stara przebyli Lucenę, Chillas, Lebrixę i dotarli wreszcie do Kadyksu. Narządzano tam właśnie flotę i zbierano wojsko, aby poskromić wielebnych ojców Jezuitów z Paragwaju[18], których oskarżano iż podburzyli jedną ze swych hord[19], w pobliżu miasta św. Sakramentu, przeciw królom Hiszpanii i Portugalii. Kandyd, który odbył praktykę u Bułgarów, zaprezentował przed generałem małej armii swe bułgarskie umiejętności z takim wdziękiem, szybkością, zwinnością, dumą i sprawnością, iż dano mu dowództwo nad kompanią piechoty. Oto więc jest kapitanem: siada na okręt, wraz z Kunegundą, staruchą, dwoma pacholikami i dwoma andaluzyjskimi końmi, które należały niegdyś do Jego Eminencyi wielkiego inkwizytora.
Podczas całej przeprawy, zastanawiali się wiele nad filozofią biednego Panglossa. „Płyniemy do innego świata, powiadał Kandyd; w nim-to, bez wątpienia, wszystko musi być dobrze; trzeba bowiem przyznać, że nieraz przychodzi ochota zapłakać nad tem, co się dzieje tu u nas, zarówno pod fizycznym jak moralnym względem. — Kocham cię z całego serca, mówiła Kunegunda, ale jeszcze dusza moja zmrożona jest wszystkiem co widziałam, czego doświadczyłam. Wszystko będzie dobrze, odpowiadał Kandyd; już to morze nowego świata warte jest więcej niż morza naszej Europy; jest spokojniejsze, wichry mniej zdradzieckie. Z pewnością, ten Nowy Świat okaże się najlepszym ze wszystkich możliwych światów. — Dałby Bóg, mówiła Kunegunda; ale, tam, w moim świecie, byłam tak strasznie nieszczęśliwa, że serce me niemal zamknęło się uczuciu nadziei. — Skarżysz się, rzekła stara; ach, nie doświadczyłaś takich nieszczęść jak moje“.
Kunegunda wybuchnęła śmiechem; wydało jej się bardzo ucieszne, iż poczciwa starucha chce się uważać za nieszczęśliwszą od niej. — Ach, rzekła, moja poczciwa stara, o ile nie zgwałciło cię dwóch Bułgarów, o ile nie otrzymałaś dwóch pchnięć nożem w brzuch, o ile nie splądrowano ci dwóch zamków, nie zamordowano w twoich oczach dwóch matek i ojców, o ile nie patrzałaś na dwóch kochanków chłostanych podczas autodafé, nie zdaje mi się byś mogła prześcignąć mnie w tej mierze. Dodaj jeszcze, że urodziłam się baronówną z siedmdziesięciu dwu pokoleń, a przyszło mi być kucharką. — Drogie dziecko, odpowiedziała stara, nie wiesz jakie jest moje urodzenie, a gdybym ci pokazała mój tyłek, nie mówiłabyś jak mówisz, i wstrzymałabyś się z sądem“. To odezwanie się obudziło niezmierną ciekawość Kunegundy i Kandyda. Stara zaczęła w te słowa:
„Nie zawsze miałam oczy kaprawe i otoczone czerwoną obwódką, nos nie zawsze stykał się z brodą i nie zawsze byłam służącą. Jestem córką papieża Urbana X-go i księżniczki Palestryny[20]. Chowano mnie do czternastego roku życia, w pałacu, któremu wszystkie zamki niemieckich baronów nie zdałyby się na stajnię; jedna moja suknia warta była więcej niż wszystkie przepychy Westfalii. Rosłam w urodę, powaby, talenty, pośród uciech, czci i nadziei; budziłam już miłość, pierś moja nabierała dojrzałych kształtów: i jaka pierś! biała, twarda, rzeźbiona jak u Wenus medycejskiej! a co za oczy! co za powieki! co za brwi krucze! płomienie strzelały z mych źrenic, gasząc blask gwiazd na niebie, jak zapewniali miejscowi poeci. Służebne, które ubierały mnie i rozbierały, popadały w zachwyt oglądając mnie z przodu i z tyłu; a nie było mężczyzny, któryby nie pragnął znaleźć się na ich miejscu.
„Zaręczono mnie z panującym księciem Massa-Karrara[21]: cóż za książę! równie piękny jak ja, promieniejący urokiem i słodyczą, świetny dowcipem i rozpłomieniony miłością; kochałam go tak, jak się kocha pierwszy raz, z bałwochwalstwem, bez opamiętania. Sposobiono już gody; przepych, wspaniałość nie do opisania: nieustające festyny, turnieje, widowiska: całe Włochy fabrykowały na mą cześć sonety, z których ni jeden nie wart był szeląga. Zbliżałam się do radosnej chwili, kiedy stara margrabina, która była niegdyś kochanką mego księcia, zaprosiła go do siebie na filiżankę czekolady: umarł, w niespełna dwie godziny, w straszliwych konwulsyach; ale to bagatela. Matka moja w rozpaczy, mimo że o wiele mniej stroskana odemnie, chciała wyrwać się na jakiś czas z tak złowrogiego miejsca. Miała bardzo piękną majętność w pobliżu Gaety; puściłyśmy się w drogę, na małym statku, wyzłoconym jak ołtarz św. Piotra w Rzymie. W drodze, napadają nas korsarze: żołnierze nasi bronili się obyczajem żołnierzy papieskich; padli na kolana porzucając broń, i prosząc korsarzy o absolucyę in articulo mortis.
„Natychmiast odarto ich do naga, również matkę i dworki i mnie. To rzecz, w istocie, godna podziwu, owa zręczność z jaką ci panowie rozbierają każdego kto im popadnie w ręce; ale jeszcze więcej zdumiewa mnie, iż wszystkim nam pokładli palec w miejsce, w które my kobiety pozwalamy sobie wkładać zazwyczaj jedynie kankę. Ceremoniał ten wydał mi się bardzo dziwny: oto jaki sąd o rzeczach ma człowiek, kiedy nie wyściubił nosa poza swoją parafię. Dowiedziałam się późmej, że to dlatego, aby się przekonać czy nie pochowałyśmy tam dyamentów; jest to zwyczaj, ustalony od niepamiętnych czasów u wszystkich cywilizowanych ludów szukających fortuny na szerokiem morzu. Dowiedziałam się, iż kawalerowie Zakonu Maltańskiego nie zaniedbują tego nigdy, ilekroć pojmają Turków lub Turczynki; jest to paragraf prawa narodów któremu nikt jeszcze nigdy nie uchybił.
„Nie będę wam opowiadać, jak bolesne jest dla młodej księżniczki, kiedy ją prowadzą, wraz z matką, jako niewolnicę do Maroko; możecie sobie wyobrazić, cośmy wycierpiały na statku. Matka była jeszcze bardzo piękna: dworki nasze, mimo iż proste dziewczyny, miały więcej uroków niż ich można znaleźć w całej Afryce; co do mnie, byłam wprost czarująca, sama piękność, wdzięk, a przytem dziewica! Nie byłam nią, co prawda, długo; ten kwiat, strzeżony dla księcia Massa-Karrara, stracił listki w uścisku kapitana korsarzy. Był to ohydny murzyn, który, w dodatku, wyobrażał sobie, iż świadczy mi wiele zaszczytu. Zaiste, dowiodłyśmy dwie z matką wielkiej wytrzymałości, znosząc wszystko, co nam przyszło wycierpieć aż do Maroko! Ale pomińmy szczegóły: są to rzeczy tak pospolite, że nie warto się nad niemi rozwodzić.
„Kiedy przybyliśmy do Maroko, kraj pławił się we krwi. Z pięćdziesięciu synów Muleja Izmaela, każdy miał swoje stronnictwo; czego owocem pięćdziesiąt wojen domowych, czarnych przeciw czarnym, czarnych przeciw centkowanym, centkowanych przeciw centkowanym, mulatów przeciw mulatom: słowem, nieustająca rzeź w całem mocarstwie.
„Ledwieśmy wylądowali, hufiec czarnych, z partyi przeciwnej stronnictwu naszych korsarzy, zjawił się aby im wydrzeć zdobycz. Stanowiłyśmy, po złocie i dyamentach, najcenniejszą cząstkę łupu. W naszych oczach rozegrała się walka, jakiej nie widujecie nigdy w waszej Europie. Ludzie północy nie mają dość gorącej krwi; nie są tak zaciekli na punkcie kobiet, jak się to powszechnie spotyka w Afryce. Zdaje się, że wasi Europejczycy mają mleko w żyłach; natomiast ogień, witryol krąży w żyłach mieszkańców Atlasu i sąsiednich krajów. Walczyli z wściekłością lwów, tygrysów i wężów, rozstrzygając orężem komu mamy przypaść w udziele. Jakiś maur chwycił moją matkę za prawe ramię, porucznik przytrzymał ją za lewe; żołnierz mauretański ujął za jedną nogę, jeden z piratów za drugą. Toż samo wszystkie dziewczęta zaczęło szarpać po czterech żołnierzy. Kapitan osłonił mnie własną piersią; miał jatagan w dłoni i mordował wszystko co nastręczyło się jego wściekłości. W końcu, ujrzałam wszystkie Włoszki z mego orszaku, jak również matkę, poszarpane, pocięte w kawałki, zmasakrowane przez potworów którzy wydzierali je sobie. Jeńcy, moi towarzysze, ci którzy ich pojmali, żołnierze, majtki, pstrokaci, czarni, biali, mulaci, wreszcie i sam kapitan, wszystko padło bez życia, a ja, umierająca, ległam na stosie trupów. Podobne sceny rozgrywały się, jak wiadomo, na przestrzeni przeszło trzystu mil, przyczem nie opuszczono ni razu ani jednej z modlitw dziennych, nakazanych przez Mahometa.
„Wydobyłam się, z wielkim mozołem, z ciżby spiętrzonych i krwawiących trupów, i zawlokłam się pod drzewo pomarańczowe nad strumieniem; tam padłam zemdlona od grozy, znużenia, przestrachu, rozpaczy, wreszcie głodu. Niebawem, owładnął mną sen, podobniejszy do omdlenia niż do spoczynku. Pogrążona w tym stanie osłabienia i bezczucia, pomiędzy śmiercią a życiem, uczułam nagle ucisk czegoś poruszającego się na mem ciele; otwarłam oczy i ujrzałam białego, przyjemnej powierzchowności, który wzdychał i mruczał między zębami: O, che sciaqura d’essere senza coglioni![22].
„Zdumiona i uszczęśliwiona iż słyszę rodzinną mowę, zarazem zdziwiona treścią tego wykrzyknika, odpowiedziałam iż istnieją większe nieszczęścia niż to na które się żali; powiadomiłam go w krótkich słowach o okropnościach jakie przeszłam, i znowu popadłam w omdlenie. Zaniósł mnie do poblizkiego domu, kazał położyć do łóżka, nakarmić, usługiwał mi, pocieszał, pieścił, powiadał iż nic nie widział równie pięknego jak ja, i nigdy tyle nie żałował tego, czego nikt mu już nie może wrócić. „Urodziłem się w Neapolu, rzekł; kapłoni się tam corocznie dwa do trzech tysięcy dzieci; jedne giną, inne zyskują głos piękniejszy niźli niewieści, niektórzy dochodzą do władztwa krajem[23]. Poddano mnie tej operacyi z najlepszym skutkiem; zostałem śpiewakiem w kaplicy księżnej Palestryny. — Mojej matki! wykrzyknęłam. — Twojej matki! zawołał zalewając się łzami: jakto! byłażbyś pani tą młodą księżniczką, którą wychowywałem aż do szóstego roku życia i która zapowiadała że będzie tak piękną jak ty właśnie jesteś! — To ja, ja sama; matka znajduje się o sto kroków stąd, pocięta w kawałki, na stosie trupów...“
„Opowiedziałam wszystko co mi się trafiło; on również opowiedział mi swoje przygody, a mianowicie, w jaki sposób pewna potęga chrześcijańska wyprawiła go do króla Marokko[24], iżby, jej imieniem, zawarł z tym monarchą traktat, mocą którego potencya owa miała mu dostarczać prochu, armat, okrętów, aby dopomódz do zniszczenia handlu innych chrześcijan. „Misya moja ukończona, rzekł zbożny eunuch; spieszę wsiąść na okręt w Ceucie i odwiozę cię do Włoch. Ma che sciagura d’essere senza coglioni!“
„Podziękowałam ze łzami; on zaś, miast zawieźć mnie do Włoch, zawiózł do Algieru i sprzedał dejowi. Ledwie mnie tak zaprzedano, kiedy zaraza, która właśnie kolejno obiegła Afrykę, Azyę, Europę, wybuchła w Algierze z największą wściekłością. Widziałaś pani trzęsienia ziemi, ale czy zdarzyło ci się kiedy widzieć morową zarazę? — Nigdy, odparła baronówna.
„Gdybyś była widziała, podjęła stara, przyznałabyś, że to jest coś o wiele więcej niż trzęsienie ziemi. Choroba ta jest bardzo pospolita w Afryce; uległam jej. Wyobraź sobie, co za los dla córki papieża, w piętnastym roku życia, która, w ciągu trzech miesięcy, doświadczyła ubóstwa, niewoli, była gwałcona niemal codzień, patrzała jak ćwiartowano jej matkę, doznała głodu i wojny, i umierała na dżumę w Algierze! Nie umarłam wszelako; ale eunuch i dej i prawie cały seraj zginęli.
„Kiedy pierwsza groza straszliwej zarazy minęła, sprzedano niewolników deja. Pewien kupiec nabył mnie i zawiózł do Tunisu; tam sprzedał innemu kupcowi, który znowu odsprzedał mnie w Trypoli; z Trypoli sprzedano mnie do Aleksandryi; z Aleksandryi do Smyrny; ze Smyrny do Konstantynopola. Dostałam się w końcu pewnemu adze janczarów, którego wysłano niebawem aby bronił Azowu przeciw Rosyanom.
„Aga, który lubił dobrze żyć, zabrał z sobą cały seraj i umieścił nas w forteczce na Palus-Meotides, pod strażą dwóch czarnych eunuchów i dwudziestu żołnierzy. Narżnięto obficie Rosyan, ale oni oddali nam z nawiązką[25]: spustoszono Azów ogniem i mieczem, nie zważając na płeć ani wiek. Utrzymała się jedynie nasza forteczka; nieprzyjaciel zamierzył wziąć nas głodem. Dwudziestu janczarów przysięgło nie poddać się do ostatka. Przywiedzeni do ostateczności, zmuszeni byli zjeść dwóch eunuchów, aby ratować się od pogwałcenia przysięgi. Po upływie kilku dni, postanowili zjeść kobiety.
„Był z nami pewien iman, bardzo pobożny i miłosierny; ten wygłosił do janczarów piękną oracyę, w której skłonił ich aby nie zabijali nas całkowicie. — Wytnijcie, rzekł, każdej z pań na razie po jednym pośladku, będziecie mieli bardzo smaczną biesiadę; jeśli trzeba będzie powtórzyć, za kilka dni możecie znowuż sobie wyciąć porcyę; niebo poczyta wam za dobre tak litościwy uczynek i pewnie doznacie odeń pomocy.
„Iman był bardzo wymowny; przekonał ich. Poddano nas tej strasznej operacyi; iman przyłożył nam balsam którym opatruje się dzieci świeżo obrzezane: byłyśmy wszystkie wpół żywe.
„Ledwie janczarowie uporali się z posiłkiem, jakiegośmy im dostarczyły, Rosyanie wdarli się po pomostach do fortecy: ani jeden janczar nie uszedł. Rosyanie nie zwracali najmniejszej uwagi na nasz stan. Niemasz miejsca na świecie, gdzieby się nie znalazł chirurg francuzki: jeden taki, bardzo biegły w swej sztuce, zaopiekował się nami, uleczył nas: i, nie zapomnę tego póki życia, skoro rany moje zabliźniły się, uczynił pewne wymowne propozycye. Zresztą, tłómaczył nam, byśmy nie martwiły się zbytnio; upewnił, że podobne rzeczy dzieją się nieraz w czasie oblężenia, i że to jest prawo wojenne.
Skoro moje towarzyszki mogły chodzić, przepędzono je do Moskwy; ja przypadłam w udziele pewnemu bojarowi, który mnie zrobił ogrodniczką i dawał mi po dwadzieścia batogów dziennie; ponieważ jednak, w dwa lata później, magnatowi temu, wraz z trzydziestoma innymi bojarami, ucięto głowę, z przyczyny jakiejś dworskiej intrygi, skorzystałam z tej przygody i uciekłam. Przewędrowałam całą Rosyę; byłam długo służącą w szynkowni w Rydze, potem w Rostoku, Wismarze, Lipsku, Kassel, Utrechcie, Leydzie, Hadze, Rotterdamie: zestarzałam się w nędzy i hańbie, mając jedynie pół pośladka i pamiętając ciągle że jestem córką papieża; po sto razy chciałam się zabić, ale kochałam jeszcze życie. Ta śmieszna słabostka jest może czemś najbardziej opłakanem w naszej naturze; czyż może bowiem być co głupszego, niż dźwigać nieustannie ciężar który co chwilę chciałoby się zrzucić, mieć wstręt do swego jestestwa i upierać się przy niem; pieścić węża, który nas pożera, póki nie przeżre się aż do serca?
„W krajach, przez które los mnie przepędził i w karczmach w których sługiwałam, zdarzyło mi się widzieć niezliczoną mnogość osób czujących nienawiść do swej egzystencyi; ale spotkałam między niemi ledwie dwanaście, któreby dobrowolnie położyły koniec swej nędzy; trzech murzynów, czterech Anglików, czterech Genewczyków, i profesora niemieckiego nazwiskiem Robeck[26]. W końcu, dostałam się w służby żyda Issachara; umieścił mnie u ciebie, piękna panienko; przywiązałam się do ciebie i bardziej byłam przejęta dolą twą niż własną. Nie wspomniałabym nawet o swoich nieszczęściach, gdybyś mnie nie podrażniła nieco, i gdyby, podczas jazdy okrętem, nie było w zwyczaju opowiadać sobie historyjek dla rozrywki. Słowem, moja panienko, mam doświadczenie, znam świat; zrób sobie tę przyjemność, wezwij każdego z podróżnych aby opowiedział swe dzieje; jeżeli znajdzie się bodaj jeden któryby często nie przeklinał życia, ktoremuby się nie zdarzyło powiadać sobie w duchu że jest najnieszczęśliwszym z ludzi, wrzuć mnie, proszę, na łeb do morza“.
Piękna Kunegunda, wysłuchawszy dziejów staruszki, zaczęła się odnosić do niej ze względami należnymi osobie jej urodzenia i stanu. Podjęła propozycyę; wezwała wszystkich podróżnych, jednego po drugim, aby opowiedzieli swoje przygody. I Kandyd i ona sama musieli przyznać, że stara miała słuszność. „Wielka szkoda, rzekł Kandyd, że roztropnego Panglossa powieszono, wbrew obyczajom, w czas auto-da-fé; powiedziałby nam wspaniałe rzeczy o niedolach, od których roi się ziemia i morze; ja zaś zdobyłbym się na to, aby mu przedłożyć uniżenie niejakie wątpliwości“.
Podczas gdy każdy kolejno opowiadał swe dzieje, okręt posuwał się naprzód. Wylądowano w Buenos-Aires. Kunegunda, kapitan Kandyd i stara udali się do gubernatora, don Fernanda d’Ibaara y Figueora y Maskarenes y Lampurdos y Suza. Pan ów odznaczał się dumą, jaka przystała człowiekowi posiadającemu tyle imion. Przemawiał do ludzi z najszlachetniejszą wzgardą, zadzierając nos tak wysoko, podnosząc głos tak niemiłosiernie, przybierając ton tak górny i tak wyniosłą postawę, że wszyscy którzy składali mu pokłony, czuli niewymowną pokusę, aby wyłoić mu skórę. Dygnitarz ten lubił kobiety do szaleństwa. Kunegunda wydała mu się najpiękniejszą istotą na ziemi. Pierwszą rzeczą o którą zapytał było czy jest żoną kapitana. Ton, jakim zadał pytanie, przestraszył Kandyda: nie śmiał powiedzieć że jest żoną, ponieważ w istocie nią nie była; nie śmiał powiedzieć że siostrą, ponieważ nie była nią również; mimo że to wygodne kłamstwo było niegdyś bardzo w modzie u starożytnych i mogło się okazać z pożytkiem dla współczesnych, dusza jego była zbyt czysta, aby sprzeniewierzyć się prawdzie. „Panna Kunegunda, odpowiedział, ma zamiar zaszczycić mnie swą ręką, i błagamy Waszą Ekscelencyę aby raczyła zezwolić na nasz ślub“.
Don Fernando d’Ibaraa y Figueora y Maskarenes y Lampurdos y Suza podkręcił wąsa, uśmiechnął się dwuznacznie i nakazał kapitanowi Kandydowi, aby pospieszył odbyć przegląd swej kompanii. Kandyd usłuchał; gubernator został z Kunegundą. Wyjawił jej swą miłość, zaklął się iż nazajutrz zaślubi ją w obliczu Kościoła, lub też inaczej, wedle tego jakie będzie życzenie jej wdzięków. Kunegunda poprosiła o kwadrans czasu, aby się mogła skupić, naradzić ze starą i powziąć postanowienie.
Stara rzekła: „Panno Kunegundo, masz pani siedmdziesiąt i dwa pokoleń i ani szeląga; od ciebie jedynie zależy zostać żoną najmożniejszego pana południowej Ameryki, który ma w dodatku bardzo piękne wąsy; tobież przystało bawić się w niedorzeczną wierność? Zgwałcili cię Bułgarzy; żyd i inkwizytor cieszyli się twymi łaskami; nieszczęście uprawnia człowieka do wielu rzeczy. Przyznaję, iż, gdybym była na twojem miejscu, nie wahałabym się zaślubić gubernatora, oraz, tą samą okazyą, zapewnić los kapitanowi Kandydowi“. Podczas gdy stara przemawiała w ten sposób, z całą roztropnością jaką daje wiek i doświadczenie, zawinął do portu mały okręcik, wiozący na pokładzie alkada i algazilów; i oto co się okazało:
Stara dobrze odgadła, że to ów Franciszkanin ukradł pieniądze i klejnoty w Badajos, wówczas gdy uciekali tak spiesznie z Kandydem. Mnich próbował odprzedać nieco klejnotów złotnikowi. Złotnik rozpoznał je jako własność wielkiego Inkwizytora. Franciszkanin, nim go powieszono, przyznał się komu je ukradł; wskazał osoby i kierunek w którym się udały. Ucieczka Kandyda i Kunegundy była już wiadoma: tropiono ich aż do Kadyksu, oraz, nie tracąc czasu, wysłano okręt w pościg za nimi. Okręt ten był już w porcie Buenos-Aires. Rozeszła się pogłoska, że przybył alkad i poszukuje morderców wielkiego Inkwizytora. Przezorna staruszka osądziła w jednej chwili położenie. „Nie możesz uciekać, rzekła do Kunegundy: zresztą nie masz się czego obawiać; nie ty zabiłaś Jego Eminencyę. Gubernator kocha cię, nie pozwoli aby ci się stało co złego; zostań“. Następnie, stara pędzi co tchu do Kandyda: „Uciekaj, powiada, lub też, za godzinę, będziesz spalony żywcem“. Nie było chwili do stracenia; ale jak rozstać się z Kunegundą i gdzie się schronić?
Kandyd wziął z sobą z Kadyksu służącego, jakich spotyka się wielu na wybrzeżach Hiszpanii i w koloniach. Był to ćwierć-Hiszpan, urodzony z metysa w Tukumanie: bywał już chłopcem na chórze, zakrystyanem, majtkiem, mnichem, stręczycielem, żołnierzem, lokajem. Nazywał się Kakambo i bardzo kochał pana, ponieważ doświadczył jego prawdziwej dobroci. Osiodłał co żywo dwa andaluzyjskie konie. „Dalej, panie, idźmy za radą starej, siadajmy na koń, i jedźmy nie oglądając się za siebie“. Kandyd począł ronić łzy: „O, droga Kunegundo, trzebaż mi cię opuścić, w chwili gdy gubernator miał nam wyprawić wesele! Kunegundo, przywiedziona z tak daleka, cóż się z tobą stanie? — Stanie się, co się ma stać, rzekł Kakambo; kobieta nigdy nie jest w kłopocie o siebie; Bóg troszczy się o to plemię. Jedźmy. — Gdzie mnie prowadzisz? dokąd jedziemy? co poczniemy bez Kunegundy? powiadał Kandyd. — Na świętego Jakóba z Kompostelli! odrzekł Kakambo, miałeś pan walczyć przeciwko jezuitom, pójdźmyż walczyć po ich stronie; znam potrosze ten kraj, zawiodę pana do ich kapitana, który zna musztrę na sposób bułgarski; czeka cię nadzwyczajny los. Kiedy człekowi nie wiedzie się w jednym świecie, może się mu powieść w drugim. Niemała to rozkosz widzieć i przedsiębrać ciągle coś nowego.
— Byłeś już tedy w Paragwaju? rzekł Kandyd. — Ech, oczywiście! odparł Kakambo; byłem kuchtą w kolegium Wniebowzięcia i znam mocarstwo Ojczulków jak ulice Kadyksu. Cudowna rzecz, to ich królestwo. Ma więcej niż trzysta mil średnicy; podzielone jest na trzydzieści prowincyj. Ojcowie mają tam wszystko, a ludy nic: to arcydzieło rozumu i sprawiedliwości. Co do mnie, nie widzę nic równie boskiego jak los padres, którzy prowadzą tu wojnę z królem Hiszpańskim i Portugalskim, w Europie zaś uznają władzę tych królów; tutaj mordują Hiszpanów, a w Madrycie wysyłają ich do nieba: poprostu zachwycające! Jedźmy: staniesz się pan najszczęśliwszym z ludzi. Cóż za uciechę będą mieli los padres, skoro się dowiedzą że przybywa im rotmistrz który zna musztrę na sposób bułgarski!“
Skoro dotarli do pierwszej linii obronnej, Kakambo powiedział nadciągającej straży, że pewien kapitan pragnie mówić z Jego Eminencyą komendantem. Dano znać wielkiej gwardyi. Oficer paragwajski pospieszył do stóp komendanta udzielić mu tej wiadomości. Przedewszystkiem, rozbrojono Kandyda i Kakambę; zagarnięto im również andaluzyjskie wierzchowce. Następnie, wprowadzono cudzoziemców między dwa szeregi żołnierzy; na końcu znajdował się komendant, w trójgraniastym kapeluszu na głowie, z podkasaną sutanną, ze szpadą u boku, szpontonem w dłoni. Dał znak; natychmiast, dwudziestu czterech żołnierzy otoczyło nowoprzybyłych. Sierżant rzekł przybyszom, iż trzeba zaczekać: komendant nie może z nimi mówić, albowiem wielebny ojciec prowincyał nie pozwala, aby jakikolwiek Hiszpan otworzył usta inaczej niż w jego obecności, i aby przebywał w kraju więcej niż trzy godziny. „Ależ, rzekł Kakambo, pan kapitan, który umiera z głodu podobnie jak ja, nie jest Hiszpanem, jest Niemcem; czy nie moglibyśmy tedy pośniadać, czekając na Jego Wielebność?“
Sierżant udał się natychmiast do komendanta i zdał mu sprawę z tego oświadczenia. „Bogu chwała! rzekł tamten; skoro to Niemiec, mogę się z nim rozmówić; niech go zawiodą do namiotu“. Natychmiast zaprowadzono Kandyda do altany pokrytej zielenią, zdobnej bardzo piękną kolumnadą z zielonego i złotego marmuru, oraz klatkami w których mieściły się papugi, kolibry, rajskie ptaszyny, pantarki i inne co najrzadsze ptaki. Doskonałe śniadanie stało przygotowane w złotych wazach; i, podczas gdy Paragwajczycy jedli kukurudzę w drewnianych miskach, w szczerem polu, w skwarze słonecznym, wielebny ojciec komendant wstąpił do altany.
Był to piękny młodzieniec, o pełnej twarzy, rumiany i biały, krew smagła, oko żywe, ucho różowe, wargi pąsowe, mina dumna, ale jakimś odrębnym rodzajem dumy, ani hiszpańskiej ani jezuickiej. Zwrócono Kandydowi i Kakambie broń, którą im wprzód odjęto, jak również andaluzyjskie rumaki; Kakambo nasypał im owsa w pobliżu altany, ciągle mając na nie oko, z obawy jakiej pułapki.
Kandyd ucałował najpierw kraj szaty komendanta, następnie zasiedli do stołu. „Jesteś zatem Niemcem? rzekł jezuita w tym języku. — Tak, wielebny ojcze, odparł Kandyd. Wymawiając te słowa, patrzyli na siebie obaj z nadzwyczajnem zdumieniem, oraz wzruszeniem którego nie mogli opanować. „I z jakich stron? spytał jezuita. — Z plugawej Westfalii, rzekł Kandyd; urodziłem się na zamku Thunder-ten-tronckh. — O nieba! czy podobna! wykrzyknął komendant. — Cóż za cud! zawołał Kandyd. — Byłżebyś-to ty? rzekł komendant. — To niemożebne, rzekł Kandyd. Padają sobie w ramiona, ściskają się, wylewają strumienie łez. — Jakto! to ty, wielebny ojcze? ty, brat pięknej Kunegundy, ty, zamordowany przez Bułgarów! ty, syn pana barona! ty, jezuitą w Paragwaju! Trzeba przyznać, że ten świat osobliwą toczy się koleją. O, Panglossie, Panglossie, jakiż byłbyś rad, gdyby nie to iż powieszono cię tak przedwcześnie!“
Komendant kazał się usunąć czarnym oraz Paragwajczykom którzy podawali napitek w kryształowych puharach. Złożył tysiąckrotne dzięki Bogu i św. Ignacemu; ściskał Kandyda raz po razu, oblicza ich skąpały się we łzach. „Byłbyś jeszcze bardziej zdumiony, bardziej rozczulony, gdybym ci rzekł, że panna Kunegunda, siostra twoja którą mniemałeś zamordowaną, cieszy się najlepszem zdrowiem. — Gdzie? — W sąsiedztwie twojem, u gubernatora Buenos-Aires; wylądowałem tam właśnie aby prowadzić wojnę przeciw wam“. Każde słowo, które dorzucali w tej długiej rozmowie, piętrzyło dziw na dziwie. Cała ich dusza pomykała na język, czaiła się z wytężoną uwagą w uszach, błyszczała zaciekawieniem w oczach. Jako że to byli Niemcy, zabawiali się przy stole czas dłuższy, czekając na wielebnego ojca prowincyała; zaczem, komendant tak prawił, wpatrując się z czułością w drogiego Kandyda:
„Całe życie zostanie mi w pamięci obraz straszliwego dnia, gdy, w moich oczach, zamordowano rodziców i zgwałcono siostrę. Kiedy Bułgarzy odeszli, nie zdołano odnaleźć tej uroczej istoty; rzucono na jeden wóz matkę, ojca i mnie, dwie służące i trzech zarżniętych chłopaczków, aby nas pogrzebać w kaplicy OO. Jezuitów, o dwie mile od zamku przodków. Jakiś jezuita pokropił nas święconą wodą; była straszliwie słona; parę kropel dostało mi się do oczu; dobry ojciec spostrzegł że powieka poruszyła się nieco; położył mi rękę na sercu i uczuł lekkie bicie; zaopiekowano się mną, i, po upływie trzech tygodni rany zgoiły się bez śladu. Wiesz, drogi Kandydzie, że był ze mnie bardzo ładny chłopiec; wyrosłem na jeszcze ładniejszego; jakoż, wielebny ojciec Krust, superyor klasztoru, zapłonął do mnie najtkliwszą przyjaźnią: oblekł mnie w sukienkę nowicyusza, zaś, w jakiś czas potem, wysłano mnie do Rzymu. Ojciec generał potrzebował zastępu młodych niemieckich jezuitów. Zwierzchnicy Paragwaju, unikają, o ile mogą, przyjmowania nowicjuszów hiszpańskich; radziej widzą cudzoziemców, nad którymi bardziej czują się panami. Wielebny ojciec jenerał uznał mnie zdatnym do pracy w tej winnicy. Puściliśmy się w drogę: jeden Polak, jeden Tyrolczyk i ja. Wkrótce po przybyciu, uczczono mnie rangą dyakona i porucznika: dziś jestem pułkownikiem i kapłanem. Gotujemy się dzielnie przyjąć wojska hiszpańskiego króla: ręczę ci że czeka je ekskomunika i lanie. Opatrzność zsyła cię tu ku naszej pomocy. Ale czy, w istocie, prawdą jest, że ukochana siostra Kunegunda znajduje się w pobliżu, u gubernatora?“ Kandyd upewnił przysięgą, że jest to najprawdziwsza prawda. Łzy zaczęły im ciec z oczu na nowo.
Baron nie mógł się dosyć naściskać Kandyda; nazywał go bratem, zbawcą. „Ach, rzekł, być może, drogi Kandydzie, uda się nam razem wkroczyć jako zwycięzcom do miasta i odbić Kunegundę. — To jest mem najgorętszem pragnieniem, rzekł Kandyd; miałem ją bowiem zaślubić i żywię jeszcze tę nadzieję. — Ty, zuchwalcze? wykrzyknął baron, ty miałbyś tę bezczelność, aby zaślubić mą siostrę, która ma siedmdziesiąt i dwa pokoleń! Zaiste, wielki to bezwstyd z twej strony, aby mi mówić o podobnym zamiarze!“ Słysząc te słowa, Kandyd, osłupiały, tak odparł: „Wielebny ojcze, wszystkie pokolenia całego świata nie mają tu nic do gadania; wydobyłem twą siostrę z rąk żyda i inkwizytora, ma względem mnie dosyć zobowiązań, pragnie mnie zaślubić. Mistrz Pangloss powiadał mi zawsze, że ludzie są równi; słowem, upewniam cię że ją zaślubię. — Zobaczymy to, hultaju!“ odparł jezuita baron Thunder-ten-tronckh; i, równocześnie, wymierzył mu potężny cios płazem szabli w gębę. W tejże chwili, Kandyd dobywa szpady i zatapia ją po rękojeść w brzuch barona-jezuity; ale, ledwie wydobył ją, jeszcze dymiącą, zaczyna płakać: „Boże mój, Boże! zabiłem mego dawnego pana, przyjaciela, szwagra; jestem najlepszym człowiekiem w świecie i oto już zgładziłem trzech ludzi, a z tych dwóch księży“.
Kakambo, który czuwał na straży u bram altany, nadbiegł. „Nic nam nie pozostaje jak tylko drogo sprzedać życie, rzekł Kandyd; za chwilę ktoś nadejdzie; trzeba umrzeć z orężem w dłoni“. Kakambo, który widział już nie takie rzeczy, nie tracił bynajmniej głowy: ściągnął z barona sukienkę jezuity, oblekł w nią Kandyda, włożył mu rogatą czapeczkę nieboszczyka i wsadził na koń. Wszystko to odbyło się w jednem mgnieniu oka. „Ruszajmy w cwał, dobry panie: wszyscy wezmą cię za jezuitę niosącego jakieś rozkazy; miniemy granice, nim komu przyjdzie na myśl puścić się za nami“. Ostatnie słowa wymówił już w galopie; pędząc, krzyczał po hiszpańsku: „Miejsca, miejsca dla wielebnego ojca pułkownika!“
Kandyd i jego sługa znaleźli się już poza granicami, a nikt jeszcze w obozie nie wiedział o śmierci Niemca-jezuity. Przezorny Kakambo pamiętał o tem aby zgarnąć do sakwy nieco chleba, czekolady, szynki, owoców i parę miarek wina. Zapuścili się na swych andaluzyjskich rumakach w nieznany kraj, bez śladu jakiejś drogi. Wreszcie, ukazała się ich oczom piękna łąka poprzecinana strumieniami. Podróżni zsiadają, aby popaść wierzchowce. Kakambo namawia pana aby się pokrzepił, i sam daje przykład. „Jakże chcesz, powiadał Kandyd, abym jadł szynkę, kiedy oto zabiłem młodego barona, i skoro przeznaczeniem mojem jest nie oglądać już pięknej Kunegundy na oczy? na co mi przedłużać nędzne dni, skoro mam je wlec zdala od niej, w zgryzocie i rozpaczy?“
Tak powiadając, wziął się wszelako do jedzenia. Słońce miało się ku zachodowi. Zbłąkani podróżni usłyszeli jakieś krzyki, które zdawały się pochodzić od kobiet. Nie wiedzieli, czy krzyki te wyrażają ból czy radość; zerwali się wszelako spiesznie, zdjęci niepokojem i przestrachem, tak naturalnym u wędrowców w nieznanym kraju. Pokazało się, iż krzyki owe wydawały dwie nagie dziewczyny, które biegły chyżo skrajem łąki, podczas gdy dwie małpy pomykały za niemi, kąsając je w pośladki. Kandyda zdjęła litość; będąc u Bułgarów, nauczył się strzelać tak celnie, iż umiałby zestrzelić orzech w gęstwinie nie tknąwszy ani listeczka. Chwyta swą hiszpańską dubeltówkę, pociąga za cyngiel i zabija obie małpy. „Bogu niech będzie chwała, drogi Kakambo! ocaliłem je z wielkiego niebezpieczeństwa: jeśli popełniłem grzech zabijając inkwizytora i jezuitę, okupiłem go w zupełności ratując życie tym dziewczętom. Być może, są to jakieś córy znakomitego rodu: kto wie, ta przygoda gotowa nam wiele pomódz w tym kraju“.
Byłby mówił dalej, ale język mu skołczał, skoro ujrzał, jak dziewczęta zaczęły czule ściskać nieżywe małpy, oblewać łzami ich ciała, i napełniać powietrze okrzykami najżywszej boleści. „Nie spodziewałem się takiej dobroci serca“, rzekł wreszcie do Kakamby; tamten zaś odpowiedział: „Ładnie się pan spisałeś, drogi panie; zabiłeś oblubieńców tych oto panienek. — Oblubieńców! czyż podobna? chyba żartujesz, Kakambo; jakże można temu dać wiarę? — Drogi panie, odparł Kakambo, pan się wiecznie wszystkiemu dziwisz; dlaczego zdaje ci się tak szczególnem, iż, w niektórych krajach, mogą istnieć małpy, cieszące się względami pięknych dam? toć małpa to ćwierć-człowieka, jak ja jestem ćwierć-Hiszpana. — Ach! odparł Kandyd, przypominam sobie że słyszałem od Panglossa, jako niegdyś zdarzały się podobne wypadki: z takich krzyżowań (powiadał) powstały egipany, fauny, satyry; wielu znakomitych mędrców starożytności stwierdziło podobne fakta; ale brałem to wszystko za bajki. — Przekonał się pan teraz, odparł Kakambo, że to szczera prawda; widzisz, jak się na to zapatrują osoby, którym wychowanie nie zaszczepiło pewnych uprzedzeń. Ale obawiam się, aby te damy nie ściągnęły nam na głowę jakiego kłopotu“.
Te roztropne uwagi skłoniły Kandyda, iż opuścił łąkę i zagłębił się w las. Spożył, wraz z wiernym Kakambą, wieczerzę, poczem obaj, nakląwszy do syta inkwizytora, gubernatora i barona, usnęli na posłaniu z mchu. Obudziwszy się, uczuli że nie mogą się poruszać: a to iż, w ciągu nocy, Uszaki, mieszkańcy tej krainy, którym poszkodowane damy zdradziły obecność przybyszów, skrępowali ich łykiem z kory. Ujrzeli dokoła siebie z jakich pięćdziesięciu Uszaków, nagich, uzbrojonych w strzały, maczugi i siekiery z krzemienia; jedni rozpalali ogień pod ogromnym kotłem, inni gotowali rożen, a wszyscy krzyczeli: „Jezuita! Jezuita! pomścimy się i podjemy sobie smacznie; na rożen jezuitę! na rożen jezuitę!“
„Przepowiadałem, drogi panie, wykrzyknął smutnie Kakambo, że te dziewuchy spłatają nam jakiego figla“. Kandyd, spostrzegając kocioł i rożny, zawołał: „Z pewnością upieką nas, albo ugotują. Ach, coby rzekł mistrz Pangloss, gdyby widział jaką jest natura ludzka w pierwotnej czystości? Wszystko jest dobre; niech i tak będzie; ale wyznaję, że bardzo jest okrutne postradać Kunegundę i skończyć na rożnie Uszaków“. Kakambo nie tracił nigdy głowy. „Nie rozpaczaj pan, rzekł do zgnębionego Kandyda; znam potrosze narzecze tych ludów, pogadam z nimi. — Nie omieszkaj, rzekł Kandyd, przedstawić im, jak nieludzkiem okrucieństwem jest gotować ludzi, i jak bardzo to jest niechrześcijańskie.
— Panowie, rzekł Kakambo, pragniecie zatem pokosztować dziś jezuity? to bardzo pięknie; nic słuszniejszego niż poczynać sobie w ten sposób z nieprzyjaciółmi. W istocie, prawo naturalne uczy nas zabijać bliźniego; nie inaczej postępuje się na całym obszarze ziemi. Jeżeli nie korzystamy z prawa zjadania ich, to dlatego że mamy poddostatkiem innych smacznych potraw: ale panowie nie posiadacie zapewne tych samych zasobów co my. To pewna, iż lepiej jest zjeść wroga samemu, niż oddawać krukom i wronom owoc zwycięstwa. Ale, panowie, nie chcielibyście wszak zjadać swoich sprzymierzeńców? Sądzicie, iż nawdziejecie na rożeń jezuitę, a tymczasem upieklibyście jeno swego obrońcę, nieprzyjaciela waszych nieprzyjaciół. Co do mnie, urodzony jestem w waszym kraju; ten oto jegomość jest moim panem: nietylko nie jest jezuitą, ale dopiero co zgładził jezuitę i te szaty są jego łupem; oto przyczyna omyłki. Aby się przekonać o prawdzie, weźcie jego suknię, zanieście ją do granic królestwa los padres; dowiedzcie się, czy mój pan nie zabił oficera-jezuity. Zabierze to nieco czasu; ale zawsze starczy go na tyle, aby nas zjeść bez apelacyi, jeśli się przekonacie że skłamałem. Natomiast, jeśli powiedziałem prawdę, zanadto dobrze znacie zasady prawa narodów, obyczaje i kodeksy, aby nas nie ułaskawić“.
Mowa ta trafiła Uszakom do przekonania; wyprawili dwóch znaczniejszych ze szczepu, iżby się pilnie wywiedzieli o prawdzie. Posłowie wywiązali się z zadania z całą przemyślnością i wrócili niebawem przynosząc dobre wiadomości. Uszaki rozwiązali jeńców, podjęli ich najserdeczniej, ofiarowali im własne córki, częstowali smakołykami i odprowadzili aż do granic swej dziedziny, krzycząc radośnie: „Nie jezuita! nie jezuita!“
Kandyd nie mógł się uspokoić z podziwu nad sposobem w jaki odzyskali wolność. „Cóż za naród! mówił, co za ludzie! co za obyczaje! gdybym nie był miał szczęścia przedziurawić brzucha bratu Kunegundy, zjedzonoby mnie do tej chwili bez pardonu. Ale, koniec końców, pierwotna natura jest dobra, skoro ci ludzie nietylko mnie nie zjedli, ale podjęli serdecznie, upewniwszy się że nie jestem jezuitą“.
Skoro znaleźli się na granicy Uszaków, Kakambo rzekł: „Widzisz pan, że ta półkula niewiele więcej warta od tamtej; wierzaj mi, wracajmy najkrótszą drogą do Europy. — W jaki sposób, odparł Kandyd, dokąd? Jeśli wrócę do kraju, Bułgarzy i Abarowie mordują tam co popadnie; jeśli wrócę do Portugalii, czeka mnie spalenie; jeśli zostaniemy tutaj, możemy być w każdej chwili nawdziani na rożen. Ale jak mi opuszczać połać świata, w której mieszka Kunegunda?
— Wracajmy do Kajenny, rzekł Kakambo; znajdziemy tam Francuzów, którzy włóczą się po całym świecie; coś nam przecież poradzą. Może Bóg ulituje się nad nami“.
Nie było to łatwą rzeczą dostać się do Kajenny: wiedzieli wprawdzie mniejwięcej w którą stronę należy się kierować; ale góry, rzeki, przepaście, rozbójnicy, dzicy, wszystko to stanowiło straszliwe przeszkody. Konie popadały ze znużenia, zapasy wyczerpały się; żywili się przez cały miesiąc leśnym owocem: wkońcu trafili na rzeczkę ocienioną kokosami, które podtrzymały ich życie i nadzieje.
Kakambo, który dawał zawsze rady równie roztropne jak niegdyś starucha, rzekł: „Niepodobna dłużej iść, nogi nam omdlewają; ale widzę jakieś próżne czółno. Napełnijmy je kokosami, ułóżmy się wygodnie i dajmy się nieść prądowi; rzeka prowadzi zawsze do jakiegoś zamieszkałego miejsca. Jeśli nie znajdziemy nic miłego, znajdziemy w każdym razie coś nowego. — Dobrze więc, rzekł Kandyd, zdajmy się na wolę Opatrzności“.
Płynęli tedy kilka mil, wśród wybrzeży to ukwieconych, to jałowych, to równych to poszarpanych. Rzeka rozszerzała się ciągle; w końcu gubiła się pod sklepieniem straszliwych skał, wznoszących się het ku niebu. Podróżni mieli tę odwagę, aby, wraz z falą, puścić się pod sklepienie. Rzeka, ścieśniona w tem miejscu, niosła ich ze straszliwą chyżością i szumem. Po upływie doby, ujrzeli na nowo światło; ale czółno strzaskało się o rafy: trzeba było, całą milę, wlec się od skały do skały. W końcu, ujrzeli olbrzymi widnokrąg, otoczony niedostępnemi górami. Kraj był uprawny z widoczną troską o rozkosz zarówno jak o pożytek; wszędzie użyteczne złączyło się z przyjemnem. Drogi roiły się od pięknych i lśniących pojazdów, ciągnionych chyżo przez duże czerwone barany, które, co do szybkości, przewyższają najpiękniejsze rumaki Andaluzyi, Tetuanu i Mekinezu. W pojazdach tych siedzieli mężczyźni i kobiety osobliwszej urody.
„Oto mi kraj, rzekł Kandyd, ładniejszy nieco niżeli Westfalia“. Ujrzawszy w pobliżu jakąś wioskę, wygramolił się, wraz z Kakambą, na ląd. Kilkoro wiejskich dzieci, odzianych podartym w strzępy złotogłowiem, grało w palanta; podróżni nasi przypatrywali się im jakiś czas z zaciekawieniem: rakiety ich były dość szerokie, okrągłe, żółte, czerwone, zielone, i rzucały dookoła szczególny blask. Wędrowców wzięła ochota przyjrzeć się im bliżej: okazało się iż były ze złota, szmaragdów, rubinów, z których najmniejszy byłby ozdobą tronu wielkiego Mogoła. „Bez wątpienia, rzekł Kakambo, te dzieci, to muszą być synowie królewscy: grają tu sobie w palanta“. W tejże chwili zjawił się bakałarz wiejski, aby je zapędzić do szkoły. „Oto, rzekł Kandyd, preceptor królewskiej rodziny“.
Urwisze porzucili natychmiast grę, zostawiając na ziemi rakiety i inne drobiazgi. Kandyd zbiera je, bieży do preceptora, i podaje mu uniżenie, dając na migi do zrozumienia, że ich królewskie wysokości zapomniały swych cacek ze złota i dyamentów. Bakałarz, uśmiechając się, rzucił sprzęt na ziemię, popatrzał chwilę zdziwionym wzrokiem na Kandyda i ruszył dalej.
Mimo to, podróżni zbierali dalej złoto, rubiny i szmaragdy. „Gdzież my jesteśmy? wykrzyknął Kandyd. Dobrze chowają widocznie dzieci królewskie w tym kraju, skoro je uczą gardzić złotem i klejnotami“. Kakambo dziwił się niemniej od Kandyda. Zbliżyli się wreszcie do pierwszego domostwa: w Europie uchodziłoby za pałac. Ciżba ludzi tłoczyła się u drzwi, a jeszcze większa wewnątrz; słychać było muzykę nad wyraz przyjemną, a zarazem dawał się czuć rozkoszny zapach potraw. Kakambo zbliżył się do bramy i usłyszał iż rozmawiają po peruwiańsku; był to jego ojczysty język; wszystkim bowiem wiadomo, iż Kakambo urodził się w Tukumanie, w miejscowości gdzie mówiono tylko tym językiem. „Posłużę panu za tłómacza, rzekł do Kandyda; wejdźmy, to widocznie gospoda“.
Natychmiast dwóch chłopców i dwie służące, odziani w złotogłów, z włosem zaplecionym krasnemi wstążkami, zaprosili ich, aby zajęli miejsce u wspólnego stołu. Podano kilka rodzajów zup, z których każda okraszona była dwiema papugami; dalej gotowanego kondora ważącego z jakie dwieście funtów, dwie małpy pieczone nader delikatnego smaku, trzysta kolibrów na jednym półmisku i sześćset zimorodków na drugim; doskonałe frykasy, przednie ciasta, wszystko na misach rzeźbionych w jakimś gatunku skalnego kryształu. Chłopcy i dziewczęta obnosili różne napoje, sporządzone z trzciny cukrowej.
Biesiadnicy byli to po największej części kupcy i woźnice, wszyscy wyszukanie grzeczni; zadali Kakambowi parę oględnych i dyskretnych pytań i równie uprzejmie odpowiedzieli sami na jego pytania.
Skoro ukończono biesiadę, Kakambo, zarówno jak Kandyd, mniemając iż najlepiej zapłacą za gościnę, rzucili na stół duże kawały złota zebrane przed chwilą; ale gospodarz i gospodyni wybuchnęli śmiechem, i długo trzymali się za boki. W końcu, opamiętali się. „Panowie, rzekł gospodarz, widzimy dobrze że jesteście cudzoziemcami; nie często zdarza się nam gościć obcych. Darujcie, iż zaczęliśmy się śmiać, skoroście nam ofiarowali jako zapłatę kamyki z gościńca. Nie posiadacie zapewne tutejszej monety, ale nie trzeba jej zgoła aby mieć prawo tutaj się pokrzepić. Wszystkie gospody, założone dla dogodności miejscowego handlu, utrzymywane są przez rząd. Tutaj podjedliście bardzo skromnie, ponieważ jest to jedynie uboga wioska, ale wszędzie indziej spotkacie się z przyjęciem jakiego jesteście godni“. Kakambo tłómaczył Kandydowi słowa gospodarza, Kandyd zaś słuchał ich z takim samym podziwem i osłupieniem, z jakiem przyjaciel mu je powtarzał. „Cóż za kraj, powiadali obaj, nieznany reszcie ziemi, gdzie cała natura zdaje się tak bardzo odmienna od naszej? To snać ów kraj, gdzie wszystko jest dobrze: bezwarunkowo bowiem musi być bodaj jeden taki na świecie. Niema co: mimo wszystko co prawił mistrz Pangloss, często trzeba mi było zauważyć, że w Westfalii rzeczy szły dość kulawo“.
Kakambo zdradził gospodarzowi swą ciekawość, tamten zaś odpowiedział: „Jestem człowiek bardzo nieuczony, i dobrze mi się z tem dzieje; ale mamy tu starca, który żył niegdyś na dworze: jest to najuczeńszy człek w całem królestwie, i bardzo przystępny“. Zaczem, zaprowadził Kakambę do starca. Kandyd grał już jedynie podrzędną rolę i towarzyszył swemu słudze. Weszli do domostwa bardzo skromnego, brama była bowiem jedynie ze srebra, gzymsy zaś tylko ze złota, ale obrobione z takim smakiem, iż najbogatsze stiuki nie byłyby ich zaćmiły. Przedpokój był, poprawdzie, wykładany jedynie rubinami i szmaragdami; ale gust z jakim były rozmieszczone okupywał hojnie nadmierną prostotę.
Starzec przyjął cudzoziemców na sofie wyścielonej pierzem kolibrów, i podał im chłodniki w naczyniach rżniętych w dyamencie; poczem zaspokoił ich ciekawość w tych słowach:
„Liczę stosiedmdziesiąt i dwa lata, i słyszałem od nieboszczyka ojca, koniuszego królewskiego, o nadzwyczajnych przeobrażeniach krainy Peru, których on był świadkiem. Królestwo, w którem się znajdujemy, jest dawną ojczyzną Inkasów; opuścili je bardzo nieroztropnie z zamiarem ujarzmienia nowych krajów i w końcu ponieśli śmierć z ręki Hiszpanów.
„Ci książęta którzy zostali w ojczyźnie byli rozsądniejsi; nakazali, za zgodą narodu, iż żaden mieszkaniec nie wyjdzie nigdy poza granice królestwa; i oto co zachowało nam dawną niewinność i szczęśliwość. Hiszpanie mają niejasne wiadomości o tym kraju: nazywają go Eldorado; pewien Anglik, nazwiskiem kawaler Raleigh[28], zbliżył się nawet doń, mniejwięcej przed stu laty; ale, ponieważ kraj nasz otoczony jest niedostępnemi skałami i przepaściami, byliśmy, aż dotąd, bezpieczni od drapieżności narodów Europy, które są dziwnie łase na kamienie i muł naszej ziemi, i które, aby je posiąść, wymordowałyby nas do ostatniego“.
Rozmowa trwała długo: przedmiotem jej była forma rządu, obyczaje, kobiety, publiczne widowiska, sztuki. Wreszcie, Kandyd, który zawsze miał zamiłowanie do metafizyki, zapytał, przez Kakamba, czy mieszkańcy tego kraju mają jakowąś religię.
Starzec zarumienił się nieco. „Jakto! rzekł, możecie wątpić? Czy bierzecie nas za niewdzięczników? Kakambo spytał nieśmiało, co za religię wyznają w Eldorado. Starzec poczerwieniał znowu: „Czyż mogą być dwie religie? zawołał. Mamy, jak sądzę, religię całego świata; uwielbiamy Boga od wieczora do rana. — Czy uwielbiacie tylko jednego Boga? rzekł Kakambo, ciągle służąc za tłómacza wątpliwościom Kandyda. — Oczywiście, rzekł starzec, że niema ich dwóch, trzech, ani czterech. Przyznam się, że ludzie z waszego świata zadają dosyć osobliwe pytania.“
Kandyd nie przestawał zasypywać pytaniami dobrego starca; chciał wiedzieć w jaki sposób zanosi się prośby do Boga w Eldorado. „Nie zanosimy ich wcale, rzekł dobry i czcigodny mędrzec; nie mamy go o co prosić, dał wszystko czego nam trzeba; dziękujemy mu bez przerwy“. Kandyd ciekaw był zobaczyć kapłanów: zapytał, przez Kakambę, gdzie się znajdują. Dobry starzec uśmiechnął się. „Moi przyjaciele, rzekł, wszyscy tu jesteśmy kapłanami; król i wszyscy ojcowie rodzin śpiewają uroczyście dziękczynne pieśni co rano, a chór kilkutysięczny towarzyszy im. — Jakto! nie macie mnichów, którzy nauczają, dysputują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania? — Chybabyśmy oszaleli, odparł starzec; wszyscy jesteśmy tu jednego zdania: nie rozumiem, co to za mnichy, o których mówisz“. Słysząc to, Kandyd rozpływał się w zachwycie i powiadał sobie w duchu: „To grubo odmienne niż Westfalia i zamek wielmożnego barona: gdyby przyjaciel Pangloss widział Eldorado, nie byłby już powiadał, że zamek Thunder-ten-tronckh jest możliwie najlepszym tworem na ziemi; to pewna, że podróże kształcą“.
Po długiej rozmowie, dobry starzec kazał zaprządz karocę w sześć baranów, i przydał podróżnym dwunastu ludzi, aby ich zawieźli do dworu. „Darujcie, rzekł, iż wiek pozbawia mnie zaszczytu towarzyszenia wam. Król przyjmie was w sposób na który nie będziecie się pewnie uskarżać, a jeśli to lub owo nie przypadnie wam u nas do smaku, raczycie wybaczyć“. Kandyd i Kakambo wsiedli do karocy; barany pomknęły jak wiatr. W niespełna cztery godziny, zajechali przed pałac królewski, położony na krańcu stolicy. Pałac wysoki był na sto dwadzieścia stóp, a na sto szeroki; niepodobna opisać, z jakiej materyi był zbudowany. Łatwo sobie każdy wyobrazi, o ile musiała ona przewyższać kamyki i piasek, które nazywamy złotem i drogimi kamieniami.
Dwadzieścia pięknych dziewcząt, sprawujących straż, przyjęły Kandyda i Kakambę w progu, zawiodły do łaźni, ubrały w suknie utkane z puchu kolibra; poczem, wielcy oficjerowie i wielkie oficjerki korony zaprowadzili ich do komnat Jego Królewskiej Mości. Szli, wedle tamecznego obyczaju, pomiędzy dwoma rzędami muzykantów; każdy z tysiąca ludzi. Kiedy zbliżali się do sali tronowej, Kakambo zapytał ochmistrza, w jaki sposób należy pozdrawiać Majestat; czy padając na ziemię kolanami czy brzuchem; czy przykładając ręce do głowy czy do pośladków; czy zlizując proch z podłogi; jednem słowem, jaki jest ceremoniał. „Zwyczaj jest, odparł ochmistrz, uścisnąć króla i ucałować w oba policzki“. Kandyd i Kakambo rzucili się na szyję Majestatowi, który przyjął ich z nieopisaną uprzejmością i zaprosił grzecznie na wieczerzę.
Tymczasem oprowadzono ich po mieście, pokazano budowle publiczne wznoszące się pod chmury, stopnie ozdobione tysiącznemi kolumnami, fontanny z czystej wody, fontanny z wody różanej, ze słodkich likierów, które płynęły ustawiczne po wielkich placach wyłożonych jakimś drogim kamieniem, wydającym zapach podobny woni goździków i cynamonu. Kandyd zapragnął widzieć gmachy sądowe, pałac sprawiedliwości; powiedziano mu, że nic podobnego nie istnieje i że w tym kraju nie znają procesów. Zapytał, czy istnieją więzienia; powiedziano że nie. Co go najwięcej i najprzyjemniej zdziwiło, to pałac Nauk, z galeryą długą na dwa tysiące kroków, szczelnie zapełnioną matematycznymi i fizycznymi przyrządami.
Oprowadziwszy gości, w ciągu popołudnia, po tysiącznej może części całego miasta, zawiedziono ich z powrotem do pałacu. Kandyd zasiadł do stołu w towarzystwie króla, sługi swego Kakamby, i licznych dam. Nigdy nie widziano znakomitszej zastawy, i nigdy nikt nie iskrzył się tak dowcipem przy wieczerzy, jak królowej krainy. Kakambo tłómaczył Kandydowi wszystkie trefne odezwania króla, które, nawet przetłómaczone, nie traciły swej trefności. Ze wszystkich rzeczy które zdumiewały Kandyda, ta pewnie nienajmniejszy dawała mu powód do zdziwienia.
Spędzili miesiąc w tej gościnie. Kandyd bezustanku powtarzał: „To prawda, przyjacielu, jeszcze raz ci przyznaję, że zamek, w którym się urodziłem, nie umył się do tej rozkosznej krainy; ale cóż! niema tu Kunegundy, a i ty również zostawiłeś pewnie jaką damę serca w Europie. Jeśli zostaniemy tutaj, będziemy poprostu tem co drudzy; natomiast, jeśli wrócimy do kraju, bodaj tylko z tuzinem baranów obładowanych tutejszymi kamykami, staniemy się bogatsi niż wszyscy królowie razem, nie będziemy się potrzebowali obawiać inkwizytorów i z łatwością zdołamy odzyskać Kunegundę“.
Ten pogląd spodobał się Kakambie; tak miło jest uganiać po świecie, odgrywać ważną rolę wśród swoich, popisywać się tem co się widziało w podróżach, iż dwaj szczęśliwcy postanowili wyrzec się swego szczęścia i poprosić najjaśniejszego króla o pozwolenie odjazdu.
„Robicie głupstwo, rzekł król; wiem dobrze że w moim kraju niema nic nadzwyczajnego; ale, kiedy człowiekowi jest gdzieś znośnie, trzeba się tego trzymać. Nie mam oczywiście prawa zatrzymywać cudzoziemców; byłaby to tyrania obca zarówno naszym prawom jak i obyczajom; wszyscy ludzie są wolni; jedźcie kiedy zechcecie; ale wydostać się stąd jest dosyć trudno. Niepodobna jest płynąć pod prąd bystrej rzeki, którą dostaliście się tu cudem i która kryje się pod sklepieniem skał. Góry, które otaczają całe królestwo, mają dziesięć tysięcy stóp i strome są jak ściana: każda ma w obwodzie więcej niż dziesięć mil; zejścia z nich nie masz, chyba prosto w przepaść. Mimo to, skoro koniecznie chcecie jechać, dam rozkaz swoim inżynierom, aby zbudowali machinę, któraby was mogła wygodnie stąd przenieść. Skoro się znajdziecie poza pasmem gór, nikt z tutejszych nie będzie wam mógł towarzyszyć; poddani moi bowiem uczynili ślub nie opuszczać nigdy tej doliny, a zbyt są roztropni aby go łamać. Pozatem, możecie mnie prosić o wszystko co się wam spodoba. „Prosimy waszą królewską mość, rzekł Kakambo, jedynie o kilka baranów, obładowanych żywnością, kamykami i błotem tego kraju“. Król zaśmiał się: „Nie rozumiem, rzekł, co za upodobanie mają wasi ziomkowie w Europie do naszego żółtego błota; ale weźcie ile się wam podoba, i niech wam służy“.
Wydał natychmiast rozkaz inżynierom, aby zbudowali machinę celem wywiedzenia tych pomyleńców poza granice królestwa. Trzy tysiące dzielnych fizyków wzięło się do pracy; dzieło było gotowe po upływie dwóch tygodni, a kosztowało nie więcej niż dwadzieścia milionów funtów szterlingów wedle miejscowej monety obiegowej. Usadowiono na machinie Kandyda i Kakambę; prócz tego przydano im dwa wielkie czerwone barany, osiodłane i zaopatrzone we wszystko co trzeba aby służyły za wierzchowce cudzoziemcom, skoro przebędą góry; dalej dwadzieścia baranów jucznych, obładowanych żywnością; trzydzieści dźwigających dary, złożone ze wszystkiego co było najosobliwszego w tym kraju; pięćdziesiąt wreszcie obładowanych złotem, drogimi kamieniami i dyamentami. Król uściskał serdecznie obieżyświatów.
Piękne to było widowisko ten odjazd! Nic nie da się porównać z przemyślnością, z jaką wywindowano ich, wraz z całem stadkiem baranów, na szczyt góry. Odstawiwszy ich w bezpieczne miejsce, fizykowie pożegnali cudzoziemców, Kandyd zaś nie miał już od tej chwili innego pragnienia i celu, jak tylko zawieść swoje barany do stóp panny Kunegundy. „Mamy, powiadał, czem opłacić gubernatora, jeżeli może istnieć jakaś cena zdolna opłacić łaski panny Kunegundy. Idźmy w kierunku Kajenny, wsiądziemy na okręt; zobaczymy później, jakie królestwo uda się nam zakupić“.
Pierwszy dzień upłynął podróżnym dość przyjemnie. Krzepiła ich myśl, iż są oto posiadaczami większej mnogości skarbów, niżby ich mogły zgromadzić Azya, Europa i Afryka razem. Kandyd, uszczęśliwiony, rył imię Kunegundy na przydrożnych drzewach. Drugiego dnia, dwa barany ugrzęzły w bagnie i utonęły wraz z ładunkiem; w kilka dni potem, dwa inne padły ze znużenia; siedm czy ośm zginęło z głodu w pustyni; inne znalazły śmierć w przepaściach. Wreszcie, po stu dniach wędrówki, zostały im tylko dwa barany. Kandyd rzekł: „Widzisz, przyjacielu, jak znikome są bogactwa świata; niemasz nic trwałego, prócz cnoty, oraz szczęścia oglądania z powrotem panny Kunegundy. — Przyznaję, odparł Kakambo; ale zostały nam jeszcze dwa barany, z większą mnogością skarbów niż ich kiedykolwiek zdoła posiąść król Hiszpański; a oto widzę w oddali miasto, o którem przypuszczam, że to jest Surinam, własność Holendrów. Jesteśmy u kresu niedoli i u początku naszego szczęścia.“
Zbliżając się do miasta, ujrzeli murzyna rozciągniętego na ziemi i odzianego jedynie w gatki z niebieskiego płótna; nieborak pozbawiony był lewej nogi i prawej ręki. „Och, mój Boże! rzekł Kandyd po holendersku, cóż ty tu robisz, przyjacielu, w tym straszliwym stanie? — Czekam na mego pana, p. Vanderdendur, słynnego przedsiębiorcę. — Czy to p. Vanderdendur, rzekł Kandyd, obszedł się z tobą w ten sposób? — Tak, panie, odparł murzyn, taki zwyczaj. Dają nam, za całe odzienie, gatki płócienne dwa razy do roku. Kiedy pracujemy w cukrowniach i tryby chwycą nam palec, ucinają nam rękę: kiedy próbujemy uciekać, ucinają nogę: mnie zdarzyło się jedno i drugie. Oto cena, za którą jadacie cukier w Europie. Wszelako, kiedy matka sprzedawała mnie za dziesięć patagońskich talarów na wybrzeżu Gwinei, mówiła mi: „Moje drogie dziecko, błogosław naszych fetyszów, oddawaj im zawsze cześć, a ześlą ci szczęśliwy żywot; masz zaszczyt być niewolnikiem białych panów, i w ten sposób zapewniasz dostatek rodzicom“. Nie wiem czy oni zaznali szczęścia, ale to pewna że ja nie. Psy, małpy, papugi są z pewnością tysiąc razy mniej nieszczęśliwe od nas. Fetysze holenderscy, którzy mnie nawrócili, prawią mi co niedzielę, że wszyscy jesteśmy dziećmi Adama, biali i czarni. Nie jestem genealogistą; ale, jeżeli mówią prawdę, jesteśmy wszyscy potrosze ciotecznymi czy stryjecznymi braćmi. Owóż, przyznacie, nie można w ohydniejszy sposób obchodzić się ze swojem krewieństwem.
— O, Panglossie! wykrzyknął Kandyd, nie przeczuwałeś tej ohydy; przepadło; trzeba mi w końcu wyrzec się twego optymizmu. — Co to takiego optymizm? spytał Kakambo. — Ach, odparł Kandyd, to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle“. Tak mówił Kandyd i wylewał obficie łzy, spoglądając na murzyna; popłakując, zaszedł do miasta Surinam.
Pierwsza rzecz, o którą zasiągnęli języka, to czy niema jakiego okrętu, któryby można wysłać do Buenos-Aires. Człowiek, do którego się zwrócili, był to właśnie przedsiębiorca hiszpański, który ofiarował się załatwić sprawę uczciwym targiem. Naznaczył, w tym celu, schadzkę w poblizkiej gospodzie. Kandyd i wierny Kakambo zjawili się w umówionej porze wraz ze swymi dwoma baranami.
Kandyd, zawsze prostoduszny jak dziecko, opowiedział Hiszpanowi wszystkie przygody, i zwierzył iż zamierza uprowadzić pannę Kunegundę. „Niech mnie Bóg strzeże, abym was miał zawieźć do Buenos-Aires, rzekł patron: powieszonoby mnie i was także: piękna Kunegunda jest ukochaną faworytą Jego Dostojności“. Słowa te podziałały na Kandyda jak grom; długo wylewał łzy, w końcu odciągnął na stronę Kakambę. „Musisz, drogi przyjacielu, wyświadczyć mi przysługę. Mamy w kieszeniach dyamentów za jakich pięć lub sześć miljonów; jesteś zręczniejszy odemnie; jedź wyrwać Kunegundę z Buenos-Aires. Jeżeli gubernator będzie robił trudności, daj mu miljon; jeśli mało, daj dwa; ty nie masz na sumieniu śmierci inkwizytora, nie mają cię o co zaczepić. Ja narządzę drugi statek, i udam się do Wenecyi, gdzie będę czekał na ciebie: jestto kraj wolny i niema się tam czego obawiać ani od Bułgarów, ani od Arabów, ani od Żydów, ani od inkwizytorów“. Kakambo przyklasnął temu mądremu postanowieniu. Ciężko mu było rozstać się z dobrym panem, który stał się jego serdecznym przyjacielem; ale przyjemność oddania mu usługi zwyciężyła boleść rozłączenia. Uściskali się lejąc łzy: Kandyd zalecił jeszcze aby nie zapomniał o poczciwej starej. Kakambo ruszył tegoż samego dnia w drogę: był to bardzo zacny człowiek, ten Kakambo.
Kandyd został jeszcze jakiś czas w Surinam, i czekał aby inny kapitan zechciał go przewieźć do Włoch, wraz z dwoma baranami które mu zostały. Zgodził służących i zakupił wszystko potrzebne na tak długą podróż; wreszcie p. Vanderdendur, właściciel dużego statku, zgłosił swą gotowość. „Ile pan żądasz, zapytał Kandyd, aby mnie zawieźć prosto do Wenecyi, mnie, moich ludzi, toboły, i te dwa barany?“ Właściciel zacenił dziesięć tysięcy piastrów; Kandyd zgodził się bez wahania.
„Och, och, rzekł sobie w duchu przemyślny Vanderdendur, ten cudzoziemiec daje tak, bez targu, dziesięć tysięcy! musi być djablo bogaty“. Zaczem, wrócił za chwilę i oznajmił, iż nie może jechać za mniej niż dwadzieścia tysięcy. „Dobrze więc, będziesz je pan, miał, odparł Kandyd.
— Ej, pomyślał kupiec, ten człowiek daje dwadzieścia tysięcy równie łatwo jak dziesięć“. Wrócił jeszcze, i rzekł, że nie może go zawieźć do Wenecyi taniej niż za trzydzieści tysięcy piastrów. „Daję trzydzieści tysięcy, odparł Kandyd.
— Och, och, pomyślał znowuż Holender, trzydzieści tysięcy piastrów nie kosztują nic tego człowieka; bezwątpienia te barany muszą dźwigać ogromne skarby; nie nalegajmy więcej, kaźmy sobie, na razie, zapłacie trzydzieści tysięcy, a potem, zobaczymy“. Kandyd sprzedał dwa małe dyamenty, z których mniejszy wart był więcej niż cena przewozu. Zapłacił z góry. Oba barany załadowano na statek. Kandyd jechał za nimi w szalupie; zbliżał się już do statku; ale patron nie traci czasu, rozwija żagle, podnosi kotwicę, wiatr sprzyja jego zamysłom. Kandyd, osłupiały i zdumiony, traci go niebawem z oczu. „Och, och, wykrzyknął. Oto sztuczka, godna Starego Świata“. Wraca do brzegu, powalony boleścią, postradał bowiem skarby, zdolne zapewnić szczęście dwudziestu monarchów.
Udaje się do holenderskiego sędziego, że zaś był nieco podniecony, puka gwałtownie do drzwi; wchodzi, przedstawia rzecz, krzycząc nieco głośniej niż wypadało. Sędzia skazał go przedewszystkiem na dziesięć tysięcy piastrów grzywny za hałas jakiego narobił; następnie, wysłuchawszy cierpliwie, przyrzekł rozpatrzyć sprawę natychmiast skoro kupiec wróci, oraz kazał sobie zapłacić drugie dziesięć tysięcy za koszta posłuchania.
Postępowanie to dopełniło miary rozpaczy Kandyda. Prawda, iż przebył już w życiu tysiąc razy dotkliwsze nieszczęścia; wszelako zimna krew sędziego, jak również kupca który go okradł tak haniebnie, poruszyły jego żółć, i pogrążyły go w najczarniejszej melancholii. Złość ludzka ujawniła się jego oczom w całej szpetocie, i przejęła go smutnemi myślami. Wreszcie, znalazł okręt francuzki, odpływający właśnie do Bordeaux. Ponieważ nie posiadał już do przewozu baranów obładowanych dyamentami, wynajął za przyzwoitą cenę kajutę, i ogłosił w mieście, że zapłaci drogę, życie i doda jeszcze dwa tysiące piastrów uczciwemu człowiekowi, który zechce mu towarzyszyć, pod warunkiem, że człowiek ten będzie najbardziej zmierżony swoim stanem i najnieszczęśliwszy w całym kraju.
Zgłosiła się taka ciżba kandydatów, iż cała flota nie byłaby jej uniosła. Kandyd, chcąc wybrać między najprzyzwoitszymi, wydzielił jakie dwadzieścia osób, które zdawały się zasługiwać na sympatyę, a które wszystkie obstawały przy prawie pierwszeństwa. Zebrał ich w gospodzie, zaprosił na wieczerzę, pod warunkiem, iż każdy, pod przysięgą, opowie wiernie swą historyę; poczem on sam wybierze tego, który wyda mu się najbardziej godnym pożałowania, najbardziej i z największą słusznością niezadowolonym ze swego stanu; innym zaś da jakieś odszkodowanie.
Posiedzenie trwało do czwartej rano. Słuchając wszystkich przygód, Kandyd wspominał to, co mówiła staruszka w drodze do Buenos-Aires, oraz zakład jaki chciała przyjąć, że nie znajdzie się na okręcie osoby, którejby się nie zdarzyło w życiu jakieś wielkie nieszczęście. Za każdą nową opowieścią, przychodził mu na myśl Pangloss. „Mistrz Pangloss, mówił, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło dowieść swego systemu. Chciałbym, aby był tutaj. To pewna, że, jeżeli wszystko idzie dobrze, to chyba w Eldorado, ale nie na reszcie ziemi“. Wreszcie, rozstrzygnął wybór na korzyść biednego uczonego, który pracował przez dziesięć lat dla Amsterdamskich księgarzy. Osądził, iż niema na świecie rzemiosła, któreby mogło bardziej dać się we znaki.
Ten uczeniec, pozatem bardzo zacny człowiek, doznał wielu nieszczęść: żona go okradała, syn grzmocił, córka opuściła go i uciekła z jakimś Portugalczykiem. Wkońcu, pozbawiono go małej posadki która dawała mu środki do życia, predykanci zaś Surynamscy prześladowali go, ponieważ brali go za Socynianina[29]. Trzeba przyznać, że inni byli conajmniej równie nieszczęśliwi jak on; ale Kandyd miał nadzieję iż uczony będzie go rozrywał w ciągu drogi. Wszyscy rywale osądzili, iż Kandyd wyrządza im wielką niesprawiedliwość; ułagodził ich, dając każdemu po sto piastrów.
Stary uczony, imieniem Marcin, puścił się tedy z Kandydem do Bordeaux. Obaj wiele widzieli i przecierpieli; gdyby nawet okręt miał odbyć drogę z Surinam do Japonii przez Przylądek Dobrej Nadziei, nie zbrakłoby im tematu do rozmowy o wszelakich fizycznych i moralnych niedolach.
Jednakże, Kandyd miał nad Marcinem jedną wielką przewagę: mianowicie ciągle spodziewał się ujrzeć Kunegundę, Marcin zaś nie spodziewał się już niczego; co więcej, Kandyd miał złoto i dyamenty. Mimo iż stracił setkę baranów obładowanych największymi skarbami ziemi, mimo że zawsze miał na sercu łajdactwo Holendra, wszelako, kiedy myślał o tem co mu zostało w kieszeniach i kiedy mówił o Kunegundzie, zwłaszcza pod koniec obiadu, przechylał się ku systemowi Panglossa.
„A pan, panie Marcinie, rzekł do uczonego, co rozumiesz o tem? jakie jest pańskie zapatrywanie na moralne i fizyczne zło? — Panie, odparł Marcin, klechy oskarżały mnie że jestem socynianem, ale, jeżeli mam rzec prawdę, jestem manichejczykiem[30]. — Żartujesz ze mnie, rzekł Kandyd; niema już na świecie manichejczyków. — Ja nim jestem, odparł Marcin; nie wiem co na to poradzić, ale nie umiem myśleć inaczej. — Musisz być tedy opętany przez djabła, rzekł Kandyd. — Mięsza się on tak pilnie do spraw tego świata, rzekł Marcin, że mógłby łatwo znaleźć się we mnie, jak i wszędzie indziej: ale przyznam się, iż, obejmując wzrokiem ten świat, albo raczej ten światek, myślę że Bóg wydał go na łup jakiejś złośliwej istocie; z wyjątkiem chyba jednego Eldorado. Nie widziałem miasta, któreby nie pragnęło zagłady sąsiedniego miasta; rodziny, któraby nie chciała wygubić innej. Wszędzie słabi dławią w sobie nienawiść do możnych, przed którymi pełzają; możni zaś patrzą na nich jak na barany z których sprzedaje się wełnę i mięso. Milion regularnych morderców, przeciągając z jednego końca Europy na drugi, praktykuje, z całą systematycznością, mord i łupieztwo, aby zarobić na chleb, ponieważ nie posiada uczciwszego zatrudnienia; w miastach zaś które rzekomo kosztują pokoju i gdzie kwitną nauki i sztuki, zawiść, troska i zamęt ducha bardziej nękają ludzi, niż wszystkie zarazy i klęski oblężonej fortecy. Tajemne zgryzoty są jeszcze okrutniejsze niż publiczne nędze. Jednem słowem, tyle widziałem i doświadczyłem, że jestem manichejczykiem.
— Istnieją wszakże i dobre strony, rzekł Kandyd. — Być może, mówił Marcin, ale ja ich nie znam“.
Wśród tej dysputy, dał się słyszeć huk armatni. Huk ten wzmagał się z minuty na minutę. Każdy chwyta za lunetę. Ukazują się dwa statki, walczące z sobą w oddaleniu około trzech mil: wiatr przypędził je tak blizko, iż pasażerowie francuskiego okrętu mieli przyjemność oglądania walki jak na dłoni. Wreszcie, jeden ze statków wsunął drugiemu pocisk tak nizko i tak celny, że go zatopił. Kandyd i Marcin ujrzeli wyraźnie na pokładzie setkę osób skazanych na pewną śmierć; biedacy podnosili ręce do nieba, i wydawali straszliwe krzyki: w jednej chwili wszystko znikło.
„Ot, masz pan, rzekł Marcin, oto jak ludzie obchodzą się z sobą wzajem. — To prawda, rzekł Kandyd, jest coś djabelskiego w tej sprawie“. Tak mówiąc, spostrzegł jakiś przedmiot żywo-czerwonego koloru, pływający koło statku. Spuszczono szalupę, aby zobaczyć co to takiego; był to jeden z eldoradzkich baranów. Kandyd uczuł większą radość odnajdując tego barana, niżeli doznał strapienia niegdyś, straciwszy ich setkę obładowaną wszystkimi skarbami Eldorado.
Francuzki kapitan rozpoznał niebawem, że kapitanem zwycięzkiego okrętu był hiszpan, kapitanem zaś okrętu zatopionego pirata holenderski, ten sam który okradł Kandyda. Olbrzymie bogactwa które sobie przywłaszczył zbrodniarz, znalazły, wraz z nim, grób na dnie morza; tylko jeden baran ocalał. „Widzisz, rzekł Kandyd do Marcina, iż zbrodnia bywa niekiedy ukarana; opryszek znalazł los na który zasługiwał. — Tak, odparł Marcin, ale trzebaż było, aby podróżni jadący na statku zginęli również? Bóg ukarał tego hultaja, djabeł zatopił resztę“.
Tymczasem statek francuski i hiszpański płynęły swoją drogą, Kandyd zaś wiódł dalej rozprawy z Marcinem. Dysputowali tak przez dwa tygodnie jednym ciągiem, i, po upływie dwóch tygodni, byli wciąż w tym samym punkcie. Ale, ostatecznie, nagadali się, wymieniali myśli, pocieszali się wzajem. Kandyd pieścił swego barana. „Skoro ciebie odnalazłem, powiadał, może mi się uda odnaleźć i Kunegundę“.
Wreszcie ukazały się wybrzeża Francji. „Byłeś kiedy we Francyi, Marcinie? rzekł Kandyd. — Owszem, odparł Marcin, zwiedziłem rozmaite okolice tego kraju. Są takie, w których połowa mieszkańców ma bzika; inne znowuż gdzie są za mądrzy; inne, gdzie ludzie na ogół są dość łagodni: inne, gdzie silą się na dowcip; we wszystkich zaś, pierwszem zatrudnieniem jest miłość, drugiem obmowa, a trzeciem gadanie głupstw. — A powiedz mi, Marcinie, czy widziałeś Paryż? — Owszem, widziałem; łączy potrochu wszystkie te rodzaje; chaos, ciżba, w której wszystko co żyje goni za przyjemnością, a nikt jej nie znajduje, przynajmniej o ile mnie się zdało. Bawiłem tam krótko: zaraz po przybyciu, hultaje jarmarczni okradli mnie ze wszystkiego co posiadałem; mnie samego wzięto za złodzieja i przetrzymano tydzień w więzieniu; poczem, zgodziłem się na korektora w drukarni, aby zarobić tyle, bym mógł pieszo wrócić do Holandyi. Poznałem kanalię piszącą, kanalię intrygującą i kanalię w konwulsyach[31]. Powiadają, iż są w tem mieście ludzie nader uprzejmi: pragnę temu wierzyć.
— Co do mnie, nie jestem zgoła ciekaw Francyi, rzekł Kandyd; domyślasz się łatwo, że, skoro kto spędził miesiąc w Eldorado, nie dba na ziemi o nic prócz panny Kunegundy. Będę jej czekał w Wenecyi; przejedziemy przez Francyę aby się udać do Włoch; czy zechcesz mi towarzyszyć? — Bardzo chętnie, rzekł Marcin: powiadają, że Wenecya dobra jest jedynie dla szlachty wenecyańskiej, że wszelako przyjmują tam bardzo dobrze cudzoziemców, o ile mają dużo pieniędzy; ja nie mam, ale ty masz: pójdę za tobą wszędzie. — Ale, ale, rzekł Kandyd, czy myślisz, że ziemia była pierwotnie morzem, jak zapewnia wielka książka[32] będąca własnością kapitana okrętu? — Nie wierzę w to, odparł Marcin, równie jak w inne brednie jakiemi nas karmią od pewnego czasu. — Ale, ostatecznie, w jakim celu stworzono ten świat? rzekł Kandyd. — Abyśmy się wściekali, odparł Marcin. — Czy nie dziwi cię, ciągnął Kandyd, miłość, jaką dwie dziewczyny z krainy Uszaków pałały do małp, jak ci to opowiadałem swego czasu? — Zgoła nie, odparł Marcin; nie widzę coby w tem miało być osobliwego: widziałem tyle rzeczy nadzwyczajnych, że nic już nie jest dla mnie nadzwyczajne. — Czy wierzysz, rzekł Kandyd, że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak to dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, potwarczy, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi? — Czy wierzysz, rzekł Marcin, że kobuzy zawsze zjadały gołębie, kiedy je napotkały? — Bezwątpienia, rzekł Kandyd. — No więc, odparł Marcin, jeżeli kobuzy zawsze mają ten sam charakter, dlaczego miałby się zmieniać u ludzi? — Och, rzekł Kandyd, jest gruba różnica: bądź co bądź, wolna wola...“ Tak rozprawiając, dobili do Bordeaux.
Kandyd zatrzymał się w Bordeaux tylko tyle, ile trzeba było aby sprzedać parę kamyków z Dorado, i zaopatrzyć się w wygodny pojazd na dwie osoby; nie umiał się już bowiem obejść bez filozofa Marcina. Zmartwiony był tylko bardzo, że musi rozstać się z baranem, którego zostawił Akademii nauk w Bordeaux. Ta ogłosiła jako przedmiot dorocznego konkursu zagadnienie, czemu ów baran ma czerwoną wełnę; nagrodę przyznano pewnemu uczonemu z północy, który udowodnił, przez A plus B, minus C, podzielone przez D, że baran musiał być czerwony i umrzeć na księgosusz.
Wszelako, wszyscy podróżni których Kandyd spotkał w gospodach po drodze, powiadali: „Jedziemy do Paryża“. Ta powszechna skwapliwość obudziła w nim wreszcie ochotę ujrzenia stolicy; nie było to wielkiem zboczeniem z drogi do Wenecyi.
Wjechał do miasta od przedmieścia Saint-Marceau; doznał wrażenia, że znajduje się w najszpetniejszej mieścinie Westfalii.
Zaledwie Kandyd dobił do gospody, uczuł objawy lekkiej choroby, spowodowanej zmęczeniem. Ponieważ miał na palcu olbrzymi dyament, a również zauważono w jego pojeździe nader ciężką szkatułę, znalazło się natychmiast dwóch lekarzy, których wcale nie wzywał, paru serdecznych przyjaciół nie odstępujących go ani na chwilę, i dwie dewotki które grzały mu polewkę. Marcin powiadał: „Przypominam sobie, iż, podczas pierwszej podróży, również zachorzałem w Paryżu; byłem bardzo ubogi; to też, nie miałem na usługi ani przyjaciół, ani dewotek, ani lekarzy, i wyzdrowiałem“.
Wszelako, pod wpływem lekarstw i puszczania krwi, choroba Kandyda pogorszyła się znacznie. Pewien poczciwy obywatel, zamieszkały w tejże dzielnicy, przyszedł, z całą słodyczą, domagać się odeń obligu płatnego na okaziciela[33] na tamten świat. Kandyd nie chciał o tem słyszeć; dewotki upewniały że to nowa moda; Kandyd odpowiedział, że nie należy do ludzi upędzających się za modą. Marcin chciał wyrzucić natręta oknem. Klecha przysięgał, że nie zechcą pochować Kandyda. Marcin klął się, iż wnet pochowa samego klechę, jeśli nie zostawi ich w spokoju. Kłótnia stawała się coraz żywsza; Marcin wziął go za kark i wyrzucił bez ceremonii, co spowodowało wielkie zgorszenie, i, w następstwie, protokół w policyi.
Kandyd wyzdrowiał; podczas rekonwalescencyi miewał u siebie na wieczerzy nader wykwintne towarzystwo. Grywano dość grubo. Kandyd był wielce zdziwiony, że nigdy nie widział w swojej karcie asów; Marcin nie dziwił się zgoła.
Pośród nowo poznanych osób, które zaopiekowały się Kandydem ze szczególną troskliwością, znajdował się młody labuś, jeden z owych ludzi wścibskich, zawsze gorliwych, zawsze usłużnych, bezczelnych, obleśnych, narzucających się: z tych co to czyhają na świeżo przybyłych podróżnych, opowiadają im najnowsze skandaliki, i stręczą uciechy za wszelką cenę. Najpierw zaprowadził Kandyda i Marcina do teatru. Grano właśnie nową tragedyę. Kandydowi wypadło miejsce w pobliżu kółka znawców. To nie przeszkodziło, iż wylewał łzy w najpiękniejszych miejscach, ile że były doskonale odegrane. Jeden ze znawców, siedzący obok, rzekł w międzyakcie: „Zupełnie niewłaściwie pan płaczesz: aktorka jest bardzo licha; partner jej jeszcze lichszy; sztuka jeszcze gorsza niż aktorzy; autor nie umie ani słowa po arabsku a wszakże scena rozgrywa się w Arabii; co więcej, jestto człowiek który nie wierzy we wrodzone pojęcia; przyniosę panu jutro dwadzieścia broszur przeciw niemu. — Racz mi pan powiedzieć, ile posiadacie sztuk teatralnych we Francyi?“ zapytał Kandyd labusia; ów odpowiedział: „Pięć do sześciu tysięcy. — To dużo, rzekł Kandyd: a ile między niemi dobrych? — Z jakich piętnaście, odparł tamten. — To dużo“, rzekł Marcin.
Kandyd był bardzo pod wrażeniem aktorki, która grała królowę Elżbietę w pewnej dość płaskiej tragedyi[34], wystawianej od czasu do czasu. „Ta aktorka, rzekł do Marcina, podoba mi się bardzo, przypomina cośkolwiek pannę Kunegundę; chętniebym się z nią poznał“. Labuś ofiarował się go wprowadzić. Kandyd, wychowany w Niemczech, zapytał, jaka jest etykieta i jak traktuje się we Francyi królowe angielskie. „Zależy jak i gdzie, rzekł labuś; na prowincyi, prowadzi się je do gospody, w Paryżu uwielbia się je, jeżeli ładne, a po śmierci rzuca do kloaki. — Królowe do kloaki! rzekł Kandyd. — Nie inaczej, odpad Marcin;. ten pan ma słuszność; byłem w Paryżu, kiedy panna Monima[35] przeniosła się, jak to mówią, do lepszego świata; odmówiono jej tego, co ludzie tutejsi nazywają honorami pogrzebu, to znaczy prawa do gnicia na szpetnym cmentarzu razem ze wszystkimi dziadami całej dzielnicy. Pogrzebano ją całkiem osobno, gdzieś w rogu ulicy Burgundzkiej, co musiało jej sprawić niezmierną boleść, była to bowiem wielce szlachetnie myśląca osoba. — To bardzo nieuprzejmie, rzekł Kandyd. — Co pan chcesz, rzekł Marcin, tutejsi ludzie mają takie zapatrywania. Wyobraź sobie wszystkie możliwe sprzeczności, wszystkie przeciwieństwa, a znajdziesz je w rządzie, w trybunałach, w kościołach, w widowiskach tego osobliwego narodku. — Czy to prawda, że w Paryżu zawsze się śmieją? rzekł Kandyd. — Tak, odparł labuś, ale wściekając się równocześnie; tutaj bowiem wyrzekają na wszystko trzymając się za boki od śmiechu; ba, śmiejąc się, czynią rzeczy najbardziej haniebne.
— Kto jest, spytał Kandyd, ten gruby wieprz, co oto tak wymyślał na sztukę na której się spłakałem, i na aktorów którzy sprawili mi tyle przyjemności? — To wieczny malkontent, odparł labuś, który zarabia na życie mówieniem źle o każdej sztuce i książce; nienawidzi wszystkiego co ma powodzenie, jak eunuchy nienawidzą ludzi posiadających siłę męzką; to jeden z owych płazów literackich żywiących się błotem i trucizną; zwykła wesz kałamarzowa. — Co nazywasz pan wszą kałamarzową? rzekł Kandyd. — To, odparł księżyk, ot, taki skryba dziennikarski, taki Fréron[36][37].
W ten sposób Kandyd, Marcin i labuś rozprawiali na schodach, przyglądając się publiczności opuszczającej teatr. „Mimo że wielce pragnę ujrzeć pannę Kunegundę, rzekł Kandyd, chciałbym wszelako zjeść wieczerzę w towarzystwie panny Clairon, była bowiem zachwycająca“.
Labuś nie był człowiekiem mogącym mieć przystęp do panny Clairon, która obracała się jedynie w dobrem towarzystwie. »Zajęta jest dziś wieczór, rzekł; ale miło mi będzie zaprowadzić cię do pewnej dystyngowanej damy: tam poznasz Paryż, jakgdybyś żył w nim od czterech lat“.
Kandyd, z natury ciekawy, pozwolił się zaprowadzić do owej damy, mieszkającej w dzielnicy św. Honoryusza. Towarzystwo siedziało właśnie przy faraonie; każdy z tuzina smętnych poniterów trzymał w ręce plik karteczek, żałosny rejestr niepowodzeń wieczoru. Panowało głębokie milczenie, bladość obsiadła czoła poniterów, niepewność czoło trzymającego bank; zaś gospodyni domu, siedząc obok nieubłaganego bankiera, śledziła oczyma rysia wszystkie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową lecz grzeczną, nie okazując gniewu, z obawy aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała o oszukaństwach nieboraków, którzy starali się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił, nie spojrzał na nich; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa de Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza“, pomyślał Kandyd.
Tymczasem, labuś nachylił się do ucha margrabiny, która podniosła się z lekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcina zaś dystyngowanem skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który, w dwóch taliach, przegrał pięćdziesiąt tysięcy; poczem wszyscy zasiedli bardzo wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofią: „To musi być z pewnością jakiś milord angielski“.
Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem gwar słów niepodobnych do rozróżnienia, następnie koncepty, po największej części bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochę polityki i dużo obmowy; mówiono nawet o nowych książkach. „Czy czytał kto z państwa, rzekł labuś, romans imć Gauchat[38], doktora teologii? — Owszem, odparł jeden z biesiadników, ale nie mogłem go dokończyć. Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmołów, ale wszystkie razem nie dają wyobrażenia o bredniach pana Gauchat, doktora teologii. Jestem tak przesycony bezmiarem ohydnych książek który zalewa nas codziennie, że wolałem zabrać się do poniterki przy faraonie. — A cóż powiecie na Mięszaniny archidyakona Trublet[39]? rzekł księżyk. — Och, rzekła pani de Parolignac, cóż za śmiertelna nuda! jak on bystro roztrząsa rzeczy wszystkiem wiadome! jak ciężko rozprawia o tem co nie jest warte ani lekkiej wzmianki! jak, bez cienia dowcipu, przywłaszcza sobie dowcip drugich! jak psuje wszystko co łupi z innych! coż za obrzydliwość, ale nie złapie mnie już więcej; wystarczy przeczytać parę stronic tego miłego archidyakona“.
Był przy stole człowiek uczony i pełen smaku, który potwierdzał wszystko co mówiła margrabina. Rozmowa zeszła na tragedye; dama zapytała, dlaczego istnieją tragedye, które grywa się niekiedy, a których niepodobna przeczytać. Znawca wytłómaczył jej bardzo zręcznie, że sztuka może budzić pewne zaciekawienie a nie posiadać żadnej wartości; wykazał, w zwięzłych słowach, że niedość jest powtórzyć jedną z owych pospolitych sytuacyi, które spotyka się w każdym romansie i które zawsze przykuwają widzów, ale że trzeba być oryginalnym bez dziwactwa, często wzniosłym, zawsze naturalnym, znać serce ludzkie i umieć mówić jego głosem; być wielkim poetą, tak wszelako aby nigdy żaden z bohaterów sztuki sam nie zdał się poetą; znać doskonale język, władać nim czysto, harmonijnie, tak aby nigdy rym nie bogacił się kosztem treści. „Ktokolwiek, dodał, nie przestrzega wszystkich tych prawideł, może zyskać poklask w teatrze jedną lub drugą tragedyą, ale nigdy nie będzie liczony w poczet wielkich pisarzy. Bardzo mało mamy dobrych tragedyj: jedne to dyalogowane idylle, dobrze napisane i gładko rymowane; drugie, usypiające rozprawy polityczne, albo też niecierpliwiące gadulstwo; inne, majaki obłąkańca, o barbarzyńskim stylu, z wątkiem rwącym się co chwila, długie apostrofy do bogów ponieważ autor nie umie mówić do ludzi, fałszywe maksymy, napuszone komunały“.
Kandyd wysłuchał tych uwag z nabożeństwem i powziął wielki szacunek dla mowcy; że zaś margrabina raczyła go posadzić koło siebie, nachylił się nieco i odważył się spytać, kto jest ten człowiek wygłaszający tak światłe zdania. „To uczony, rzekła dama; nie grywa w karty, ale labuś przyprowadza go niekiedy na wieczerzę. Zna się wyśmienicie na teatrze i na książkach; napisał sam tragedyę którą wygwizdano, i książkę, która rozeszła się w jednym egzemplarzu, ofiarowanym mi przez autora. — Wielki człowiek! rzekł Kandyd, to drugi Pangloss“.
Zaczem, obracając się ku niemu, rzekł: „Jest pan zapewne zdania, że wszystko idzie jak najlepiej w świecie fizycznym i moralnym, i że nic nie mogłoby się dziać inaczej? — Ja? odparł uczony, ani odrobinę; uważam iż wszystko idzie u nas na opak; nikt nie zna ani swojej rangi ani stanowiska, nie wie ani co czyni ani co powinien czynić. Z wyjątkiem kolacyi które bywają dość wesołe i w czasie których panuje jakaś harmonia, resztę czasu trawi się na niedorzecznych kłótniach: jansenistów przeciw molinistom, sądowników przeciw klechom, literatów przeciw literatom, dworaków przeciw dworakom, finansistów przeciw ludowi, mężów przeciw żonom, krewnych przeciw krewnym; jedna ustawiczna wojna“.
Kandyd odpowiedział: »Widziałem gorsze rzeczy; ale pewien mędrzec, którego, na nieszczęście, potem powieszono, pouczył mnie, że to wszystko jest właśnie doskonale: to są cienie na pięknym obrazie. — Pański wisielec kpił sobie chyba z ludzi, rzekł Marcin; te jego cienie, to ohydne plamy. — To ludzie robią te plamy, rzekł Kandyd, i nie mogą inaczej. — Zatem, to nie ich wina“, rzekł Marcin. Gracze, nie rozumiejący przeważnie nic z tego języka, pili; Marcin zapuścił się w dysputę z uczonym, Kandyd zaś opowiedział pani domu to i owo ze swych przygód.
Po wieczerzy, margrabina zaprowadziła Kandyda do buduaru i posadziła na kanapie. „I cóż! rzekła, ciągle zatem kochasz bez opamiętania pannę Kunegundę von Thunder-ten-tronckh? — Tak, pani“, odparł Kandyd. Margrabina rzekła z tkliwym uśmiechem: „Odpowiadasz jak galant z Westfalii; Francuz powiedziałby: Prawda, kochałem pannę Kunegundę; ale, widząc ciebie, pani, lękam się że już jej nie kocham. — Ach, pani, odparł Kandyd, odpowiem jak zechcesz. — Twoja miłość dla niej, rzekła margrabina, obudziła się gdyś jej podnosił chusteczkę: otóż, pozwalam abyś mi podniósł podwiązkę. — Z całego serca“, rzekł Kandyd; i tak uczynił. „A teraz, zapnij mi ją“, rzekła dama; Kandyd znów był posłuszny. „Widzisz, młodzieńcze, rzekła dama, jesteś tutaj obcy; paryskim wielbicielom każę niekiedy wzdychać przez dwa tygodnie, ale tobie gotowam uledz zaraz pierwszej nocy, trzebaż bowiem okazać gościnność młodzieńcowi przybyłemu z Westfalii“. Tu, piękna dama, spostrzegłszy dwa olbrzymie dyamenty na rękach młodego cudzoziemca, zaczęła wychwalać je tak szczerze, że, niebawem, z palców Kandyda przeszły na palce margrabiny.
Wracając do domu z labusiem, Kandyd odczuwał niejakie wyrzuty, iż sprzeniewierzył się pannie Kunegundzie. Labuś współczuł z jego troską: zbyt skąpo bowiem przypuszczono go do udziału w pięćdziesięciu tysiącach zostawionych przez Kandyda na zielonym stoliku i w wartości dwóch brylantów, wpół danych, wpół wymuszonych. Miał najszczerszy zamiar wyzyskać, ile się da, tę cenną znajomość. Raz po razu zagadywał Kandyda o pannę Kunegundę; Kandyd zwierzył mu się, że, skoro ją ujrzy w Wenecyi, nieomieszka błagać o przebaczenie za swą niewierność.
Frant rozwijał coraz więcej grzeczności i nadskakiwań, okazując serdeczne zainteresowanie dla wszystkiego co Kandyd mówi, czyni, zamierza.
„Zatem, drogi panie, rzekł, masz się spotkać w Wenecyi ze swą ukochaną? — Tak, odparł Kandyd, dołożę wszelkich starań aby odszukać pannę Kunegundę“. Zaczem, porwany przyjemnością mówienia o tem co kochał, opowiedział, wedle zwyczaju, część swoich przygód z dostojną Westfalką.
— Sądzę; rzekł labuś, że panna Kunegunda musi błyszczyć nieporównanym dowcipem i że pisze czarujące listy. — Niestety! nie wiem, odparł Kandyd; wyobraź pan sobie, iż, gdy mnie wypędzono z zamku za naszą miłość, nie miałem sposobu nawiązania korespondencyi. Wkrótce później dowiedziałem się że zginęła; następnie odnalazłem ją i straciłem znowu. Obecnie, wysłałem do niej o dwa tysiące pięćset mil umyślnego posłańca, i oczekuję jego powrotu“.
Księżyk słuchał uważnie i zadumał się nieco. Niebawem, pożegnał się z cudzoziemcami, wyściskawszy ich czule. Nazajutrz, wczesnym rankiem, Kandyd otrzymał list, skreślony w tych słowach:
„Drogi mój panie i kochanku, od tygodnia leżę chora w tem mieście; dowiaduję się że i ty tu bawisz. Pomknęłabym w twoje ramiona, gdybym się mogła ruszać. Dowiedziałam się w Bordeaux o twoim przejeździe, zostawiłam tam wiernego Kakambę i starą, którzy niebawem podążą tu za mną. Gubernator Buenos-Aires zabrał mi wszystko; ale zostaje mi twoje serce. Przybywaj; obecność twoja wróci mi życie, lub też zabije mnie z rozkoszy“.
Ten uroczy list, spadający tak niespodzianie, napełnił Kandyda nieopisaną radością; równocześnie, choroba drogiej Kunegundy zasmuciła go głęboko. Szarpany temi dwoma uczuciami, bierze wszystko złoto i dyamenty i każe się prowadzić, wraz z Marcinem, do wskazanej w liście gospody. Wchodzi, drżąc ze wzruszenia; serce mu bije, głos trzęsie się od łkania; chce rozsunąć zasłony; chce wołać o światło. „Nie waż się pan, mówi garderobiana; światło ją zabija“. To mówiąc, co żywo zaciąga firanki. „Droga Kunegundo, rzekł Kandyd płacząc, jak się miewasz? jeżeli mnie nie możesz widzieć, przemów przynajmniej. — Nie może mówić“, odparła pokojówka. Wówczas, dama wysuwa z łóżka utoczoną rączkę, którą Kandyd długo skrapia łzami, i którą napełnia następnie garścią dyamentów, zostawiając równocześnie woreczek złota na fotelu.
Wpośród tych uniesień, zjawia się sierżant policyi, w towarzystwie znanego nam labusia, oraz oddziału straży. „To są, rzecze, owi podejrzani cudzoziemcy“. Każe natychmiast ująć obu, i rozkazuje swym zuchom aby ich powlekli do więzienia. „Nie tak obchodzą się z podróżnymi w Eldorado, rzekł Kandyd. — Jestem bardziej manichejczykiem niż kiedykolwiek, rzekł Marcin. — Ależ panie, dokąd pan nas prowadzi? spytał Kandyd. — Do dziury“, odparł sierżant.
Marcin, odzyskawszy zimną krew, osądził, iż dama odgrywająca rolę Kunegundy była hultajką; labuś hultajem, który, w najkrótszej drodze, skorzystał z naiwności Kandyda; sierżant zaś trzecim hultajem, którego z łatwością można się będzie pozbyć.
Woląc nie udawać się pod opiekę trybunałów, Kandyd, oświecony radą przyjaciela, i zresztą wciąż dyszący niecierpliwością oglądania prawdziwej Kunegundy, ofiaruje sierżantowi trzy małe dyamenty, każdy wartości około trzech tysięcy pistolów. „Och, panie, rzekł stróż bezpieczeństwa, gdybyś nawet popełnił wszystkie możliwe zbrodnie, jesteś dla mnie najuczciwszym człowiekiem w świecie; trzy dyamenty! każdy po trzy tysiące pistolów! Panie! dałbym się zabić za pana, zamiast pana prowadzić do więzienia. Aresztują wszystkich cudzoziemców, ale zdaj się pan na mnie, mam brata w Dieppe, w Normandyi; doprowadzę tam panów, a jeżeli macie jeszcze jaki dyamencik na zbyciu, będzie miał o was pieczę jak o mnie samego.
— Dlaczegoż-to aresztują wszystkich cudzoziemców?“ spytał Kandyd. Labuś odpowiedział: „Dlatego, że jakiemuś włóczykijowi rodem z Atrebacyi[40] nagadano bredni: to popchnęło go do ojcobójstwa, nie takiego jak w 1610, w maju, ale jak w 1594[41] w grudniu; takiego, jakie, w różnych latach i miesiącach, popełniali i inni urwipołcie, którzy również nasłuchali się bredni“.
Zaczem, sierżant wytłumaczył o co chodzi. „Och! potwory! zawołał Kandyd; jakto! takie okropności w narodzie który bez przerwy tańczy i śpiewa? Corychlej trzeba nam opuścić ziemię, w której małpy drażnią tygrysów! W moim kraju widziałem niedźwiedzi; ludzi widziałem tylko w Dorado. Na miłość Boga, mości sierżancie, zawieź mnie do Wenecyi, gdzie mam oczekiwać panny Kunegundy. — Mogę pana zawieźć jedynie do Normandyi“, rzekł policyant. Natychmiast każe mu zdjąć kajdany, powiada iż się omylił, odprawia strażników, wiezie Kandyda i Marcina do Dieppe i powierza ich pieczy brata. Stał tam właśnie pod żaglem okręcik holenderski. Normandczyk, który, dzięki trzem dalszym dyamentom, okazał się człowiekiem najuczynniejszym w świecie, wsadza Kandyda i jego służbę na okręt, odpływający do Portsmouth w Anglii. Nie była to droga do Wenecyi; ale Kandyd miał uczucie iż wyzwolono go z piekła; zresztą, miał zamiar podążyć do Wenecyi przy najbliższej sposobności.
„Och, Panglossie! Panglossie! Och, Marcinie! Marcinie! Och, droga Kunegundo! czemże jest ten świat? powiadał Kandyd, stojąc na pokładzie. — Czemś bardzo niedorzecznem i bardzo ohydnem, odpowiadał Marcin. — Znasz Anglię; czy ludzie są tam równie pomyleni jak we Francyi? — To znowuż inny rodzaj szaleństwa, rzekł Marcin. Wiesz, że te dwa narody są z sobą w wojnie[42] o parę morgów śniegu gdzieś wpodle Kanady, i że wydają na tę wojnę o wiele więcej niż cała Kanada warta. Określić szczegółowo, czy w jakimś kraju więcej jest kandydatów do kaftana bezpieczeństwa niżeli w drugim, na to moja słaba wiedza nie pozwala; wiem tylko, że, naogół, ludzie, których mamy niebawem oglądać, są wielce żółciowi“.
Tak rozmawiając, przybili do Portsmouth; mnogość ludu cisnęła się na wybrzeżu i przyglądała się z zajęciem dość otyłemu człeczynie[43], który klęczał z zawiązanemi oczami na pokładzie jednego z okrętów. Czterech żołnierzy, ustawionych naprzeciw nieboraka, wpakowało mu, z największym spokojem, każdy po trzy kule w głowę; poczem, całe zgromadzenie rozeszło się wielce zadowolone. „Cóż to znowu znaczy? rzekł Kandyd; co za demon sprawuje wszędy swe władztwo?“ Zapytał, kim był ów grubas, którego zgładzono właśnie w sposób tak ceremonialny. „To pewien admirał, odpowiedziano mu. — I za cóż zabito tego admirała? — Dlatego, objaśniono go, że on nie zabił dosyć ludzi: wydał bitwę admirałowi francuskiemu; otóż, osądzono, iż niedosyć się doń zbliżył. — Ależ, rzekł Kandyd, admirał francuski musiał być równie daleko od angielskiego, jak ten od niego? — Zapewne, odpowiedziano, ale w tym kraju uważają, iż dobrze jest, od czasu do czasu, uśmiercić admirała aby zachęcić innych“.
Kandyd był tak oszołomiony i zgorszony, że nie chciał nawet wysiąść na ląd; ułożył się z właścicielem statku (choćby go nawet miał okraść, jak ów w Surinam), aby go zawiózł bez zwłoki do Wenecyi.
W ciągu dwóch dni okręt był gotów do drogi. Przemknęli wzdłuż wybrzeży Francyi, minęli Lizbonę na której widok Kandyd zadrżał, wreszcie dotarli do Wenecyi. „Bogu chwała! rzekł Kandyd ściskając Marcina, mam nadzieję iż w tem mieście ujrzę piękną Kunegundę. Ufam Kakambie, jak samemu sobie. Wszystko jest dobre, wszystko idzie dobrze, wszystko idzie najlepiej jak tylko być może“.
Znalazłszy się w Wenecyi, Kandyd kazał szukać Kakamby w gospodach, kawiarniach, zamtuzach, i nie znalazł. Co dnia posyłał do portu na spotkanie wszystkich lądujących okrętów i szalup: żadnej wiadomości. „Jakto! mówił do Marcina, ja miałem czas przebyć drogę z Surinam do Bordeaux, dotrzeć z Bordeaux do Paryża, z Paryża do Dieppe, z Dieppe do Portsmouth, objechać Hiszpanię i Portugalię, całe morze śródziemne, spędzić kilka miesięcy w Wenecyi; a pięknej Kunegundy niema jeszcze! Zamiast niej, spotkałem jedynie paryską łajdaczkę i perygordzkiego labusia! Kunegunda nie żyje, to pewna; nie pozostaje mi nic jak też umrzeć. Ach, lepiej było zostać w rajskiem Dorado, niż wracać do tej przeklętej Europy. Jakąż ty masz słuszność, drogi Marcinie! wszystko jest jeno złudą i utrapieniem ducha“.
Popadł w czarną melancholię, nie brał żadnego udziału w operze alla moda; ani w innych uciechach karnawału; ni jedna z miejscowych piękności nie obudziła w nim pokusy. Marcin rzekł: „Jesteś, w istocie, bardzo naiwny, aby sobie wyobrazić, iż sługa-metys, mając parę milionów w kieszeni, pójdzie ci szukać kochanki gdzieś na końcu świata i przywiezie do Wenecyi. Jeśli ją znajdzie, zatrzyma dla siebie; jeśli nie znajdzie, weźmie sobie inną; radzę ci zapomnieć żeś miał kiedy sługę Kakambę i ukochaną Kunegundę“. Słowa Marcina nie były pocieszające. Melancholia Kandyda wzmogła się, Marcin zaś nie ustawał w wykazywaniu iż cnota i szczęście na ziemi są rzadkie, wyjąwszy może Eldorado, dokąd nikt nie może się dostać.
Rozprawiając o tej ważnej materyi i oczekując Kunegundy, Kandyd spostrzegł na placu św. Marka, młodego teatyna, prowadzącego się pod ramię z dziewuszką. Zakonnik zdawał się rumiany, pulchny i krzepki; oczy miał błyszczące, wejrzenie pewne siebie, wyniosłą minę, dumną postawę. Dziewczyna była bardzo ładna; podśpiewywała sobie, spoglądała miłośnie na teatyna, i, od czasu do czasu, szczypała go w pulchne policzki. „Przyznaj choć, rzekł Kandyd, że ta para jest szczęśliwa. Aż dotąd, na całej zamieszkałej ziemi, z wyjątkiem Eldorado, widziałem jedynie nieszczęśliwych; ale założę się, że ta dziewucha i teatyn, to para istot doskonale zadowolonych z losu. — Założę się że nie, rzekł Marcin. — Najlepiej zaprośmy ich na obiad, rzekł Kandyd; zobaczysz czy się mylę“.
Przystępuje do nich, pozdrawia wielce uprzejmie i prosi aby zechcieli spożyć z nim talerz makaronu, lombardzką kuropatwę, jaja z truflami, jak również wychylić szklaneczkę Montepulciano, lacrima Christi, cypryjskiego i Samos. Panienka zarumieniła się, teatyn przyjął zaproszenie; zaczem, dziewczyna udała się za nim, spoglądając na Kandyda zdziwionym i pomięszanym wzrokiem, ba nawet ze łzami w oczach. Zaledwie weszła do izby, rzekła: „Jakto! pan Kandyd nie poznaje już Pakity?“ Na te słowa, Kandyd, który, aż do tej chwili, nie przyjrzał się jej uważnie, ponieważ w myśli miał jedynie Kunegundę, wykrzyknął: „Co! biedne dziecko, więc to ty!, ty, która wpędziłaś doktora Panglossa w piękny stan, w którym go oglądałem?
— Niestety, panie, to ja, ta sama, odparła Pakita; widzę że pan wie o wszystkiem. Słyszałam o straszliwych nieszczęściach, jakie spadły na cały dom pani baronowej i pięknej Kunegundy. Przysięgam panu, że moje losy były niemniej smutne. Wówczas kiedy mnie pan znałeś, byłam bardzo niewinna. Franciszkanin, który był moim spowiednikiem, uwiódł mnie z łatwością. Skutki okazały się straszne; musiałam opuścić zamek w krótki czas po owem zajściu, w którem pan baron wypędził pana z domu zapomocą nogi wymierzonej w pośladki. Gdyby pewien znakomity lekarz nie ulitował się nademną, byłoby po mnie. Przez jakiś czas, przez wdzięczność, byłam kochanką tego lekarza. Żona, zazdrosna do szaleństwa, biła mnie co dnia bez litości: istna furya. Ów lekarz był potworem brzydoty, a ja najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem: znosić nieustanne bicie dla człowieka którego się nie kocha! Wiadomo panu, jak niebezpiecznem jest dla kobiety o przykrym charakterze być żoną lekarza. Ten, doprowadzony do rozpaczy breweryami żony, pewnego dnia, pragnąc ją wyleczyć z małego kataru, dał jej lekarstwo tak skuteczne, że, w ciągu dwóch godzin, umarła w straszliwych konwulsyach. Krewni nieboszczki wytoczyli mężowi proces; wolał wziąć nogi za pas; w jego miejsce mnie wtrącono do więzienia. Niewinność nie byłaby mnie ocaliła, gdyby mi nie pomógł nieszpetny buziaczek. Sędzia uwolnił mnie, pod warunkiem że będzie następcą lekarza. Niebawem, wygryziona z domu przez rywalkę, znalazłam się bez żadnego wynagrodzenia, na ulicy, zmuszona dalej prowadzić ohydne rzemiosło, które wam, mężczyznom, wydaje się tak rozkoszne, a które dla nas jest jeno otchłanią nędzy. Udałam się w tym celu do Wenecyi. Och, panie, jeżeli możesz sobie wyobrazić co to znaczy musieć, bez różnicy, pieścić starego kupca, adwokata, mnicha, gondoliera, księdza; być wystawioną na wszystkie zniewagi, wszystkie bezeceństwa; być często zmuszoną pożyczać spodnicę, aby ją zdejmować dla mężczyzny do którego czuje się wstręt; patrzeć jak jeden kradnie to co się zarobiło od drugiego; być bez ustanku łupioną, okładaną haraczem przez służbę policyjną i mieć, jako jedyną przyszłość, ohydną starość, szpital i śmietnik, oceniłbyś pan, że jestem jedną z najnieszczęśliwszych istot na świecie“.
Tak otwierała Pakita serce przed dobrym Kandydem, w alkierzu, w przytomności Marcina, który powiadał: „Widzisz, że już wygrałem połowę zakładu“.
Brat Żyrofla został tymczasem w jadalni i popijał sobie, czekając aż podadzą obiad. „Ależ, rzekł Kandyd do Pakity, wydawałaś się tak wesoła, tak zadowolona kiedy cię spotkałem, śpiewałaś, pieściłaś tego mnicha z tak szczerego serca; zdawałaś się równie szczęśliwą jak twierdzisz że jesteś strapioną. — Ach, panie, rzekła Pakita, to także jedna z niedoli rzemiosła. Wczoraj okradł mnie i wybił oficer; dziś muszę udawać wesołość, aby się przychlebić mnichowi“.
Kandyd nie żądał więcej; przyznał że Marcin ma słuszność. Siedli wszyscy czworo do stołu; obiad płynął wcale uciesznie, i, pod koniec, biesiadnicy gwarzyli z sobą dość poufnie. „Mój ojcze, rzekł Kandyd do mnicha, zdajesz się cieszyć losem którego cały świat może ci pozazdrościć; samo zdrowie tryska z twojej twarzy, fizyognomia zwiastuje szczęście; masz oto, dla uciechy, bardzo ładną dziewczynę i wydajesz się wcale rad ze swego teatyńskiego stanu.
— Dalibóg, drogi panie, rzekł brat Żyrofla, życzyłbym aby wszyscy teatyni spoczywali na dnie morza. Po sto razy miałem pokusę podłożyć ogień pod klasztor, a samemu iść ochrzcić się na Turka. Rodzice zmusili mnie, w piętnastym roku, abym włożył tę nienawistną suknię, iżby mogli zostawić większy majątek przeklętemu starszemu bratu, niechaj go Bóg zatraci! Zazdrość, niezgoda, wściekłość, oto co mieszka w klasztorach. Prawda, że człowiek odwali co dnia parę lichych kazań za te marne trochę grosza, z którego przeor odkrada połowę a reszta idzie na dziewczęta: ale, kiedy wracam wieczorem do klasztoru, miałbym ochotę roztrzaskać sobie głowę o mury dormitoryum; a ręczę panu, że wszyscy moi współbracia myślą tak samo“.
Tu Marcin, zwracając się do Kandyda ze zwykłą zimną krwią, rzekł: “I cóż, czy nie wygrałem?“ Kandyd dał dwa tysiące piastrów Pakicie, a tysiąc teatynowi. „Ręczę ci, rzekł, że z tem będą szczęśliwi. — Nie przypuszczam, rzekł Marcin; być może, zapomocą swoich piastrów, uczynisz ich jeszcze o wiele nieszczęśliwszymi. — Będzie co będzie, odparł Kandyd; ale jedna rzecz mnie pociesza: widzę iż często zdarza się spotkać w życiu ludzi, których nie miało się nadziei spotkać nigdy; skorom odnalazł czerwonego barana i Pakitę, odnajdę może również i Kunegundę. — Życzę, rzekł Marcin, aby kiedyś mogła ci dać szczęście, ale wątpię o tem silnie. — Twardy jesteś, rzekł Kandyd. — Znam życie, odparł Marcin.
— Ale spojrz na tych gondolierów, rzekł Kandyd; czyż nie śpiewają bezustanku? — Nie widzisz ich w domu, w otoczeniu żony i pędraków, odparł Marcin. Doża ma swoje utrapienia, gondolier swoje. — Prawda, iż, wszystko razem wziąwszy, los gondoliera lepszy jest od losu doży; ale różnica wydaje mi się tak nieznaczna, iż nie warto się nad nią zastanawiać.
— Mówią, rzekł Kandyd, o senatorze Prokurancie, który mieszka w pięknym pałacu na Brenta i przyjmuje dość chętnie cudzoziemców. Powiadają, że to jest człowiek, który nigdy nie miał zmartwień, — Chciałbym widzieć to rzadkie zjawisko, rzekł Marcin“. Zaczem Kandyd kazał poprosić pana Prokuranta o pozwolenie odwiedzenia go nazajutrz.
Kandyd i Marcin udali się w gondoli na Brentę i przybyli do pałacu szlachetnego Prokuranta. Ogród był rozległy i strojny pięknymi marmurowymi posągami; pałac budowany ozdobną architekturą. Pan domu, człowiek sześćdziesięcioletni, bardzo bogaty, przyjął ciekawskich nader grzecznie, ale bez zbytniej skwapliwości, co zbiło z tropu Kandyda, a dość przypadło do smaku Marcinowi.
Najpierw, ładne i schludnie odziane dziewczęta podały pienistą czekoladę. Kandyd nie mógł się wstrzymać od oddania pochwały ich urodzie, wdziękowi i zwinności. „Tak, wcale niezłe, rzekł senator; biorę je niekiedy do łóżka; przesycony jestem bowiem damami wielkiego świata, ich zalotnością, zazdrościami, sprzeczkami, humorami, małostkami, ich pychą, błazeństwem, oraz sonetami jakie trzeba dla nich układać lub zamawiać; ale, z tem wszystkiem, te małe też zaczynają nudzić mnie już mocno“.
Po śniadaniu, Kandyd, przechadzając się w długiej galeryi, zdumiał się pięknością obrazów. Zapytał, czyjego pędzla są te dwa które miał przed sobą. „Rafaela, odparł senator; kupiłem je bardzo drogo, przez próżność, już będzie kilka lat. Powiadają, że to najpiękniejsze w całych Włoszech, ale mnie nie podobają się zgoła: barwy zciemniałe, postacie niedość plastyczne i niedość wydobyte z płótna, draperye niepodobne do żywej materyi: słowem, cobądźby kto mówił, nie widzę tu prawdziwego naśladowania natury. Lubiłbym obraz jeno wówczas, gdyby mi dawał zupełne złudzenie: ale niema takich. Mam wiele obrazów, ale nie patrzę na nie“.
Czekając na obiad, Prokurant zarządził koncert. Muzyka zdała się Kandydowi czarującą. „Ten hałas, rzekł Prokurant, może bawić pół godziny; ale, jeśli trwa dłużej, męczy, mimo że nikt nie ośmiela się tego przyznać. Muzyka jest dziś jedynie sztuką wykonywania rzeczy trudnych, a to co jest tylko trudne, nie może się podobać na dłuższą metę.
„Wolałbym może raczej operę, gdyby nie to iż uczyniono z niej monstrum, które mnie wstrętem przejmuje. Niech tam kto inny chodzi oglądać liche tragedye podłożone pod muzykę, gdzie sceny sklecone są jedynie po to, aby sprowadzić bardzo niezdarnie parę śmiesznych aryjek, których znów celem jest uwydatnić sprawność gardzieli śpiewaków; niechaj kto chce, albo kto może, omdlewa z rozkoszy, patrząc jak kapłon jakiś wyciąga rolę Cezara lub Katona, plącząc się niezgrabnie po scenie; co do mnie, oddawna już wyrzekłem się tych lichot które tworzą dziś chlubę Italii, i które monarchowie opłacają tak drogo“. Kandyd spierał się nieco, ale z umiarkowaniem. Marcin dzielił w zupełności zdanie senatora.
Siedli tedy do stołu, zaś, po wybornym obiedzie, przeszli do biblioteki. Widząc wspaniale oprawnego Homera, Kandyd pochwalił Jego Dostojność za dobry gust. „Oto, rzekł, książka, która stanowiła rozkosz wielkiego Panglossa, najtęższego filozofa z całych Niemiec. — Ja tam nie znajduję w niej żadnej rozkoszy, rzekł zimno Prokurant. Niegdyś wmówiono we mnie, że, czytając ją, doznaję przyjemności; ale to ustawiczne powtarzanie bitew podobnych do siebie jak dwie krople wody; ci bogowie, którzy szamocą się ciągle nie mogąc się zdobyć na nic rozstrzygającego; ta Helena, będąca przedmiotem wojny, a zaledwie odgrywająca w akcyi jakąś rolę; ta Troja, którą wiecznie się oblega, a nigdy zdobyć nie może, wszystko to przyprawia mnie dziś o śmiertelną nudę. Pytałem niekiedy uczonych, czy równie jak ja nudzą się przy tej lekturze: wszyscy ludzie szczerzy wyznali mi że książka wypada im z rąk od senności, ale że trzeba ją zawsze mieć w bibliotece jako pomnik starożytności, coś jak owe zardzewiałe medale, niezdatne już służyć za obiegową monetę“.
— Wasza Dostojność nie myśli tegoż samego o Wergilim? zapytał Kandyd. — Przyznaję, odparł Prokurant, że druga, czwarta i szósta księga Eneidy są wyborne; ale, co się tyczy nabożnego Eneasza, i silnego Kloanta, i przyjaciela Achata, i małego Askaniusza, i niedołężnego króla Latyna, i mieszczki Amaty i nudnej Lawinii, nie wyobrażam sobie aby mogło istnieć coś bardziej zimnego i niesmacznego. Wolę raczej Tassa albo owe klituś bajduś Aryosta.
— A mógłbym zapytać, rzekł Kandyd, czy nie znajdujesz wielkiej przyjemności w czytaniu Horacego? — Są tam, rzekł Prokurant, maksymy, z których człowiek żyjący w świecie może wyciągnąć pewne korzyści, i, które, ściśnięte w jędrny rytm wiersza, łatwiej wbijają się w pamięć; ale mało mnie obchodzi jego podróż do Brindisi, i opis lichego obiadu, i ordynarna kłótnia między jakimś tam Pupilusem, którego słowa, jak mówi, pełne były plugastwa, a drugim, którego słowa pełne były octu[44]. Z najwyższym jeno wstrętem przebrnąłem przez jego grubijańskie wiersze przeciw starym babom i czarownicom; nie widzę też, co w tem jest tak pięknego, aby mówić swemu przyjacielowi Mecenasowi, że, skoro ów raczy go postawić w rzędzie poetów lirycznych, uderzy o gwiazdy wyniosłem czołem. Głupcy podziwiają wszystko u autora z reputacyą. Ja czytam jeno dla siebie; lubię jedynie to, co mnie trafia do smaku“. Kandyd, którego przyuczono o niczem nie sądzić z samego siebie, wielce zdumiewał się tem co słyszy; Marcinowi natomiast wydał się ten sposób myślenia wcale roztropny.
„Oho, widzę Cycerona, rzekł Kandyd; co się tyczy tego wielkiego człowieka, sądzę iż odczytywanie go nigdy pana nie znuży. — Bo też nie czytam go nigdy, odparł Wenecyanin. Co mnie obchodzi, czy on bronił Rabiryusza czy też Kluencyusza? Dość mam procesów które sam sądzę. Bardziej już odpowiadałyby mi jego dzieła filozoficzne; ale, skoro spostrzegłem iż wątpi o wszystkiem, doszedłem do wniosku że wiem zupełnie tyle co on, i że nie trzeba mi niczyjej pomocy aby być ignorantem.
— A, oto ośmdziesiąt tomów zbiorów Akademii Nauk, wykrzyknął Marcin; może tam będzie coś dobrego. — Byłoby może, odparł Prokurant, gdyby który z autorów tych bajek wynalazł bodaj sposób fabrykowania szpilek; ale to wszystko jedynie czcze systemy, ani jednej rzeczy pożytecznej.
— Cóż za obfitość sztuk teatralnych! rzekł Kandyd: włoskie, hiszpańskie, francuzkie! — Tak, rzekł senator; trzy tysiące, w tem ani tuzina dobrych. Co się tyczy zbiorów kazań, które, ściśnięte razem, nie warte są jednej stronicy z Seneki, oraz wszystkich tych grubych dzieł teologicznych, domyślacie się łatwo że ich nie otwieram; ani ja, ani nikt“.
Marcin zauważył półki z dziełami angielskiemi. „Sądzę, rzekł, że mieszkaniec republiki musi sobie podobać w większości tych dzieł, pisanych z taką swobodą. — Tak, odparł Prokurant, pięknie jest pisać to co się myśli; to przywilej człowieka. W całej Italii pisze się tylko to, czego się nie myśli; mieszkańcy ojczyzny Cezarów i Antoniuszów, nie śmią powziąć jednej myśli bez zezwolenia jakobińskiego kaptura. Podobałaby mi się swoboda jaką natchnione są dzieła geniuszów Anglii, gdyby namiętność partyjna nie psuła wszystkiego co jest godnego szacunku w tej cennej swobodzie“.
Kandyd, spostrzegłszy dzieła Miltona, zapytał gospodarza czy nie uważa tego autora za wielkiego człowieka. „Kogo? rzekł Prokurant; tego barbarzyńcę, który, do pierwszego rozdziału Genezy, spisał komentarz bez końca w dziesięciu księgach chropawych wierszy? grubego naśladowcę Greków, który zniekształca dzieło stworzenia, i który, podczas gdy Mojżesz przedstawia Istotę wieczną wyprowadzającą świat ze Słowa, on każe Mesyaszowi szukać w szafie niebieskiej wielkiego kompasu aby wykreślić swe dzieło? Ja miałbym cenić tego, który zepsuł piekło i dyabła Tassa; który przebiera Lucypera to za ropuchę, to za pygmeja; każe mu wałkować po sto razy te same rozprawy; dysputować o teologii; który, naśladując z całą powagą zabawny wymysł z bronią palną Aryosta, każe dyabłom strzelać do nieba z armaty? Ani ja, ani nikt w całych Włoszech nie zdołał zasmakować w tych ponurych bredniach. Małżeństwo Grzechu i Śmierci, oraz te jaszczurki które rodzi grzech, przyprawiają o wymioty każdego człowieka o bodaj trochę wybredniejszym smaku; długi zaś opis szpitala może bawić chyba grabarzy. Ten ciemny, wymęczony i niesmaczny poemat przyjęto ze wzgardą zaraz przy urodzeniu; ja patrzę nań dziś tak, jak nań patrzali współcześni w jego ojczyźnie. Zresztą, mówię co myślę, i nie stoję bynajmniej o to, aby inni myśleli jak ja“. Kandyd z przykrością słuchał tych wywodów: miał cześć dla Homera, a dosyć cenił Miltona. „Ach, szepnął do Marcina, obawiam się bardzo, iż ten człowiek musi mieć w ostatecznej pogardzie naszych niemieckich poetów. — Nie byłoby nieszczęścia, rzekł Marcin. — Och, cóż za niepospolity człowiek, szeptał Kandyd sam do siebie, cóż za wielki geniusz ten Prokurant! nic nie może mu trafić do smaku!“
Odbywszy tak potrosze przegląd wszystkich książek, zeszli do ogrodu. Kandyd zaczął wysławiać jego powaby. „Nie wyobrażam sobie nic w równie złym smaku jak te fidrygałki, rzekł gospodarz; ale, od jutra, mam zamiar kazać wytyczyć ogród szlachetniejszego rysunku“.
Skoro podróżni pożegnali Ekscelencyę, Kandyd rzekł do Marcina: „Musisz chyba przyznać, że to jest najszczęśliwszy ze wszystkich ludzi, jest bowiem wyższy ponad wszystko co posiada. — Czyż nie widzisz, odparł Marcin, że on zmierżony jest wszystkiem co posiada? Dawno już temu powiedział Platon, że nie są najlepsze te żołądki, które zwracają wszelki pokarm. — Ale, rzekł Kandyd, czy to nie jest przyjemnie wszystko krytykować, widzieć braki tam, gdzie inni ludzie mniemają widzieć piękności? — To znaczy, że przyjemnie jest nie odczuwać przyjemności? — Ha! rzekł Kandyd, w takim razie, jedynym szczęśliwym będę ja, skoro ujrzę pannę Kunegundę. — Dobrze jest nie tracić do końca nadziei“, odparł Marcin.
Tymczasem dnie, tygodnie mijały; Kakambo nie wracał, Kandyd zaś tak był pogrążony w swej boleści, iż nie zauważył zgoła, że Pakita i brat Żyrofla nie przyszli mu nawet podziękować.
Jednego dnia, kiedy Kandyd, w towarzystwie Marcina, miał zasiąść do stołu z cudzoziemcami zamieszkałymi w gospodzie, jakiś człowiek z twarzą koloru sadzy przystąpił doń z tyłu, i, biorąc Kandyda za ramię, rzekł: „Gotuj się pan do drogi, i to natychmiast“. Obraca się i spostrzega Kakambę. Tylko widok Kunegundy zdołałby go bardziej zdumieć i ucieszyć. Omal że nie oszalał z radości. Chwycił drogiego przyjaciela w objęcia. „Kunegunda jest tu, prawda? Gdzież ona? Prowadź mnie do niej, niech skonam z radości na jej widok. — Niema jej tu, odparł Kakambo; jest w Konstantynopolu. — Och, nieba! w Konstantynopolu! ale, gdyby nawet była w Chinach, pędzę tam; lećmy! — Pojedziemy po wieczerzy, odparł Kakambo: nie mogę rzec więcej; jestem niewolnikiem, pan mój czeka na mnie, muszę iść usłużyć mu do stołu; nie mów ani słowa, kończ wieczerzę i bądź gotowy“.
Kandyd, zdjęty równocześnie radością i bólem, uszczęśliwiony iż widzi z powrotem wiernego posłańca, zdumiony iż ogląda go niewolnikiem, pełen myśli o odzyskaniu ukochanej, ze wzruszenem sercem, z myślami pełnemi niepokoju, zasiadł do stołu wraz z Marcinem, który patrzał z zimną krwią na wszystkie te przygody, oraz z sześcioma cudzoziemcami, przybyłymi na karnawał do Wenecyi.
Kakambo, który usługiwał jednemu z nich, nachylił się, pod koniec uczty, do ucha swego chlebodawcy, i rzekł: „Najjaśniejszy panie, Wasza mość może ruszyć kiedy zechce, okręt gotów“. Rzekłszy te słowa, wyszedł. Zdumieni biesiadnicy spoglądali po sobie w milczeniu, gdy wtem drugi sługa, zbliżając się do pana, rzekł: „Najjaśniejszy panie, karoca Waszej Miłości czeka w Padwie, a łódź jest gotowa“. Pan odpowiedział skinieniem, i sługa znikł. Biesiadnicy znowuż spoglądali po sobie, a zdumienie powszechnie rosło. Trzeci sługa, podszedłszy do trzeciego pana, rzekł: „Najjaśniejszy panie, wierzaj mi, Wasza Miłość nie może tu pozostać dłużej; spieszę przygotować wszystko do odjazdu“; to rzekłszy, wyszedł.
Kandyd i Marcin nie wątpili już, że to karnawałowa maskarada. Czwarty sługa rzekł do czwartego pana: „Najjaśniejszy panie, Wasza Miłość może odjechać kiedy zechce“; i wyszedł jak tamci. Piąty rzekł toż samo piątemu panu. Aliści, szósty sługa przemówił odmiennie do szóstego pana, który siedział obok Kandyda; rzekł doń: „Dalibóg, Najjaśniejszy panie, nie chcą już nic dać na borg ani Waszej Miłości ani mnie, i mogliby nas łacno przymknąć obu tej nocy; co do mnie, dbam o swoją skórę; upadam do nóżek“.
Skoro wszyscy słudzy znikli, sześciu podróżnych, Kandyd i Marcin trwali w głębokiem milczeniu. Wreszcie, Kandyd przerwał ogólną ciszę: „Moi panowie, to, widzę, są szczególne żarty. Skąd wy wszyscy jesteście królami? co do mnie, wyznaję, że ani ja, ani mój towarzysz Marcin, nie mamy pretensyi do tronu“. Wówczas, pan Kakamby ozwał się poważnie po włosku: „To nie są wcale żarty. Nazywam się Achmet III[45]; byłem wiele lat sułtanem, zrzuciłem z tronu brata; bratanek strącił mnie z kolei z tronu; ucięto głowę moim wezyrom; kończę żywot w starym seraju. Bratanek mój, sułtan Mahmud, pozwala mi niekiedy przejechać się dla zdrowia; owóż, przybyłem spędzić karnawał w Wenecyi“.
Młody człowiek, siedzący koło Achmeta, przemówił z kolei i rzekł: „Nazywam się Iwan[46]; byłem cesarzem Wszech-Rosyi; zdetronizowano mnie w kołysce; ojca i matkę wtrącono do turmy; wychowano mnie w więzieniu; niekiedy wojno mi podróżować w towarzystwie moich stróżów; owóż, przybyłem spędzić karnawał w Wenecyi“.
Trzeci rzekł: „Jestem Karol-Edward[47], król angielski; ojciec przekazał mi prawa do królestwa; walczyłem aby je przeprzeć; wydarto serca ośmiuset moim stronnikom i wychłostano ich niemi po policzkach; wtrącono mnie do więzienia; udaję się do Rzymu, aby złożyć wizytę ojcu, zdetronizowanemu podobnie jak ja i dziadek; owóż, wstąpiłem, aby spędzić karnawał w Wenecyi“.
Wówczas, czwarty zabrał głos i rzekł: „Jestem królem polskim[48]; losy wojny pozbawiły mnie dziedzicznego państwa; ojciec mój doświadczył tych samych nieszczęść; zgodziłem się z wolą Opatrzności, podobnie jak sułtan Achmet, cesarz Iwan i król Karol-Edward, któremu niechaj Bóg da najdłuższe życie; i też przybyłem spędzić karnawał w Wenecyi“.
Piąty rzekł: „Jestem również królem polskim[49]; utraciłem królestwo dwa razy; ale Opatrzność dała mi inny posterunek, na którym uczyniłem więcej dobrego, niż wszyscy królowie Sarmatów mogli kiedykolwiek zdziałać na brzegach Wisły. I ja pogodziłem się z wolą Opatrzności i przybyłem spędzić karnawał w Wenecyi“.
Kolej przyszła na szóstego króla. „Panowie, rzekł, nie jestem tak wielkim panem jak wy, ale, ostatecznie, i ja byłem królem jak inni. Nazywam się Teodor[50]; wybrano mnie królem w Korsyce; nazywano mnie Królewską Mością, obecnie zaś ledwie raczą tytułować Szanownym panem; miałem prawo wybijania monety i, w rezultacie, nie posiadam ani szeląga; miałem dwóch sekretarzów stanu, dziś ledwie że mam służącego; zasiadałem na tronie, i oto, przez długi czas, spałem w Londynie na słomie w więzieniu; obawiam się, aby i tu mnie nie spotkał ten los, mimo że przybyłem, jak i Wasze królewskie Moście, spędzić karnawał w Wenecyi“.
Reszta królów słuchała tej mowy ze szlachetnem współczuciem. Każdy wręczył królowi Teodorowi dwadzieścia cekinów na odzież i koszule; Kandyd darował mu dyament, wartości dwóch tysięcy cekinów. „Któż to zacz, powiadali królowie, ów człowiek, który jest w stanie dać i daje w istocie sto razy tyle, co każdy z nas? Czy i pan jesteś królem? — Nie, panowie, i nie mam na to najmniejszej ochoty“.
W chwili gdy wstawano od stołu, zjawiły się w tejże gospodzie cztery Książęce Wysokości, które również straciły swoje państwa w kolejach wojennych; ale Kandyd nie zwrócił nawet uwagi na nowych przybyszów. Myślał jedynie o tem, aby pospieszyć czemprędzej do ukochanej Kunegundy, do Konstantynopola.
Wierny Kakambo wyjednał już u kapitana tureckiego, który miał odwieźć sułtana Achmeta do Konstantynopola, że weźmie Kandyda i Marcina na statek. Rozgościli się na pokładzie, uderzywszy czołem przed Jego mizernym Majestatem. Po drodze, Kandyd powiadał do Marcina: „Patrz! Otośmy wieczerzali z sześcioma królami pozbawionymi tronu! a jednemu z tych sześciu dałem nawet jałmużnę. Być może, jest na świecie wielu jeszcze monarchów bardziej nieszczęśliwych. Co do mnie, straciłem jedynie sto baranów, i spieszę w objęcia Kunegundy. Drogi Marcinie, jeszcze raz powtarzam, Pangloss miał słuszność, wszystko jest dobrze. — Życzę z serca aby tak było, rzekł Marcin. — Ale, rzekł Kandyd, trzeba przyznać, że ta ostatnia przygoda zaledwie jest do wiary! Nikt jeszcze nie widział ani słyszał, aby sześciu zdetronizowanych królów wieczerzało razem w jednej gospodzie. — Niema w tem nic osobliwszego, rzekł Marcin, niż w wielu innych rzeczach, które się nam trafiły. Bardzo pospolicie się zdarza, iż królowie zlatują z tronu; co się zaś tyczy rzekomego zaszczytu wieczerzania z nimi, to bagatela, która nie zasługuje na uwagę. Cóż znaczy z kim się wieczerza, byle kuchnia była dobra?“
Zaledwie Kandyd znalazł się na okręcie, rzucił się na szyję dawnemu słudze, przyjacielowi Kakambie. „I cóż, zawołał, co robi Kunegunda? czy zawsze jest tym samym cudem piękności? czy zawsze mnie kocha? jak się miewa? Kupiłeś jej zapewne pałac w Konstantynopolu?
— Drogi panie, odparł Kakambo, Kunegunda pomywa naczynie na brzegu Propontydy[51], u księcia posiadającego bardzo szczupłą zastawę; jest niewolnicą w domu pewnego dawnego panującego, nazwiskiem Rakoczy[52], któremu sułtan daje trzy talary dziennie na utrzymanie; w dodatku, co smutniejsze, postradała zupełnie dawną piękność i stała się haniebnie szpetna. — Ha! piękna czy brzydka, rzekł Kandyd, jestem uczciwym człowiekiem i obowiązkiem moim jest kochać ją zawsze. Ale, w jaki sposób mogła spaść do tak niskiego stanu, przy pięciu czy sześciu milionach któreś zabrał z sobą? — Dobryś, rzekł Kakambo; czyż nie musiałem oddać dwa sennorowi don Fernando d’Ibaara y Figueora y Maskarenes y Lampurdos y Souza, gubernatorowi Buenos-Aires, w zamian za pozwolenie zabrania panny Kunegundy? a potem czyż pewien pirata nie odebrał nam sumiennie całej reszty? Czy tenże pirata nie włóczył nas do przylądka Matapan, do Milo, do Nikaryi, do Samos, do Petra, do Daranelów, do Marmara, do Skutari? Kunegunda i stara służą u Rakoczego, ja zaś jestem niewolnikiem zdetronizowanego sułtana. — Cóż za łańcuch straszliwych klęsk, nanizanych jak na jeden sznurek! rzekł Kandyd. Ale mam jeszcze trochę dyamentów; wykupię z łatwością Kunegundę. Wielka szkoda, że taka brzydka“.
Następnie, zwracając się do Marcina, rzekł: „Jak sądzisz, kto jest godniejszy ubolewania, sułtan Achmet, car Iwan, król Karol-Edward, czy ja? — Nie wiem zgoła, odparł Marcin; aby to ocenić, trzebaby mieszkać w waszych sercach. — Ach, rzekł Kandyd, gdyby Pangloss był tutaj, wiedziałby i pouczyłby nas o tem. — Nie wiem, odparł Marcin, na jakiej wadze wasz Pangloss zdołałby zważyć niedole ludzi i oszacować ich cierpienia. Wszystko co mogę przypuszczać, to że istnieją na ziemi miliony ludzi bardziej godnych pożałowania niż król Karol-Edward, car Iwan i sułtan Achmet. — Bardzo możebne“, rzekł Kandyd.
Niebawem wpłynęli w cieśninę Morza Czarnego. Kandyd wykupił Kakambę za bardzo drogie pieniądze; następnie, nie tracąc czasu, dopadł, wraz z towarzyszami, łodzi, aby spieszyć na brzeg Propondyty szukać Kunegundy, choćby nawet i najbrzydszej w świecie.
Byli w szalupie dwaj galernicy, którzy wiosłowali bardzo licho, i którym kapitan rzepił, od czasu do czasu, po parę bykowców na gołe; Kandyd, z natury miłosierny, zauważył, ich, i zbliżył się ze współczuciem. Pewne rysy ich zeszpeconych twarzy zdradzały niejakie podobieństwo z Panglossem i z owym nieszczęśliwym jezuitą, baronem, bratem panny Kunegundy. Myśl ta wzruszyła go i zasmuciła. Przyjrzał się im jeszcze baczniej. „W istocie, rzekł do Kakamby, gdybym nie patrzał na egzekucyę mistrza Panglossa i gdybym sam, niestety, nie zgładził barona, myślałbym że to oni wiosłują na tej szalupie“.
Słysząc swoje imiona, dwaj skazańcy wydali głośny krzyk, znieruchomieli na ławie i opuścili wiosła. Dozorca przypadł ku nim i razy bykowca poczęły sypać się w podwójnej porcyi. „Stój! stój! wołał Kandyd; dam ci tyle pieniędzy ile sam zapragniesz. — Ha! to Kandyd! wołał jeden ze skazańców; — Och! to Kandyd! wykrzykiwał drugi. — Czy to sen! mówił Kandyd, czy też jawa? czy w istocie znajduję się na tej szalupie? Czy to baron którego zabiłem? czy to mistrz Pangloss którego widziałem na szubienicy?
— To my, my sami, odpowiadali tamci. — Jakto! to jest ów wielki filozof? powiadał Marcin. — Dalej, panie kapitanie, rzekł Kandyd, ile chcesz pan za okup pana Thunder-ten-tronckh, jednego z pierwszych baronów cesarstwa, i za mistrza Panglossa, najgłębszego metafizyka z całych Niemiec? — Psie chrześcijański, odpowiadał kapitan, skoro te dwa psy, galerniki chrześcijańskie, są baronami i metafizykami, co musi być niewątpliwie wysoką godnością w ich kraju, zapłacisz pięćdziesiąt tysięcy cekinów. — Dostaniesz je, wieź mnie z chyżością błyskawicy do Konstantynopola, tam zapłacę ci bezzwłocznie. Albo nie, wieź mnie do panny Kunegundy“. Na pierwsze słowa Kandyda, kapitan obrócił dziób ku miastu i pomykał szybciej niż ptak pruje przestwory niebieskie.
Kandyd ściskał po sto razy barona i Panglossa. „W jakiż sposób nie zabiłem ciebie, drogi baronie? a ty, drogi Panglossie, jakim cudem jesteś przy życiu, skoro cię powieszono? skąd znaleźliście się obaj na galerach? — Czy to prawda, że droga siostra jest w tym kraju? powiadał baron. — Tak, odrzekł Kakambo. — Widzę zatem mego ukochanego Kandyda!“ wykrzykiwał Pangloss. Kandyd przedstawił im Marcina i Kakambę. Ściskali się wszyscy, mówili wszyscy naraz. Galera pomykała, wpływali już do portu. Sprowadzono żyda, Kandyd sprzedał mu za pięćdziesiąt tysięcy cekinów dyament który wart był sto tysięcy; żyd zaklinał się na Abrahama, że nie może dać więcej. Kandyd zapłacił bezzwłocznie okup za barona i Panglossa. Ten rzucił się do stóp zbawcy i skąpał je łzami; baron podziękował skinieniem głowy i przyrzekł zwrócić pieniądze przy sposobności. „Ale, czy to podobna, aby siostra była w Turcyi? rzekł. — Nic podobniejszego, odparł Kandyd; pomywa naczynie u księcia Siedmiogrodu“. Sprowadzono natychmiast dwóch żydów; Kandyd sprzedał jeszcze dwa dyamenty, poczem wszyscy wsiedli na drugą galerę, aby uwolnić Kunegundę.
„Przebacz mi jeszcze raz, rzekł Kandyd do barona, przebacz, wielebny ojcze, tę dziurę w brzuchu którą ci wywierciłem. — Nie mówmy już o tem, odparł baron; byłem nieco nagły, przyznaję. Jeżeli chcesz wiedzieć, jaki przypadek sprowadził mnie na tę galerę, powiem ci, iż starania brata aptekarza wyleczyły mnie z ran; następnie, napadło mnie i uprowadziło stronnictwo hiszpańskie; wtrącono mnie do więzienia w Buenos-Aires, właśnie w tym samym czasie kiedy siostra opuszczała miasto. Wyprosiłem u ojca generała pozwolenie na powrót do Rzymu. Przeznaczono mnie do Konstantynopola, jako jałmużnika przy ambasadorze Francyi. Zaledwie od tygodnia pełniłem obowiązki, kiedy, pewnego dnia, spotkałem młodego ikoglana, bardzo ładnego chłopca. Było straszliwie gorąco; młody człowiek pragnął się wykąpać; skorzystałem z jego towarzystwa aby wykąpać się również. Nie wiedziałem, że to jest śmiertelna zbrodnia, kiedy chrześcijanina przydybią nago z młodym muzułmanem. Kadi kazał mi wyliczyć sto bambusów w pięty i skazał na galery. Nie wyobrażam sobie, aby kiedykolwiek ktoś padł ofiarą okrutniejszej niesprawiedliwości. Ale, chciałbym wiedzieć, czemu siostra znajduje się w kuchni monarchy siedmiogrodzkiego, zbiegłego do Turcyi?
— A ty, drogi Panglossie, rzekł Kandyd, jakimż cudem cię oglądam? — To prawda, rzekł Pangloss, powieszono mnie w twoich oczach; po formie powinni mnie byli spalić; ale przypominasz sobie, iż w dniu tej ceremonii deszcz lał jak z cebra. Burza była tak gwałtowna, iż niepodobna było myśleć o rozpaleniu ognia; powieszono mnie, ponieważ nie dało się lepiej. Pewien chirurg kupił moje ciało, zabrał mnie do domu i wziął się do krajania. Najpierw, podłużnem cięciem, naciął mi skórę od pępka aż do obojczyków. Otóż, trzeba ci wiedzieć, iż powieszono mnie bardzo niedbale. Naczelny egzekutor św. Inkwizycyi, w stopniu poddyakona, palił ludzi, trzeba mu to przyznać, znakomicie, ale nie był przyzwyczajony wieszać; sznur był mokry i ześlizgnął się, węzeł źle zawiązany; słowem, oddychałem jeszcze. Owo nacięcie wydarło mi z piersi tak przeraźliwy okrzyk, iż chirurg przewrócił się na wznak, i, w mniemaniu że dostał pod nóż samego dyabła, uciekł w śmiertelnym strachu, przewracając się jeszcze raz na schodach. Na ten hałas, nadbiegła żona z alkierza; ujrzawszy mnie na stole, z nawpół rozciętym brzuchem, przeraziła się jeszcze więcej od męża, uciekła i upadła na niego. Skoro przyszli trochę do siebie, usłyszałem, jak chirurżyna mówiła do chirurga: „Moje serce, czego ty się bierzesz do krajania heretyka? Nie wiesz, że w tych ludziach siedzi djabeł? idę co żywo po księdza, aby odprawił egzorcyzmy“. Zadrżałem na te słowa, i zebrałem ostatek sił, aby krzyknąć: „Miejcie litość nademną!“ Wreszcie, ów cyrulik opamiętał się, zaszył mi z powrotem skórę, żona jego nawet zaopiekowała się mną; wstałem z łóżka po dwóch tygodniach. Cyrulik wyszukał mi zatrudnienie, umieścił mnie jako lokaja u pewnego kawalera maltańskiego jadącego do Wenecyi: że jednak mój pan mi nie płacił, wstąpiłem w służby weneckiego kupca i udałem się z nim do Konstantynopola.
„Pewnego dnia, przyszła mi ochota wejść do meczetu: był tam tylko stary iman i młoda, bardzo ładna nabożnisia, odmawiająca swoje ojczenaszki. Szyjkę miała głęboko obnażoną; między dwojgiem piersiątek tkwił bukiet z tulipanów, anemonów, róż i hyacyntów. Upuściła bukiet; podniosłem go i podałem z pełną szacunku skwapliwością. Tyle czasu zajęło mi umieszczanie go na dawnem miejscu, że podrażniony tem iman, widząc w dodatku że jestem chrześcijaninem, zaczął wołać o pomoc. Zaprowadzono mnie do kadiego, który kazał mi dać sto bizunów w pięty i wysłał na galery. Przykuto mnie do tej samej galery, na tejże samej ławce, co pana barona. Było na tej galerze paru młodych Marsylijczyków, kilku księży z Neapolu i dwóch mnichów z Korfu, którzy objaśnili nas, że podobne przygody zdarzają się codziennie. Baron twierdził, że jego spotkała większa niesprawiedliwość; ja znów twierdziłem że mniejszą zbrodnią jest włożyć parę kwiatków za gors kobiety, niż przebywać goło z młodym ikoglanem. Sprzeczaliśmy się bez przerwy i dostawaliśmy po dwadzieścia bykowców dziennie, gdy oto łańcuch wydarzeń tego świata sprowadził cię na galerę z której nas wykupiłeś.
— I cóż, drogi Panglossie, rzekł Kandyd; gdy cię tak wieszano, krajano, ćwiczono batogiem, wreszcie gdy wiosłowałeś na galerach, czy ciągle byłeś zdania, że wszystko w świecie dzieje się jaknajlepiej? — Ciągle trwam w pierwotnem mniemaniu, odparł Pangloss; toć niedarmo jestem filozofem: nie przystoi mi odmieniać zdania. Leibnitz nie może się mylić; pra-istniejąca harmonia jest najpiękniejszym wymysłem na świecie, zarówno jak pełń i materya subtelna“.
Podczas gdy Kandyd, baron, Pangloss, Marcin i Kakambo opowiadali swoje przygody, rozprawiali nad możebnemi i niemożebnemi zjawiskami tego świata, podczas gdy dysputowali nad łańcuchem przyczyn i skutków, moralnem i fizycznem złem, wolną wolą i koniecznością, nad pociechami jakie można znaleźć w sobie wiosłując na tureckiej galerze, przybili do wybrzeży Propontydy, do domu księcia Siedmiogrodu. Pierwszym przedmiotem jaki nastręczył się ich oczom, były Kunegunda i staruszka, które, susząc bieliznę, rozwieszały ją na sznurkach.
Baron zbladł na ten widok. Czuły kochanek Kandyd, widząc swą piękną Kunegundę o spalonej cerze, kaprawych oczach, wyschłej piersi, pomarszczonych licach, czerwonych i szorstkich ramionach, cofnął się o trzy kroki zdjęty grozą; następnie posunął się naprzód przez delikatność. Kunegunda uściskała Kandyda i brata; ci uściskali staruszkę; Kandyd wykupił obie.
Był w pobliżu do nabycia maleńki folwarczek; stara poddała Kandydowi aby go wziął tymczasem, nim cała gromadka nie doczeka się lepszej doli. Kunegunda nie wiedziała nic że zbrzydła; nikt jej o tem nie objaśnił: przypomniała Kandydowi jego przyrzeczenia tonem tak pełnym wiary, że dobry Kandyd nie śmiał odmówić. Oznajmił tedy baronowi, iż ma zamiar zaślubić jego siostrę. „Nie ścierpię nigdy, rzekł baron, takiego poniżenia z jej strony, a takiego zuchwalstwa z twojej; nie pokaże się, aby mi kto mógł zarzucić podobną hańbę: dzieci mej siostry nie mogłyby zasiadać w kapitułach niemieckich. Nie, siostra nie zaślubi nikogo innego, tylko barona cesarstwa“. Kunegunda rzuciła się do jego stóp i zlewała je łzami: był nieugięty. „Szaleńcze wściekły, rzekł mu Kandyd, uratowałem cię z galer, zapłaciłem okup za ciebie, za twoją siostrę; była tutaj pomywaczką, jest szpetna, jestem na tyle dobry iż godzę się wziąć ją za żonę; i ty jeszcze będziesz się sprzeciwiał! zabiłbym cię jeszcze raz, gdybym poszedł za głosem mego gniewu. — Możesz mnie zabić ile razy chcesz, odparł baron, ale nie zaślubisz siostry, pókim żyw.“
Kandyd, w głębi serca, nie miał żadnej ochoty żenić się z Kunegundą; niedorzeczne wszelako zacietrzewienie barona skłaniało go do tego małżeństwa, Kunegunda zaś nalegała tak żywo, że nie mógł się wymówić. Poradził się Panglossa, Marcina i wiernego Kakamby. Pangloss ułożył piękny memoryał, w którym udowadniał, że baron nie ma żadnej władzy nad siostrą, i że, wedle wszelkich praw cesarstwa, może ona zaślubić Kandyda morganatycznie. Marcin był za tem, aby barona wrzucić w morze; Kakambo osądził, iż trzeba go oddać dawnemu właścicielowi i wtrącić z powrotem na galery, poczem odeśle się go do Rzymu ojcu generałowi pierwszym statkiem. Rada zdała się wszystkim dobra; stara przychwaliła ją; nie powiedziano nic siostrze; przy pomocy pieniędzy, rzecz powiodła się wyśmienicie, i nasi przyjaciele mieli tę przyjemność, iż zadrwili sobie z jezuity i ukarali pychę niemieckiego barona.
Byłoby zupełnie naturalnem wyobrażać sobie, że, po tylu nieszczęściach, Kandyd, zaślubiwszy ukochaną, żyjąc z filozofem Panglossem, filozofem Marcinem, roztropnym Kakambą i dobrą staruszką, przywiózłszy zresztą tyle dyamentów z ojczyzny dawnych Inkasów, będzie wiódł żywot najprzyjemniejszy pod słońcem; ale żydki tak się koło niego zakrzątnęły, że, niebawem, nie zostało mu nic, prócz owego folwarczku. Żona, z każdym dniem brzydsza, stała się swarliwa i nieznośna; stara zniedołężniała mocno i była zazwyczaj w jeszcze kwaśniejszym humorze. Kakambo, który pracował w ogrodzie i chodził sprzedawać jarzyny do Konstantynopola, był przeciążony pracą i złorzeczył swemu losowi. Pangloss rozpaczał, iż nie błyszczy w którym z niemieckich uniwersytetów. Co do Marcina, był on niezłomnie przekonany, że człowiekowi jest jednako źle wszędzie i znosił swój los z rezygnacyą. Kandyd, Marcin i Pangloss dysputowali niekiedy o kwestyach metafizycznych i moralnych. Często widać było pod oknami ich domku przepływające okręty, pełne baszów, effendich, kadich, których wyprawiano na wygnanie na Lemnos, do Mityleny, do Erzerum; widzieli innych kadich, baszów, effendich, którzy zajmowali miejsca wygnanych, aby niebawem doznać takiegoż samego losu; widzieli ucięte głowy, wypchane słomą, które niesiono aby przedstawić je Wysokiej Porcie. Te widowiska dodawały ognia filozoficznym dysputom; kiedy zaś nie spierali się, panowała tak straszliwa nuda, że, jednego dnia, stara odważyła się powiedzieć: „Chciałabym wiedzieć, co jest gorsze, czy być zgwałconą sto razy przez murzyńskich piratów, mieć wyrznięty pośladek, przejść przez pałki Bułgarów, wziąść plagi i zadyndać na szubienicy podczas autodafé, znaleść się na stole sekcyjnym, wiosłować na galerach, słowem doświadczyć wszystkich nieszczęść przez któreśmy przeszli, czy też tkwić tutaj tak bezczynnie? — To wielkie pytanie“, rzekł Kandyd.
Odezwanie to dało powód do nowych dociekań; Marcin zwłaszcza dochodził do wniosku, że człowiek zrodzony jest, aby żyć w konwulsyach niepokoju, lub też w letargu nudy. Kandyd nie godził się z tem, ale nic nie twierdził stanowczo. Pangloss przyznawał, że życie jego było jedną straszliwą męką; ale, ponieważ raz orzekł że wszystko jest doskonałe, utrzymywał to ciągle i nie chciał słyszeć o niczem.
Jedna rzecz zwłaszcza utwierdziła Marcina w jego szkaradnych zasadach, zdwoiła wahania Kandyda i wprawiła Panglossa w zakłopotanie. Jednego dnia, zjawili się we wrotach Pakita i brat Żyrofla, oboje w ostatecznej nędzy. Przejedli bardzo szybko swoje trzy tysiące piastrów, rozstali się, zeszli znowu, pokłócili się, dostali do więzienia, uciekli, i wreszcie brat Żyrofla sturczył się. Pakita uprawiała wszędzie swoje rzemiosło, i niczego się nie mogła dorobić. „Przewidywałem, rzekł Marcin do Kandyda, że twoje dary niebawem się ulotnią i wtrącą ich jedynie w tem głębszą nędzę. Dławiliście się od milionów piastrów, ty i Kakambo, i nie jesteście szczęśliwsi niż brat Żyrofla i Pakita. — Ha, ha! rzekł Pangloss do Pakity, niebo sprowadza cię między nas. Biedne dziecko! czy ty wiesz, że kosztowałaś mnie koniuszek nosa, jedno oko i jedno ucho? Jak ty wyglądasz! ha! oto świat!” To nowe wydarzenie pobudziło ich do tem zawziętszego filozofowania.
Żył w sąsiedztwie pewien bardzo sławny derwisz, który uchodził za największego filozofa w całej Turcyi; udali się doń po radę. Pangloss ozwał się w imieniu wszystkich i tak przemówił: „Mistrzu, przyszliśmy cię prosić, abyś nam powiedział, w jakim celu zostało stworzone tak osobliwe zwierzę jak człowiek?
— W co ty się wtrącasz? odparł mu derwisz; czy to do ciebie należy? — Ale bo, wielebny ojcze, rzekł Kandyd, strasznie dużo jest zła na ziemi. — I cóż znaczy, odparł derwisz, wasze zło czy dobro? Kiedy Jego Wysokość wysyła okręt do Egiptu, zali kłopocze się o to, czy myszy będące na statku mają wygodne pomieszczenie? Cóż zatem trzeba czynić? rzekł Pangloss. — Milczeć, odparł derwisz. — Pochlebiałem sobie, rzekł Pangloss, że będę mógł z tobą porozprawiać nieco o przyczynach i skutkach, o najlepszym z możliwych światów, o pochodzeniu zła, o przyrodzie duszy, i o pra-istniejącej harmonii“. Na te słowa, derwisz zamknął im drzwi przed nosem.
Podczas tej rozmowy, rozeszła się wieść, że uduszono właśnie w Konstantynopolu dwu wielkich wezyrów i muftiego, oraz wbito na pal licznych ich przyjaciół. Katastrofa ta narobiła na kilka godzin wielkiego hałasu. Wracając do folwarczku, Pangloss, Kandyd i Marcin spotkali dobrego starca, który, siedząc przed domem, zażywał chłodu w cieniu drzew pomarańczowych. Pangloss, równie ciekawy jak skłonny do rozumowań, zapytał staruszka jak się nazywał mufti którego właśnie uduszono. „Nie wiem, dobry panie, odparł człeczyna: nigdy nie znałem imienia żadnego muftiego ani wezyra. Nie wiem nic zgoła o tem wydarzeniu. Rozumiem, iż, w ogólności, ci, którzy trudnią się sprawami publicznemi, giną niekiedy nędznie i że zasługują na to; ale nie pytam się nigdy o to, co się dzieje w Konstantynopolu; zadowalam się tem, iż posyłam tam na sprzedaż owoce z ogródka który uprawiam“. Rzekłszy te słowa, wprowadził cudzoziemców do zagrody; dwie córki i dwóch synów zerwało się na ich przyjęcie; podali im sorbety domowego wyrobu, kaimak zaprawiony skórką kandyzowanego cedratu, pomarańcze, cytryny, limony, ananasy, daktyle, pistacje, przednią kawę Mokka nie zaprawną żadną domieszką lichszego gatunku. Poczem, córki dobrego muzułmana napoiły wonnościami brody przybyszów.
„Musisz posiadać, rzekł Kandyd do Turka, rozległe i wspaniałe majętności? — Tylko ten oto kawałek ogrodu; uprawiam go wraz z dziećmi; praca oddala od nas trzy wielkie niedole: nudę, występek i ubóstwo“.
Wracając na folwark, Kandyd głęboko zastanawiał się nad słowami Turka, poczem rzekł: „Zdaje mi się, że ten dobry starzec stworzył sobie los o wiele lepszy, niż wszyscy ci królowie z którymi mieliśmy zaszczyt wieczerzać. — Wielkości, rzekł Pangloss, są bardzo niebezpieczne, wedle zgodnego sądu wszystkich filozofów; ostatecznie bowiem, Eglon, król Moabitów, zginął zamordowany przez Aoda; Absalon powiesił się na własnych kudłach, przeszyty w dodatku trzema grotami; króla Nadaba, syna Jeroboama, zamordował Baasa; króla Elę, Zambri; Ochozyasza, Jehu; Atalię, Joad; królowie Joachim, Jechoniasz, Sedecyasz popadli w niewolę. Wiadomo wam jak zginęli Krezus, Astyages, Daryusz, Dyonizy z Syrakuz, Pyrrhus, Perseusz, Hannibal, Jugurta, Aryowist, Cezar, Pompejusz, Neron, Otto, Witeliusz, Domicyan, Ryszard II angielski, Edward II, Henryk VI, Ryszard III, Marya Stuart, Karol I, trzej Henrykowie francuscy, cesarz Henryk IV? Wiecie... — Wiem również, rzekł Kandyd, że trzeba uprawiać nasz ogródek. — Masz słuszność, rzekł Pangloss; albowiem, kiedy człowieka wprowadzono do ogrodów Edenu, umieszczono go tam ut operaretur eum: aby pracował; co dowodzi, że człowiek nie jest stworzony dla spoczynku. — Pracujmy nie rozumując, rzekł Marcin, to jedyny sposób aby życie uczynić znośnem“.
Cała gromadka dostroiła się do tego chwalebnego zamiaru; każdy zaczął rozwijać swe talenta. Mały kawałek ziemi przyniósł nadspodziewanie duży dochód. Kunegunda była, poprawdzie, bardzo brzydka, ale stała się doskonałą gospodynią; Pakita haftowała, stara krzątała się koło bielizny. Nawet brat Żyrofla nie jadł darmo chleba; wykształcił się na doskonałego stolarza, a nawet stał się uczciwym człowiekiem; Pangloss zaś powiadał niekiedy do Kandyda: „Wszystkie wydarzenia wiążą się z sobą w tym najlepszym z możebnych światów; ostatecznie bowiem, gdyby cię nie wygnano z zamku, nogą w siedzenie, za afekt do panny Kunegundy, gdybyś nie popadł w ręce Inkwizycyi, nie zwędrował piechotą Ameryki, nie postradał wszystkich baranów z pięknej krainy Eldorado, nie jadłbyś teraz tutaj kandyzowanych cedratów i pistacyj. — Masz słuszność, odparł Kandyd, ale trzeba uprawiać nasz ogródek“.
Uroku źrenic, męczarnio serc, światło dowcipu, nie całuję prochu twoich stóp, ponieważ zgoła nie chodzisz, lub też stąpasz jedynie po dywanach Iranu lub różach. Ofiaruję ci przekład książki dawnego mędrca, który, mając to szczęście iż nie miał nic do roboty, napisał, ku swej rozrywce, historyę Zadiga, dzieło które powiada więcej niżby się zdawało. Proszę, odczytaj je i osądź; mimo bowiem że jesteś w wiośnie życia, mimo iż wszystkie rozkosze ścielą się do twych stóp, mimo że jesteś piękna, że talenty twoje przydają blasku urodzie, mimo że chwalą cię od wieczora do rana, i że, dla wszystkich tych racyi, masz prawo nie posiadać oleju w głowie, mimo to, umysł masz nader roztropny a smak nader wykwintny; nieraz słyszałem z ust twych rozumniejsze słowa niż z ust starych derwiszów o długiej brodzie i szpiczastej czapce. Jesteś dyskretna, a nie jesteś nieufna; łagodna bez słabości; dobroczynna z rozeznaniem, kochasz przyjaciół, a nie czynisz sobie nieprzyjaciół. Dowcip twój nie czerpie nigdy pokarmu w złośliwości i obmowie; nie mówisz, ani nie czynisz nic złego, mimo łatwości z jakąby ci to przyszło. Słowem, dusza twoja wydała mi się zawsze czystą jak twoja piękność. Posiadasz nawet zapasik filozofii, który każe mi mniemać, iż więcej niż kto inny znajdziesz upodobania w tem dziele mędrca.
Spisano je pierwotnie w języku starochajdejskim, którego ani ja, ani ty, pani, nie rozumiemy. Przełożono je na arabskie, aby zabawić sławnego sułtana Ulug-beya. Było to w czasie, kiedy Arabi i Persowie zaczynali pisać Tysiąc i jedną noc, Tysiąc i jeden dni etc. Ulug wolał Zadiga, ale sułtanki wolały owe Tysiące. „Jak możecie, mówił roztropny Ulug, dawać pierwszeństwo opowieściom bez sensu i myśli? — Właśnie dlatego je lubimy“, odpowiadały sułtanki.
Pochlebiam sobie, iż ty, pani, nie będziesz podobna do nich i że będziesz prawdziwym Ulugiem. Spodziewam się nawet, że, kiedy znużą cię światowe rozmówki, które dosyć podobne są do tych Tysiąców, z tą różnicą że są mniej zabawne, zdołam uzyskać minutkę posłuchania dla mych rozsądnych baśni. Gdybyś była ową Talestris, z czasów Skandera, syna Filipa, gdybyś była królową Saby z czasów Soleimana, pewien jestem iż ci królowie sami podjęliby pierwsi trudy podróży.
Upraszam cnót niebieskich, aby twoje uciechy były bez skazy, twoja piękność trwałą, a twoje szczęście bez końca.
Za czasu króla Moabdara, żył w Babilonie młody człowiek, imieniem Zadig, o naturze zacnej z urodzenia, a uszlachetnionej jeszcze wychowaniem. Mimo iż bogaty i młody, umiał miarkować swoje namiętności; nie nosił się zbyt górnie, nie chciał mieć zawsze racyi i umiał szanować ludzkie słabostki. Zdumiewającem było, jak, mimo bystrego dowcipu, nie obrażał nikogo szyderstwem, jak unikał owych tak mętnych, dorywczych, hałaśliwych sądów, tej płochej obmowy, tych stanowczych a tępych wyroków, tego grubego błazeństwa, tego pustego zgiełku słów, które w Babilonie nazywano rozmową. Z pierwszej księgi Zoroastra nauczył się, że miłość własna jestto balon wzdęty wiatrem, z którego, skoro go nakłuć, wylatują burze. Nie chełpił się zwłaszcza nigdy, iż gardzi kobietami i że ma je u swoich stóp. Był wspaniałomyślny; nie lękał się dobrze czynić niewdzięcznikom, idąc w tem za wielką nauką Zoroastra: kiedy jesz, daj pojeść psom, choćby cię miały ukąsić. Był tak mądry, jak tylko jest człeku możebne starał się bowiem żyć z mędrcami. Biegły w wiedzy dawnych Chaldejczyków, nie był nieświadom fizycznych zasad natury, o tyle o ile je znano wówczas; z metafizyki zaś wiedział to co ludzie wiedzieli we wszystkich wiekach, to znaczy bardzo mało. Był silnie przekonany, mimo nowej filozofii owego czasu, że rok ma trzysta sześćdziesiąt pięć dni i ćwierć i że słońce jest środkiem świata; kiedy zaś najwyżsi magowie powiadali mu, z obrażającą wyniosłością, że grzeszy przeciw cnocie i nieprzyjacielem państwa jest, kto wierzy iż słońce obraca się dokoła własnej osi a rok ma dwanaście miesięcy, zachowywał milczenie bez gniewu i wzgardy.
Posiadając wielkie bogactwa, a co zatem idzie, przyjaciół, posiadając zdrowie, ujmującą powierzchowność, umysł bystry i pełen miary, serce szlachetne i szczere, mniemał iż zdoła być szczęśliwym. Miał zaślubić Semirę, którą piękność jej, ród i majątek czyniły pierwszą partyą w Babilonie. Żywił dla niej trwałe i bogobojne przywiązanie, Semira zaś kochała go namiętnie. Zbliżali się do szczęsnej chwili która miała ich połączyć, kiedy, wybrawszy się razem na przechadzkę w stronę jednej z bram Babilonu, w cieniu palm które zdobiły brzeg Eufratu, ujrzeli zbliżających się ludzi uzbrojonych w szable i groty. Byli to zausznicy młodego Orkana, siostrzeńca ministra, w którego dworacy wmówili, iż wszystko mu wolno. Nie posiadał uroków ani cnót Zadiga; ale, przekonany o swej wyższości, wściekły był, że nie jego wybrała Semira. Zazdrość ta, której źródłem była próżność, wzbudziła w nim przekonanie iż bez pamięci kocha narzeczoną Zadiga. Umyślił ją porwać. Zbiry pochwyciły Semirę i, wśród gwałtownej walki, zranili ją, rozlewając krew istoty której widok byłby rozczulił tygrysy z góry Imaus. Ona podniosła lament aż do nieba. Wołała: „O, drogi małżonku; wydzierają mnie przedmiotowi mego ukochania!“ Nie pamiętała o swojem niebezpieczeństwie; myślała jedynie o Zadigu. Równocześnie, on bronił jej z siłą jaką rodzi odwaga i miłość. Mając, za całą pomoc, jedynie dwóch niewolników, zmusił zbirów do ucieczki; odniósł do domu zakrwawioną i zemdloną Semirę, która, otwarłszy oczy, ujrzała swego oswobodziciela. Rzekła: „O, Zadigu! kochałam cię jak małżonka: dziś kocham jak człowieka, któremu zawdzięczam cześć i życie“. Nigdy niczyje serce nie było równie przepełnione czułością, jak serce Semiry. Nigdy bardziej czarujące usta nie wyraziły bardziej wzruszających uczuć wdzięczności i przywiązania. Rana Semiry była lekka, niebawem dama ta przyszła do zdrowia. Stan Zadiga był bardziej niebezpieczny; grot zadał mu głęboką ranę tuż koło oka. Semira błagała bogów o wyzdrowienie kochanka. Dzień i noc, oczy jej tonęły we łzach: czekała chwili, w której źrenice Zadiga będą mogły ucieszyć się jej spojrzeniem. Ale, w pobliżu zranionego oka, zebrał się wrzód, budzący poważne obawy. Posłano aż do Memfisu, po wielkiego lekarza Hermesa: przybył otoczony liczną świtą. Obejrzał chorego i oświadczył iż postrada oko; przepowiedział nawet dzień i godzinę, w której nastąpi ten żałosny wypadek. „Gdyby chodziło o prawe oko, rzekł, byłbym go uzdrowił; ale rany lewego oka są nieuleczalne“. Cały Babilon, litując się losu Zadiga, podziwiał głębokość nauki Hermesa. W dwa dni później, wrzód przebił sam z siebie; Zadig odzyskał zdrowie. Hermes napisał książkę, w której dowiódł iż nie powinien był wyzdrowieć. Zadig nie czytał tej książki; ale, skoro tylko mógł opuścić mieszkanie, pomknął odwiedzić tę, która była nadzieją i szczęściem jego życia, i dla której jednej pragnął zachować oczy. Semira bawiła na wsi od trzech dni. Zadig dowiedział się w drodze, iż piękna dama, oświadczywszy głośno iż ma niezwyciężony wstręt do jednookich, wyszła tejże samej nocy za Orkana. Na tę wiadomość, upadł bez zmysłów; boleść omal nie wtrąciła go do grobu; długo chorował; ale, w końcu, rozsądek wziął górę nad zgryzotą. Sam nadmiar bólu dopomógł mu do wyleczenia.
„Skoro, rzekł, doświadczyłem tak okrutnej niestałości ze strony panny chowanej na dworze, trzeba mi wziąć mieszczankę“. Wybrał Azorę, najcnotliwszą i najbogobojniej wychowaną w całem mieście; zaślubił ją i żyli z sobą miesiąc w słodyczach najtkliwszego związku. Zauważył jedynie, że jest nieco pusta i osobliwie skłonna aby w każdym ładnym chłopcu dopatrywać się głębokich zalet umysłu i charakteru.
Jednego dnia, Azora wróciła z przechadzki, rozjątrzona mocno, wydając głośne okrzyki. „Co tobie, rzekł, droga małżonko? co mogło cię tak podrażnić? — Ach, rzekła, byłbyś oburzony jak ja, gdybyś oglądał widowisko którego byłam świadkiem. Poszłam pocieszać młodą wdowę Kosru, która, przed dwoma dniami, wzniosła swemu małżonkowi grobowiec, tuż koło strumienia okalającego łąkę. W boleści swojej, przyrzekła bogom, iż wytrwa przy tym grobowcu póty, póki wody strumienia będą przepływać tamtędy. — I cóż! rzekł Zadig, to mi zacna niewiasta, szczerze przywiązana do męża! — Ha! odparła Azora, gdybyś wiedział, co robiła kiedym ją przyszła odwiedzić! — Co takiego, piękna Azoro? — Pracowała nad tem, aby odwrócić łożysko strumienia“. Azora pomstowała na młodą wdowę tak długo i tak gwałtownie, że ten nadmiar cnoty zaczął się niepodobać Zadigowi.
Miał on przyjaciela, imieniem Kador, z liczby owych młodzieńców, w których żona Zadiga dopatrywała się osobliwych zalet ducha; Zadig zwierzył mu swoje obawy, zapewniwszy sobie, o ile to możliwe, wierność jego zapomocą znacznego podarku. Spędziwszy dwa dni u przyjaciółki na wsi, Azora wróciła trzeciego dnia do domu. Służba, zalana łzami, oznajmiła pani iż mąż jej umarł nagle tej nocy; nie śmieli jej zanieść żałobnej nowiny i pogrzebali Zadiga w grobowcu przodków, w głębi ogrodu. Azora płakała, wydzierała sobie włosy i przysięgła umrzeć. Wieczorem, Kador poprosił o pozwolenie odwiedzenia jej: płakali oboje. Nazajutrz, płakali mniej i spożyli obiad razem. Kador zwierzył się, iż zmarły przyjaciel zostawił mu znaczną część majątku; poczem dał do zrozumienia młodej wdowie, iż byłoby dlań największem szczęściem podzielić z nią swój dostatek. Dama płakała, pogniewała się, zmiękła; wieczerza przeciągnęła się dłużej niż obiad, rozmowa toczyła się poufniej; Azora wysławiała zmarłego, ale przyznała iż miał wady od których Kador jest wolny.
W połowie wieczerzy, Kador zaczął się skarżyć na gwałtowny ból śledziony; dama, niespokojna i troskliwa, kazała przynieść wszystkie swoje esencye i pachnidła, aby spróbować czy które z nich nie okaże się skuteczne na ból śledziony; żałowała bardzo, że niema w Babilonie wielkiego Hermesa; raczyła nawet dotknąć boku, w którym Kador doświadczał tak żywych boleści. „Często pana nawiedza to okrutne cierpienie? spytała ze współczuciem. — Niekiedy przywodzi mnie niemal do grobu, odparł Kador, a istnieje tylko jedno lekarstwo zdolne je uśmierzyć: mianowicie przyłożyć na chory bok nos świeżo zmarłego człowieka. W istocie, dziwne lekarstwo, rzekła Azora. — Nie dziwniejsze, odparł, niż woreczki imćpana Arnoult[56] przeciw apopleksyi“. Argument ten, w połączeniu z nadzwyczajnemi zaletami młodego człowieka, zrodził w damie postanowienie. „Ostatecznie, rzekła, kiedy mój mąż będzie przechodził ze świata wczorajszego w świat jutrzejszy przez most Czinawar[57], zali anioł Azrael będzie się wahał przepuścić go, dlatego iż nos jego będzie nieco krótszy w drugiem niż w pierwszem życiu“? Wzięła tedy brzytwę; udała się na grób męża, skropiła go łzami, i zbliżyła się aby obciąć nos Zadigowi, który leżał wyciągnięty w trumnie. Zadig podniósł się, trzymając nos jedną ręką, drugą zaś uchylając brzytwę. „Pani, rzekł, nie pomstuj już tyle na młodą Kosru; zamach na mój nos nie ustępuje w niczem odwróceniu strumienia“.
Zadig doświadczył, iż pierwszy miesiąc małżeństwa jest, jak to napisano w księdze Zend, miesiącem miodu, drugi zaś miesiącem piołunu. W jakiś czas potem, zmuszony był odtrącić Azorę, ile że stała się zbyt trudną w pożyciu. Postanowił szukać szczęścia w zgłębianiu przyrody. „Niemasz piękniejszej doli, rzekł, nad życie filozofa, czytającego w wielkiej księdze którą Bóg roztoczył naszym oczom. Prawdy, które odkrywa, należą do niego: karmi i kształci swą duszę; żyje spokojny; nie lęka się niczego od świata, a czuła małżonka nie zapragnie mu obcinać nosa“.
Pełen tych myśli, zagrzebał się na wsi, nad brzegiem Eufratu. Tam, nie zajmował się obliczaniem ile cali wody przepływa, w ciągu sekundy, pod arkadami mostu, ani też czy ilość deszczowych opadów jest o jedną kubiczną linię większa w miesiącu Myszy niż w miesiącu Barana. Nie roił o tem, aby wyrabiać jedwab z pajęczyny[58], ani też porcelanę ze stłuczonych butelek; ale studyował szczególnie własności zwierząt i roślin, i nabył niebawem bystrości osłaniającej mu tysiączne różnice tam, gdzie inni widzą samą jednostajność.
Jednego dnia, kiedy przechadzał się po lasku, wpadł na niego zdyszany eunuch królowej, w ślad za nim zaś liczni oficerowie. Wszyscy zdawali się mocno zaniepokojeni; biegali tam i sam, jak ludzie wpółprzytomni szukający jakiejś niezmiernie cennej zguby. „Młodzieńcze, rzekł pierwszy eunuch, czy nie widziałeś psa królowej?“ Zadig odpowiedział skromnie: „To była suka, nie pies. — Masz słuszność, odparł pierwszy eunuch. — Suczka bonońska, bardzo mała, dodał Zadig. Niedawno miała młode, kuleje na przednią lewą łapkę, i uszy ma bardzo długie. — Widziałeś ją tedy? rzekł pierwszy eunuch, z wysiłkiem chwytając powietrze. — Nie, odparł Zadig, nie widziałem nigdy i nie wiedziałem nawet że królowa ma suczkę“.
Właśnie w tym samym czasie, zwyczajnym kaprysem losu, najpiękniejszy koń stajni królewskiej wyrwał się z rąk masztalerza i pomknął w równiny Babilonu. Wielki łowczy i inni słudzy pałacowi biegli za nim, z takimż samym niepokojem co pierwszy eunuch za suczką. Wielki łowczy zwrócił się do Zadiga i spytał, czy nie widział konia królewskiego. „Koń ten, odparł Zadig, niezrównany jest w galopie; pięć stóp wysokości, bardzo małe kopyto; ogon na trzy i pół stopy; guzy u munsztuka są z dwudziestotrzykaratowego złota, podkowy zaś z jedenastodenarowego srebra. — W jaką stronę pognał? gdzie jest? spytał wielki łowczy. — Nie widziałem go, odparł Zadig, i nigdy nawet nie słyszałem o nim“.
Wielki łowczy i pierwszy eunuch nie wątpili iż Zadig ukradł konia i suczkę; kazali go zaprowadzić przed zgromadzenie wielkiego Desterhamu, który skazał go na knut i na dożywotni pobyt na Syberyi. Ledwie ogłoszono wyrok, odnalazł się koń i suka. Sędziowie znaleźli się w bolesnej konieczności cofnięcia wyroku; ale skazali Zadiga na zapłacenie czterystu uncyj złota, za to iż powiedział że nie widział tego co widział. Trzeba było najpierw zapłacić grzywnę, poczem pozwolono mu bronić swej sprawy przed radą wielkiego Desterhamu. Zadig przemówił w te słowa:
„Gwiazdy sprawiedliwości, otchłanie wiedzy, zwierciadła prawdy, którzy posiadacie wagę ołowiu, twardość żelaza, blask dyamentu i wiele powinowactwa ku złotu! Skoro mi wolno przemówić przed tem dostojnem zgromadzeniem, przysięgam na Orosmada, że nigdy nie oglądałem na oczy szanownej suczki królowej, ani też poświęcanego konia króla królów. Oto, co mi się zdarzyło. Przechadzałem się w okolicy lasku, gdzie spotkałem później czcigodnego eunucha i bardzo dostojnego wielkiego łowczego. Ujrzałem na piasku ślady, i poznałem bez trudu, iż są to ślady małego pieska. Wiotkie a długie bruzdy, wyżłobione na lekkich wyniosłościach piasku między śladami łapek, dały mi poznać, iż była to suka, o obwisłych wymionach, zatem oszczeniła się niedawno. Inne ślady, o odmiennym charakterze, jak gdyby ustawicznie zamiatające piasek tuż obok przednich łapek, pouczyły mnie iż ma bardzo długie uszy; że zaś zauważyłem iż jeden ze śladów był stale płytszy niż trzy inne, domyśliłem się, że suka dostojnej królowej jest nieco chroma, jeżeli wojno się tak wyrazić.
„Co się tyczy konia króla królów, wiedzcie, iż, przechadzając się po lesie, ujrzałem ślady podków: odstępy między nimi były zupełnie równe. „Oto, pomyślałem sobie, koń, który ma doskonałego galopa“. Na wąskiej dróżce, liczącej ledwo siedm stóp szerokości, suche liście były nieco zamiecione na prawo i lewo, na trzy i pół stóp od środka drogi. „Ten koń, pomyślałem sobie, ma ogon na trzy i pół stóp długi, i jego-to ruchy pozmiatały te liście“. Pod drzewami, tworzącymi sklepienie na pięć stóp wysokie, ujrzałem świeżo opadłe liście; zgadłem iż to koń postrącał je, miał zatem pięć stóp wysokości. Co do munsztuka, musi być dwudziestotrzykaratowy, otarł się bowiem guzami o kamień, który rozpoznałem jako kamień probierczy i który poddałem próbie. Wreszcie, po śladach podków na innych znów kamieniach, poznałem że koń jest podkuty jedenastodenarowem srebrem“. Zdumieli się sędziowie nad głębokim i bystrym osądem Zadiga; wieść o nim doszła aż do króla i królowej. W przedpokojach, pokojach i gabinecie mówiono jedynie o Zadigu; mimo iż wielu magów twierdziło że należałoby go spalić jako czarnoksiężnika, król nakazał aby mu zwrócono grzywnę. Pisarz, woźny, prokuratorowie przybyli z wielką pompą, odnosząc czterysta uncyj; zatrzymali jedynie trzysta dziewięćdziesiąt ośm na koszta sądowe; lokaje zaś upomnieli się w ich imieniu o honorarya.
Zadig spostrzegł jak niebezpiecznem jest być niekiedy zbyt uczonym, i przyrzekł sobie, przy najbliższej okazyi, nie mówić tego co widział.
Okazya nastręczyła się niebawem. Wymknął się więzień stanu; przebiegł pod oknami Zadiga. Zapytany, nie odpowiedział nic; ale udowodniono mu że wyglądał oknem. Skazano go, za tę zbrodnię, na pięćset uncyj złota; wedle obyczajów babilońskich, podziękował sędziom za pobłażliwość. „Wielki Boże, rzekł w duchu, jakże pożałowania godnym jest człowiek, przechadzający się po lesie, w którym zabłąka się suczka królowej albo też koń królewski! jak niebezpiecznie jest wyglądać oknem i jak trudno być szczęśliwym w tem życiu!“
Zadig zapragnął w filozofii i przyjaźni szukać pociechy po tych złośliwościach losu. Posiadał on, w jednej z dzielnic Babilonu, ozdobiony ze smakiem dom, gdzie gromadził wszelkie sztuki i uciechy godne szlachetnie myślącego człowieka. Rano, biblioteka jego była otwarta dla uczonych; wieczorem, stół ugaszczał najlepsze towarzystwo; ale poznał niebawem jak niebezpiecznie jest przestawać z uczonymi. Wszczęła się dysputa nad prawem Zoroastra, które zabraniało jadać gryfa. „Jak można zabraniać gryfa, mówili jedni, skoro to zwierzę nie istnieje? — Musi snadź istnieć, powiadali drudzy, skoro Zoroaster nie życzy sobie aby go jeść“. Zadig chciał ich pogodzić, powiadając: „Jeżeli istnieją gryfy, nie jedzmy ich; jeżeli nie istnieją, tembardziej nie będziemy ich jeść; w ten sposób, wszyscy będziemy posłuszni woli Zoroastra“.
Pewien uczony, który napisał trzynaście tomów o właściwościach gryfa, i który, co więcej, był wielkim teurgitą, pospieszył oskarżyć Zadiga przed archimagiem, imieniem Yebor[59], najgłupszym i, temsamem, największym fanatykiem wśród Chaldejczyków. Człowiek ten byłby zdolny wbić Zadiga na pal, ku większej chwale słońca, poczem odmówiłby brewiarz Zoroastra z tem doskonalszem zadowoleniem. Przyjaciel Kador (jeden przyjaciel wart więcej niż stu klechów) udał się przed oblicze starego Yebora i rzekł: „Niech żyje słońce i gryfy! strzeż się karać Zadiga: to święty człowiek; chowa gryfy na podwórzu, a nie je ich; jego zaś oskarżyciel, to heretyk, który śmie utrzymywać że królik ma rozszczepione kopytko i nie jest nieczysty. — A zatem, rzekł Yebor potrząsając łysą głową, trzeba wbić na pal Zadiga za to że myślał źle o gryfach, tamtego zaś że mówił źle o królikach“. Kador załagodził sprawę, za pośrednictwem panny dworskiej, którą świeżo uszczęśliwił dzieckiem, a która miała duże zachowanie w kolegium magów. Nikogo nie wbito na pal; na co wielu doktorów szemrało i przepowiadało upadek Babilonu. Zadig wykrzyknął: „Od czego zależy szczęście! wszystko mnie prześladuje na tym świecie, nawet stworzenia które nie istnieją“. Przeklął uczonych, i odtąd postanowił już żyć jedynie zabawą.
Zbierał u siebie najgodniejszych ludzi i najbardziej urocze damy w całym świecie; dawał wykwintne wieczerze, często poprzedzone koncertem i ożywione uroczą rozmową, z której umiał wygnać chęć popisu, co jest najpewniejszym sposobem aby gadać głupstwa i zepsuć swobodę najmilszego zebrania. Ani w wyborze przyjaciół ani potraw nie kierowała nim próżność; we wszystkiem wolał treść od pozoru; i przez to właśnie zyskał sobie prawdziwy szacunek o który się nie zabiegał.
Naprzeciw jego domu mieszkał Arimaz; osobistość której nikczemna dusza malowała się na pospolitej fizyognomii. Żółć i pycha rozsadzały go, na dobitkę zaś, był to pięknoduch z gatunku nudziarzy. Nie mogąc, mimo wysiłków, zyskać powodzenia w świecie, mścił się spotwarzając go. Mimo iż bogaty, z trudnością zdołał ściągnąć do domu garstkę pochlebców. Hałas pojazdów wjeżdżających co wieczór w bramę Zadiga niecierpliwił go; szmer pochwał drażnił więcej jeszcze. Zachodził niekiedy do Zadiga i siadał do stołu, nieproszony przez nikogo: mącił całe wesele towarzystwa, tak jak podobno harpie każą potrawę której dotkną. Zdarzyło się, iż, kiedy raz chciał wydać ucztę dla pewnej damy, dama, zamiast do niego, poszła wieczerzać u Zadiga. Innego dnia, gdy rozmawiali z sobą w pałacu, zbliżył się do nich minister, prosząc na wieczerzę Zadiga, a nie prosząc Arimaza. Najbardziej nieubłagane nienawiści rodzą się często z równie błahych powodów. Człowiek ten, którego w Babilonie nazywano Zawistnym, chciał zgubić Zadiga, ponieważ mieniono go Szczęśliwym. Sposobność do złego trafia się sto razy na dzień, sposobność do dobrego raz na rok, jak powiada Zoroaster.
Zawistny udał się do Zadiga i zastał go w ogrodzie z dwoma przyjaciółmi, oraz pewną damą, której nadskakiwał potrosze, zresztą bez głębszej myśli. Rozmowa toczyła się o wojnie, którą król ukończył właśnie szczęśliwie przeciw księciu Hirkanii, swemu wasalowi. Zadig, który dał dowody waleczności w tej krótkiej potrzebie, chwalił wielce króla, a jeszcze więcej damę. Wziął tabliczkę, wypisał na niej ułożony na prędce czterowiersz i dał go do przeczytania tej pięknej osobie. Przyjaciele prosili, aby i im go użyczył: skromność, lub raczej dobrze zrozumiana miłość własna, nie pozwoliły mu na to. Wiedział, że improwizowane wierszyki dobre są jedynie dla osoby na której cześć je ułożono. Złamał tedy na dwoje tabliczkę na której je skreślił, i rzucił oba kawałki w krzak róży, gdzie ich napróżno szukano. Zaczął kropić lekki deszczyk; wszyscy schronili się do domu. Zawistny, który został w ogrodzie, szukał póty, aż znalazł ułomek tabliczki. Złamała się ona w taki sposób, iż każde pół wiersza zawierało sens, a nawet tworzyło wiersz krótszej miary: ale, jeszcze osobliwszym trafem, te krótkie wierszyki głosiły, mimowiednie, najstraszliwsze zniewagi przeciw królowi; a mianowicie:
Pośród zbrodni hałasów,
Na umocnionym tronie,
Sen mącąc lubych wczasów,
Żądzą krwi dziką płonie.
Po pierwszy raz w życiu, zawistnik uczuł się szczęśliwy. Posiadał w rękach sposób aby zgubić człowieka pełnego cnót i uroku. Pełen okrutnej radości, postarał się, aby satyra ta, wypisana ręką Zadiga, doszła do króla: jakoż, Zadiga, obu przyjaciół i damę, wszystkich wtrącono do więzienia. Ukończono niebawem proces, nie zadając sobie trudu aby wysłuchać winnego. Skoro prowadzono go aby usłyszał wyrok, zawistnik znalazł się na drodze i rzekł głośno, iż wiersze Zadiga niewiele okazały się warte. Zadig nie miał tej ambicyi aby być dobrym poetą; ale był w rozpaczy, iż pomówiono go o obrazę majestatu, i że wtrącono do więzienia piękną damę, oraz dwóch przyjaciół, za zbrodnię której nie popełnił. Sędziowie nie pozwolili mu mówić, ponieważ tabliczka mówiła za niego. Takie było prawo w Babilonie. Wiedziono go tedy na miejsce kaźni, wśród tłumu ciekawych; nikt nie śmiał się nad nim litować, wszyscy cisnęli się jeno aby śledzić jego fizyognomię i przekonać się czy będzie umierał z wdziękiem. Rodzina jedynie była strapiona, ponieważ nie dziedziczyła po nim. Trzy czwarte mienia uległo konfiskacie na rzecz króla, jedna czwarta na rzecz Zawistnego.
Gdy nieborak gotował się na śmierć, papuga króla sfrunęła z balkonu i przysiadła w ogrodzie Zadiga na krzaku róży. Wiatr strącił tam brzoskwinię z sąsiedniego drzewa: spadła na kawałek porzuconej tabliczki i przylepiła się do niej. Ptak uniósł brzoskwinię wraz z tabliczką i zaniósł je na kolana monarchy. Król, zaciekawiony, odczytał słowa nie zawierające żadnego sensu, jak gdyby stanowiły końcówki jakichś wierszy. Lubił poezyę (z monarchami, którzy lubią wiersze, zawsze jest jakaś rada); przygoda papugi dała mu do myślenia. Królowa, która pamiętała treść zbrodniczej tabliczki Zadiga, kazała ją przynieść. Przymierzono do siebie oba ułamki: schodziły się najdokładniej; wówczas, odczytano wiersze tak, jak je Zadig napisał:
Pośród zbrodni hałasów, ziemia wprzódy drżała;
Na umocnionym tronie, król pokój dziś głosi;
Mącąc sen lubych wczasów, li miłość zuchwała
Żądzą krwi dziką płonie i żniwo swe kosi.
Król nakazał natychmiast aby przyprowadzono Zadiga i wypuszczono z więzienia jego przyjaciół oraz damę. Zadig upadł twarzą na ziemię do stóp króla i królowej: prosił ich bardzo pokornie o przebaczenie za swe liche wiersze; przemawiał z takim wdziękiem, dowcipem i rozumem, iż oboje królestwo zapragnęli go bliżej poznać. Za następnem widzeniem, ujął ich jeszcze więcej za serce. Oddano mu cały majątek Zawistnego, który go fałszywie oskarżył; ale Zadig zwrócił go w całości, przyczem zawistnik odczuł jedynie radość, iż nie postradał swego mienia. Szacunek króla dla Zadiga wzrastał z każdym dniem. Uczynił go uczestnikiem wszystkich zabaw i radził się go w każdej sprawie. Królowa zaczęła nań patrzeć z sympatyą, która mogła się stać niebezpieczną dla niej, dla dostojnego małżonka, dla Zadiga i dla kraju. Zadig zaczynał wierzyć, że nie tak trudno jest być szczęśliwym.
Nadszedł czas, w którym obchodzono wielkie święto, powtarzające się co pięć lat. Było zwyczajem w Babilonie, co przeciąg pięciu lat, obwoływać uroczyście tego z obywateli, który spełnił najbardziej szlachetny uczynek. Dostojnicy państwa i wielcy magowie byli sędziami. Pierwszy satrapa, mający pieczę nad miastem, przedkładał najpiękniejsze uczynki jakie zdarzyły się za jego rządów. Rzecz szła pod głosowanie, król zaś obwieszczał wyrok. Zbiegano się na tę uroczystość ze wszystkich krańców ziemi. Zwycięzca otrzymywał z rąk władcy złoty puhar ozdobiony kamieniami, przyczem król wymawiał te słowa, „Przyjm tę nagrodę szlachetności, i oby bogowie dali mi dużo podobnych tobie!“
Skoro nadszedł ów pamiętny dzień, król ukazał się na tronie, otoczony dostojnikami, magami i posłami wszelkich narodów. Wszystko cisnęło się na te igrzyska, gdzie chwałę zdobywało się nie chyżością koni, ani siłą fizyczną, lecz cnotą. Pierwszy satrapa wymienił głośno uczynki, zdolne, jego zdaniem, zjednać tym którzy je spełnili nieoszacowaną nagrodę. Nie wspomniał nawet o wielkości duszy, z jaką Zadig oddał zawistnemu wrogowi całe jego mienie: to nie był uczynek, któryby miał prawo zabiegać się o palmę w owym turnieju.
Przedstawił najpierw sędziego, który, przyprawiwszy przez pomyłkę — bez własnej winy — pewnego obywatela o stratę znacznego procesu, oddał mu cały swój majątek, równy wartością temu co tamten postradał.
Ukazał następnie młodego człowieka, który, bez pamięci rozkochany w pięknej dziewczynie i mając ją poślubić, ustąpił jej przyjacielowi, blizkiemu zgonu z miłości dla niej; ustępując zaś narzeczonej, wyposażył ją jeszcze.
Wreszcie, ukazał żołnierza, który, w czasie wojny Hirkańskiej, złożył dowód jeszcze większej szlachetności. Żołdacy nieprzyjacielscy chcieli mu porwać kochankę, on bronił jej z całą zajadłością: wtem, doniesiono mu, że inni Hirkańczycy, o kilka kroków dalej, uprowadzili jego matkę. Opuścił, płacząc, kochankę, i pobiegł oswobodzić matkę: wrócił następnie ku przedmiotowi swej miłości i znalazł go bez życia. Chciał się zabić; matka przedstawiła mu iż jego jednego ma na świecie: natychmiast znalazł w sobie odwagę aby ścierpieć życie.
Sędziowie skłaniali się na stronę tego żołnierza. Król zabrał głos i rzekł: „Jego postępek, jak również tamte inne, są piękne; ale nie zdumiewają mnie; wczoraj atoli, Zadig dokonał czynu który mnie zdumiał. Przed kilku dniami, odprawiłem w niełasce ministra mego i faworyta, Koreba. Wymyślałem nań co miałem sił: wszyscy dworzanie upewniali mnie że jestem zbyt łagodny; ścigali się poprostu kto więcej złego powie o Korebie. Spytałem Zadiga, co o tem myśli; odważył się przemówić w jego obronie. Przyznaję, że spotykałem w historyi wypadki, w których ktoś opłaca mieniem swą omyłkę, ustępuje narzeczonej, przekłada matkę ponad przedmiot swego ukochania: ale nie czytałem nigdy, aby dworzanin wyrażał się przychylnie o ministrze który popadł w niełaskę i ściągnął na siebie gniew pański. Daję dwadzieścia tysięcy sztuk złota każdemu z przedstawionych do nagrody; ale puhar daję Zadigowi.
— Panie, rzekł ów, to twój majestat jedynie zasłużył na puhar; to ty dokonałeś czynu najbardziej niesłychanego w dziejach, skoro, będąc królem, nie rozgniewałeś się na sługę, kiedy się sprzeciwił twemu uniesieniu“. Rozległ się szmer podziwu dla króla i Zadiga. Sędzia który oddał swoje mienie, kochanek który wyswatał przyjacielowi oblubienicę, żołnierz który wyżej stawił ocalenie matki niż kochanki, otrzymali dary monarchy; imiona ich zapisano do księgi szlachetnych. Zadig uzyskał puhar. Król zdobył reputacyę dobrego książęcia, którą niedługo zachował. Dzień ten uświęcono zabawami, trwającemi dłużej niż kazało prawo. Pamięć o nim utrzymuje się jeszcze w Azyi. Zadig powiedział: „Jestem tedy wreszcie szczęśliwy!“ Ale mylił się.
Król postradał pierwszego ministra. Wybrał Zadiga, aby zajął to miejsce. Wszystkie piękne panie w Babilonie przyklasnęły wyborowi, od czasu bowiem istnienia państwa nie było jeszcze tak młodego ministra. Wszyscy dworzanie uczuli się dotknięci; Zawistnik zaczął pluć krwią i nos spuchł mu nadzwyczajnie. Zadig, podziękowawszy obojgu królestwu, złożył również dzięki papudze. „Piękny ptaku, rzekł, ty ocaliłeś mi życie i mianowałeś pierwszym ministrem: suka i koń Ich Królewskich Mości uczyniły mi wiele złego, ale ty wyświadczyłeś mi samo jeno dobre. Oto, od czego zależą nasze losy; ale, dodał, szczęście tak osobliwe może rozwiać się niebawem“. Papuga odpowiedziała: „Tak“. Słowo to uderzyło Zadiga; że jednak był dobrym przyrodnikiem i nie wierzył aby papugi miały zdolności prorocze, nabrał rychło otuchy i jął pełnić swój urząd jak umiał najlepiej.
Dał uczuć całemu światu świętą potęgę praw, nikomu zaś nie dał uczuć ciężaru swej godności. Nie krępował w niczem głosów Dywanu: każdy wezyr mógł mieć swoje zdanie, nie narażając się ministrowi. Kiedy sądził jakąś sprawę, nie on sądził, lecz prawo; ale, kiedy było nadto surowe, miarkował je. Kiedy brakło praw, sprawiedliwość jego tworzyła nowe, o których można było mniemać iż pochodzą od samego Zoroastra.
Jemu-to narody zawdzięczają tę wielką zasadę, że lepiej jest, w danym razie, uniewinnić zbrodniarza, niż skazać niewinnego. Sądził, iż prawa są poto aby wspomagać obywateli, nietylko aby przejmować ich lękiem. Głównym talentem Zadiga było wydobywanie na jaw prawdy, którą ludzie starają się zaciemnić. Od pierwszych dni swych rządów, wprowadził w życie ten wielki talent. Słynny kupiec z Babilonu umarł w Indyach; zapisał majątek, po równych częściach, dwom synom, wyposażywszy wprzód córkę; prócz tego, zostawił trzydzieści tysięcy sztuk złota temu z synów, który, powszechnem zdaniem, okaże iż więcej kocha ojca. Starszy wybudował ojcu wspaniały grobowiec; młodszy pomnożył częścią swego dziedzictwa posag siostry. Wszyscy osądzili, iż starszy więcej kocha ojca, młodszy zaś siostrę; starszemu, zdaniem ogółu, powinno przypaść trzydzieści tysięcy sztuk złota.
Zadig wezwał obu synów kolejno do siebie. Rzekł starszemu: „Ojciec nie umarł, wyleczył się z choroby, wraca do Babilonu. — Bogu niech będzie chwała! rzekł na to młody człowiek, ale cóż będzie z grobowcem, który mnie tyle kosztował?“ Następnie powtórzył Zadig tęż samą nowinę młodszemu. „Bogu niech będzie chwała! odparł, oddam ojcu wszystko co posiadam, ale pragnąłbym aby zostawił siostrze to co jej dałem. — Nie oddasz nic, rzekł Zadig i otrzymasz, w dodatku, trzydzieści tysięcy sztuk złota: ty lepiej kochasz ojca“.
Dziewczyna, bardzo bogata, obiecała swą rękę dwom magom, i, po jakimś czasie nauki pobieranej u obydwu, zaszła w ciążę. Obaj chcieli ją zaślubić. „Wezmę za męża, rzekła, tego, za którego pośrednictwem zdołałam przydać państwu obywatela. — To ja dokonałem tego zbożnego dzieła, rzekł jeden. — Mnie to przypada ta chluba, rzekł drugi. — Dobrze więc! odparła: uznam za ojca dziecięcia tego, który potrafi dać mu lepsze wychowanie“. Urodziła syna. Obaj magowie chcieli go wychowywać. Wytoczono sprawę przed Zadiga. Kazał stawić się obu przed sobą. „Czego nauczysz swego wychowanka? spytał pierwszego. — Nauczę go, rzekł doktor, ośmiu części retoryki, dyalektyki, astrologii, demonomanii; dalej co to jest substancya i akcydens, concretum i abstractum, monady i praistniejąca harmonia. — Ja, odparł drugi, będę się starał uczynić go sprawiedliwym i godnym ludzkiej przyjaźni“. Zadig orzekł: „Czy jesteś ojcem czy nie, ty zaślubisz matkę“.
Zanoszono codziennie do dworu skargi na itymaduleta Medyi, imieniem Irax. Był to wielki pan, nienajgorszy z natury, ale zepsuty próżnością i rozkoszą. Rzadko cierpiał aby ktoś doń mówił, a nigdy aby mu się sprzeciwiał. Paw nie jest bardziej próżny, gołąb bardziej lubieżny, żółw bardziej leniwy od niego; żył jedynie fałszywą chlubą i fałszywemi rozkoszami. Zadig postanowił go poprawić. Posłał mu, imieniem króla, kapelmistrza z tuzinem śpiewaków i dwoma tuzinami grajków, marszałka dworu z sześcioma kucharzami i czterema szambelanami, z poleceniem aby go nie opuszczali na krok. Rozkaz króla określał przytem ściśle porządek etykiety jaką miano zachować; a oto jej obraz:
Pierwszego dnia, z chwilą gdy pogrążony w rozkoszach Irax się obudził, wszedł kapelmistrz na czele śpiewaków i grajków. Wykonano kantatę, która trwała dwie godziny, co trzy minuty zaś powtarzała się następująca przyśpiewka:
Cóż za wdzięk, co za prezencja!
Ileż uroków posiada!
Ach, jak Jego Ekscelencja
Musi być ze siebie rada!
Po kantacie, szambelan wygłaszał przemowę, trwającą trzy kwadranse, w której wychwalał go pilnie za wszystkie zalety których mu właśnie zbywało. Następnie, przy dźwięku instrumentów, prowadzono Iraxa do stołu. Obiad trwał trzy godziny. Z chwilą gdy otwierał usta aby przemówić, pierwszy szambelan oznajmiał: „Będzie miał słuszność“. Ledwie wymówił pierwsze słowa, drugi szambelan wołał: „Ma słuszność!“ Dwaj inni szambelanowie wybuchali głośnym śmiechem przy dowcipach które Irax powiedział lub zamierzał powiedzieć. Po obiedzie powtórzono kantatę.
Pierwszy dzień wydał się Iraxowi rozkoszny; rozumiał iż król królów uczcił go wreszcie wedle zasługi. Drugi wydał mu się mniej przyjemny, trzeci nużący, czwarty nie do zniesienia, piąty był męką; wreszcie, znękany ciągłem słuchaniem śpiewu:
Ach, jak Jego Ekscelencja
Musi być ze siebie rada!
ciągłem powtarzaniem że ma słuszność, i oracyą jaką go raczono co dzień o tej samej porze, napisał do króla błagając aby raczył odwołać szambelanów, grajków, ochmistrzów; przyrzekł być odtąd mniej próżnym i wymuszonym; mniej dawał się okadzać, żył z mniejszą pompą a był szczęśliwszy; bowiem, jak powiada Sadder[60], ciągła przyjemność przestaje być przyjemnością.
W tento sposób Zadig objawiał codzień subtelność dowcipu i dobroć duszy; podziwiano go, a mimo to kochano. Uchodził za najszczęśliwszego wśród ludzi; całe cesarstwo rozbrzmiewało jego imieniem; kobiety spoglądały nań tkliwie; obywatele sławili jego sprawiedliwość; uczeni patrzyli nań jak na wyrocznię; kapłani nawet przyznawali iż wiedzą przewyższa archimaga Yebora. Nikomuby w myśli nie postało wytaczać mu proces o gryfy; wierzono jedynie w to co jemu się zdało wiarygodnem.
Toczyła się wówczas w Babilonie wielka sprzeczka, która trwała od tysiąca i pięciuset lat, i dzieliła państwo na dwie zajadłe sekty. Jedna twierdziła, że nie należy wchodzić do świątyni Mitry inaczej jak tylko lewą nogą; druga żywiła wstręt do tego obyczaju i wchodziła zawsze nogą prawą. Czekano na dzień uroczystego święta Ognia, aby poznać która sekta znajdzie łaskę w oczach Zadiga. Świat cały skierował oczy na jego nogi; całe miasto żyło we wzruszeniu i niepewności. Zadig wszedł do świątyni skacząc równemi nogami; następnie zaś w wymownem przemówieniu dowiódł, że Bóg nieba i ziemi, który we wszystkiem zachowuje bezstronność, nie więcej podoba sobie w nodze lewej niż w prawej. Zawistnik i żona jego twierdzili, że w przemówieniu jego nie dość było figur retorycznych, i że nie dosyć poruszył ziemię i niebo. „Suche to, bez talentu, mówili; niema w jego przemówieniach ani rozstępującego się morza, ani spadających gwiazd, ani słońca topiącego się jak wosk; to nie jest klasyczny styl Wschodu“. Zadig zadowalał się stylem zdrowego rozumu. Wszyscy oświadczyli się za nim, nie dlatego że miał słuszność, nie dlatego że był roztropny, że był godny kochania, ale dlatego że był pierwszym wezyrem.
Równie szczęśliwie zakończył proces między białymi i czarnymi magami. Biali twierdzili, iż bezbożnością jest obracać się przy modlitwie ku wschodowi; czarni upewniali, iż Bóg ma w obrzydzeniu modły ludzi którzy się obracają ku zachodowi. Zadig rozporządził, aby się każdy obracał jak zechce.
Znalazł również sposób, aby, w ciągu ranka, uporać się z osobistemi i publicznemi sprawami: przez resztę dnia zajmował się upiększeniem Babilonu. Wystawiał tragedje na których płakano, komedje na których się śmiano; rzecz, która oddawna wyszła z mody i którą Zadig wskrzesił na nowo z martwych, ponieważ posiadał smak. Nie miał pretensji aby się rozumieć na sztuce więcej niż sami artyści; nagradzał ich hojnie i zaszczytnie i nie był tajemnie zazdrosny o ich talenty. Wieczorem, bawił sumiennie króla, a zwłaszcza królowę. Król powiadał: „O, jakiż wielki minister!“ królowa mówiła: „O, jakiż miły minister!“ i oboje dodawali: „Byłaby wielka szkoda, gdyby go powieszono“.
Nigdy żaden dygnitarz nie musiał udzielać tylu audjencyj damom. Większość przychodziła doń ze sprawami zgoła urojonemi, aby nawiązać jakąś sprawę z nim samym. Żona Zawistnego zjawiła się jedna z pierwszych; przysięgła Zadigowi na Mitrę, Zendawestę i święty ogień, że potępia z duszy postępowanie męża; zwierzyła następnie, w zaufaniu, że mąż jej to zazdrośnik i brutal; dała do zrozumienia, iż bogowie skarali go, odmawiając mu szacownych objawów tego świętego ognia, dzięki któremu jedynie człowiek staje się podobnym do nieśmiertelnych; wreszcie, na zakończenie, napomknęła iż zgubiła podwiązkę. Zadig podniósł ją ze zwykłą grzecznością, ale nie zapiął, jak się godzi, wyżej kolana damy. To małe przewinienie, jeżeli można je tak nazwać stało się przyczyną najstraszliwszych nieszczęść. Zadig zapomniał o tem rychło; ale żona Zawistnika zapamiętała dobrze.
Inne damy oblegały go codziennie. Sekretne roczniki Babilonu utrzymują, iż Zadig uległ pewnego razu; ale uczuł się niepomału zdziwiony iż syci się bez rozkoszy i pieści kochankę jakgdyby z roztargnieniem. Ta, której, zaledwie sam wiedząc o tem, dał dowody przychylności, była pokojową królowej Astarte. Tkliwa ta Babilonka powiadała sobie w duchu na pocieszenie: „Musi ten godny człowiek mieć straszny nawał spraw w głowie, skoro wciąż o nich myśli, nawet w objęciach ukochanej“. Otóż, zdarzyło się Zadigowi, iż, w chwili w której wiele osób nie mówi nic, inne zaś wymawiają jedynie słowa uświęcone zwyczajem, wykrzyknął nagle: „Królowa!“ Babilonka mniemała, iż opamiętał się w tkliwym momencie i że mówi do niej: moja królowo. Zadig, wciąż niezbyt przytomny, wymówił jeszcze imię Astarte. Dama, która, w tych szczęsnych okolicznościach, wszystko tłómaczyła na swą korzyść, wyobraziła sobie iż ma to znaczyć: „Jesteś piękniejsza niż królowa Astarte“. Opuściła seraj Zadiga, unosząc piękne podarki. Poszła opowiedzieć swą przygodę Zawistnej, której była serdeczną przyjaciółką; Zawistna odczuła nader boleśnie to jej wyróżnienie. „Nie raczył nawet, rzekła, zapiąć mi tej oto podwiązki: w życiu już jej nie włożę! — Ho, ho, rzekła szczęśliwa do Zawistnej, nosisz takie same podwiązki jak królowa? Czy to od jednej modniarki?“ Zawistna zamyśliła się głęboko, nie odpowiedziała nic, i poszła poradzić się męża.
Tymczasem Zadig zauważył, iż, w czasie audiencyj i sądów, staje się coraz bardziej roztargniony; nie wiedział czemu to przypisać: to było jedyne jego zmartwienie.
Miał sen: zdawało mu się, że najpierw leżał na trawie, wśród której znajdowały się sztywne i kłujące źdźbła; następnie, spoczywał miękko na posłaniu z róż, z których wypełzał wąż i ranił go w serce ostrym, zatrutym językiem. „Niestety! powiadał sobie, długi czas spoczywałem na suchych i kłujących ziołach; obecnie, ległem na posłaniu z róż; ale kto będzie wężem?“
Nieszczęście Zadiga wynikło z samegoż jego szczęścia, a zwłaszcza przymiotów. Spędzał on codziennie jakiś czas w towarzystwie króla, oraz Astarte, jego dostojnej małżonki. Wrodzony urok jego obejścia zdwajała jeszcze naturalna chęć podobania, która jest tem dla umysłu, czem strój dla piękności. Stopniowo, młodość i powaby Zadiga uczyniły na Astarte wrażenie, którego zrazu nie uświadomiła sobie. Namiętność jej rosła na łonie niewinności. Bez skrupułu i obawy oddawała się Astarte przyjemności widzenia i słuchania człowieka drogiego jej małżonkowi i państwu; nie przestawała wychwalać go przed królem; śpiewała hymny o Zadigu damom dworskim, które szły z nią o lepsze w pochwałach. Wszystko składało się na to, aby zagłębiać w sercu królowej grot, którego nie czuła. Obsypywała Zadiga podarkami, w które wchodziło więcej tkliwości niż sama myślała; mniemała iż przemawia doń jedynie jako zadowolona z usług królowa, ale niekiedy wyrywał się jej akcent rozkochanej kobiety.
Astarte była o wiele piękniejsza niż owa Semira tak nienawidząca jednookich, i niż ta druga, tak pohopna do ucięcia nosa mężowi. Poufałość Astarty, czułe półsłówka którym coraz częściej towarzyszył rumieniec, spojrzenia które pragnęła odwracać a które topiła w jego oczach, rozpaliły w sercu Zadiga zdumiewający dla niego samego ogień. Walczył z sobą; przywołał na pomoc filozofię, która tylekroć była mu pomocą; ale przyniosła mu jedynie poznanie, a żadnej ulgi. Obowiązek, wdzięczność, pogwałcenie najwyższego majestatu nastręczały się jego oczom niby bogowie mściciele; walczył ze swą namiętnością, święcił nad nią tryumfy; ale zwycięstwo to, które trzeba było ponawiać raz po razu, wydzierało mu łzy i jęki. Nie śmiał już mówić do królowej z ową miłą swobodą która miała dla obojga tyle uroku; oczy jego przesłaniały się mgłą; słowa były wymuszone i bezładne. Spuszczał oczy; kiedy zaś, mimowoli, spojrzenia jego obracały się ku Astarte, spotykały źrenice królowej zwilżone łzami, a zarazem strzelające płomieniem. Zdawało się, iż mówią sobie wzajem: „Ubóstwiamy się, a lękamy się naszej miłości; płoniemy oboje ogniem, który potępiamy jako zbrodnię“.
Zadig wychodził od królowej nieprzytomny, obłąkany, z sercem dławionem przez ciężar którego nie mógł już udźwignąć. Wśród tych gwałtownych wzruszeń, wyjawił swą tajemnicę przyjacielowi Kadorowi, jak człowiek który, przetrzymawszy długie męczarnie, zdradza wreszcie zbyt dotkliwe cierpienie krzykiem, oraz zimnym potem spływającym z czoła.
Kador rzekł: „Zdawna już odgadłem uczucia, które chciałeś ukryć przed samym sobą. Namiętności mają swe oznaki, co do których niepodobna się mylić. Osądź, drogi Zadigu: skoro ja czytałem w twem sercu, żali król nie odkryje w niem uczucia które go obraża? Wiadomo ci, iż król, wśród samych przymiotów, posiada jedną tylko wadę: mianowicie jest to człowiek najbardziej zazdrosny pod słońcem. Ty opierasz się swej namiętności z większą siłą niźli królowa zwalcza własne uczucia, ponieważ jesteś filozofem i ponieważ jesteś Zadigiem. Astarte jest kobietą; pozwala mówić spojrzeniom swoim z tem większą nierozwagą, ile że nie czuje się jeszcze winną. Na nieszczęście, pewna własnej niewinności, lekceważy konieczne pozory. Drżę o nią, póki nie będzie sobie miała nic do wyrzucenia. Gdybyście wreszcie porozumieli się z sobą, umielibyście oszukać wszystkie oczy: namiętność rodząca się i dławiona gwałtem, wybucha; miłość zadowolona umie się ukrywać“. Zadig zadrżał na samą myśl iż miałby zdradzić króla, swego dobroczyńcę; nigdy nie był bardziej oddany swemu monarsze, jak wówczas gdy się czuł wobec niego winnym mimowolnej zbrodni. Wszelako królowa tak często wymawiała imię Zadiga; czoło jej okrywało się przytem takim rumieńcem; była, naprzemian, tak ożywiona albo tak zakłopotana kiedy doń mówiła w obecności króla; zapadała w tak głęboką zadumę po jego odejściu, iż król zaniepokoił się. Uwierzył we wszystko co widział, a dotworzył sobie wyobraźnią wszystko czego nie widział. Zauważył zwłaszcza, iż pantofle królowej były niebieskie, Zadig zaś miał również pantofle tego koloru; wstążki królowej żółte, a czapka Zadiga też żółta: były to straszliwe poszlaki dla drażliwego książęcia. W zatrutym umyśle, podejrzenia przedzierżgnęły się w pewność.
Niewolnicy monarchów są zarazem niezmordowanymi szpiegami ich serc. Przejrzano niebawem, iż Astarte jest zakochana, a Moabdar zazdrosny. Zawistny nakłonił Zawistną, aby posłała królowi podwiązkę, podobną do podwiązki królowej. Na domiar nieszczęścia, podwiązka ta była niebieska. Odtąd, król myślał jedynie o zemście. Postanowił, jednej nocy, otruć królowę, o świcie zaś kazać udusić Zadiga. Rozkaz powierzono nieubłaganemu eunuchowi, wykonawcy pomsty królewskiej. Był wówczas w komnacie króla karzełek; niemy, ale bynajmniej nie głuchy. Cierpiano go w pokoju o każdej porze, był świadkiem najtajemniejszych rzeczy, niby zwierzę domowe. Mały niemowa był bardzo przywiązany do królowej i do Zadiga; z równem tedy zdumieniem jak grozą usłyszał wyrok ich śmierci. Ale jak począć, aby uprzedzić ów straszliwy rozkaz, który miał się spełnić za niewiele godzin? Karzełek nie umiał pisać, ale nauczył się malować, a zwłaszcza trafiać podobieństwo. Zabrał się tedy do dzieła, nad którem przesiedział do późnej nocy. Rysunek jego przedstawiał króla miotanego wściekłością i wydającego, po jednej stronie obrazu, rozkazy eunuchowi; dalej, niebieski sznur, na stole zaś puhar, wraz z niebieską podwiązką i żółtemi wstążkami; wreszcie, w samym środku, królowę, pośród fraucymeru, oddającą ducha, Zadiga zaś uduszonego u jej stóp. Na horyzoncie widać było wschodzące słońce, dla zaznaczenia iż straszliwy wyrok ma się spełnić o brzasku. Skończywszy dzieło, pobiegł do jednej z dworek, obudził ją i pokazał na migi, że obraz należy w tej chwili zanieść królowej.
Około północy, rozlega się pukanie do bramy Zadiga: posłaniec budzi go, oddaje bilet królowej; niedowierza czy to nie sen; otwiera list drżącą ręką. Któż mógłby wyrazić jego zdumienie, grozę, rozpacz, kiedy przeczytał te słowa: „Uciekaj, nie tracąc ani chwili, albo przypłacisz życiem. Uciekaj, Zadigu, nakazuję ci to w imię naszej miłości i moich żółtych wstążek. Nie byłam winną; ale czuję iż umrę występną“.
Zadig ledwie zdołał przemówić. Kazał aby sprowadzono Kadora; nic nie mówiąc, podał bilet. Kador zmusił go aby był posłuszny, i aby, bez zwłoki, puścił się w stronę Memfisu. „Jeżeli odważysz się widzieć z królową, rzekł, przyspieszysz jej śmierć; jeżeli zechcesz mówić z królem, również ją zgubisz. Biorę na siebie jej los, ty idź za swoim. Rozpuszczę wieści, że udałeś się do Indyj. Niebawem, pospieszę za tobą i powiadomię cię o wszystkiem co zaszło“.
Równocześnie, Kador polecił przyprowadzić do tajemnych drzwiczek pałacu dwa najszybsze dromadery; wsadził na jednego z nich Zadiga, którego trzeba było zanieść, blizki był bowiem utraty zmysłów. Jeden jedyny sługa towarzyszył mu: niebawem, Kador, pogrążony w zdumieniu i boleści, postradał przyjaciela z oczu.
Skoro dostojny zbieg dostał się na szczyt pagórka z którego widać było Babilon, wlepił wzrok w pałac królowej i zemdlał; odzyskał przytomność jedynie poto, aby wylać potoki łez i błagać niebiosów o śmierć. Wreszcie, podumawszy nad żałosnym losem najpowabniejszej z kobiet i pierwszej władczyni świata, zwrócił na chwilę myśl ku samemu sobie i wykrzyknął: „I czemże jest życie ludzkie? O cnoto! nacóżeś mi się zdała? Dwie kobiety oszukały mnie niegodnie; trzecia, niewinna i piękniejsza niż tamte obie, ma umrzeć! Wszystko, co uczyniłem dobrego, stało mi się zawsze źródłem przekleństw; wzniosłem się do szczytu wielkości jedynie poto aby zeń runąć w najokropniejszą przepaść niedoli. Gdybym był niegodziwcem, jak tylu innych, byłbym szczęśliwym jak oni“. Przygnieciony temi złowrogiemi myślami, z oczyma zamglonemi zasłoną boleści, ze śmiertelną bladością na twarzy i z duszą tonącą w bezmiarze posępnej rozpaczy, Zadig jechał dalej w stronę Egiptu.
Zadig kierował się w drodze wedle gwiazd. Konstelacya Oriona i błyszcząca gwiazda Syrjusza wiodły go ku portowi Kanopy. Podziwiał te rozległe globy światła, które zdają się naszym oczom jedynie słabemi iskierkami, podczas gdy ziemia, która, w istocie, jest ledwie niedostrzegalnym punktem w przyrodzie, wydaje się naszym pragnieniom czemś tak wielkiem i szlachetnem. W tej chwili wyobrażał sobie ludzi tem czem są w istocie: robakami pożerającymi się wzajem na atomie błota. Ten prawdziwy obraz zdawał się unicestwiać jego niedole, malując mu nikłość jego istoty i całego Babilonu. Dusza jego wzbijała się aż w nieskończoność, i, oderwana od zmysłów, oglądała niezmienny porządek wszechświata. Ale, skoro, następnie, wróciwszy do siebie i zapuszczając się w głąb własnego serca, pomyślał iż Astarte umarła może dla niego, wszechświat znikał jego oczom: nie widział w całej naturze nic prócz umierającej Astarte i Zadiga pogrążonego w nieszczęściu. Tak poddając się kolejno przypływom i odpływom podniosłej filozofii i miażdżącego cierpienia, Zadig posuwał się ku granicom Egiptu; już wierny sługa dotarł do granicznego miasta i szukał dlań mieszkania. Zadig zażywał tymczasem przechadzki po ogrodach okalających miasteczko. Naraz, niedaleko gościńca, ujrzał kobietę, zalaną łzami, wzywającą niebo i ziemię na pomoc, oraz pędzącego tuż za nią rozjuszonego mężczyznę. Dognał ją wreszcie; padła, obejmując jego kolana; on obsypywał ją razami i wyrzutami. Z wściekłości Egipcyanina oraz z ponawianych przez damę próśb o przebaczenie, Zadig domyślił się, że człowiek ten jest zazdrosny, kobieta zaś niewierną. Przyjrzał się młodej osobie: była wzruszająco piękna, przypominała nawet nieco nieszczęsną Astartę. Zadig uczuł w sercu przypływ współczucia, a wstręt do Egipcyanina. „Ratuj, krzyknęła do Zadiga szlochając: wyrwij mnie z rąk najokrutniejszego z ludzi; ocal mi życie“. Na te wołania, Zadig rzucił się między nią a barbarzyńcę. Znał cośkolwiek język egipski; rzekł tedy: „Jeżeli posiadasz jakie ludzkie uczucia, zaklinam cię byś uszanował piękność i słabość. Czy masz sumienie, aby obrażać w ten sposób arcydzieło natury, które znajduje się oto u twych stóp, nie mając innej obrony prócz łez? — Ho! ho! wykrzyknął gwałtownik, ty, widzę, także jesteś z liczby jej gachów; ty mi zapłacisz za wszystkich“. Puszcza damę którą trzymał jedną ręką za włosy, i, ujmując włócznię, zamierza się na cudzoziemca. Zadig, który zachował zimną krew, uniknął z łatwością wściekłego ciosu. Pochwycił lancę blizko grotu; jeden chce ją cofnąć, drugi wydrzeć; drzewce łamie się. Egipcyanin dobywa szpady: Zadig wyciąga swoją. Ten godzi tysiącem błyskawicznych ciosów, ów odpiera je z nieporównaną zwinnością. Dama, siedząc w kuczki na trawniku, poprawia stroik na głowie i przygląda się. Egipcyanin silniejszy był od przeciwnika; Zadig zręczniejszy. Zadig bił się jak człowiek u którego głowa kieruje ramieniem; tamten, jak nieprzytomny szaleniec, którego ruchy ślepy gniew prowadzi na los szczęścia. Zadig naciera coraz bliżej i rozbraja wroga; gdy Egipcyanin, tem więcej rozwścieczony, chce się nań rzucić, on chwyta go, przyciska, powala na ziemię przykładając szpadę do piersi, i ofiarowuje się darować życiem. Egipcyanin, nieprzytomny ze złości, dobywa sztylet i rani Zadiga, w tej samej chwili gdy ten mu wspaniałomyślnie przebaczał. Zadig, oburzony, topi mu w ciele żelazo. Egipcyanin wydaje straszliwy krzyk, i, tarzając się w piasku, kona. Wówczas Zadig podchodzi do damy i powiada pełnym szacunku głosem: „Zmusił mnie abym go zabił; pomściłem panią; jesteś wolna od tego brutala. Czego sobie teraz życzysz, pani? — Abyś przepadł, zbrodniarzu, odparła; abyś zginął; zabiłeś mi kochanka; chciałabym wyszarpać ci serce. — Wyznaję, pani, iż miałaś kochanka dość osobliwego, odparł Zadig; bił cię ze wszystkich sił, i mnie chciał wydrzeć życie, dlatego iż zaklęłaś mnie abym ci przyszedł z pomocą. — Chciałabym aby mnie mógł bić jeszcze, odparła dama, ponownie uderzając w lament. Zasługiwałam na to, drażniłam jego zazdrość. Dałożby niebo aby on mnie bił, a żebyś ty był na jego miejscu!“ Zadig, coraz bardziej zdumiony i rozgniewany, rzekł: „Pani, mimo całej urody, warta byłabyś abym ja cię zbił z kolei, tak bardzo nieprzyzwoitem jest twoje zachowanie, ale nie zadam sobie tego trudu“. To rzekłszy, siadł z powrotem na wielbłąda i ruszył ku miastu. Ledwie uczynił kilka kroków, obrócił się słysząc tentent: ujrzał czterech gońców, przybywających od strony Babilonu. Pędzili co koń wyskoczy. Jeden z nich, widząc młodą kobietę, wykrzyknął: „To ona; podobniuteńka do portretu jaki nam odmalowano.“ Nie kłopocąc się o umarłego, natychmiast pochwycili damę. Tymczasem, ona wołała do Zadiga: „Ratuj mnie jeszcze raz, szlachetny cudzoziemcze: chciej mi przebaczyć iż wyrzekałam na ciebie. Ratuj mnie, a będę twoją do grobu“.· Ale Zadigowi przeszła już ochota nadstawiania karku w jej obronie. „Gadaj to pani innym, odparł; mnie już nie złapiesz“. Zresztą, był ranny, krew mu upływała, potrzebował pomocy; widok zaś czterech Babilończyków, prawdopodobnie wysłanych przez króla Moabdara, przejmował go niepokojem. Pomknął co żywo w stronę wioski, nie umiejąc sobie wytłómaczyć dlaczego czterej gońcy z Babilonu zagarnęli Egipcyankę, ale bardziej jeszcze zdumiony charakterem tej damy.
Skoro Zadig wjechał do miasteczka, otoczyła go ciżba ludzi. Kto żyw, krzyczał: „Oto ten, który uprowadził piękną Missuf i zamordował Kletofisa. — Panowie, rzekł, niech mnie Bóg broni abym miał kiedykolwiek uprowadzać piękną Missuf; co się zaś tyczy Kletofisa, nie zamordowałem go bynajmniej; broniłem się jedynie. Chciał mnie zabić, ponieważ, bardzo pokornie, prosiłem go o łaskę dla pięknej Missuf, którą niemiłosiernie grzmocił. Jestem cudzoziemcem który przybywa szukać schronienia w Egipcie; trudno zaś sobie wyobrazić, abym, przychodząc szukać u was opieki, zaczynał od gwałtu i mordów.
Egipcyanie byli wówczas ludzcy i sprawiedliwi. Tłum odprowadził Zadiga do ratusza. Zaczęto od tego iż opatrzono ranę; następnie przesłuchano go, oddzielnie zaś służącego, aby poznać całą prawdę. Uwolniono Zadiga od zarzutu morderstwa; ale był winien krwi człowieka, prawo skazywało go na niewolę. Sprzedano, na rzecz miasteczka, wielbłądy; rozdano mieszkańcom wszystko złoto jakie miał z sobą; osobę jego, zarówno jak i towarzysza podróży, wystawiono na przedaż na placu publicznym. Kupiec arabski, imieniem Setok, dobił targu; służącego, sposobniejszego do znoszenia trudów, sprzedano o wiele drożej niż pana. Nie zastanawiano się nad kondycyą obu cudzoziemców. Zadig został tedy niewolnikiem, niższym w hierarchii od własnego sługi; spętano ich wspólnym łańcuchem, okręconym dokoła nóg; w tym stanie udali się za kupcem do domu. W drodze, Zadig pocieszał sługę i umacniał go; przyczem, wedle zwyczaju, czynił uwagi nad życiem ludzkiem. „Widzę, mówił, że niedole mego losu zaciążyły nad twoim. Aż dotąd, wszystko obracało się dla mnie w osobliwy sposób. Skazano mnie na grzywnę za to że widziałem przechodzącą sukę; omal nie wbito na pal za gryfa; posłano mnie na rusztowanie za to że napisałem wiersze na pochwałę króla; groził mi stryczek dlatego że królowa nosiła żółte wstążki; i otom jest dziś, wraz z tobą, niewolnikiem, dzięki temu że jakiś brutal grzmocił swą ukochaną. Ano cóż, nie traćmy otuchy; wszystko skończy się może jakoś; trzeba aby kupcy arabscy mieli niewolników: czemuż nie miałbym znosić tego co drudzy, skoro jestem człowiekiem jak drudzy? Pan nasz nie będzie może zbyt nielitościwy; trzebaż mu dobrze się obchodzić z niewolnikami jeśli chce mieć z nich pożytek“. Tak mówił; w głębi serca zaś myślał o losach królowej.
Kupiec, imieniem Setok, ruszył, w dwa dni potem, wraz z wielbłądami i niewolnikami, na pustynię. Plemię jego mieszkało wpodle pustyni Koreb. Droga była długa i uciążliwa. W ciągu drogi, Setok o wiele więcej troszczył się o sługę niż o pana, ponieważ ów o wiele lepiej ładował wielbłądy; wszystkie ulgi i względy były tylko dla niego. Jeden z wielbłądów zdechł na dwa dni przed celem drogi: rozłożono jego brzemię na plecy sług; Zadig otrzymał swoją część. Widząc jak wszyscy kroczą przygarbieni, Setok zaczął się śmiać, Zadig ośmielił się wytłómaczyć mu przyczynę tego, i nauczył praw równowagi. Kupiec, zdziwiony, zaczął spoglądać nań innem okiem. Zadig, widząc iż obudził ciekawość, podwoił ją, objaśniając swemu panu wiele rzeczy pozostających w związku z jego handlem; ciężar gatunkowy metali i płodów ziemi przy równej objętości; własności wielu użytecznych zwierząt; sposób wydobycia pożytku z innych; słowem, objawił mu się istnym mędrcem. Setok zaczął dawać Zadigowi pierwszy krok przed jego kompanem, którego tyle był cenił. Obchodził się z nim po ludzku i nie miał przyczyny tego żałować.
Przybywszy do swoich, Setok upomniał się zaraz u pewnego Hebrajczyka o pięćset uncyj srebra, które mu pożyczył w obecności dwóch świadków; ale świadkowie pomarli, Hebrajczyk zaś, korzystając z braku dowodów, przywłaszczył sobie pieniądze, dziękując zarazem Bogu iż dał mu w ręce sposób oszukania Araba. Setok zwierzył się z kłopotem Zadigowi, który stał się jego doradcą. „I gdzież-to, spytał Zadig, pożyczyłeś pięćset uncyj niewiernemu? — Na szerokim kamieniu, odparł kupiec, u stóp góry Horeb. — Co to za człowiek? spytał Zadig. — Skończony hultaj, odparł Setok. — Ja pytam, czy to jest człowiek żywy czy flegmatyk, roztropny czy postrzelony. — Ze wszystkich złych płatników, odparł Setok, jest to najbardziej nagły jakiego znam. — Zatem, oświadczył Zadig, pozwól pan abym bronił twej sprawy w obliczu sędziego“: W istocie, pozwał Hebrajczyka przed sąd i tak przemówił: „Ucho tronu sprawiedliwości, przychodzę, w imieniu mego pana, żądać od tego człowieka pięciuset uncyj srebra których nie chce oddać. — Masz świadków? spytał sędzia. — Nie, pomarli: ale został szeroki kamień, na którym wyliczono pieniądze; jeśli Wasza Dostojność raczy nakazać aby go przyniesiono, mam nadzieję że da nam świadectwo. Będziemy tu czekali, wraz z Hebrajczykiem, aż przyniosą kamień; poślę po niego, na koszt Setoka, mego pana. — Bardzo chętnie“, odparł sędzia, i zaczął załatwiać inne sprawy.
Gdy się audyencya kończyła, rzekł: „I cóż, kamień jeszcze nie przybył?“ Hebrajczyk, śmiejąc się, rzekł: „Toć jest o więcej niż dziesięć mil stąd, i trzeba z górą piętnastu ludzi aby go poruszyć. — I cóż? wykrzyknął Zadig, powiedziałem wszak, że kamień da nam świadectwo; skoro ten człowiek wie gdzie jest, przyznaje tem samem, że w istocie wyliczono na nim pieniądze“. Hebrajczyk, zbity z tropu, zmuszony był wszystko wyznać. Sędzia nakazał aby go przywiązano do tegoż kamienia, bez jadła i napoju, póki nie odda pięciuset uncyj; jakoż, niebawem uiścił się z długu.
Niewolnik Zadig i wymowny kamień cieszyli się wielkim rozgłosem w Arabii.
Setok, zachwycony, uczynił niewolnika swym poufnym przyjacielem. Nie mógł wprost obejść się bez niego, zupełnie tak samo jak niegdyś król Babilonu; Zadig zaś dziękował Bogu, iż Setok nie ma żony. Odkrywał w swoim panu naturalną skłonność do dobrego, wiele prawości i zdrowego rozsądku. Trapił się, widząc iż ubóstwia armię niebieską, to znaczy słońce, księżyc i gwiazdy, wedle dawnego zwyczaju Arabii. Zagadywał niekiedy w tym duchu, z wielką ostrożnością. Wreszcie, rzekł wprost, iż są to ciała takie jak inne, które nie więcej zasługują na hołd niż drzewo lub skała. „Ale, powiadał Setok, to są wiekuiste istoty z których ciągniemy wszelakie korzyści; ożywiają przyrodę, miarkują pory roku; są zresztą tak daleko od nas, że niepodobna ich nie czcić. — Więcej doświadczasz korzyści, odparł Zadig, od morza czerwonego, które niesie twoje towary do Indyj. Dlaczego nie miałoby ono być równie dawne jak gwiazdy? A jeżeli ubóstwiasz to co jest daleko od ciebie, powinieneś ubóstwiać ziemię Gangarydów, która jest na drugim krańcu świata. — Nie, odparł Setok, gwiazdy są zbyt błyszczące abym mógł ich nie ubóstwiać. — Za nadejściem wieczoru, Zadig zapalił wielką ilość pochodni w namiocie, gdzie miał wieczerzać z Setokiem; z chwilą gdy ten się zjawił, rzucił się na kolana przed zapalonem łuczywem, i rzekł: „O, wiekuiste i błyszczące światła, bądźcie mi zawsze łaskawe“. Wymówiwszy te słowa, usiadł do stołu, nie patrząc na Setoka. „Co ty robisz? spytał Setok zdumiony. — To samo co ty, odparł Zadig: ubóstwiam te świece, zaniedbuję zaś ich i mojego pana“. Setok zrozumiał głębokie znaczenie przenośni. Mądrość niewolnika weszła do jego duszy; nie szafował odtąd kadzidłem stworzeniom, lecz ubóstwiał wiekuistą istotę, która je uczyniła.
Był wówczas w Arabii ohydny zwyczaj, pochodzący pierwotnie ze Scytyi, który, utrwaliwszy się w Indyach mocą powagi Bramanów, groził iż ogarnie cały wschód. Skoro mężczyzna żonaty umarł, ukochana zaś małżonka chciała zostać świętą, dawała się spalić publicznie wraz z ciałem męża. Było to uroczyste święto, które nazywało się stosem wdowim. Plemię, w którem było najwięcej dobrowolnie spalonych kobiet, zażywało największej czci. Właśnie umarł pewien Arab z plemienia Setoka; żona jego, imieniem Almona, bardzo pobożna, ogłosiła dzień i godzinę, w której, przy dźwięku trąb i bębnów, rzuci się w ogień. Zadig wykazał Setokowi, jak bardzo ten straszliwy obyczaj przeciwny jest dobru rodzaju ludzkiego, ile że, codziennie niemal, rzucano w ogień młode wdowy, które mogły państwu dać dzieci lub przynajmniej wychować te które już miały; wreszcie przekonał go, iż należałoby, o ile możebne, znieść tak barbarzyński obyczaj. Setok odpowiedział: „Jest już więcej niż tysiąc lat, jak kobietom przysługuje prawo do mężowskiego stosu. Kto ośmieli się zmienić prawo, które czas uświęcił? Czy jest coś bardziej czcigodnego, niż zadawnione nadużycie? — Rozum jest dawniejszy, odparł Zadig. Pomów z wodzami plemienia, ja zaś pójdę do młodej wdowy“.
Kazał się jej oznajmić: zyskawszy sobie zaufanie pochwałami jej piękności, przedstawiwszy jaką byłoby szkodą rzucać w ogień tyle powabów, pochwalił zresztą stałość jej i odwagę. „Tak bardzo tedy kochałaś pani męża? rzekł. — Ja? ani trochę, odparła dama arabska. Był to brutal, zazdrośnik, człowiek wprost nieznośny: ale mam niezłomną wolę spłonąć wraz z nim na stosie. — Widocznie, rzekł Zadig, musi być jakaś niepospolita rozkosz w tem, aby się palić żywcem? — Och! cała natura wzdryga się na tę myśl, odparła dama: ale cóż! trzeba to przebyć. Jestem znana z pobożności: gdybym się nie dała spalić, byłabym zgubiona w opinii, cały świat wyśmiewałby się ze mnie“. Zadig, wycisnąwszy z niej wyznanie, że idzie na śmierć jedynie dla oczu drugich, przez próżność, przemawiał długo w sposób zdolny wskrzesić w niej nieco ochoty do życia; zdołał obudzić nawet nieco sympatyi dla jego obrońcy. „Cóż wreszcie uczyniłabyś, rzekł, gdyby próżność nie nakazywała ci iść na stos? — Ach, rzekła dama, zdaje mi się, iż prosiłabym pana abyś mnie zaślubił“.
Zadig, przepełniony myślą o Astarte, puścił te oświadczyny mimo uszu; ale udał się natychmiast do wodzów plemienia, opowiedział całe zajście, i poradził, aby wydano prawo, wedle którego będzie wolno wdowie wstąpić na stos dopiero wówczas, skoro spędzi godzinę sam na sam z młodym człowiekiem. Od tego czasu, nie było przykładu aby którą z dam spalono w Arabii. Zadigowi jedynie zawdzięczano, iż, w ciągu doby, zniszczył tak okrutny i trwający od tylu wieków obyczaj. Stał się zatem dobroczyńcą Arabii.
Setok nie mógł ani na chwilę rozstać się z tym człowiekiem, w którym mieszkała mądrość. Pewnego dnia, zaprowadził go do Bassory na wielki jarmark, gdzie mieli się spotkać najwięksi kupcy ze wszystkich zamieszkałych stron świata. Było to dla Zadiga znaczną pociechą widzieć zebranych wraz tylu ludzi z rozmaitych okolic. Miał uczucie, że wszechświat jest wielką rodziną, która gromadzi się w Bassorze. Zaraz drugiego dnia, znalazł się przy stole z Egipcyaninem, Hindusem Gangarydą, mieszkańcem Kataju[61], Grekiem, Celtem, i wieloma innymi cudzoziemcami, którzy, w częstych podróżach ku zatoce arabskiej, nauczyli się po arabsku natyle aby się módz porozumieć. Egipcyanin zdawał się mocno pogniewany. „Cóż za okropny kraj ta Bassora! powiadał; odmawiają mi tysiąca uncyj złota za najlepszy fant pod słońcem. — Jakto? rzekł Setok, na jakiżto fant odmówiono ci tej sumy? — Na ciało mojej ciotki, rzekł Egipcyanin; była to najzacniejsza niewiasta w Egipcie. Towarzyszyła mi wszędzie; zmarła w drodze; sporządziłem z niej jedną z najpiękniejszych mumij jakie posiadamy; u siebie w domu, dostałbym na taki zastaw ilebym zechciał. To w istocie osobliwe, że tutaj nie chcą mi dać tysiąca uncyj złota na fant tak niezawodny“. Wciąż tak się złoszcząc, zabierał się do wybornej gotowanej kury, kiedy Hindus, biorąc go za rękę, wykrzyknął ze zgrozą: „Och! co ty czynisz! — Jem kurę, odparł właściciel mumii. — Niech cię Bóg broni, rzekł Gangaryda. Możebne, iż dusza zmarłej przeszła w ciało tej kury: nie chciałbyś się przecież narażać na to aby zjeść swoją ciotkę. Gotować kury, to oczywisty gwałt zadany naturze. — Co tobie się roi? odparł choleryczny Egipcyanin; my ubóstwiamy wołu[62], a jemy go przecież. — Ubóstwiacie wołu, czy podobna? rzekł mieszkaniec okolic Gangesu. — Nic podobniejszego, odparł drugi; jest już sto trzydzieści pięć tysięcy lat jak to czynimy, i nikomu wśród nas nie przyszło na myśl się z tego wyłamać. Hehe! sto trzydzieści pięć tysięcy! rzekł Hindus; rachunek nieco przesolony; jest zaledwie ośmdziesiąt tysięcy lat jak Indye są zaludnione, a z pewnością jesteśmy starsi od was; Brama zabronił nam jadać woły, zanim wam przyszło na myśl ubierać nimi swoje ołtarze i rożny. — A to mi pocieszny bydlak, ten wasz Brama, żeby go porównywać z naszym Apisem, rzekł Egipcyanin; cóż takiego znów osobliwszego dokonał ów Brama?“. Bramin odparł: „Nauczył ludzi pisać i czytać; jemu też cała ziemia zawdzięcza grę w szachy. — Mylisz się, rzekł Chaldejczyk, siedzący wpodle; to rybie Oannes[63] zawdzięcza ludzkość te wspaniałe dobrodziejstwa: jej tylko godzi się oddawać pokłony. Cały świat powie wam, że była to istota boska, miała pozłacany ogon, oraz piękną ludzką głowę, i wychodziła z wody, aby nauczać przez trzy godziny dziennie. Miała licznych synów, którzy, jak każdy wie, byli królami. Mam w domu jej wizerunek i czczę go po formie. Można jeść wołu ile się komu żywnie podoba; ale gotować rybę, to, zaiste, wielka bezbożność! Zresztą, jesteście obaj zbyt podłego i świeżego pochodzenia, aby się ze mną o cośkolwiek spierać. Naród egipski liczy ledwie sto trzydzieści pięć tysięcy lat, Hindusi chełpią się jedynie ośmdziesięcioma tysiącami; podczas gdy my mamy kalendarze z czterech tysięcy wieków. Wierzcie mi, wyrzeczcie się swoich szaleństw, a dam każdemu po pięknym obrazku Oannesa“.
Mieszkaniec Kambalu[64] zabrał głos i rzekł: „Szanuję bardzo Egipcyan, Chaldejczyków, Greków, Celtów, Bramę, wołu Apisa, piękną rybę Oannes; ale, być może, Li, lub Tien[65], jak kto zechce go nazwać, wart jest tyle, co wasze woły i ryby. Nie powiem nic o swoim kraju; jest tak wielki jak Egipt, Chaldea i Indye razem. Nie sprzeczam się o dawność: człowiekowi wystarczy być szczęśliwym: być zaś dawnym, to bardzo niewiele; ale, gdybyśmy mieli poruszać temat kalendarzy, powiedziałbym, że cała Azya bierze je od nas. Mieliśmy już kalendarze bardzo dokładne, zanim w Chaldei zaczęto się uczyć arytmetyki.
— Jesteście wszyscy wielkie nieuki, zawołał Grek: nie wiecie, że chaos jest ojcem wszystkiego, i że kształt i materya stworzyły świat takim jak go widzimy?“ Grek mówił długo w tym duchu; ale przerwał mu wkońcu Celt, który, pociągnąwszy znacznie ze dzbana podczas gdy inni się kłócili, uważał się w tej chwili za mędrszego od wszystkich. Jakoż, klnąc siarczyście, oświadczył, iż jedynie Teutath[66] i jemioła na dębie warci są aby o nich mówić; co do niego, ma zawsze zapasik jemioły w kieszeni; Scytowie, jego przodki, byli to jedyni godni ludzie jacy kiedykolwiek istnieli na świecie; jadali, poprawdzie, niekiedy ludzkie mięso, ale to nie przeszkadza iż naród jego godzien jest wszelkiego szacunku. Wreszcie, dodał, iż gdyby się ktoś ważył źle mówić o Teutath, nauczyłby go rozumu. Sprzeczka zaogniła się; Setok z niepokojem oczekiwał chwili w której stół obleje się krwią. Zadig, który, podczas całej kłótni, zachował milczenie, podniósł się wreszcie. Zwrócił się najpierw do Celta, jako do najwścieklejszego; rzekł, iż ma słuszność, i poprosił go o jemiołę; pochwalił Greka za wymowę, i, w ten sposób, kolejno, uśmierzył wszystkie rozgrzane umysły. Najmniej zajmował się mieszkańcem Kataju, ponieważ wydał mu się najrozsądniejszy ze wszystkich. Wreszcie, rzekł: „Moi przyjaciele, gotowi byliście sprzeczać się o nic, wszyscy bowiem jesteście jednego zdania“. Na te słowa okrzyknęli się wszyscy. „Nieprawdaż, rzekł do Celta, iż nie ubóstwiasz jemioły, ale tego który uczynił jemiołę i dąb? — Zapewne, odparł Celt. — A pan, panie Egipcyaninie, czcisz z pewnością, w obrazie wołu, tego który dał ci woły? — Tak, odparł Egipcyanin. — Ryba Oannes, ciągnął dalej, musi z pewnością ustąpić temu, który stworzył morze i ryby? — Zgoda, rzekł Chaldejczyk. — Hindus, dodał Zadig, i Katajczyk uznają, jak i wy, pierwszą zasadę; nie dosyć zrozumiałem wspaniałe rzeczy jakie rozpowiadał nam pan Grek, ale jestem pewien, iż przyjmuje również istotę wyższą, od której zawisłym jest kształt i materya“. Grek, ujęty komplementem, przyznał iż Zadig bardzo dobrze ujął jego myśl. „Jesteście zatem wszyscy tego samego zdania; odparł Zadig, niema żadnego powodu do kłótni“. Wszyscy uściskali się. Setok, sprzedawszy bardzo korzystnie zbiory, odprowadził przyjaciela Zadiga do swojej siedziby. Za powrotem, Zadig dowiedział się, że, w czasie jego nieobecności, wytoczono mu proces i że czeka go śmierć na wolnym ogniu.
W czasie podróży Zadiga do Bassory, kapłani gwiazd postanowili go skarać. Klejnoty i ozdoby młodych wdów, idących dobrowolnie na stos, przynależały im z prawa; starali się tedy, wedle możności, odpłacić Zadigowi niemiłą psotę jaką im wypłatał. Obwinili go, iż posiada błędne mniemania o armii niebieskiej; złożyli świadectwo i przysięgli że słyszeli jak mówił że gwiazdy nie sypiają w morzu. To straszliwe bluźnierstwo obudziło w sędziach dreszcz grozy. Omal nie podarli na sobie szat, skoro usłyszeli te bezbożne słowa; byliby to uczynili z pewnością, gdyby Zadig miał z czego je opłacić. Na razie, w nadmiarze boleści, zadowolili się tem, iż skazali go na spalenie na wolnym ogniu. Napróżno Setok, zrozpaczony, użył całego wpływu aby ocalić przyjaciela; rychło zmuszony był zmilknąć. Młoda wdowa Almona, która nabrała wiele smaku do życia, poczuwając się do obowiązków wdzięczności wobec Zadiga, postanowiła ocalić go od stosu, którego dał jej poznać ohydę. Przetrawiała w głowie zamiar, nie zwierzając się nikomu. Śmierć Zadiga była postanowiona na dzień następny; miała przed sobą tylko jedną noc aby go ocalić: i oto, jak wzięła się do rzeczy litościwa a roztropna kobieta.
Skropiła się pachnidłami; zaprawiła swą piękność najbardziej bogatym i zalotnym strojem i poszła do naczelnika kapłanów gwiazd prosić o tajemną audyencyę. Znalazłszy się w obliczu czcigodnego starca, przemówiła w te słowa: „Najstarszy synu wielkiej niedźwiedzicy, bracie byka, kuzynie wielkiego psa (takie były tytuły wielkiego kapłana), przychodzę zwierzyć ci się z mych skrupułów. Wielce obawiam się, iż popełniłam straszliwy grzech, nie dając się spalić na stosie ukochanego męża. W istocie, cóż miałam do ocalenia? znikome ciało, dziś już nawpół zwiędłe“. Mówiąc te słowa, wysunęła, z długich jedwabnych rękawów, nagie ramiona cudownego kształtu i olśniewającej białości. „Widzisz, rzekła, jak niewiele warte jest to wszystko“. Kapłan poczuł, w głębi serca, że ta znikomość warta jest dość wiele. Oczy jego powiedziały to, a usta potwierdziły: przysiągł, iż w życiu nie widział tak pięknych ramion. „Niestety! rzekła wdowa, ramiona może ujdą jeszcze; ale przyznasz, iż ta pierś nie była warta moich względów“. To mówiąc, odsłoniła jego oczom najpiękniejsze łono jakie kiedykolwiek stworzyła natura. Pączek róży na jabłku z kości słoniowej wydałby się przy niem jedynie marzanną na bukszpanie, jagnięta zaś świeżo myte zdałyby się brunatno żółte. To łono, wielkie czarne oczy, które patrzyły omdlewająco migocąc łagodnie-tkliwym płomieniem, lica ożywione najpiękniejszą purpurą zmięszaną z bielą najczystszego mleka; nos, który nie był jak wieża góry Libanu; wargi, jak dwa szlaki koralu zamykające najpiękniejsze perły morza Arabii, wszystko to razem obudziło w starcu złudzenie, że ma dwadzieścia lat. Almona, widząc iż wynik jest po jej myśli, poprosiła o łaskę dla Zadiga. „Niestety, rzekł, piękna damo, gdybym nawet udzielił tej łaski, pobłażliwość moja nie zdałaby się na nic; trzeba bowiem aby dekret podpisali trzej koledzy. — W każdym razie podpisz, rzekła Almona. — Chętnie, rzekł kapłan, pod warunkiem że wdzięki twoje będą nagrodą mego ustępstwa. — Czynisz mi aż nazbyt wiele zaszczytu, rzekła Almona; zechciej jedynie potrudzić się do mej komnaty z chwilą gdy słońce zajdzie i gdy błyszcząca gwiazda Sheat zalśni na horyzoncie; zastaniesz mnie na sofie koloru róży, i będziesz mógł rozrządzić sługą twoją jak ci się spodoba“. Zaczem wyszła unosząc z sobą podpis, i zostawiła starca pełnego żądzy, jak również nieufności w swe siły. Resztę dnia spędził na kąpieli, wypił napój z odwaru trzciny Ceylońskiej i szacownych korzeni Tidoru i Ternaty[67], i czekał z niecierpliwością aż gwiazda Sheat ukaże się na widnokręgu.
Tymczasem, piękna Almona poszła odwiedzić drugiego kapłana. Ten zapewnił ją, że słońce, księżyc i wszystkie światła firmamentu są jedynie błędnymi ognikami w porównaniu do jej wdzięków. Poprosiła go o tę samą łaskę: zażądał tej samej ceny. Dała się przekonać: naznaczyła drugiemu kapłanowi schadzkę o wschodzie gwiazdy Algenib. Stamtąd udała się do trzeciego i czwartego kapłana, unosząc za każdym razem podpis, i dając schadzkę od gwiazdy do gwiazdy. Wówczas, kazała uprzedzić sędziów, aby przybyli do niej w ważnej sprawie. Stawili się: pokazała im cztery podpisy, i powiedziała za jaką cenę kapłani sprzedali ułaskawienie. Zjawili się wszyscy o oznaczonej godzinie; każdy z kolei zdumiał się zastając kolegów, a co gorsza i sędziów, wobec których wstyd ich stał się jawny. Zadig był ocalony. Setok tak się zachwycił przebiegłością Almony, iż poprosił ją o rękę i pojął niebawem w małżeństwo.
Setok zamierzał się wybrać w sprawach handlowych na wyspę Serendib; ale pierwszy miesiąc małżeństwa, który jest, jak wiadomo, miesiącem miodu, nie pozwalał mu opuścić żony, ani też pomyśleć nawet iż mógłby ją kiedykolwiek opuścić. Prosił Zadiga, aby podjął za niego podróż. „Niestety! wzdychał Zadig, trzebaż abym jeszcze bardziej oddalał się od Astarte? ale trzeba służyć swemu dobroczyńcy“. Tak rzekł, zapłakał i ruszył w drogę.
Nie dużo upłynęło czasu od przybycia Zadiga na wyspę Serendib, a już stał się w oczach mieszkańców nadzwyczajnym człowiekiem. Był rozjemcą wszystkich sporów między kupcami, przyjacielem mędrców, doradcą szczupłej ilości ludzi którzy zasięgają rady. Król zapragnął widzieć go i słyszeć. Niebawem, ocenił całą wartość Zadiga; powziął zaufanie do jego mądrości i uczynił go swym powiernikiem. Poufałość i szacunek króla przyprawiła Zadiga o drżenie. Dzień i noc myślał o niedolach, jakie sprowadziła nań łaska Moabdara. „Miły jestem królowi, myślał; czy mnie to nie przyprawi o zgubę?“ Wszelako nie mógł się uchylić od łask Jego Majestatu; trzeba bowiem przyznać, iż Nabussan, król Serendibu, syn Nussanaba, syna Nabassuna, syna Sanbusny, był jednym z najlepszych władców Azyi, i, kiedy się z nim rozmawiało, trudno go było nie kochać.
Tego dobrego księcia wszyscy chwalili, oszukiwali i kradli: skarby jego łupiono wprost na wyścigi. Skarbnik koronny wyspy Serendib stale dawał w tej mierze przykład, a inni naśladowali go wiernie. Król wiedział o tem; zmieniał skarbnika po wiele razy; ale nie mógł zmienić przyjętego obyczaju, a mianowicie, aby dzielić dochody króla na dwie nierówne części, z których mniejsza przypadała monarsze, większa jego zarządcom.
Nabussan zwierzył Zadigowi swoje troski. „Ty, który znasz tyle pięknych rzeczy, czy nie wiesz przypadkiem, jak znaleźć skarbnika, któryby mnie nie okradał? — Niewątpliwie, odparł Zadig, znam nieomylny sposób znalezienia człowieka, któryby miał ręce czyste“. Król, zachwycony, uściskał Zadiga, i zapytał, jak się wziąć do tego. „Trzeba poprostu, rzekł Zadig, kazać przetańczyć wszystkim, którzy się zgłoszą po urząd skarbnika; który okaże w tańcu najwięcej lekkości, będzie niemylnie najuczciwszy. — Żartujesz sobie, rzekł król: to mi ucieszny sposób wybierania intendenta finansów! Jakto! twierdzisz, że ten który najżwawiej wykona piruetę, będzie, najuczciwszym i najzdatniejszym finansistą? — Nie ręczę czy najzdatniejszym, odparł Zadig; ale upewniam iż będzie to niezawodnie najuczciwszy“. Zadig mówił z taką pewnością siebie, iż król pomyślał że musi mieć jakiś nadprzyrodzony sekret w tej mierze. „Nie lubię rzeczy nadnaturalnych, odparł Zadig; ludzie i książki operujący cudami zawsze mi byli podejrzani: jeśli Wasza Wysokość pozwoli przeprowadzić próbę jaką oto podaję, przekona się sama, iż sekret mój, to najprostsza i najłatwiejsza rzecz pod słońcem“. Nabussan, król Serendibu, więcej zadziwił się słysząc iż sekret ten był rzeczą prostą, niż gdyby mu go podano za cud. „Dobrze więc, rzekł; czyń jak uważasz. — Pozwól mi działać, Najjaśniejszy Panie, rzekł Zadig; zyskasz na tej próbie więcej niż mniemasz“. Tegoż samego dnia, kazał ogłosić imieniem króla, że wszyscy, którzy chcą się zabiegać o urząd naczelnego poborcy talarów jego Wdzięcznego Majestatu Nabussana, syna Nussanaba, mają się stawić, w szatach z lekkiego jedwabiu, dnia pierwszego miesiąca Krokodyla, w królewskim przedpokoju. Zebrali się w liczbie sześćdziesięciu i czterech. Sprowadzono grajków do sąsiedniej komnaty; przygotowano wszystko jak na bal, ale drzwi do sali były zamknięte, i, aby tam się dostać, trzeba było przejść przez dość ciemny korytarz. Odźwierny udawał się po każdego kandydata i wprowadzał ich, jednego po drugim, przez korytarz, w którym zostawiano go samego na kilka minut. Król, dopuszczony do sekretu, zgromadził wszystkie swoje skarby w tym korytarzu. Skoro kandydaci znaleźli się w salonie, Jego Majestat nakazał aby rozpoczęli taniec. Nigdy nie widziano jeszcze tańca bardziej ociężałego i bez gracyi; głowy spuszczone, przygarbione krzyże, ręce przylepione do boków. „Cóż za hultaje“, rzekł pocichu Zadig. Jeden z całego orszaku stawiał kroki zręcznie, z podniesioną głową, swobodnem spojrzeniem, rozprężonemi ramiony, wyprostowanem ciałem, napiętą łydką. „Oto uczciwy człowiek! ha! dzielny człowiek!“ mówił Zadig. Król uściskał dobrego tancerza i ogłosił go skarbnikiem; wszystkich innych zaś ukarano i osądzono, najsprawiedliwiej w świecie; każdy z nich bowiem, w czasie gdy bawił w korytarzu, napełnił sobie kieszenie tak suto iż ledwie mógł chodzić. Król zasmucił się nędzą natury ludzkiej, jako iż, na sześćdziesięciu czterech, znalazło się sześćdziesięciu i trzech hultai. Ciemny korytarz nazwano korytarzem Pokusy. W Persyi, wbitoby na pal tych sześćdziesięciu trzech jegomościów; w innych krajach przeprowadzonoby dochodzenie, którego koszta pochłonęłyby trzechkrotną wartość skradzionej sumy, a które nie wróciłoby nic do szkatuły monarszej; w innem królestwie złodzieje usprawiedliwiliby się w całej pełni, i przyprawili o niełaskę owego zbyt lekkiego tancerza: w Serendib skazano ich jedynie na pomnożenie skarbu publicznego, król Nabussan bowiem był bardzo wyrozumiały.
Był również bardzo wdzięczny: dał Zadigowi więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek jaki skarbnik zdołał ich ukraść swemu panu. Zadig obrócił je na wysłanie gońców do Babilonu, z poleceniem zasięgnięcia wieści o losie Astarty. Głos mu drżał, kiedy dawał ten rozkaz, krew spłynęła do serca, oczy przesłoniły się mgłą, blizki był omdlenia. Kuryer odjechał. Zadig patrzał jak wsiada na okręt. Wrócił do króla i, nie widząc nikogo, mniemając że jest sam, wymówił słowo miłość. „Ach, miłość, rzekł król; właśnie o to chodzi, odgadłeś przedmiot mej zgryzoty. Jakiż z ciebie wielki człowiek! mam nadzieję, że nauczysz mnie jak poznać kobietę wierną we wszelkiej próbie, tak jak mi pozwoliłeś znaleść bezinteresownego skarbnika“. Zadig, odzyskawszy zmysły, przyrzekł królowi usłużyć w sprawach miłości równie jak w sprawach finansów, mimo iż rzecz zdawała się jeszcze trudniejsza.
„Ciało i serce...“[68] rzekł król. Na te słowa, Zadig nie mógł się wstrzymać aby nie przerwać królowi. „Jakże wdzięczen ci jestem, panie, rzekł, iż nie powiedziałeś: dusza i serce! te słowa bowiem słyszy się bez ustanku w Babilonie we wszystkich ustach: na każdym kroku spotyka się książki, gdzie jest mowa o duszy i o sercu, pisane przez ludzi którzy nie mają ani jednego ani drugiego...; ale, jeśli łaska, mów dalej, Najjaśniejszy“. Nabussan ciągnął w ten sposób: „Ciało i serce przeznaczone są we mnie do kochania; pierwsza z tych dwóch potęg ma wszelką przyczynę być zadowolona. Mam tu na usługi sto kobiet pięknych, zawsze gotowych, uprzedzających, namiętnych nawet, lub też udających namiętność w moich objęciach. Natomiast serce moje dalekie jest od szczęścia. Aż nadto przekonałem się, iż przedmiotem gorących pieszczot jest osoba króla Serendibu, osoba zaś Nabussana jest w tem dość obojętna. Nie znaczy to abym posądzał moje żony o niewierność; ale chciałbym znaleźć duszę która byłaby moją; oddałbym za podobny skarb posiadanie owych stu piękności. Rozpatrz się, czy, wśród stu sułtanek, zdołasz mi znaleźć jedną, w której miłość mógłbym uwierzyć“.
Zadig odpowiedział tak jak i poprzednio: „Najjaśniejszy, pozwól mi działać; ale, przedewszystkiem, oddaj mi do rozporządzenia skarby, które wystawiłeś w galeryi Pokusy; wyrachuję się ze wszystkiego i nie stracisz ani uncyi złota“. Król zostawił mu nieograniczoną swobodę. Zadig wybrał w Serendib trzydziestu trzech najszpetniejszych garbusów, trzydziestu trzech najpiękniejszych paziów, i trzydziestu trzech bonzów, z pośród najbardziej wymownych i uczonych. Wszystkim wybranym ułatwił dostęp do alkierzy sułtanek. Każdy garbus miał do ofiarowania cztery tysiące sztuk złota; jakoż, zaraz pierwszego dnia, wszyscy dostąpili pełni szczęścia. Paziowie, którzy nie mieli nic do dania prócz siebie, odnieśli tryumf dopiero po dwóch lub trzech dniach. Bonzowie mieli nieco więcej zachodu; ale, ostatecznie, trzydzieści trzy dewotek zdało się na ich wolę. Król, przez otwory które wychodziły na wszystkie celki, widział wszystkie te próby i nie posiadał się ze zdumienia. Ze stu żon, dziewięćdziesiąt dziewięć uległo w jego oczach. Została jedna, bardzo jeszcze młoda, niedawno nabyta, do której Jego Majestat nigdy się jeszcze nie zbliżył. Wypuszczono na nią jednego, dwóch, trzech garbusów, którzy ofiarowali jej aż do dwudziestu sztuk złota; okazała się niewzruszona, i nie mogła się wstrzymać od śmiechu z naiwności biednych kaleków, zdolnych wierzyć iż pieniądz zasłoni ich szpetotę. Przedstawiono jej dwu najpiękniejszych paziów: powiedziała, iż król widzi się jej jeszcze piękniejszym. Nasłano na nią najwymowniejszego z bonzów, później zaś innego, słynnie dzielnego w utarczce: pierwszy wydał się jej czczym gadułą; co do drugiego zaś, nawet nie raczyła domyślić się jego zalet. „Serce stanowi o wszystkiem, mówiła; nie ulegnę nigdy ani złotu garbusa, ani urokom młodzieńca, ani namowom bonza; będę kochała jedynie Nabussana, syna Nussanaba, i zaczekam aż on mnie raczy pokochać“. Król nie posiadał się z radości, ze zdumienia, z roztkliwienia. Odebrał wszystko złoto które zapewniło powodzenie garbusom, i darował je pięknej Falidzie (było to imię pięknej osoby). Oddał jej swoje serce; zasługiwała na nie najzupełniej. Nigdy kwiat młodości nie lśnił się tak wdzięcznie; nigdy powaby piękności nie oddychały równym czarem. Prawda historyczna nie pozwala przemilczeć, że Falida licho składała ukłon dworski, ale tańczyła jak wróżki, śpiewała jak Syreny, a mówiła jak Gracye: pełna była talentów i cnoty.
Nabussan, pewny jej miłości, rozkochał się w niej; ale miała niebieskie oczy, i to stało się przyczyną największych nieszczęść. Istniało dawne prawo, które broniło królom miłości kobiet nazwanych później u Greków „boopis“. Naczelnik bonzów ustanowił był to prawo więcej niż przed pięcioma tysiącami lat, aby sobie przywłaszczyć kochankę pierwszego króla Serendibu; w zasadniczej ustawie państwa, obłożył przekleństwem wszelkie niebieskie oczy. Wszystkie zakony całego kraju zjawiły się u Nabussana z przedstawieniami. Powiadano publicznie iż przyszedł ostatni dzień królestwa; że ohyda doszła już do szczytu, że całej naturze grozi jakaś złowroga katastrofa; że, jednem słowem, Nabussan, syn Nussanaba, rozkochał się w parze wielkich niebieskich oczu. Garbusy, finansiści, bonzowie i brunetki napełnili królestwo lamentami.
Dzikie narody, zamieszkujące na północ od Serendib, skorzystały z powszechnego niezadowolenia, i wtargnęły w kraje dobrego Nabussana. Zażądał od poddanych pomocy; bonzowie, którzy posiadali połowę dochodów całego państwa, zadowolili się podnoszeniem rąk w górę, i wzdragali się zanurzyć je do szkatuły dla dopomożenia królowi. Odprawiali uroczyste modły przy muzyce i zdali państwo na pastwę barbarzyńców.
„O mój drogi Zadigu, czy wydobędziesz mnie jeszcze raz z tego straszliwego kłopotu? wykrzyknął boleśnie Nabussan. — Bardzo chętnie, królu, odparł Zadig; dostaniesz pieniędzy od bonzów ile tylko zapragniesz. Wydaj na łup ziemie gdzie znajdują się ich zamki, a broń tylko swoich własnych“. Nabussan poszedł za tą radą: niebawem, bonzowie padli do stóp króla, błagając o pomoc. Za całą odpowiedź król odśpiewał im kantyczkę w której zasyłał modły do nieba o zachowanie ich ziemi. Wreszcie, bonzowie wyłożyli pieniądze i król ukończył szczęśliwie wojnę.
W ten sposób, Zadig, przez mądre i szczęśliwe rady, i przez wielkie usługi jakie oddał, ściągnął na siebie nieubłaganą nieprzyjaźń ludzi najpotężniejszych w państwie. Bonzowie i brunetki przysięgli mu zgubę; finansiści i garbusi nie szczędzili go nigdzie; podszczuto przeciw niemu dobrego Nabussana. Wyświadczone usługi zostają często w przedpokoju, podejrzenia zaś wchodzą do gabinetu, wedle sentencyi Zoroastra. Codzień płynęły oskarżenia: otóż, pierwsze nie dosięga, drugie zostawia rysę, trzecie rani, czwarte zabija.
Zadig, zaniepokojony, załatwiwszy pomyślnie sprawy Setoka i doręczywszy mu przez posłów pieniądze, myślał już tylko o tem aby opuścić wyspę. Postanowił sam udać się szukać nowin o Astarte. „Jeśli zostanę w Serendib, powiadał, bonzy każą mnie w końcu nawlec na pal. Ale dokąd iść? w Egipcie czeka mnie niewola; w Arabii, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, śmierć na stosie; w Babilonie stryczek. Trzeba wszelako dowiedzieć się co się stało z Astartą: jedźmy i przekonajmy się co mi przeznacza mój żałobny los“.
Zbliżając się do granic dzielących Arabię skalistą od Syryi, Zadig przejeżdżał wpodle dość obronnego zameczku: jakoż, wypadli zeń uzbrojeni Arabowie. W mgnieniu oka, otoczyli go wołając: „Wszystko co posiadasz, należy do nas, a osoba twoja do naszego pana“. Za całą odpowiedź, Zadig dobył szpady; sługa jego, któremu nie zbywało na odwadze, uczynił toż samo. Położyli trupem kilku Arabów; w ich miejsce, inni natarli w zdwojonej liczbie. Zadig i jego kompan nie ulękli się; postanowili zginąć z bronią w ręku. Piękny to był widok, dwóch ludzi broniących się przeciw całej chmarze; ale walka taka nie mogła trwać długo. Pan zamku, imieniem Arbogad, widząc przez okno cuda waleczności jakich dokazywał Zadig, powziął dla niego szacunek. Zeszedł pospiesznie, aby własną ręką powściągnąć swoich ludzi i oswobodzić podróżnych. „Wszystko co przechodzi przez moje ziemie należy do mnie, rzekł; jak również wszystko co znajdę na ziemiach drugiego; ale wydajesz mi się tak dzielnym człowiekiem, że wyłączam cię z powszechnego prawa“. Kazał ich wpuścić do zamku, nakazując ludziom aby się dobrze z nimi obchodzili; o zmroku zaś, zaprosił Zadiga na wieczerzę.
Pan zamku, był to jeden z tych Arabów, których nazywają złodziejami; ale, wśród mnóstwa złych uczynków, zdarzało mu się spełnić niekiedy i dobry. Kradł z wściekłą zachłannością, a rozdawał hojnie; był nieustraszony w czynie, dość łatwy w obcowaniu, wyuzdany przy stole, wesoły gdy sobie podochocił, a zwłaszcza pełen szczerości. Zadig spodobał mu się bardzo; biesiada przeciągała się wśród ożywionej rozmowy; wreszcie, Arbogad rzekł: „Radzę ci się zaciągnąć pod moje znaki; nie pożałujesz tego. Zawód wcale niezły; możesz z czasem zostać tem czem ja jestem. — Wolno spytać, rzekł Zadig, od jak dawna uprawiasz pan to szlachetne rzemiosło? — Od najwcześniejszej młodości, odparł. Byłem sługą dosyć obrotnego Araba; położenie moje drażniło mnie niewymownie; patrzałem z rozpaczą, iż, na całej ziemi, należącej porówni do ludzi, los nie zabezpieczył mi mojej porcyi. Zwierzyłem troski swoje pewnemu staremu Arabowi, który rzekł: „Mój synu, nie rozpaczaj; było niegdyś ziarnko piasku, które żaliło się iż jest nieznanym atomem w pustyni; po upływie kilku lat stało się dyamentem i jest obecnie najpiękniejszą ozdobą korony króla Indyów“. Mowa ta zapadła mi w duszę; byłem ziarnkiem piasku, postanowiłem zostać dyamentem. Zacząłem od tego iż ukradłem dwa konie. Zwerbowałem sobie towarzyszy; osiągnąłem tyle iż mogłem łupić małe karawany. W ten sposób, stopniowo, zatarłem różnicę, jaka istniała zrazu między innymi ludźmi a mną. Miałem swoją cząstkę dóbr na ziemi, a nawet odszkodowanie to wypadło z lichwą; stałem się panem-rozbójnikiem. Nabyłem ten zamek zapomocą śmiałego zamachu. Satrapa Syryi chciał mnie zeń wywłaszczyć; ale byłem już zbyt bogaty aby się czego obawiać; dałem pieniędzy satrapie, dzięki czemu zachowałem zamek i powiększyłem swoje włości; zamianował mnie nawet skarbnikiem danin, jakie Arabia skalista opłaca królowi królów. Pełniłem urząd poborcy, strzegąc się pilnie roli podatnika.
„Wielki desterham Babilonu przysłał tutaj, w imieniu króla Moabdara, podrzędnego satrapę, iżby mnie udusił. Człowiek ten przybył z rozkazem w kieszeni: wiedziałem o wszystkiem z góry. Kazałem udusić, w jego obecności, czterech drabów, którzy mnie mieli wziąć na stryczek; przyczem spytałem ile mogłaby mu przynieść jego misya. Odpowiedział, iż miał za mnie dostać około trzystu sztuk złota. Przedstawiłem mu jasno, że więcej może zarobić po mojej stronie. Zrobiłem go pod-rozbójnikiem: jest dziś jednym z moich najlepszych oficerów; no, i najbogatszych. Jeśli zechcesz mnie usłuchać, zrobisz los, jak on. Nigdy pora nie była wdzięczniejszą do kradzieży, odkąd Moabdara zabito, a cały Babilon chodzi jak bez głowy.
— Zabito Moabdara! wykrzyknął Zadig; a co się stało z królową Astarte? — Nie mam pojęcia, odparł Arbogad. Tyle mi wiadomo, że Moabdar oszalał, że go zabito, Babilon stał się wielką mordownią, całe cesarstwo jest w rozpaczy, że jest jeszcze pole na kilka ładnych zamaszków, i że, co do mnie, dokonałem paru, wprost wspaniałych. — Ale królowa! rzekł Zadig, przez litość, czy nic nie wiesz, o losie królowej?
— Mówiono tam coś o księciu Hirkanii, odparł; prawdopodobnie dostała się między jego konkubiny, o ile nie zabito jej w zamięszaniu; ale, naogół, ciekawszy jestem grabieży niż nowin. W czasie swoich wypraw, ująłem wiele kobiet; nie chowam żadnej; sprzedaję je drogo kiedy są ładne, nie dowiadując się co są zacz. Nikt nie płaci za rangę; sama królowa, gdyby była brzydka, nie znalazłaby kupca. Może sprzedałem i królowę Astarte, może umarła; ale mało mnie to obchodzi, a sądzę że i ty zbytecznie się o to troszczysz“. Mówiąc, pił tak walecznie i plótł tak bezładnie, iż Zadig nie mógł zeń wydobyć nic więcej.
Patrzał przed siebie, oszołomiony, przybity, nieruchomy. Arbogad pił ciągle, opowiadał historyjki, powtarzał bezustanku iż jest najszczęśliwszym z ludzi, zachęcał Zadiga aby wstąpił w jego ślady. Wreszcie, łagodnie odurzony oparami wina, zapadł w spokojny sen. Zadig spędził noc w najgwałtowniejszem poruszeniu. „Jakto, powiadał sobie, król oszalał! zabito go!... nie mogę się wstrzymać aby go nie żałować. Państwo rozdarte, a ten bandyta szczęśliwy: o fortuno! o losie!... złodziej szczęśliwy, to zaś co natura stworzyła najmilszego, zginęło może w najokropniejszy sposób, lub żyje w doli gorszej niż śmierć. O Astarte, co się z tobą stało?“
Od świtu zaczął wypytywać mieszkańców zamku; ale wszyscy byli zajęci, nikt mu nie odpowiadał. Dokonano w ciągu nocy nowych grabieży, dzielono łupy. Wszystko, co mógł uzyskać w tym niepokoju i zamęcie, to pozwolenie opuszczenia zamku. Skorzystał zeń bez zwłoki, bardziej niż kiedykolwiek pogrążony w bolesnej zadumie.
Zadig jechał niespokojny, wzruszony, w myślach przesuwali mu się kolejno nieszczęśliwa Astarte, król Babilonu, wierny przyjaciel Kador, szczęśliwy rabuś Arbogad, owa kapryśna dama którą Babilończycy uprowadzili z granic Egiptu, oraz wszystkie niedole których doświadczył.
Ujechawszy kilka mil od zamku, Zadig znalazł się nad brzegiem rzeczki, ciągle biadając nad swoim losem i uważając się za przykład ostatecznego nieszczęścia. Wtem, ujrzał rybaka, leżącego na brzegu, ledwie trzymającego słabnącą ręką sieć, która wysuwała mu się niemal z dłoni. Patrzał smutno oczyma wzniesionemi do nieba.
„Jestem z pewnością najnieszczęśliwszym z ludzi, powiadał rybak. Byłem, jak każdy zaświadczy, pierwszym handlarzem nabiału w Babilonie i popadłem w ruinę. Miałem za żonę kobietę najpiękniejszą pod słońcem, i zdradziła mnie. Pozostał mi lichy domek; w moich oczach złupiono go i zniszczono. Obecnie żyję w nędznej chatce, nie mam innych środków do życia prócz rybołóstwa, i nie mogę złapać ani lichej płotki. O, moja sieci! nie zarzucę już ciebie więcej; sam raczej rzucę się w wodę“. Wymawiając te słowa, zrywa się i czyni kilka kroków, z gestem świadczącym o samobójczych zamiarach.
„Jakto, rzekł Zadig do siebie, istnieją tedy ludzie równie nieszczęśliwi jak ja?“ Równocześnie z tą refleksyą zrodziła się chęć ocalenia życia rybakowi. Podbiega, chwyta go za rękę, wypytuje tonem serdecznym i pełnym współczucia. Twierdzą, iż człowiek jest mniej nieszczęśliwy, kiedy nie jest nieszczęśliwy sam jeden. Ale, wedle Zoroastra, źródłem tego jest nie złośliwość, ale wrodzona potrzeba. Coś ciągnie wówczas człowieka ku nieszczęśliwemu; czuje w nim bliźniego. Radość szczęśliwego byłaby dlań zniewagą; ale dwaj biedacy są niby dwie słabe krzewiny, które, opierając się jedna o drugą, łacniej stawiają opór burzy.
„Czemu upadasz pod brzemieniem losu? rzekł Zadig do rybaka. — Temu, odparł, że nie widzę już ratunku. Byłem szanownym obywatelem wioski Derlbach koło Babilonu, i sporządzałem, przy pomocy żony, najlepsze śmietankowe serki w całem cesarstwie. Królowa Astarte i sławny minister Zadig lubili je namiętnie. Dostarczałem do ich domów sześćset serów. Szedłem jednego dnia do miasta aby odebrać zapłatę; przybywszy do Babilonu, dowiedziałem się, że królowa i Zadig znikli. Pobiegłem do jaśnie wielmożnego Zadiga, którego nigdy wprzódy nie widziałem: zastałem łuczników wielkiego Desterhamu, którzy, opatrzeni królewskim papierem, łupili dom wedle prawa i po porządku. Pobiegłem do kuchen królowej: oficerowie Jej Królewskiej Gęby powiedzieli mi że nie żyje; inni mówili, że jest w więzieniu; inni że uciekła; ale wszyscy upewnili mnie, że nie zobaczę ani szeląga. Poszedłem, wraz z żoną, do pana Orkana, który był jednym z mych klientów; prosiliśmy go o poparcie. Udzielił go mojej żonie, ale mnie odmówił. Była ona bielsza niż śmietankowe sery, które stały się początkiem mego nieszczęścia; połysk zaś purpury tyrreńskiej nie był świetniejszy od szkarłatu który okraszał tę białość. To stało się przyczyną iż Orkan zatrzymał ją, mnie zaś wypędził z domu. Napisałem do ukochanej żony list pełen rozpaczy i szaleństwa. Rzekła oddawcy: „Ach, tak, tak, znam tego człowieka, słyszałam o nim: powiadają że robi doskonałe serki śmietankowe; niech przyniesie i niech mu zapłacą“.
„W niedoli mojej chciałem się odwołać do sądów. Zostało mi sześć uncyj złota: trzeba było dać dwie uncye prawnikowi którego się poradziłem; dwie obrońcy który podjął się sprawy; dwie sekretarzowi sędziego. Proces jeszcze się nie zaczął, a już wydałem więcej pieniędzy niż moje serki i żona były warte. Wróciłem do siebie z postanowieniem sprzedania domu dla odzyskania żony.
„Dom wart był dobrych sześćdziesiąt uncyj złota, ale widziano że jestem biedny i zniewolony do sprzedaży. Pierwszy kupiec ofiarował mi trzydzieści uncyj, drugi dwadzieścia, trzeci dziesięć. Byłem w końcu gotów dobić targu, tak byłem zaślepiony, kiedy przybył do Babilonu książę Hirkanii i spustoszył wszystko w przechodzie. Domek mój najpierw złupiono, następnie spalono.
„Straciwszy w ten sposób pieniądze, żonę i dom, schroniłem się w tę okolicę, gdzie oto mnie spotkałeś. Starałem się wyżywić zapomocą rybołóstwa; ale ryby drwią sobie ze mnie tak samo jak ludzie. Nie mogę nic złowić, umieram z głodu; bez ciebie, dostojny pocieszycielu; byłbym znalazł śmierć w rzece“.
Rybak nie dokończył swego opowiadania jednym ciągiem, co chwila bowiem Zadig, wzruszony i przejęty, wołał: „Jakto! nie wiesz nic o losie królowej? — Nic, panie, odparł rybak; wiem tylko, że królowa i Zadig nie zapłacili mi moich serków, że zabrano mi żonę i że jestem w rozpaczy. — Mam wszelką nadzieję, rzekł Zadig, że nie stracisz wszystkiego. Słyszałem o tym Zadigu: to uczciwy człowiek; jeśli wróci do Babilonu, jak ma nadzieję, odda ci wszystko z nawiązką. Ale, co się tyczy żony która nie jest równie uczciwa, radzę ci, nie staraj się jej odzyskać. Wierzaj mi, idź do Babilonu; będę tam przed tobą, ponieważ mam konie a ty jesteś pieszo. Zwróć się do szlachetnego Kadora; powiedz że spotkałeś jego przyjaciela; czekaj mnie u niego; wierzaj, może nie zawsze będziesz nieszczęśliwym.
„O potężny Orosmado; ciągnął dalej; zesłałeś mnie tu aby pocieszyć tego człowieka; ale kogo ześlesz aby mnie pocieszył?“ Tak mówiąc, dał rybakowi połowę pieniędzy jakie miał przy sobie; rybak, wzruszony i uszczęśliwiony, całował stopy Zadiga i powiadał: „Jesteś aniołem“.
Tymczasem Zadig ciągle pytał o nowiny i ronił obfite łzy. „Jakto, panie, wykrzyknął rybak, byłżebyś ty sam nieszczęśliwym, ty, który siejesz dobrodziejstwa? — Nieszczęśliwszym od ciebie sto razy, odparł Zadig. — Ale jak to być może, powiadał poczciwina, aby ten który daje bardziej był godzien litości, niż obdarowany? — Stąd, iż twoją największą klęską był niedostatek, odparł Zadig, ja zaś jestem nieszczęśliwy sercem. — Czy także Orkan zabrał panu żonę?“ spytał rybak. Pytanie to przywiodło Zadigowi na pamięć wszystkie jego przygody; przebiegł myślą litanię swych nieszczęść, począwszy od suczki królowej, aż do zamku rozbójnika. „Zaiste, rzekł, Orkan zasłużył aby go ukarano. Ale, zazwyczaj, tacy ludzie są ulubieńcami losu. Jakbądź się rzeczy mają, idź do szlachetnego Kadora, i czekaj na mnie“. Rozstali się: rybak, idąc, błogosławił los, Zadig zaś pędził na oślep, złorzecząc ciągle swej doli.
Przejeżdżając przez jakąś polankę, ujrzał gromadkę kobiet, szukających czegoś nadzwyczaj usilnie. Ośmielił się zbliżyć do jednej z nich, i zapytał, czy raczą zezwolić aby im dopomógł w poszukiwaniach. „Niech pana Bóg broni, odparła Syryjka; tego, czego szukamy, nie mogą dotknąć inne ręce, jak tylko kobiece. — To osobliwe, w istocie, rzekł Zadig; czy wolno spytać, co to za przedmiot, którego tylko kobietom wolno dotykać? — Bazyliszek, rzekła. — Bazyliszek, pani? Czemuż-to, jeśli łaska, szukacie panie bazyliszka? — Dla naszego pana i władcy Ogula, którego zamek widzisz oto nad rzeką, na skraju łąki. Jesteśmy jego bardzo pokornemi niewolnicami. Otóż, dostojny Ogul jest chory; lekarz zalecił mu spożyć bazyliszka ugotowanego w wodzie różanej; że zaś jest to zwierzę bardzo rzadkie i daje się ująć jedynie kobietom, Ogul przyrzekł uczynić swą żoną tę która mu przyniesie bazyliszka. Pozwól mi pan szukać, jeśli łaska, widzisz bowiem ileby mnie kosztowało, gdybym się dała uprzedzić towarzyszkom“.
Zadig zostawił dziewczęta ich poszukiwaniom i puścił się w dalszą drogę. Przybywszy nad brzeg innego znów strumyka, ujrzał znowuż damę spoczywającą na trawie. Z postawy jej nie było znać aby czego szukała. Kibić zdawała się majestatyczna, ale twarz pokryta była zasłoną. Leżała wpół-pochylona nad strumykiem; głębokie westchnienia wydzierały się z jej piersi. Trzymała w ręku laseczkę, którą kreśliła litery na miałkim piasku. Zadig ciekaw był zobaczyć co może pisać owa dama; zbliżył się tedy i ujrzał literę Z, potem A: zdumiał się; kiedy, następnie, pojawiło się D, zadrżał. Któż zdoła opisać jego zdziwienie, kiedy ujrzał, z kolei, ostatnie litery swego imienia. Przez jakiś czas, stał niemy, w osłupieniu; wreszcie, ozwał się niepewnym głosem: „O, szlachetna pani, przebacz nieszczęśliwemu cudzoziemcowi, iż ośmieli się spytać, przez jaki zdumiewający traf widzę tu imię ZADIGA skreślone twą boską ręką?“ Na ten głos, na te słowa, dama podnosi drżącą ręką zasłonę, spogląda na Zadiga, wydaje krzyk rozczulenia, zdumienia i radości, i, powalona nadmiarem wzruszeń, osuwa się zemdlona w jego objęcia. Była to Astarte we własnej osobie; była to królowa Babilonu; ta którą Zadig ubóstwiał, mimo iż wyrzucał sobie swą miłość; którą tyle opłakiwał i o której los tak się lękał. Na chwilę, postradał panowanie nad sobą; wreszcie utopił spojrzenia w oczach Astarte, które otwierały się wpół omdlałe ale przepełnione tkliwością i sromem. „O nieśmiertelne potęgi! wykrzyknął, które władacie losami mieszkańców tej ziemi, czy wracacie mi Astarte? w jakiejż chwili, w jakiemż miejscu, w jakim stanie oglądam ją z powrotem?“ Przypadł do kolan Astarte, uderzył czołem w proch okrywający jej stopy. Królowa podnosi się i sadza go przy sobie nad strumieniem; raz po raz ociera oczy, z których łzy zaczynają wciąż płynąć na nowo. Po dwadzieścia razy zaczyna mówić, ale jęki przerywają jej słowa; pyta kochanka jaki traf sprowadził tu ich oboje, przerywa jego odpowiedzi nowemi pytaniami. Rozpoczyna opowiadanie swych nieszczęść i wraz wywiaduje się o niedole Zadiga. Skoro wreszcie oboje ukoili pierwsze wzruszenia, Zadig w niewielu słowach opowiedział, w jaki sposób znalazł się na tej łączce. „Ale, o nieszczęśliwa i czcigodna królowo, jakim cudem odnajduję ciebie w tem ustronnem miejscu, w stroju niewolnicy, w towarzystwie innych niewolnych kobiet, szukających bazyliszka aby go ugotować w wodzie różanej na zlecenie lekarza?
— Pozwólmy im szukać, rzekła piękna Astarte; tymczasem opowiem ci co wycierpiałam: ach! wszystko przebaczam niebu z chwilą gdy cię oglądam. Wiesz, że król, mój małżonek, krzywem okiem patrzał na to iż byłeś najmilszym z ludzi; z tej też przyczyny powziął, pewnej nocy, postanowienie, aby ciebie kazać udusić a mnie otruć. Wiesz, jak niebo dozwoliło, aby karzełek niemowa uprzedził mnie o rozkazie Wzniosłego Majestatu. Zaledwie wierny Kador zniewolił cię abyś mi był posłuszny i uciekał, zacny ten człowiek odważył się dostać do mnie, w nocy, tajemnem wejściem. Uprowadził mnie i zawiódł do świątyni Orosmady, gdzie jego brat, będący tameczsym magiem, zamknął mnie w olbrzymim posągu, którego podstawa sięga fundamentów świątyni, głowa zaś dotyka sklepienia. Byłam tam jakby zagrzebana żywcem; ale, dzięki opiece maga, nie zbywało mi na niczem. Tymczasem, o brzasku, aptekarz Jego Królewskiej Mości wszedł do pokoju, niosąc napój sporządzony z blekotu, makowca, szaleju, ciemierzycy i akonitu, inny zaś dygnitarz udał się do ciebie ze sznurem z niebieskiego jedwabiu. Nie znaleziono nikogo. Aby lepiej oszukać króla, Kador przyszedł oskarżyć nas oboje. Powiedział, że ty puściłeś się do Indyj, ja zaś do Memfisu; posłano zauszników w pościg za nami.
Gońcy, którzy mnie szukali, nie znali mnie. W ciągu mego królowania, nie ukazałam niemal nikomu swej twarzy, z wyjątkiem ciebie jednego, na rozkaz i w obecności małżonka. Biegli w pościg za mną, szukając jedynie wedle podanego rysopisu. Na granicy Egiptu, ujrzeli kobietę tego samego wzrostu co ja, i, być może, bogatszą odemnie w uroki. Była zapłakana, zdawała się błąkać. Nie wątpili, iż mają przed sobą królowę Babilonu; zawiedli ją przed Moabdara. Omyłka ich rozgniewała gwałtownie króla; ale niebawem, przyjrzawszy się bliżej schwytanej kobiecie, uznał że jest bardzo ładna: pocieszył się. Nazywała się Missuf. Powiedziano mi później, że imię to znaczy po egipsku piękna kapryśnica. Była nią w istocie; ale kryło się w tem tyleż sztuki co kaprysu. Spodobała się Moabdarowi. Opanowała go do tego stopnia, iż kazała się ogłosić jego żoną. Wówczas, charakter jej objawił się w całej pełni; popuściła, bez żadnych względów, cugli wszystkim szaleństwom wyobraźni. Chciała zmusić naczelnika magów, starego i cierpiącego na pedogrę, aby tańczył przed nią; gdy mag odmówił, prześladowała go jak mogła. Wielkiemu koniuszemu kazała, aby przyrządził placek nadziewany konfiturą. Daremnie wielki koniuszy przedstawiał że nie jest cukiernikiem; trzeba mu było usłuchać, poczem wypędzono go, ponieważ placek był przypalony. Dała miejsce wielkiego koniuszego swemu karłowi, miejsce zaś kanclerza paziowi. W ten sposób rządziła Babilonem. Całe miasto wzdychało za mną. Król, który był niezłym człowiekiem aż do chwili w której zamierzył mnie otruć a ciebie udusić, pogrzebał wszystkie swoje cnoty w nieumiarkowanej miłości dla pięknej kapryśnicy. Zaszedł do świątyni w wielki dzień Świętego Ognia. Ukląkł u stóp posąga w którym byłam zamknięta, modląc się o szczęście dla Missuf. Oburzona, krzyknęłam głośno: „Bogowie nie przyjmują modłów króla który stał się tyranem, który chciał zgładzić ze świata godną małżonkę, aby poślubić szaloną błaźnicę“. Słowa te wstrząsnęły Moabdarem do tego stopnia, iż rozum mu się zmącił. Wyrocznia moja oraz tyrania Missuf wystarczyły aby mu pomięszać zmysły. Oszalał w ciągu kilku dni.
Szaleństwo jego, które zdawało się karą nieba, stało się hasłem buntu. Wszczęło się powstanie, miasto chwyciło za broń. Babilon, tak długo pogrążony w bezczynnej gnuśności, stał się teatrem straszliwej wojny domowej. Wydobyto mnie z czeluści posągu, i postawiono na czele jednego ze stronnictw. Kador popędził do Memfisu, aby ciebie sprowadzić do Babilonu. Książę Hirkanii, słysząc te opłakane wieści, powrócił ze swą armią, aby stworzyć w Chaldei trzecią partyę. Zaatakował króla, który, wraz ze swoją postrzeloną Egipcyanką, ruszył naprzeciw niemu. Moabdar zginął, przeszyty ciosami. Missuf wpadła w ręce zwycięzcy. Nieszczęście moje chciało, iż i ja dostałam się w ręce jakiegoś Hirkańskiego oddziału, i że, zawiedziono mnie przed księcia, niemal równocześnie z Missuf. Pochlebi ci to zapewne, skoro się dowiesz iż spodobałam się księciu bardziej od Egipcyanki; ale ze zgrozą przyjdzie ci usłyszeć iż przeznaczył mnie do swego seraju. Oświadczył bardzo stanowczo, iż, skoro tylko zakończy wojnę, przybędzie do mnie. Osądź moją boleść! Węzły łączące mnie z Moabdarem pękły, mogłam należeć do Zadiga, i oto popadłam w kajdany barbarzyńcy! Odpowiedziałam mu z całą dumą, jaką tchnęła we mnie godność moja i uczucie. Zawsze słyszałam, iż osobom mego urodzenia niebo daje wrodzony majestat, który, jednem słowem i spojrzeniem, zdolny jest przywieść do szacunku śmiałków, ważących się przekroczyć jego granice. Odezwałam się jak królowa, ale potraktowano mnie jak pokojówkę. Hirkańczyk, nie racząc mi nawet odpowiedzieć, rzekł do czarnego eunucha że jestem źle wytresowana, ale że mu się podobam. Kazał mieć o mnie pieczę i wziąć mnie na stół faworytek, aby mi odświeżyć płeć i uczynić na przyszłość godniejszą jego względów. Rzekłam, iż się zabiję; odpowiedział, śmiejąc się, że takie rzeczy się nie zdarzają, że przyzwyczajony jest do tych fochów; poczem opuścił mnie, z miną człowieka który zamknął papugę w swojej menażeryi. Cóż to za los dla pierwszej królowej świata! więcej powiem: cóż za los dla serca które należało do Zadiga!“
Na te słowa, Zadig rzucił się do jej kolan i zrosił je łzami. Astarte podniosła go tkliwie, i ciągnęła w ten sposób: „Ujrzałam się tedy w mocy barbarzyńcy, jako rywalka szalonej z którą mnie wraz zamknięto. Opowiedziała mi okoliczności swego uprowadzenia z Egiptu. Z rysów jakimi cię odmalowała, ze zgodności czasu, z dromadera na którym przybyłeś, ze wszystkich okoliczności, odgadłam, że to Zadig potykał się za nią. Nie wątpiłam iż znajdujesz się w Memfisie; postanowiłam się tam schronić. „Piękna Missuf, rzekłam, jesteś o wiele milsza odemnie, o wiele skuteczniej rozerwiesz księcia Hirkanii. Ułatw mi ucieczkę: będziesz panowała sama, mnie uszczęśliwisz, sama zaś pozbędziesz się rywalki“. Missuf ułożyła ze mną plan ucieczki. Wymknęłam się potajemnie z niewolnicą.
„Byłam już blisko Arabii, kiedy słynny rozbójnik, imieniem Arbogad, uprowadził mnie i sprzedał. Kupcy przyprowadzili mnie do tego oto zamku, gdzie mieszka możny Ogul. Kupił mnie, nie wiedząc kim jestem. Jestto człowiek całą duszą oddany uciechom: myśli jedynie o żołądku, i mniema iż Bóg zesłał go na świat poto aby sam jadł i karmił drugich. Jest nadzwyczajnej tuszy, która grozi mu w każdej chwili uduszeniem. Lekarz jego, który, o ile pan trawi dobrze, małe ma u niego zachowanie, rządzi nim despotycznie z chwilą gdy się przejadł. Wmówił weń, iż jedynem lekarstwem byłby tu bazyliszek gotowany w wodzie różanej. Ogul przyrzekł zaślubić niewolnicę, która przyniesie bazyliszka. Jak widzisz, pozwalam się im dobijać na wyprzódki o ten zaszczyt, a jeżeli nigdy nie stałam o to aby znaleźć bazyliszka, to cóż dopiero dziś, kiedy niebo pozwoliło mi cię znów oglądać“.
Wówczas Astarte i Zadig powiedzieli sobie wszystko, co długo powściągane uczucie, co nieszczęścia ich i miłość mogły zrodzić w szlachetnych i gorących sercach; opiekuńcze zaś duchy miłości zaniosły ich słowa aż do stref Wenery.
Dworki wróciły do domu nic nie znalazłszy. Zadig kazał się oznajmić Ogulowi j tak przemówił: „Niechaj nieśmiertelne zdrowie zstąpi z nieba, aby mieć pieczę o wszystkie dni twoje! Jestem lekarzem; przybyłem tu na wieść o twej chorobie, i przyniosłem ci bazyliszka gotowanego w wodzie różanej. Nie znaczy to, bym się ubiegał o zaszczyt małżeństwa z tobą. Proszę cię tylko o wolność dla młodej Babilonki, która jest w domu twoim od kilku dni. Godzę się zostać w niewoli na jej miejsce, jeśli nie będę miał szczęścia uleczyć wspaniałego Ogula“.
Ogul zgodził się. Astarte odjechała do Babilonu, ze sługą Zadiga, przyrzekając natychmiast wysłać kurjera z wiadomościami. Pożegnania ich były równie czułe jak wprzódy poznanie. Chwila spotkania i chwila rozłączenia, to dwie największe epoki w życiu, powiada księga Zend. Zadig kochał królowę tak jak jej przysięgał, królowa zaś kochała Zadiga więcej niż mówiła.
Tymczasem, Zadig przemówił do Ogula w te słowa: „Panie, mego bazyliszka nie jada się, cała jego moc musi wejść w ciebie przez pory. Włożyłem go do małego bukłaczka, szczelnie nadętego i obleczonego cienką skórką: otóż, ty, panie, zechciej rzucać mi ten bukłaczek z całej siły, ja zaś będę ci go odsyłał raz po razu. Po kilka dniach tego ćwiczenia, ujrzysz co potrafi moja sztuka“. Pierwszego dnia, Ogul zasapał się cały; myślał że zginie ze zmęczenia. Drugiego, czuł się mniej znużony i spał lepiej. W ciągu tygodnia, odzyskał siły, zdrowie, lekkość i wesołość swych najpiękniejszych lat. „Grałeś w piłkę i byłeś wstrzemięźliwy, rzekł Zadig; dowiedz się, że niema bazyliszka w przyrodzie, ale że zawsze można zachować zdrowie dzięki umiarkowanemu życiu i ćwiczeniu; chcieć zaś pogodzić zdrowie i obżarstwo, to sztuka równie chimeryczna jak astrologia, kamień filozoficzny i teologia magów“.
Nadworny lekarz Ogula, czując jak bardzo poglądy przybysza niebezpieczne są dla medycyny, zmówił się z aptekarzem, aby wyprawić Zadiga na połów bazyliszków na tamtym świecie. Tak, Zadig, doznawszy zawsze kary ilekroć uczynił coś dobrego, omal nie przypłacił śmiercią tego, że uleczył żarłocznego magnata. Zaproszono go na wyśmienity obiad. Miano go otruć przy drugiem daniu; ale, przy pierwszem, otrzymał pismo od pięknej Astarte. Wstał od stołu i odjechał. Człowiek kochany przez piękną kobietę, powiada wielki Zoroaster, zawsze się jakoś wykpi z każdej sprawy.
Królowę przyjęto w Babilonie z zapałem, jaki zawsze budzi księżniczka piękna a do tego nieszczęśliwa. Babilon uspokoił się już nieco. Książę Hirkanii poległ w jakiejś bitwie. Zwycięzcy Babilończycy oświadczyli, iż Astarte zaślubi tego, kogo oni wybiorą za władcę. Nie chciano, aby pierwsze stanowisko świata, jakiem miała być godność męża Astarte i króla Babilonu, było zawisłe od intryg i konszachtów. Wszyscy poprzysięgli uznać za króla tego, kto się okaże najdzielniejszym i najmędrszym. O kilka mil za miastem, zbudowano wielkie szranki, otoczone strojnemi trybunami. Zapaśnicy mieli się tam stawić, uzbrojeni od stóp do głów. Każdy z nich posiadał, poza trybunami, oddzielny apartament, aby nikt nie mógł go widzieć ani poznać. Każdy z zapaśników miał skruszyć cztery kopie. Ci, którym szczęsny los pozwoliłby pokonać czterech rycerzy, mieli następnie walczyć przeciw sobie wzajem; ten, który wreszcie zostanie ostatni na placu, będzie obwołany zwycięzcą. W cztery dni później, zwycięzca ma powrócić w tej samej zbroi, i wyłożyć zagadki przedłożone mu przez magów. Jeśli nie wyłoży zagadek, nie zostanie królem, i trzeba będzie na nowo rozpocząć orężne gonitwy, dopóki nie znajdzie się człowieka, któryby wyszedł zwycięzcą z obu zapasów; żądano bowiem bezwarunkowo, aby królem został najdzielniejszy i najmędrszy. Przez cały ten czas, królowa miała zostawać pod pilną strażą; pozwolono jej jedynie, pod gęstą zasłoną, przyglądać się igrzyskom; ale nie wolno jej było przemówić do żadnego z zapaśników, iżby nie było żadnego faworu ani niesprawiedliwości.
Oto co donosiła Astarte ukochanemu, w nadziei iż, zagrzany miłością, rozwinie więcej odwagi i dowcipu niż ktokolwiek inny. Zadig ruszył natychmiast, zasyłając modły do Wenery aby umocniła jego dzielność i oświeciła rozum. Przybył nad brzeg Eufratu w wilię wielkiego dnia. Kazał wpisać swoje godło pomiędzy znaki zapaśników, kryjąc, jak prawo kazało, twarz i imię; następnie udał się na spoczynek do apartamentu, wyznaczonego mu przez los. Przyjaciel Zadiga, Kador, który wrócił do Babilonu naszukawszy się go daremnie w Egipcie, kazał zanieść do jego celki zupełny rynsztunek rycerski, będący podarkiem królowej. Przesłał mu również, z jej polecenia, najpiękniejszego konia w całej Persyi. Zadig poznał Astarte po tych darach: męztwo jego i miłość zaczerpnęły stąd nowych sił i nowej nadziei.
Nazajutrz, skoro królowa zasiadła pod baldachimem wysadzanym drogimi kamieniami, trybuny zaś napełniły się damami i szlachtą Babilonu, zapaśnicy ukazali się w szrankach. Każdy podszedł, aby złożyć swoje godło u stóp wielkiego maga. Wyciągnięto losem godła: Zadigowi przypadło ostatnie miejsce. Pierwszy który się wysunął był to pan bardzo bogaty, imieniem Itobad, bardzo próżny, mało odważny, niezręczny i tępego dowcipu. Domownicy wytłómaczyli mu, że człowiek taki jak on powinien być królem; oświadczył na to: „Człowiek taki jak ja powinien panować“; zaczem, uzbrojono go od stóp aż do głów. Miał zbroję złotą, emaliowaną na zielono, zielony pióropusz, lancę ozdobioną zielonemi wstążkami. Już z samego sposobu w jaki Itobad powodował koniem, poznano odrazu, że nie takiemu-to człowiekowi przeznaczyły nieba berło Babilonu. Pierwszy który się z nim potykał, wysadził go ze strzemion; drugi zwalił go na ziemię, z nogami w powietrzu i rozkrzyżowanmi rękami. Itobad wgramolił się z powrotem, ale tak niezręcznie że wszyscy zaczęli się śmiać. Trzeci zapaśnik nie raczył się posłużyć lancą; mijając Itobada, chwycił go za prawą nogę, i, opisując nim półkole, rozciągnął na piasku. Giermkowie pełniący służbę przy igrzyskach podbiegli śmiejąc się, i wsadzili nieboraka z powrotem w siodło. Czwarty zapaśnik chwycił go za lewą nogę i obalił w przeciwną stronę. Wśród powszechnego wycia, odprowadzono Itobada do celki, gdzie, wedle prawa, miał spędzić noc. Krocząc z trudnością, powiadał zdziwiony: „Cóż za przygoda dla człowieka takiego jak ja!“
Inni rycerze lepiej wywiązali się z zadań. Byli tacy, którzy zwyciężyli dwóch przeciwników naraz; niektórzy dociągnęli do trzech. Jeden jedyny książę Otam pokonał czterech. Wreszcie, Zadig wstąpił z kolei w szranki: wysadził, z nieopisaną gracyą, czterech rycerzy ze strzemion. Rzecz tedy ważyła się między Otamem i Zadigiem. Pierwszy miał zbroję niebieską ze złotem, i takiż pióropusz; barwa Zadiga była biała. Wszystkie życzenia dzieliły się między niebieskiego a białego rycerza. Królowa, której serce biło jak młotem, zasyłała modły do nieba za kolor biały.
Obaj szermierze harcowali na koniach tak zwinnie, tak sprawnie nacierali lancami, tak mocno trzymali się w strzemionach, że wszyscy, z wyjątkiem królowej, pragnęli niemal aby mogło być dwóch królów w Babilonie. Skoro wreszcie konie zziajały się, a kopie pokruszyły, Zadig użył tego podstępu: zajeżdża z tyłu niebieskiego książęcia, skacze na zad jego konia, chwyta go w pół ciała, zrzuca na ziemię, wskazuje w siodło na jego miejsce i harcuje dokoła Otama rozciągniętego na piasku. Cały amfiteatr okrzykuje zwycięztwo białego rycerza. Otam, rozwścieczony, podnosi się, dobywa szpady; Zadig zeskakuje z konia z szablą w dłoni. I oto znowuż spotykają się obaj na arenie, żądni nowej walki, w której siła i zręczność święcą kolejne tryumfy. Pióra, gwoździe, łuski, lecą wokół pod błyskawicznymi ciosami. Nacierają ostrzem i klingą, z prawa, z lewa, w głowę, w pierś; cofają się, doskakują, składają, mierzą, zwierają, gną się jak węże, nacierają jak lwy: iskry sypią się raz po razu od potężnych uderzeń. Wreszcie, Zadig, zebrawszy na chwilę zmysły, cofa się, myli przeciwnika, skacze na Otama, obala go, rozbraja, Otam zaś wykrzykuje: „O, biały rycerzu, tobie-to należy się władztwo Babilonu“. Królowa nie posiada się z radości. Odprowadzono obu rycerzy do ich szatni, tak jak poprzednio wszystkich innych, wedle brzmienia prawa. Niemi niewolnicy przyszli ich obsłużyć i przynieśli jeść. Można się domyślić, iż ów, który obsłużył Zadiga, był to niemy karzełek, wierny przyjaciel królowej. Następnie, zostawiono ich, aby się przespali do rana, w której-to porze zwycięzca miał zanieść swe godło przed wielkiego maga, iżby je sprawdzono i ogłoszono jego imię.
Zadig, mimo że rozkochany, zasnął twardo, tak bardzo był utrudzon. Itobad, pomieszczony tuż obok niego, nie spał. W nocy, wstał, wszedł do izdebki Zadiga, wziął białą zbroję, wraz z jego godłem, a zostawił swoją, zieloną, w jej miejsce. Skoro zaczęło świtać, udał się dumnie przed wielkiego maga, aby oznajmić iż człowiek jego pokroju musiał być zwycięzcą. Nie spodziewano się tego: ale obwieszczono tryumf, podczas gdy Zadig spał jeszcze. Astarte, zdumiona, z rozpaczą w sercu, wróciła do Babilonu. Kiedy się Zadig obudził, amfiteatr był już niemal próżny. Szuka swego rynsztunku: zastaje tylko zieloną zbroję. Nie mając nic innego pod ręką, zmuszony był wdziać ją na siebie. Zdumiony i oburzony, obleka z wściekłością zohydzone barwy i wychodzi na plac w tem okryciu.
Garść pozostałych jeszcze w amfiteatrze i w cyrku przyjmuje go wyciem. Otoczono go, lżono w twarz. Nigdy żaden rycerz nie ścierpiał równie dotkliwych upokorzeń. Wreszcie, Zadigowi zbrakło cierpliwości; płazem szabli usuwa pospólstwo które go śmiało znieważyć; ale nie wie co począć dalej. Nie mógł ani próbować widzieć się z królową; nie mógł się upomnieć o białą zbroję jaką mu posłała: toby znaczyło narazić ją. Tak więc, podczas gdy królowa tonęła w boleści, Zadig przechodził wszystkie męki wściekłości i niepokoju. Błądził nad brzegami Eufratu, przeświadczony iż snać gwiazda jego skazuje go na nieszczęście bez ratunku. Przechodził w myśli wszystkie swe zawody, od przygody z kobietą mającą wstręt do jednookich, aż do tej nieszczęsnej zamiany na zbroje. „Oto skutek, mówił, tego, iż obudziłem się za późno. Gdybym był mniejszym śpiochem, byłbym królem Babilonu, posiadałbym Astarte. Nauka, cnota, męstwo, zawsze były mi jeno narzędziem niedoli“. Wreszcie, wydarło się Zadigowi z piersi szemranie przeciw Opatrzności: był już skłonny uwierzyć, iż nad wszystkiem włada okrutny los, który uciska dobrych, daje zaś kwitnąć takim rycerzom w zielonej zbroi. Jedną z największych jego zgryzot było to, iż musiał nosić tę zieloną zbroję, która stała się przedmiotem pośmiewiska. Przechodził jakiś kupiec, sprzedał mu ją tedy za byle co, biorąc odeń w zamian prostą suknię i czapkę. W tym stroju kroczył wzdłuż Eufratu, przepełniony rozpaczą, obwiniając potajemnie Opatrzność prześladującą go bez ustanku.
Tak idąc, spotkał pustelnika, o długiej i czcigodnej brodzie, spływającej mu do pasa. Trzymał w ręku książkę, i czytał ją z uwagą. Zadig zatrzymał się i złożył głęboki ukłon. Pustelnik pozdrowił go w sposób tak szlachetny i miły, iż Zadig, zaciekawiony, uczuł chęć pogwarzenia z nim. Spytał, co za książkę czyta. „To księga losów, rzekł pustelnik; chcesz poznać z niej cośkolwiek?“ Podał księgę Zadigowi; ale, mimo iż uczony w wielu językach, nie mógł rozpoznać ani litery. To zdwoiło jeszcze jego ciekawość. „Wydajesz mi się bardzo stroskany, rzekł dobry ojciec. — Niestety! ileż mam przyczyn potemu! rzekł Zadig. — Jeśli pozwolisz abym ci towarzyszył, odparł starzec, potrafię ci może w czem dopomódz: udawało mi się niekiedy wlać nieco pociechy w dusze nieszczęśliwych“. Zadig uczuł mimowolny szacunek dla postaci, brody i księgi pustelnika. Słowa jego tchnęły jakąś mądrością zaiste wyższą. Pustelnik mówił o losie, o sprawiedliwości, moralności, najwyższem dobru, słabości ludzkiej, cnotach i błędach; a wszystko w sposób tak wymowny i wzruszający, iż Zadig ulegał działaniu jakgdyby nieprzepartego czaru. Prosił usilnie aby go nie opuszczał, póki się nie znajdą z powrotem w Babilonie. „To ja proszę cię o tę łaskę, odparł starzec; przysięgnij mi na Orosmada, że nie rozstaniesz się ze mną przed upływem kilku dni, cobądźbyś widział że czynię“. Zadig poprzysiągł, i puścili się w drogę.
Pewnego wieczora, podróżni przybyli do wspaniałego zamku. Pustelnik poprosił o gościnę dla siebie i dla młodego towarzysza. Odźwierny, który wyglądał sam na wielkiego pana, wprowadził ich do wnętrza z wzgardliwą łaskawością. Przedstawiono przybyszów marszałkowi dworu, który oprowadził ich po wspaniałych komnatach. Posadzono ich u stołu na szarym końcu, gdzie pan zamku nie zaszczycił ich ni jednem spojrzeniem; ale obsłużono ich, jak innych, wykwintnie i obficie. Podano następnie, dla obmycia rąk, złotą miednicę, wysadzaną szmaragdami i rubinami; poczem zaprowadzono obu wędrowców na spoczynek do pięknej izby. Nazajutrz, służący przyniósł każdemu sztukę złota, poczem odprawiono ich.
„Pan domu, rzekł w drodze Zadig, wydaje mi się człowiekiem szlachetnym, mimo iż nieco dumnym; wspaniale, zaiste, pojmuje i wykonywa gościnność“. Mówiąc te słowa, zauważył, iż głęboka sakwa pustelnika bardzo się coś wydaje spęczniała; jakoż, ujrzał w niej złotą miednicę wysadzaną drogimi kamieniami, widocznie skradzioną. Nie śmiał nic okazać, ale zdumiał się niepomału.
Około południa, pustelnik zapukał do wrót mizernego domku, gdzie mieszkał bogaty skąpiec: poprosił o gościnność na kilka godzin. Stary sługa, licho odziany, przyjął go bardzo szorstko, poczem wpuścił obu przybyszów, pustelnika i Zadiga, do stajni, gdzie im dano kilka zgniłych oliwek, czerstwego chleba i skwaśniałego piwa. Pustelnik pił i jadł z twarzą równie pogodną jak wczoraj; następnie, zwracając się do starego sługi, który przyglądał się im bacząc by nic nie ukradli i wciąż naglił przybyszów do opuszczenia domu, dał mu dwie sztuki złota, otrzymane tegoż samego rana, i podziękował za wszystkie względy. „Proszę cię, dodał, spraw abym mógł pomówić z twym panem“. Sługa, zdumiony, wprowadził obu podróżnych. „Dostojny panie, rzekł pustelnik, pozwól bym ci złożył pokorne dzięki za wspaniałomyślność z jaką nas podjąłeś. Racz przyjąć tę złotą miskę, jako słaby zakład mej wdzięczności“. Skąpiec omal nie przewrócił się na wznak. Pustelnik nie czekał aż skąpiec opatrzy się ze zdumienia, ale, wraz z młodym towarzyszem, ruszył co prędzej w drogę. „Mój ojcze, rzekł Zadig, co znaczy to wszystko? Nie zdajesz mi się w niczem podobny do innych ludzi; kradniesz misę złotą, ozdobioną klejnotami, panu który ugaszcza cię wspaniale; dajesz ją zaś skąpcowi, który przyjmuje cię w sposób niegodny. — Mój synu, odparł starzec, ów szczodry człowiek, przyjmujący obcych jedynie przez próżność, iżby podziwiali jego bogactwa, stanie się przezorniejszym; skąpiec zaś nauczy się gościnności; nie dziw się niczemu, i idź ze mną“. Zadig nie umiał zdać sobie sprawy, czy ma do czynienia z szaleńcem czy mędrcem; ale pustelnik przemawiał z taką powagą, iż Zadig, związany zresztą przysięgą, ruszył z nim posłusznie w drogę.
Przybyli wieczór do domu, zbudowanego wdzięcznie lecz z prosta, gdzie nic nie trąciło rozrzutnością ani skąpstwem. Pan domu był to filozof; zdala od świata, żyjąc w spokoju ducha, uprawiał mądrość i cnotę, a mimo to nie znał co nuda. Sam, wedle własnej myśli, zbudował to ustronie, w którem przyjmował cudzoziemców, uczciwie, ale bez cienia próżności i pokazu. Wyszedł naprzeciw podróżnych, i, przedewszystkiem, dał im spocząć w wygodnem mieszkaniu. W jakiś czas potem, zjawił się, aby ich osobiście zaprosić na schludny i dobrze przyrządzony posiłek, podczas którego gwarzył, roztropnie i z umiarkowaniem, o ostatnich zajściach w Babilonie. Zdawał się szczerze przywiązany do królowej, i pragnął gorąco, aby Zadig zjawił się w szrankach by walczyć o koronę: „Ale ludzie, dodał, nie warci są mieć króla takiego jak Zadig“. Zadig zapłonił się: uczuł, iż odnawiają się jego rany. Zgodzili się, wśród rozmowy, iż rzeczy tego świata nie zawsze idą zgodnie z pojęciem najroztropniejszych. Pustelnik utrzymywał ciągle, iż drogi Opatrzności są nam tajne, i że ludzie błądzą sądząc o całości, z której znają ledwie nieskończenie drobną cząstkę.
Rozmowa zeszła na namiętności. „Ach, jakże są zgubne! rzekł Zadig. — To wiatry, które wzdymają żagle okrętu, odparł pustelnik; topią go nieraz, ale bez nich nie mógłby płynąć. Żółć czyni człowieka złośliwym i chorym; ale, bez żółci, człowiek nie mógłby żyć. Wszystko w świecie jest niebezpieczne, i wszystko jest potrzebne“.
Wspomniano o rozkoszy; pustelnik dowiódł, iż jestto dar Boga: „Człowiek, powiadał, nie zdolen jest począć w sobie wrażenia ani myśli; przyjmuje wszystko; cierpienie i rozkosz przychodzą mu z zewnątrz, jak jego istnienie“.
Zadig zdziwił się, jak człowiek popełniający rzeczy opaczne, może mieć tak zdrowe poglądy. Wreszcie, po równie pouczającej jak przyjemnej gawędce, gospodarz odprowadził podróżnych do ich pokoi, błogosławiąc niebo, iż zesłało mu tak światłych i cnotliwych ludzi. Ofiarował im swą sakiewkę w sposób równie prosty jak szlachetny, tak iż niesposób było się urazić. Pustelnik nie przyjął daru, a zarazem pożegnał się z gospodarzem, mając zamiar przed świtem jeszcze puścić się do Babilonu. Pożegnanie było tkliwe; Zadig zwłaszcza uczuł szczery szacunek i sympatyę dla tak godnego człowieka.
Znalazłszy się w swojej izbie, pustelnik i Zadig długo rozpływali się w pochwałach nad gospodarzem. O brzasku, starzec zbudził towarzysza. „Trzeba ruszać, rzekł; ale, póki wszyscy śpią jeszcze, chcę zostawić temu człowiekowi dowód mego szacunku i przywiązania“. Mówiąc te słowa, ujął pochodnię i zażegł ogień. Zadig, przerażony, podnosi krzyk i sili się przeszkodzić w spełnieniu tak ohydnego czynu. Pustelnik, który, wraz ze swym towarzyszem, znalazł się już dosyć daleko, patrzał spokojnie na pożar. „Bogu dzięki, rzekł: dom naszego drogiego gospodarza zniweczony od piwnic do stropu! szczęśliwy człowiek!“ Słysząc te słowa, Zadig miał ochotę to wybuchnąć śmiechem, to obsypać obelgami czcigodnego ojca, to wybić go lub uciec. Ale nie uczynił nic, i, wciąż ujarzmiony powagą pustelnika, udał się z nim na ostatni postój.
Nocleg wypadł im u pewnej miłosiernej i cnotliwej wdowy, która miała siostrzeńca, czternastoletniego chłopca, pełnego zalet i jedyną swą nadzieję. Podjęła ich najgościnniej. Nazajutrz, kazała siostrzeńcowi aby odprowadził podróżnych aż do mostu, który, załamawszy się niedawno, przedstawiał pewne niebezpieczeństwo. Młody człowiek szedł żwawym krokiem przed nimi. Znaleźli się na moście: „Pójdź, rzekł pustelnik do młodzieńca, pragnę okazać wdzięczność twojej ciotce“. Zaczem, chwyta go za włosy i rzuca w rzekę. Dziecko pada, wynurza się na chwilę, wreszcie ginie w odmętach. „O potworze! o najohydniejszy zbrodniarzu na ziemi! wykrzyknął Zadig. — Przyrzekłeś mi więcej cierpliwości, odparł pustelnik: dowiedz się, że, pod zgliszczami domu w którym Opatrzność zażegła ogień, pan jego znalazł olbrzymi skarb: dowiedz się, że ten młody człowiek, któremu Opatrzność skręciła kark, byłby zamordował swą ciotkę za rok, a ciebie za dwa lata. — Kto ci to powiedział, barbarzyńco? wołał Zadig; a gdybyś nawet i wyczytał ten wypadek w swojej księdze losów, czy masz sumienie topić dziecko, które nie uczyniło ci nic złego?“
Tak mówiąc, Babilończyk spostrzegł, iż starzec nie ma już brody i że oblicze jego przybrało rysy młodzieńcze. Strój pustelniczy znikł; cztery piękne skrzydła okrywały ciało majestatyczne i lśniące od blasku. „O zesłańcze niebios, o aniele boży! wykrzyknął Zadig padając na twarz; zstąpiłeś tedy z Empiryum, aby nauczyć wątłego śmiertelnika, jak się należy poddawać wiekuistym rozkazom. — Ludzie, rzekł anioł Jefrad, sądzą o wszystkiem, nie znając nic: ty, bardziej od innych, wart byłeś aby cię oświecić“. Zadig poprosił aby mu wolno było się odezwać. „Nie śmiem już nic mówić, rzekł; ale, czy wolno mi będzie prosić o rozjaśnienie wątpliwości: czy nie lepiej było poprawić chłopca i przywieść go do cnoty, niż topić?“ Jefrad odpowiedział: „Gdyby był cnotliwym i gdyby żył, przeznaczeniem jego było iż sam miał zginąć zamordowany, wraz z żoną którą miał pojąć, i synem który miał się urodzić. — Jakto! rzekł Zadig, jest tedy koniecznem aby istniały zbrodnie i nieszczęścia? i aby te nieszczęścia spadały na zacnych ludzi? — Źli, odparł Jefrad, są zawsze nieszczęśliwi: służą na to, aby doświadczać małą liczbę sprawiedliwych, będących na ziemi; niema zaś złego, z któregoby się nie rodziło dobro. — Ale, rzekł Zadig, gdyby istniało tylko dobro, a zło wcale? — Wówczas, odparł Jefrad, ziemia ta byłaby inną ziemią; związek wydarzeń byłby innym porządkiem mądrości, a porządek ten, który byłby doskonałym, może istnieć jedynie w wiekuistem mieszkaniu najwyższej Istoty, do której zło nie może się zbliżyć. Istota ta stworzyła miliony światów, z których żaden nie może być podobny do drugiego. Ta olbrzymia rozmaitość jest właściwością Jej potęgi. Niema dwóch listków na ziemi, ani dwóch światów w nieskończonych przestworach nieba, któreby były podobne do siebie. Wszystko, co widzisz na tym atomie na którymś się urodził, miało się spełnić w swojem miejscu i w oznaczonym czasie, wedle nieodmiennych wyroków tego który ogarnia wszystko. Ludzie myślą, iż to dziecię, które zginęło właśnie, wpadło do wody przypadkiem, i że, takim samym przypadkiem, dom spłonął: ale niema w świecie przypadku; wszystko jest próbą, albo karą, albo nagrodą, albo przewidywaniem. Przypomnij sobie owego rybaka, który mniemał iż jest najnieszczęśliwszym z ludzi. Orosmad zesłał go na twoją drogę, aby odmienić jego los. Nikły śmiertelniku, przestań się spierać z tem, coć należy ubóstwiać. — Ale, rzekł Zadig... Kiedy wymawiał to ale, anioł ulatał już ku dziewiątej strefie. Zadig, padłszy na kolana, uwielbił Opatrzność i poddał się jej. Z wysokości anioł krzyknął jeszcze: „Udaj się do Babilonu“.
Zadig, oszołomiony jak człowiek w pobliżu którego uderzył grom, szedł na oślep przed siebie. Przybył do Babilonu w dniu, w którym zapaśnicy zgromadzili się w przedsionku pałacu, aby wyłożyć zagadki i odpowiedzieć na pytania wielkiego maga. Wszyscy rycerze stawili się, z wyjątkiem zielonej zbroi. Z chwilą gdy Zadig pojawił się w mieście, lud skupił się dokoła niego; oczy nie mogły się nasycić jego widokiem, usta błogosławieństwy, serca życzeniem mu władztwa. Na jego widok, Zawistny zadrżał i odwrócił się. Lud zaniósł Zadiga na samo miejsce zebrania. Królowa, której doniesiono o jego przybyciu, przechodziła nieopisane wzruszenia, wahające się pomiędzy obawą a nadzieją: niepokój pożerał ją; nie mogła zrozumieć, ani dlaczego Zadig jest bez zbroi, ani w jaki sposób Itobad nosi barwy białe. Szmer rozległ się na widok Zadiga. Wszyscy spoglądali nań w zdumieniu i zachwycie; ale, wedle uchwały, jedynie rycerze, którzy walczyli w zapasach, mieli prawo jawić się tutaj.
„Walczyłem i ja, rzekł; ale inny nosi dziś moją zbroję; otóż, zanim mi to będzie wolno udowodnić, proszę abym mógł stanąć z drugimi do rozwiązania zagadek“. Poddano rzecz pod głosowanie: pamięć uczciwości Zadiga tak silnie jeszcze mieszkała we wszystkich sercach, iż nie wahano się dopuścić go do próby.
Wielki mag zadał najpierw to pytanie; „Co to za rzecz, ze wszystkich na świecie najdłuższa i najkrótsza, najszybsza i najwolniejsza, najbardziej podzielna i najbardziej rozciągła, najbardziej zaniedbywana i najbardziej żałowana, bez której niczego nie da się dokonać, która pożera wszystko co małe, ożywia zaś wszystko co wielkie?“
Pierwszy miał odpowiedzieć Itobad: rzekł, iż człowiek jego stanowiska nie rozumie się na zagadkach i że wystarcza mu to, iż pobił innych na kopie. Jedni osądzili, iż przedmiotem zagadki jest Los, inni Ziemia, inni Światło. Zadig rzekł, iż jestto Czas. „Nic nie jest dłuższe nadeń, dodał, skoroć jest miarą wieczności; nic krótsze, skoro zbywa go wszystkim naszym zamiarom; nic wolniejsze dla tego kto czeka, nic szybsze temu kto cieszy się szczęściem; rozciąga się w nieskończoność i dzieli się również w nieskończoność; wszyscy ludzie trwonią go, wszyscy żałują jego straty; nic nie można dokonać bez niego; pogrąża w zapomnieniu wszystko co niegodne trwania, unieśmiertelnia zaś rzeczy wielkie“. Zgromadzenie uznało, iż Zadig ma słuszność.
Spytano następnie: „Co to za rzecz, którą otrzymuje się bez podziękowania, której zażywa się nie wiedząc jak, którą daje się innym bez świadomości o tem, i którą traci się, nie spostrzegając kiedy?“
Każdy rzekł swoje wytłómaczenie; Zadig jeden odgadł, iż to jest Życie. Z tąż samą łatwością wyłożył wszystkie inne zagadki. Itobad wołał ciągle, że niema nic łatwiejszego i że uporałby się z tem równie łatwo, gdyby się zechciał potrudzić. Treścią dalszych zagadek była sprawiedliwość, najwyższe dobro, sztuka władania. Odpowiedzi Zadiga wszyscy uznali za najtrafniejsze. „Wielka to szkoda, mówiono, że duch tak bystry mieszka w tak lichym szermierzu“.
„Dostojni panowie, rzekł Zadig, miałem zaszczyt zwyciężyć w szrankach. Ta biała zbroja jest moją własnością. Wielmożny Itobad zagarnął ją w czasie gdy spałem; uznał snadź iż lepiej go przystroi niż zielona. Gotów mu jestem dowieść natychmiast w waszej obecności, w tej sukni i z tą oto szablą, przeciw pięknej białej zbroi którą mi zabrał, iż to ja miałem zaszczyt zwyciężyć dzielnego Otama“.
Itobad przyjął wyzwanie z największem zadufaniem. Nie wątpił, iż, będąc opancerzony, uhełmiony, unaramienniczony, z łatwością upora się z zapaśnikiem odzianym w szlafrok i myckę. Zadig dobył szpady, składając ukłon królowej, która patrzała nań przejęta radością i obawą. Itobad dobył swojej, nie kłaniając się nikomu. Natarł na Zadiga, jak człowiek który niczego nie potrzebuje się lękać. Mierzył tak, aby mu rozpłatać głowę. Zadig sparował cios, nadstawiając klingę tak zręcznie, iż szabla Itobada złamała się. Wówczas, Zadig, chwytając przeciwnika w pół, powalił go na ziemię; i, przykładając mu sztych do gardła, rzekł: „Oddaj broń, albo cię zabiję“. Itobad, ciągle zdumiony niepowodzeniami jakie spadały na człowieka jego urodzenia, nie stawiał oporu; Zadig zdjął mu spokojnie wspaniały szyszak, pyszny pancerz, naramienniki, ubrał się w nie i pobiegł w tym stroju rzucić się do kolan Astarte. Kador udowodnił z łatwością, że zbroja należała do Zadiga. Uznano go królem za zgodą wszystkich, a zwłaszcza Astarte, która, po tylu niedolach, kosztowała tej słodyczy, iż kochanek jej, w oczach całego świata, okazał się godnym zaszczytu jej ręki. Itobad odjechał do domu, gdzie się kazał tytułować Jego Dostojnością. Zadig został królem, i był szczęśliwy. Miał wciąż w pamięci to, co mu powiedział anioł Jesrad. Pamiętał nawet o ziarnku piasku, które się stało dyamentem. Oboje z królową złożyli dank Opatrzności. Zadig pozwolił kapryśnej Missuf uganiać po świecie. Kazał sprowadzić rozbójnika Arbogada, któremu dał zaszczytne miejsce w armii, z przyrzeczeniem pierwszych godności jeśli zachowa się jak prawdziwy rycerz, szubienicy zaś, jeśli będzie uprawiał rzemiosło bandyty.
Wezwano z głębi Arabii Setoka, wraz z piękną Almoną, aby go postawić na czele handlu w Babilonie. Kador żył otoczony miłością jakiej warte były jego usługi: był przyjacielem króla, król zaś był jedynym monarchą na ziemi, który miał przyjaciela. I o małym niemowie nie zapomniano. Rybak otrzymał piękny dom. Orkanowi kazano zapłacić znaczną kwotę i oddać mu żonę; ale rybak, nabrawszy rozumu, przyjął tylko pieniądze.
Ani piękna Semira nie mogła się pocieszyć iż uwierzyła że Zadig postradał oko, ani Azora nie przestała biadać iż chciała mu uciąć nos. Ułagodził ich boleść hojnymi podarkami. Zawistny umarł z wściekłości i wstydu. Państwo cieszyło się pokojem, sławą i dostatkiem: był to najpiękniejszy wiek na ziemi; władała nią sprawiedliwość i miłość. Błogosławiono Zadiga, Zadig zaś błogosławił niebo“[69].
Pomiędzy duchami którzy opiekują się władztwami świata, Ituriel zajmuje jedno z pierwszych miejsc, i posiada departament Wysokiej-Azyi. Pewnego ranka, zstąpił do mieszkania Scyty Babuka, na wybrzeżach rzeki Oxus, i rzekł: „Babuku, szaleństwa i nadużycia Persów ściągnęły nasz gniew: wczoraj odbyło się zebranie duchów Wysokiej-Azyi, dla rozstrzygnięcia czy należy ukarać Persepolis[70], czy też je zniszczyć. Udaj się do tego miasta, zbadaj wszystko; wrócisz zdać mi ścisłą sprawę; zastosuję się do twego raportu.
— Ależ, panie, rzekł pokornie Babuk, ja nigdy nie byłem w Persyi; nie znam tam nikogo. — Tem lepiej, rzekł anioł, nie będziesz stronniczy. Otrzymałeś od nieba zdrowy rozsądek, dodaję ci doń dar budzenia ufności; idź, patrz, słuchaj, zważaj i nie lękaj się niczego: wszędzie spotkasz się z dobrem przyjęciem“.
Babuk siadł na wielbłąda i ruszył wraz z orszakiem sług. Po upływie kilku dni, spotkał, na równinach Sennaar, armię perską, ciągnącą właśnie do boju naprzeciw armii indyjskiej. Zwrócił się najpierw do żołnierza, którego zdybał na uboczu. Wdał się z nim w rozmowę i zapytał o powód wojny. „Na wszystkich bogów, rzekł żołnierz, nie mam wyobrażenia; to nie moja rzecz. Mojem rzemiosłem jest zabijać i narażać się na śmierć, aby zarobić na życie; mniejsza mi, komu służę. Mógłbym wręcz od jutra przejść do obozu Hindusów; słyszałem bowiem, że dają o pół drachmy więcej, niż my dostajemy w tej przeklętej perskiej służbie. Jeżeli pan chce wiedzieć czemu się biją, pomów z kapitanem“.
Babuk, wynagrodziwszy żołnierza drobnym podarkiem, zaszedł do obozu. Niebawem, zapoznał się z kapitanem i spytał o przyczynę wojny. „Skądże ja mam wiedzieć, drogi panie? rzekł kapitan; co mnie obchodzi ta cała historya? Mieszkam o dwieście mil od Persepolis; słyszę że wypowiedziano wojnę; rzucam natychmiast rodzinę, i idę, wedle rodzinnego obyczaju, szukać fortuny lub śmierci, ile że nie mam innego zatrudnienia. — A pańscy koledzy, rzekł Babuk, czy też tak mało świadomi są jak pan? — Tak samo, rzekł oficer; jedynie chyba naczelni satrapowie wiedzą dokładniej o co ta cała mordownia“.
Babuk, zdziwiony, dotarł aż do generałów i postarał się wejść z nimi w zażyłe stosunki. Któryś rzekł mu wreszcie: „Przyczyna tej wojny, która nęka od lat dwudziestu Azyę, zrodziła się pierwotnie z kłótni między eunuchem żony wielkiego króla Persyi, a gryzipiórkiem wielkiego króla Indyj. Chodziło o pewien przywilej, którego wartość przedstawiała mniej więcej trzydziestą część daryki. Pierwszy minister Indyj, oraz nasz, podtrzymali godnie prawa swoich panów. Spór zaognił się. Wyprowadzono z obu stron w pole po milionie żołnierzy. Co roku, trzeba uzupełniać tę armię więcej niż czterystoma tysiącami ludzi. Mordy, pożary, spustoszenia mnożą się, świat cierpi a zaciekłość trwa dalej. Nasz pierwszy minister, jak również premier indyjski, oświadczają często że działają jedynie dla dobra ludzkości; oświadczeniu takiemu towarzyszy nieodmiennie zniszczenie kilku miast i splondrowanie kilku prowincyj“.
Nazajutrz, wskutek pogłoski jaka się rozeszła iż pokój jest bliski, generał perski i indyjski czemprędzej wydali sobie bitwę; była niezmiernie krwawa. Babuk patrzał na wszystkie jej błędy i ohydy; był świadkiem manewrów głównych satrapów, którzy czynili co mogli aby narazić na klęskę swego najwyższego wodza. Widział oficerów mordowanych przez własne wojsko; żołnierzy, którzy dorzynali konających towarzyszy, aby z nich zedrzeć jakiś łachman, zakrwawiony, podarty i okryty błotem. Zaszedł do szpitali gdzie pomieszczono rannych; większość z nich ginęła przez nieludzką opieszałość tych właśnie, których król Persyi drogo opłacał za to aby nieśli pomoc. „Sąż-li to ludzie, wykrzyknął Babuk, czy dzikie bydlęta? Och, widzę jasno, że Persepolis będzie zburzone“.
Przejęty tą myślą, zaszedł do obozu Hindusów; zgodnie z obietnicą geniusza, przyjęto go tam równie dobrze jak u Persów; ale ujrzał tam też same wybryki, które poprzednio przejęły go taką grozą. „Ha! rzekł w duchu, jeżeli anioł Ituriel chce wyniszczyć Persów, sprawiedliwość każe by anioł Indyj wytępił również Hindusów“. Poinformowawszy się następnie bliżej o tem co się działo w jednej i drugiej armii, dowiedział się o czynach świadczących o szlachetności, wielkości duszy, ludzkości, które zdumiały go i zachwyciły. „Ludzie, ludzie niepojęci, wykrzyknął, w jaki sposób możecie jednoczyć tyle podłoty i wielkości, tyle cnót i zbrodni?“.
Tymczasem, ogłoszono pokój. Wodzowie obu armij, z których żaden nie odniósł zwycięztwa, ale którzy, wyłącznie dla własnego interesu, przelali krew tylu ludzi, swych bliźnich, udali się, każdy na swój dwór, upominać o nagrodę. Posypały się liczne pisma sławiące pokój i wróżące niechybny powrót cnoty i szczęśliwości na ziemię. „Bogu niech będzie chwała! rzekł Babuk; niewinność i zacność zapanuje w Persepolis; nie będzie zniszczone, jak zamierzali niedobrzy geniusze: spieszmy tedy bez zwłoki ujrzeć tę stolicę Azyi“.
Przybył do tego ogromnego miasta przez starożytne przedmieście[71], o wyglądzie nawskróś barbarzyńskim, rażącym oczy gminnością i plugastwem. Cała ta część miasta mocno trąciła wiekiem w którym ją zbudowano; mimo bowiem uporu ludzi aby wychwalać wszelką starożytność kosztem współczesności, trzeba przyznać, że, w każdym rodzaju, pierwsze próby są zawsze nieokrzesane.
Babuk wmięszał się w ciżbę ludu, w której obie płcie zdawały się rywalizować co do niechlujstwa i szpetoty. Ciżba ta tłoczyła się z ogłupiałemi minami do obszernego i posępnego budynku. Widząc ustawny zgiełk i ruch w tem miejscu, widząc osoby płacące za to aby mieć prawo usiąść, Babuk mniemał iż znajduje się na targu gdzie sprzedaje się słomiane krzesła. Niebawem zauważył, że wiele kobiet przyklęka, udając iż patrzą niezwruszenie przed siebie a zerkając, w istocie, na mężczyzn na boki; poznał tedy że jest w świątyni. Ostre, chrypliwe, dzikie, fałszywe głosy, napełniały sklepienie nieharmonijnymi dźwiękami, sprawiającymi toż samo wrażenie, co głos dzikich osłów, kiedy, na równinach Piktawii, odpowiadają na sygnał zwołującego je rożka. Babuk zatkał sobie uszy; ale tem skwapliwiej gotów był zatkać sobie i oczy i nos, kiedy ujrzał jak wchodzą do świątyni robotnicy ze szczypcami i łopatkami. Poruszyli wielki kamień, rozrzucili na prawo i lewo ziemię z której wydzielały się cuchnące wyziewy; następnie, złożono w tym otworze umarłego i przykryto go tymże kamieniem. „Jakto! wykrzyknął Babuk, te ludy grzebią zmarłych w tem samem miejscu, w którem uwielbiają bóstwo! Jakto! świątynie ich są wyścielone trupami? Nie dziwię się już zaraźliwym chorobom, które tak często nawiedzają Persepolis. Zgnilizna umarłych, a także zaduch tylu żywych, zgromadzonych i ściśniętych na jednem miejscu, zdolne są zatruć całą kulę ziemską. Ach! cóż za plugawe miasto, to Persepolis! Widocznie aniołowie chcą je zniszczyć, aby zbudować od nowa inne, piękniejsze, i zaludnić je mieszkańcami mniej niechlujnymi i śpiewającymi mniej fałszywie. Opatrzność może mieć swoje racye; nie hamujmy jej biegu“.
Tymczasem, słońce zbliżało się do szczytu swej drogi. Babuk zaproszony był na obiad na drugi koniec miasta, do pewnej damy, do której mąż jej, oficer w armii, dał mu listy. Przeszedł się najpierw nieco po Persepolis; ujrzał inne świątynie, piękniejsze i ozdobniejsze, napełnione wykwintną publicznością i brzmiące wyborną muzyką. Zauważył studnie publiczne, które, mimo że źle umieszczone, uderzały wzrok swą pięknością; place, gdzie zdawali się oddychać w bronzie najlepsi z dawnych władców Persyi; inne place, gdzie słychać było lud wołający: „Kiedyż ujrzymy naszego ukochanego pana?“ Podziwiał pyszne mosty, wspaniałe i wygodne wybrzeża, pałace ciągnące się po prawej i lewej stronie; olbrzymi dom[72], gdzie tysiące starych żołnierzy, kalekich ale zwycięzkich, składało codziennie hołd Bogu hufców. Zaszedł wreszcie do owej damy, która czekała go z obiadem, w salonie pełnym wytwornego towarzystwa. Dom był schludny i strojny, posiłek doskonały, gospodyni młoda, piękna, dowcipna, uprzejma, towarzystwo godne pani domu; toteż, Babuk powtarzał w duchu co chwilę; „Anioł Ituriel chyba żarty stroi, aby chcieć zniszczyć tak urocze miasto“.
W śród tego Babuk zauważył, iż pani domu, która zrazu żądała czule nowin o mężu, rozmawia, pod koniec obiadu, czulej jeszcze z pewnym młodym magiem. Ujrzał, jak pewien sędzia, w obecności żony, zaleca się dość natarczywie do młodej wdówki; wdowa, pełna pobłażania, okoliła jedną ręką szyję dygnitarza, podczas gdy drugą podawała siedzącemu obok urodziwemu i skromnemu młodzieńcowi. Sędzina wcześniej podniosła się od stołu, aby pomówić, w sąsiednim pokoju, ze swym spowiednikiem, który nieco spóźnił się na obiad. Spowiednik, człowiek pełen wymowy, roztrząsał jej sumienie z taką gwałtownością i namaszczeniem, że, za powrotem, dama miała wilgotne oczy, rozpalone policzki, niepewny chód, głos drżący.
Wówczas, Babuk zaczął się obawiać że geniusz Ituriel ma słuszność. Dzięki talentowi, z jakim umiał jednać sobie zaufanie, stał się, jeszcze tego dnia, powiernikiem pani domu. Wyznała mu skłonność swoją dla młodego maga, i upewniła, że we wszystkich domach Persepolisu znajdzie podobne stosunki. Babuk osądził iż takie społeczeństwo nie może trwać: że zazdrość, niezgoda, zemsta muszą raz po raz okrywać żałobą wszystkie domy; te łzy i krew muszą tam płynąć codziennie; że, z pewnością, mężowie zabijają gachów żoninych, lub też znajdują śmierć z ich ręki; że wreszcie Ituriel uczyni bardzo dobrze, niszcząc, od jednego zamachu, miasto pogrążone w nałogowym nierządzie.
Podczas gdy Babuk tonął w tych żałosnych myślach, zjawił się u drzwi poważny człowiek, w czarnym płaszczu, i zażądał pokornie rozmowy z młodym dygnitarzem. Ten, nie wstając, nie patrząc nań, z wyniosłą i z roztargnioną twarzą, wręczył mu jakieś papiery i odprawił go. Babuk spytał kto był ów człowiek. Pani domu rzekła pocichu: „To jeden z najlepszych adwokatów w mieście; będzie już pięćdziesiąt lat jak studyuje prawo. Ten pan, który ma lat ledwie dwadzieścia pięć i jest satrapą prawa[73] od dwóch dni, polecił mu sporządzić wyciąg z procesu, który ma sądzić jutro, a którego jeszcze nie rozpatrzył. — Ów młody trzpiot roztropnie sobie poczyna, rzekł Babuk, iż zasięga rady poważniejszych; ale, dlaczegóż samego starca raczej nie uczyniono sędzią? — Żartuje pan! odpowiedziała dama; nigdy ludzie, którzy posiwieli na pracowitych i podrzędnych stanowiskach, nie dochodzą do dygnitarstw. Ten młody człowiek posiadł wysoki urząd, ponieważ ma odpowiednio bogatego ojca; prawo wymierzania sprawiedliwości kupuje się tu jak folwark. — O obyczaje! o nieszczęśliwe miasto! wykrzyknął Babuk; to już szczyt nadużycia. Niewątpliwie ci, którzy nabyli prawo sądzenia, sprzedają swoje wyroki: wszędzie widzę tu jeno otchłań nieprawości“.
Gdy tak dawał wyraz swej boleści i zdumieniu, młody wojownik, który wrócił tegoż samego dnia z pola; rzekł: „Dlaczego pan jesteś przeciwny, aby kupowano urzędy sędziowskie? toć ja, tak samo, kupiłem prawo narażania się na śmierć na czele dwóch tysięcy ludzi którymi dowodzę. Kosztowało mnie, w tym roku, czterdzieści tysięcy złotych daryków, iż mogłem, przez trzydzieści nocy z rzędu, spać na ziemi w czerwonym kubraku, i że, następnie, dostałem dwa tęgie postrzały z łuku, które czuję jeszcze. Jeżeli ja się rujnuję, aby służyć cesarzowi perskiemu, którego nigdy nie widziałem na oczy, satrapa sędziowskiego stolca może coś zapłacić za tę przyjemność, aby przyjmować na posłuchaniu panów procesowiczów“. Babuk, oburzony, nie mógł się wstrzymać, aby w duszy nie potępić kraju gdzie puszcza się na handel godności władców pokoju i wojny; wyciągnął pospieszny wniosek, że ludzie muszą tu nie mieć pojęcia o wojnie i o prawach, i że, gdyby nawet Ituriel nie wytępił tych ludów, zginęłyby one same, a to wskutek opłakanych rządów.
Babuk utwierdził się jeszcze w swem mniemaniu na widok nowoprzybyłego grubasa, który, pozdrowiwszy poufale całe zgromadzenie, zbliżył się do młodego oficera i rzekł: „Nie mogę panu pożyczyć więcej niż pięćdziesiąt tysięcy daryków; na honor, wszystkie cła cesarstwa przyniosły mi w tym roku ledwie trzysta tysięcy“. Babuk zapytał, kto jest ów człowiek który się skarży na tak mały zarobek; dowiedział się, iż istnieje w Persepolis czterdziestu takich plebejskich królów, którzy dzierżawią całe państwo perskie i oddają zeń cośniecoś monarsze“.
Po obiedzie, Babuk udał się do jednej z najwspanialszych świątyń w mieście; usiadł wśród gromadki osób, przybyłych tam dla zabicia czasu. Na wysokiem wzniesieniu pojawił się mag i długo mówił o występku i cnocie. Mag ów podzielił na kilka części to, czego wcale nie było potrzeba dzielić; dowiódł metodycznie rzeczy nawskróś jasnych; pouczył o wszystkiem co było dobrze wiadome. Miotał się, krzyczał, palił na zimno, i wyszedł zlany potem i zziajany. Wówczas, zgromadzeni obudzili się z drzemki, z przeświadczeniem iż wysłuchali wielce budującej nauki. Babuk rzekł: „Oto, zaiste, człowiek, który dołożył wszelkich starań aby na śmierć zanudzić paruset współbliźnich; ale intencye miał dobre; to nie byłaby racya aby zniszczyć Persepolis“.
Stamtąd, zaprowadzono go na uroczystość publiczną, powtarzającą się codziennie; odbywała się w rodzaju bazyliki, w głębi której widać było pałac. Najpiękniejsze obywatelki Persepolis, najznaczniejsi satrapi usadowieni w pięknym ordynku, tworzyli widowisko tak piękne, że Babuk myślał zrazu iż na tem polega cała uroczystość. Niebawem, ukazało się, w przedsionku pałacu, parę osób, wyglądających na królów i królowe. Mowa ich była bardzo różna od gwary ludu; miarowa, harmonijna i podniosła. Nikt nie spał, słuchano w głębokiej ciszy, przerywanej jedynie oznakami wzruszenia i podziwu. Powinność królów, miłość cnoty, niebezpieczeństwa namiętności odmalowane były w tak żywych i wzruszających rysach, iż Babuk nie mógł się wstrzymać od łez. Był przekonany, że ci bohaterowie i bohaterki, ci króle i królowe, przemawiający tak wzniośle, to są kaznodzieje cesarstwa. Miał zamiar nawet zachęcić Ituriela aby się tam wybrał, pewny iż takie widowisko pojednałoby go na zawsze z miastem.
Po skończeniu uroczystości, Babuk zapragnął ujrzeć główną królowę, która wygłosiła, w tym pięknym pałacu, tak szlachetne i czyste nauki. Kazał się zaprowadzić przed jej majestat; zawiedziono go schodkami na drugie piętro, gdzie, w licho umeblowanym pokoju, ujrzał równie licho odzianą kobietę. Na jego widok, rzekła szlachetnym i patetycznym tonem: „Rzemiosło które uprawiam nie daje mi tyle aby wyżyć; z łaski jednego z książąt których oto widziałeś, zostanę niebawem matką; nie mam pieniędzy na połóg, a bez pieniędzy niema się prawa rodzić“. Babuk dał jej sto złotych daryków, myśląc: „Gdyby tylko tyle było złego w tem mieście, Ituriel nie miałby znów o co tak bardzo się gniewać“.
Stamtąd, udał się do sklepów z przedmiotami bezpożytecznego wykwintu i zbytku. Pewien niegłupi człowiek, z którym zawarł znajomość, służył mu za przewodnika. Babuk zakupił co mu wpadło w oko; obsłużono go wielce uprzejmie, licząc towar o wiele wyżej wartości. Skoro znaleźli się w domu, przyjaciel zwrócił mu uwagę jak bardzo go oszukano. Babuk zapisał na swoich tabliczkach imię kupca, aby go zalecić Iturielowi w dzień pokarania miasta. Podczas gdy pisał, ktoś zapukał do drzwi; byłto tenże sam kupiec; odnosił sakiewkę, którą Babuk zapomniał na ladzie sklepowej. „Jak to możliwe, wykrzyknął Babuk, by człowiek, który oto okazuje się tak szlachetnym i rzetelnym, nie miał wprzódy wstydu sprzedać mi tych fatałachów cztery razy wyżej wartości? — Niema w tem mieście ani jednego wybitniejszego kupca, odpad pryncypał, któryby tak samo nie odniósł panu zgubionej sakiewki. Ale oszukano pana, mówiąc ze sprzedałem ci towar cztery razy powyżej wartości: sprzedałem dziesięć razy drożej. Jestto tak dalece prawdą, iż gdybyś, za miesiąc, zechciał go odprzedać, nie otrzymałbyś ani dziesiątej części ceny. I to jest zupełnie słuszne; wszakci to przelotne upodobanie publiczności stanowi cenę tych błahostek; kapryś ten wyżywia stu robotników których zatrudniam; on-to daje mi piękny dom, wygodny pojazd, konie; on podsyca przemysł, utrzymuje smak, krążenie dóbr i dostatek. Sprzedaję sąsiednim narodom też same drobnostki jeszcze drożej niż tobie, i przez to jestem użytecznym państwu“.
Babuk, podumawszy nieco, wymazał imię kupca ze swych tabliczek. „Ostatecznie bowiem, pomyślał, przedmioty zbytku znajdują się w obfitości jedynie wówczas, kiedy wszystkie użyteczne sztuki posiadają zbyt i kiedy naród jest liczny i dostatni. Ituriel wydaje mi się nieco zbyt surowy“.
Bardzo niepewny co ma myśleć o Persepolis, Babuk postanowił odwiedzić magów i uczonych. „Jedni (rozumował) zgłębiają wiedzę, drudzy religię; ci może tedy okupią błędy reszty ludu“. Zaraz następnego ranka udał się do kolegium magów. Archimandryta wyznał mu, iż posiada sto tysięcy talarów dochodu, z tego tytułu iż uczynił ślub ubóstwa; jak również wykonywa dość rozległą władzę, na mocy ślubu pokory; poczem, oddał Babuka w ręce młodego braciszka, iżby go oprowadził wszędzie jak należy“.
Podczas gdy braciszek pokazywał Babukowi wspaniałości tego domu pokuty, rozeszła się pogłoska, iż przybył on aby zreformować wszystkie te przybytki. Natychmiast, każdy klasztor pospieszył z odpowiednim memoryałem; wszystkie zaś przemawiały w tym duchu: „Zachowaj nasz zakon, a zniszcz wszystkie inne“. Gdyby sądzić z apologii jaką każde wygłaszało na własną korzyść, stowarzyszenia te były wszystkie potrzebne; wedle brzmienia wzajemnych oskarżeń, zasługiwały wszystkie na unicestwienie. Podziwu godnem jest, iż nie było ani jednego, któreby, dla umoralnienia świata, nie żądało panowania nad nim. Następnie, zjawił się jakiś człeczyna, coś w rodzaju pół-maga, i rzekł: „Są znaki, iż dzieło niebawem się spełni, albowiem Zerdust[74] powrócił na ziemię. Małe dziewczynki głoszą proroctwa, każąc się szczypać szczypczykami z przodu, a ćwiczyć rzemieniem z tyłu. Jasnem jest że świat się ma ku końcowi; czy nie mógłbyś, nim ten piękny dzień nastąpi, wziąć nas w obronę przeciw wielkiemu Lamie? — Jaklo, rzekł Babuk, przeciw najwyższemu kapłanowi-królowi, który rezyduje w Tybecie? — Tak, odparł półmag z zaciętym uśmieszkiem, przeciw niemu. — Wydajecie[75] mu tedy wojnę; macież choć wojsko? — Nie, odparł; ale napisaliśmy przeciw niemu kilka tysięcy grubych ksiąg których nikt nie czyta, i tyleż broszurek które dajemy do czytania kobietom. Zaledwie że słyszał o nas: skazał nas poprostu na zagładę, tak jak pan domu nakazuje, aby obrano z gąsienic drzewa w ogrodzie“. Babuk zadrżał nad szaleństwem tych ludzi, którzy z zawodu uprawiali mądrość; nad intrygami tych, którzy wyrzekli się świata; nad ambicyą, chciwością i pychą tych, którzy głosili wyrzeczenie i pokorę. Ostatecznie, uznał, iż Ituriel ma słuszne przyczyny aby wytępić całe to nasienie.
Wróciwszy do domu, posłał do księgarni po nowe książki, aby ukoić swe troski; oraz zaprosił na obiad paru uczonych, aby się rozerwać. Przyszło ich dwa razy więcej niż pragnął, niby osy znęcone miodem. Pasorzyty te jadły i gadały z niesłychanym pośpiechem. Chwalili dwa rodzaje osób: umarłych i samych siebie, nigdy zaś swoich współczesnych, wyjąwszy pana domu. Jeżeli któryś powiedział coś dowcipnego, inni spuszczali oczy i gryźli wargi z żalu że nie oni. Byli mniej obłudni niż magowie, ponieważ nie mieli tak ambitnych celów. Każdy z nich marzył jedynie o posadzie lokaja i o reputacyi wielkiego człowieka; rzucali sobie wzajem w twarz obelgi, które uważali za wytwór dowcipu. Zasłyszeli już conieco o misyi Babuka. Jeden prosił go pocichu o zniweczenie autora który nie dosyć go chwalił przed pięciu laty; inny domagał się zagłady obywatela który się nie śmiał na jego komedyach; trzeci prosił o wytracenie akademii, ponieważ nie mógł się wcisnąć w jej grono. Gdy obiad się skończył, każdy z pasożytów oddalił się sam, ponieważ nie było w całej zgrai dwóch ludzi którzyby się mogli znosić, ani zgoła mówić do siebie gdzieindziej niż u bogaczy cierpiących ich u swego stołu. Babuk osądził, iż nie byłoby wielkiej szkody, gdyby to robactwo zginęło w ogólnem spustoszeniu.
Skoro się ich pozbył, zabrał się do czytania nowych książek. Poznał w nich ducha swoich współbiesiadników. Oburzeniem napełniły go zwłaszcza owe gazetki będące organem potwarzy; te archiwa złego smaku, dyktowane przez głód, zawiść i nikczemność; bezwstydne satyry, w których oszczędza się sępa a rozszarpuje gołębia; romanse pozbawione wyobraźni, ozdobione portretami kobiet, których autor nie widział na oczy.
Rzucił w ogień wszystkie te ohydne piśmidła i wyszedł aby zażyć wieczornej przechadzki. Przedstawiono go sędziwemu pisarzowi, który nie przybył pomnożyć liczby pasożytów. Literat ten unikał stale ciżby, znał ludzi, stykał się z nimi w miarę potrzeby i udzielał się z umiarkowaniem. Babuk zwierzył mu z boleścią refleksye nad tem co widział i czytał.
„Czytałeś pan rzeczy niegodne tego zaszczytu, rzekł uczony pisarz; ale, we wszystkich czasach, ziemiach i rodzajach, od złego się roi, a dobre jest rzadkie. Gościłeś w swoim domu samą zakałę pismactwa, ponieważ, we wszystkich zawodach, to co najmniej jest godne pokazywać się na oczy, to właśnie ciśnie się z największym bezwstydem. Prawdziwi mędrcy żyją między sobą, zdala od świata i zacisznie; są jeszcze śród nas ludzie i książki godne twej uwagi“. Podczas gdy tak mówił, przyłączył się do nich inny pisarz; rozmowa która się zadzierżgnęła była tak miła i pouczająca, tak wznosząca się ponad przesądy i tak zgodna z cnotą, iż Babuk przyznał że jeszcze nie słyszał nic podobnego. „Oto ludzie, mówił po cichu, których anioł Ituriel nie odważy się tknąć, chyba że zechce być bardzo niesprawiedliwy“.
Pojednawszy się z uczonymi, Babuk dąsał się jeszcze ciągle na resztę narodu. „Jesteś pan cudzoziemcem, odparł mędrzec, wysłuchawszy jego zarzutów; nadużycia ciskają ci się w oczy, dobro zaś, które jest ukryte i które wynika niekiedy z samychże nadużyć, uchodzi twemu wzrokowi“. Wówczas, dowiedział się, iż, między pisarzami tego kraju, znalazłoby się paru, którzy nie byli zawistni, i że nawet między magami istnieją ludzie cnotliwi. Pojął wreszcie, iż te wielkie ciała, które, ścierając się, zdawały się gotować wspólną swą zagładę, były to, w gruncie rzeczy, zbawienne instytucye; że każde stowarzyszenie magów było wędzidłem dla swoich rywali; że, jeśli ci współzawodnicy różnili się w pewnych mniemaniach, głosili wszyscy tę samą moralność, pouczali lud i żyli w posłuszeństwie dla praw; podobnie jak owi preceptorowie, którzy czuwają nad pacholęciem, podczas gdy głowa domu czuwa nad nimi samymi. Zbliżył się z wieloma z nich i ujrzał dusze wręcz niebiańskie. Dowiedział się nawet, iż, między szaleńcami chcącymi toczyć wojnę z Wielkim Lamą, zdarzali się bardzo wielcy ludzie. Doszedł wreszcie do wniosku, iż z obyczajami W Persepolis może być snadnie tak jak z budowlami, z których jedne wydały mu się godne politowania, drugie zaś pogrążyły go w zachwycie.
Babuk rzekł do uczonego: „Pojmuję bardzo dobrze, iż ci magowie których uważałem za tak niebezpiecznych, są, w rzeczy, bardzo użyteczni, zwłaszcza gdy roztropny rząd nie pozwala im nabrać zbyt wielkiego wpływu. Ale przyznasz bodaj, iż wasi młodzi dostojnicy, którzy kupują fotel sędziowski z chwilą gdy nauczyli się dosiadać konia, muszą roztaczać w trybunałach śmieszną wręcz zarozumiałość, oraz wydawać najopaczniejsze wyroki. Lepiej byłoby z pewnością oddać te stanowiska bezpłatnie starym kauzyperdom, którzy strawili życie całe na zgłębianiu prawa“.
Uczony odparł: „Widziałeś armię, zanim przybyłeś do Persepolis; wiesz, że młodzi oficerowie biją się bardzo dobrze, mimo że kupili swoje stopnie; przekonasz się może, że młodzi sędziowie też nie wyrokują źle, mimo iż zapłacili za prawo sądzenia“.
Zaprowadził go nazajutrz do wielkiego trybunału, gdzie oczekiwano właśnie jakiegoś ważnego wyroku. Sprawa była znana całemu światu. Wszyscy starzy adwokaci, którzy zabierali głos, chwiali się w swoich zdaniach; przytaczali sto praw z których żadne nie przystawało ściśle do kwestyi; rozpatrywali rzecz ze stu stron, z których żadna nie jawiła jej w prawdziwem świetle. Sędziowie rozstrzygnęli sprawę spieszniej, niż adwokaci zdołali sformułować swoje wątpienia. Sąd ich był prawie jednogłośny; osądzili dobrze, ponieważ kierowali się światłem rozsądku; tamci zaś chybiali w swoich wywodach, ponieważ radzili się jedynie książek.
Babuk doszedł do wniosku, że nadużycia mogą zawierać nieraz bardzo dobre rzeczy. Tegoż samego dnia, spostrzegł, że bogactwa finansistów, które go tak oburzyły, mogą wydać wyborny skutek: kiedy cesarz zapotrzebował pieniędzy, znalazł, dzięki ich pośrednictwu, w jednej godzinie tyle, ile nie byłby wydobył ani w pół roku zwykłą drogą. Babuk ujrzał, iż te ciężkie chmury spęczniałe rosą ziemi oddają jej w postaci dżdżu to co od niej otrzymały. Pozatem, synowie tych nowych ludzi, często lepiej wychowani niż potomkowie najstarszych rodzin, przewyższali ich nieraz wartością; to bowiem iż ktoś miał ojcem dobrego rachmistrza, nie przeszkadza aby był dobrym sędzią, dzielnym żołnierzem, biegłym mężem stanu.
Nieznacznie, Babuk zaczynał łagodniej patrzyć na chciwość finansisty, który, w gruncie, nie jest bardziej chciwy niż inni ludzie, a jest potrzebny dla państwa. Usprawiedliwiał szaleństwo, które każe się ludziom rujnować aby kupić prawo sądzenia i bicia się, skoro to szaleństwo wydaje wielkich sędziów i bohaterów. Darował zawiść uczonych, pośród których znajdowali się ludzie niosący istotne światło; pogodził się z magami, pełnymi ambicyi i intrygi, wśród których więcej było jednak wielkich cnót niżeli drobnych przywar. Mimo to, wiele miał jeszcze zarzutów, zwłaszcza co do wybryków dam; klęski zaś, które musiały być ich następstwem, przejmowały go niepokojem i grozą.
Pragnąc poznać kolejno wszystkie kondycye ludzkie, Babuk kazał się zaprowadzić do ministra; ale drżał ciągle w drodze, aby mąż jaki nie zamordował żony w jego oczach. Przybywszy do męża stanu, czekał dwie godziny w przedpokoju zanim go oznajmiono, drugie zaś dwie jeszcze skoro to nastąpiło. Oczywiście, w czasie tej zwłoki, obiecywał sobie pilnie zalecić Iturielowi i ministra i jego butnych odźwiernych. Przedpokój pełen był dam wszelkich szczebli, magów wszelakiej maści, sędziów, kupców, oficerów, bakałarzy; wszyscy skarżyli się na ministra. Skąpiec i lichwiarz mówili: „To pewna, iż ten człowiek łupi prowincye“; chimeryk zarzucał mu kapryśność usposobienia; rozkosznik mówił: „Myśli jeno o swoich przyjemnościach“. Intrygant pocieszał się, iż niebawem, królestwo dostanie młodszego ministra.
Babuk słuchał ich rozmów, i, mimowoli, powiadał sobie w duchu: „Oto, zaiste, szczęśliwy człowiek: wszyscy wrogowie znajdują się w jego przedpokoju; miażdży władzą tych którzy mu zazdroszczą; widzi u swoich stóp tych którzy go nienawidzą“. Dostał. się wreszcie do ministra; ujrzał przygarbionego starca[76], zgiętego pod ciężarem spraw i wieku, ale rzeźkiego jeszcze i pełnego ducha.
Babuk spodobał mu się, on zaś sam wydał się Babukowi nawskróś godnym człowiekiem. Rozmowa zeszła na poufniejsze tory. Minister wyznał, że jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym; uchodzi za bogatego, a jest biedny; przypisują mu wszechpotęgę, każdy zaś jego plan spotyka się z oporem; ci, których zobowiązał, okazują się zawsze niewdzięcznikami, i, w ciągu czterdziestu lat ustawnej pracy, policzyć mógłby jaśniejsze nieco chwile. Babuk rozczulił się, i pomyślał, że, jeżeli ten człowiek popełnił jakie błędy i jeżeli anioł Ituriel chce go ukarać, nie trzeba go zgładzać, jeno zostawić na stanowisku.
Podczas gdy Babuk rozmawiał z ministrem, wchodzi piękna dama, u której był swego czasu na obiedzie; w oczach jej i na czole można było wyczytać objawy boleści i gniewu. Wybuchnęła przeciw ministrowi potokiem wymówek, zalała się łzami; rozwiodła się w gorzkich skargach, iż mężowi jej odmówiono miejsca, do którego urodzenie dawało mu prawo, a które sobie zasłużył przez rany i służby. Przemawiała z taką siłą, włożyła tyle wdzięku w swoje skargi, unicestwiła zarzuty z taką zręcznością, podkreśliła racye tak wymownie, iż, nim opuściła pokój ministra, los męża był zapewniony.
Babuk podał jej rękę: „Czy to możebne, pani, abyś sobie zadawała tyle trudu dla człowieka, którego nie kochasz i z którego strony wszystkiego możesz się obawiać? — Nie kocham! wykrzyknęła: wiedz pan, że mój mąż jest najlepszym przyjacielem jakiego mam na świecie, i niema rzeczy, którejbym dlań nie poświęciła, wyjąwszy mego kochanka; tak samo on, wszystko uczyniłby dla mnie, prócz tego by miał się rozstać ze swą przyjaciółką. Zapoznam z nią pana: to urocza osoba, pełna dowcipu, przytem najzacniejszy charakter pod słońcem. Umówiłyśmy się dziś na wieczerzę wraz z mężem i moim młodym magiem; przyjdź pan podzielić naszą radość“.
Dama zawiodła Babuka do siebie. Mąż, który przybył z obozu pogrążony w boleści, powitał żonę z wybuchami wdzięczności i wesela: ściskał kolejno żonę, kochankę, młodego maga i Babuka. Zgoda, wesołość, dowcip i wdzięk były duszą wieczerzy. „Dowiedz się pan, rzekła piękna gospodyni domu, że osoby, które świat nazywa niekiedy niegodnemi kobietami, mają prawie zawsze zalety bardzo godnego człowieka; aby zaś przekonać się o tem, pójdź jutro ze mną na obiad do pięknej Teony[77]. Stare westalki szarpią ją tu i ówdzie; ale to pewna, iż robi więcej dobrego, niż one wszystkie razem. Nie popełniłaby najlżejszej niesprawiedliwości, bodaj dla największej korzyści; kochankowi swemu daje najszlachetniejsze rady; zajęta jest jedynie jego chlubą. Zarumieniłby się wobec niej, gdyby pominął jakąś sposobność uczynienia czegoś dobrego; nic bowiem skuteczniej nie zagrzewa do cnotliwych czynów, jak kiedy, za sędziego i świadka postępowania, ktoś ma kochankę, której pragnie pozyskać szacunek“.
Babuk nie omieszkał stawić się na wezwanie. Ujrzał dom, w którym władały wszystkie rozkosze. Teona królowała nad niemi; do każdego umiała przemówić jego własnym językiem. Wrodzony jej dowcip tchnął miłą swobodę w dowcip drugich; czarowała niemal bez wiedzy i chęci; była równie urocza jak dobroczynna; wreszcie, co pomnażało cenę wszystkich przymiotów, była piękna.
Babuk, mimo iż Scyta i ambasador anioła, spostrzegł się, iż, gdyby dłużej pozostał w Persepolis, zapomniałby o Iturielu dla Teony. Przywiązał się do miasta, którego lud był grzeczny, ludzki i dobroczynny, mimo że lekki, skłonny do obmowy i pełen próżności. Lękał się, aby Persepolis nie skazano na zniszczenie; lękał się nawet rachunku jaki miał złożyć.
Oto, jak wziął się do rzeczy, aby zdać ten rachunek. Najlepszemu złotnikowi w mieście kazał sporządzić posążek, złożony z wszelakich metali, kruszców i kamieni, naprzemian kosztownych i lichych; zaniósł go Iturielowi: „Czy stłuczesz, rzekł, ten ładny posążek, dlatego że nie wszystko jest w nim złotem i dyamentem?“ Ituriel zrozumiał w pół słowa; poniechał nawet myśli o poprawie Persepolis, i zgodził się zostawić świat jak się toczy; albowiem, rzekł, jeżeli nie wszystko jest dobre, wszystko jest znośne. Zostawiono tedy Persepolis przy życiu, Babuk zaś bynajmniej się nie skarżył; nie tak zgoła jak ów Jonasz, który pogniewał się iż nie zburzono Niniwy. Ale, kiedy kto przeżył trzy dni w brzuchu wieloryba, nie może być w równie dobrym humorze, co kiedy czas spędził w operze, w komedyi, i wieczerzał w miłem towarzystwie.
Spotkałem, w ciągu mych podróży, starego bramina, człowieka pełnego roztropności, nader bystrego umysłu i wielce uczonego. Co więcej, był bogaty, a, tem samem, jeszcze mądrzejszy; mając bowiem wszystkiego poddostatkiem, nie potrzebował nikogo oszukiwać. Dom jego prowadziły bardzo składnie trzy piękne żony, które, na wyprzódki, starały mu się przypodobać; kiedy zaś bramin nie bawił się z kobietami, zajmował się filozofowaniem.
W pobliżu jego domu, który był piękny, strojny i otoczony uroczymi ogrodami, mieszkała stara Hinduska, bigotka, głupia i dosyć biedna.
Bramin ozwał się pewnego dnia: „Chciałbym się nigdy nie urodzić“. Spytałem dlaczego. Odparł: „Studyuję od czterdziestu lat, i widzę, iż mogę uważać tych czterdzieści lat za stracone; pouczam innych, a sam nie wiem nic; stan ten rodzi we mnie tyle upokorzenia i niesmaku, że życie wprost mi obrzydło. Urodziłem się, żyję w czasie, a nie wiem co to czas. Znajduję się w punkcie pomiędzy dwiema wiecznościami, a nie mam żadnego pojęcia o wieczności. Stworzony jestem z materyi; myślę, a nigdy nie zdołałem rozeznać tego co wytwarza myśl; nie wiem, czy pojmowanie jest we mnie prostą własnością, jak chodzenie, trawienie, i czy myślę głową tak jak biorę rękami. Nietylko zasada mojej myśli jest mi nie znana, ale zasada moich ruchów również jest dla mnie ukryta; nie wiem dlaczego istnieję. Tymczasem, zasypują mnie codziennie pytaniami co do wszystkich tych punktów; trzeba odpowiadać; nie mam nic rozsądnego do powiedzenia; gadam wiele, i, kiedy skończę mówić, doznaję uczucia pomięszania i wstydu za samego siebie.
„Gorzej jeszcze o wiele, kiedy mnie pytają czy Brama począł się z Wisznu, czy też obaj są wieczni. Bóg mi świadkiem, nie mam o tem najmniejszego pojęcia; widać to z moich odpowiedzi. „Ach, wielebny ojcze, powiadają; poucz nas, czem się dzieje iż zło zalewa całą ziemię“. Jestem w równym kłopocie jak ci którzy pytają mnie o to; tłómaczę im niekiedy, że wszystko dzieje się jak najlepiej: ale, ci, których spotkała ruina lub kalectwo na wojnie, nie chcą w to wierzyć, ani ja też nie. Chowam się do domu, przygnieciony własną ciekawością i niewiedzą. Czytam dawne księgi, ale one zdwajają jeszcze ciemności wkoło mnie. Zwracam się do innych braminów; jedni odpowiadają że trzeba używać życia i drwić sobie z ludzi; inni mniemają, iż wiedzą coś i gubią się w niedorzecznych rojeniach; wszystko to wzmaga jeno bolesne uczucie jakiego doświadczam. Blizki jestem niekiedy rozpaczy, kiedy myślę, iż, po wszystkich dociekaniach, nie wiem ani skąd się biorę, ani czem jestem, ani dokąd pójdę, ani co się ze mną stanie“.
Stan tego zacnego męża obudził we mnie prawdziwe współczucie, jako iż był to człowiek nad wyraz rozsądny i najlepszej wiary. Zrozumiałem, że, im więcej posiadał światła w głowie a uczucia w sercu, tem bardziej był nieszczęśliwy.
Tegoż samego dnia, spotkałem staruszkę, sąsiadkę dobrego bramina: zapytałem, czy martwi ją niekiedy, iż nie wie jakiej przyrody jest jej dusza. Nie zrozumiała nawet pytania: nie zastanawiała się nigdy, ani przez chwilę w życiu, nad sprawami które dręczyły bramina. Wierzyła z całego serca w metamorfozy Wisznu; i, byleby miała, od czasu do czasu, wodę z Gangesu aby się opłukać, uważała się za najszczęśliwszą z kobiet.
Uderzony szczęściem tej biednej istoty, wróciłem do filozofa i rzekłem: „Czy nie wstyd ci być nieszczęśliwym, podczas gdy tuż pod twoim domem znajduje się stary bezduszny grat, który nie myśli o niczem i żyje zadowolony? — Masz słuszność, odpowiedział; powtarzałem sobie po sto razy, że byłbym szczęśliwy, gdybym był równie tępy jak moja sąsiadka, a mimo to, nie chciałbym takiego szczęścia“.
Ta odpowiedź bramina sprawiła na mnie głębsze wrażenie niż wszystko inne: wszedłem sam w siebie, i dostrzegłem, iż, w istocie, nie chciałbym być szczęśliwym, pod warunkiem iż będę głupcem.
Zwróciłem się z tą kwestyą do filozofów, którzy podzielili moje zdanie. „A jednak, rzekłem, istnieje jakaś osobliwa sprzeczność w tym sposobie myślenia: ostatecznie bowiem, o cóż chodzi? o to, aby być szczęśliwym. Cóż znaczy, czy się jest rozumnym czy głupcem? Więcej jeszcze: ci, którzy są zadowoleni ze swego istnienia, są zupełnie pewni że są zadowoleni; ci, którzy rozumują, nie są równie pewni że dobrze rozumują. Jasnem jest tedy, mówiłem, że byłoby wskazanem zgodzić się na wyzucie z rozsądku, o ile tylko ten rozsądek staje się źródłem udręczeń“. Wszyscy podzielili moje zdanie, ale, mimo to, nie znalazłem nikogo ktoby się chciał zgodzić na zamianę i stać się głupcem aby być szczęśliwym. Wywnioskowałem stąd, iż, jeżeli przywiązujemy wagę do szczęścia, więcej jeszcze przywiązujemy jej do rozumu.
Bądź co bądź, zastanowiwszy się gruntownie, zdaje się że przekładać rozum nad szczęście dowodzi wielkiego nierozsądku. W jaki sposób wytłómaczyć tedy tę sprzeczność? jak wszystkie inne. Możnaby o tem wiele mówić.
Na jednej z planet kręcących się dokoła gwiazdy imieniem Syryusz, żył pewien młody człowiek, bardzo rozgarnięty, którego miałem zaszczyt poznać w czasie ostatniej podróży jaką podjął na nasze mrowisko. Nazywał się Mikromegas, które to imię bardzo jest właściwe dla wszystkich wielkości. Miał ośm mil wysokości; przez ośm mil, rozumiem dwadzieści cztery tysiące kroków geometrycznych, po pięć stóp każdy.
Ten i ów z geometrów, ludzi niezwykle użytecznych ludzkości, weźmie natychmiast pióro do ręki, i wykryje, iż, skoro p. Mikromegas, mieszkaniec sfery Syryusza, liczy, od głowy do nóg, dwadzieścia cztery tysiące kroków, co czyni sto dwadzieścia tysięcy stóp królewskich, my zaś, mieszkańcy ziemi, liczymy tylko pięć stóp, a nasza ziemia ma dziesięć tysięcy mil obwodu, znajdzie, powiadam, iż glob, który go wydał, musi bezwarunkowo posiadać ściśle dwadzieścia jeden milionów sześćset tysięcy razy większy obwód, niż nasza mała ziemia. Nic prostszego i bardziej pospolitego w naturze. Państwa niektórych mocarzy Niemiec lub Włoch, które można obejść w ciągu pół godziny, w porównaniu z cesarstwem tureckiem, moskiewskiem lub chińskiem są jedynie bardzo słabym obrazem zdumiewających różnic, jakie natura stworzyła między istotami.
Skoro postać Jego Ekscelencyi posiadała wzmiankowaną przezemnie wysokość, wszyscy rzeźbiarze i malarze zgodzą się bez trudności, że mógł on mieć w pasie jakie pięćdziesiąt tysięcy stóp obwodu; co stanowi proporcyę nader przyzwoitą. Ponieważ długość nosa wynosiła trzecią część pięknej twarzy, twarz zaś stanowiła siódmą część wzrostu pięknego ciała, trzeba się zgodzić, że nos Syryjczyka liczył sześć tysięcy trzysta trzydzieści trzy stóp królewskich z ułamkiem; co było do udowodnienia.
Co do umysłu, jest to jeden z najbardziej oświeconych jakie znałem; wie mnóstwo rzeczy; wynalazł też sam niejedno. Nie miał jeszcze dwustupięćdziesięciu lat i studyował, wedle zwyczaju, w najsłynniejszem kolegium jezuickiem swej planety, kiedy, siłą swego umysłu, odgadł więcej niż pięćdziesiąt twierdzeń Euklida, czyli o ośmnaście więcej niż Błażej Paskal[79], który, rozwiązawszy ich, wśród zabawy, trzydzieści dwa, został później dość średnim geometrą a bardzo lichym metafizykiem. Mając około czterystu pięćdziesięciu lat, na schyłku dziecięctwa, bawił się sekcyonowaniem owych drobniutkich owadów, które nie mają ani stu stóp średnicy i umykają się zwyczajnym mikroskopom. Napisał o tem nader ciekawą książkę, która ściągnęła nań nieco kłopotów. Mufti tego kraju[80], wielki wścibski i również wielki nieuk, znalazł w jego dziele twierdzenia podejrzane, nieprawomyślne, zuchwałe, heretyckie, cuchnące herezyą, i zaczął go prześladować. Chodziło mianowicie o to, czy zasadnicza istota pcheł na Syryuszu jest tej samej natury co ślimaków. Mikromegas bronił się z wielką ciętością; przeciągnął na swoją stronę kobiety: proces trwał dwieście dwadzieścia lat. Wreszcie, mufti uzyskał wyrok potępiający książkę z ust uczonych mężów w prawie którzy jej nie czytali; autor otrzymał rozkaz nie pojawiania się na dworze przez przeciąg ośmiuset lat.
Wygnanie z dworu, który roił się od intryg i małostek, nie zmartwiło go nadto. Ułożył bardzo ucieszną piosnkę na muftiego, co było temu dygnitarzowi dość obojętne; poczem, puścił się w podróż od planety do planety, aby wykształcić umysł i serce, jak to powiadają. Ci, którzy podróżują jedynie w karyolce pocztowej lub berlince, będą niewątpliwie zdumieni ekwipażami owych planet; my ludzie bowiem, na naszej kupce gliny, nie wyobrażamy sobie nic poza naszymi zwyczajami. Podróżnik ów znał doskonale prawa ciążenia, i wszystkie siły przyciągające i odpychające. Posługiwał się niemi tak zręcznie; iż, to przy pomocy słonecznego promienia, to za pośrednictwem komety, wędrował; wraz ze swą kompanią, od globu do globu, jak ptak buja z gałęzi na gałąź. Przebiegł, w krótkim czasie, drogę mleczną; zmuszony jestem wyznać, iż nie widział zgoła, poprzez gwiazdy jakiemi jest usiana, owego pięknego empiryjskiego nieba, które znakomity wikary Derham[81] ujrzał, jak się chlubi, na końcu swej lunety. To nie znaczy, bym twierdził, iż p. Derham źle widział, niech mnie Bóg zachowa! ale, ostatecznie, Mikromegas był na miejscu, jestto dobry obserwator, słowem, nie chcę się sprzeciwiać nikomu. Mikromegas, zasterowawszy umiejętnie, dostał się na Saturna. Mimo iż przyzwyczajony do oglądania nowych rzeczy, w pierwszej chwili, widząc małość globu i jego mieszkańców, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu wyższości, jaki wymyka się niekiedy nawet najroztropniejszym. Ostatecznie bowiem, Saturn jest ledwie dziewięćset razy większy od ziemi, a obywatele tego kraju są to karły, mające ledwie tysiąc łokci wzrostu, lub coś koło tego. Zrazu, przybysz pożartował sobie z tego ze swoją świtą, tak mniejwięcej, jak muzyk włoski, przybywszy do Francyi, podśmiechuje się z muzyki Lulliego. Ale, ponieważ Syryjczyk miał nieco oleju w głowie, zrozumiał rychło, iż osoba obdarzona myślą może nie być śmieszną, mimo że ma tylko sześć tysięcy stóp wysokości. Napełniwszy z początku mieszkańców Saturna przestrachem i zdumieniem, zżył się stopniowo z nimi. Zawarł ścisłą przyjaźń z sekretarzem akademii Saturna, człowiekiem nader światłym, który, poprawdzie, nic nie wynalazł, ale zdawał bardzo dobrze sprawę z wynalazków drugich i z niejakim talentem uprawiał małe wierszyki i duże rachunki. Przytoczę tu, ku zadowoleniu czytelników, osobliwą rozmowę, jaką, jednego dnia, Mikromegas odbył z panem sekretarzem.
Skoro Jego Ekscelencya położyła się, sekretarz zaś zbliżył się do jej twarzy, Mikromegas rzekł: „Trzeba przyznać, że natura jest bardzo różnorodna. — Tak, rzekł Saturnijczyk, natura jest niby klomb, którego kwiaty... — Ech, przerwał tamten, daj pokój swoim klombom. — Jest, podjął sekretarz, niby wieniec blondynek i brunetek, których stroje... — Ech, co tu mają do rzeczy jakieś brunetki? rzekł tamten. — Jest zatem niby galerya malowideł, których rysy... — Ech, nie, rzekł podróżny; jeszcze raz, natura jest jak natura[82]. Poco tu szukać porównań? — Aby pana zabawić, rzekł sekretarz. — Ja nie chcę aby mnie bawiono, odparł podróżny; chcę aby mnie pouczano. Na początek, powiedz mi, ile na twoim glebie ludzie mają zmysłów? — Siedmdziesiąt dwa, odparł akademik; i wciąż uskarżamy się że mamy ich tak mało. Wyobraźnia wybiega poza nasze potrzeby; uważamy, że, przy naszych siedmdziesięciu dwu zmysłach, naszym pierścieniu, naszych pięciu księżycach, jesteśmy zbyt ograniczeni; mimo całej żądzy poznania i dość znacznej liczby namiętności jakie wypływają z naszych siedmdziesięciu dwóch zmysłów, mamy poddostatkiem czasu aby się nudzić. — Bardzo temu wierzę, rzekł Mikromegas; my bowiem, na naszym globie, mamy blizko tysiąc zmysłów; a mimo to, pozostaje nam jakieś mgliste pragnienie, jakiś nieokreślony niepokój, który ostrzega nas bez ustanku że jesteśmy niczem i że istnieją stworzenia o wiele doskonalsze. Podróżowałem nieco; widziałem śmiertelników o wiele niższych od nas; widziałem znacznie wyższych: ale nie widziałem takich, którzyby nie mieli więcej pragnień niż prawdziwych potrzeb, a więcej potrzeb niż zadowolenia. Dotrę może kiedyś do kraju gdzie nie brak jest niczego; ale, aż dotąd, nikt nie udzielił mi pewnych wiadomości o tym kraju“. Zaczem, Saturnin i Syryjczyk, zapuścili się w głębokie konjunktury; ale, po wielu bardzo przemyślnych i bardzo niepewnych rozumowaniach, trzeba było wrócić do faktów. „Jak długo żyjecie? spytał Syryjczyk. — Ach, bardzo krótko, odparł człowieczek z Saturna. — To tak jak my, rzekł Syryjczyk: zawsze skarżymy się, że krótko. Musi to być widocznie powszechne prawo natury. — Niestety! odparł Saturnijczyk, żyjemy, w przecięciu, ledwie pięćset wielkich rewolucyj słońca. (To wynosi mniejwięcej piętnaście tysięcy lat, wedle naszej rachuby.) Sam widzisz: toć to znaczy umrzeć prawie w tejże samej chwili w której się rodzi. Istnienie nasze jest punkcikiem, trwanie chwilą, glob atomem. Ledwie się człowiek zaczął uczyć potrosze, a już przychodzi śmierć, nim krztę zdobył doświadczenia. Co do mnie, nie śmiem czynić żadnych planów; czuję się niby kropla wody w oceanie. Wstyd mi, zwłaszcza wobec pana, tej komicznej roli, jaką odgrywam we wszechświecie“.
Mikromegas odparł: „Gdybyś nie był filozofem, lękałbym się zasmucić cię, pouczając iż życie nasze jest siedmset razy dłuższe niż wasze; ale wiesz aż nadto dobrze, że, kiedy trzeba oddać ciało żywiołom, i ożywić naturę pod inną postacią (co nazywa się śmiercią), kiedy nadejdzie ta chwila metamorfozy, wówczas wychodzi zupełnie na jedno, czy się żyło wieczność czy jeden dzień. Byłem w krajach, gdzie mieszkańcy żyją tysiąc razy dłużej niż u nas, i zauważyłem że jeszcze szemrają. Ale wszędzie też zdarzają się ludzie obdarzeni zdrowym rozumem, którzy umieją pogodzić się z losem i czuć wdzięczność dla Twórcy wszechrzeczy. Rozsypał on w tym świecie bezmiar rozmaitości, kryjący zarazem wprost cudowną jednolitość. Naprzykład, wszystkie istoty myślące różnią się od siebie, a wszystkie podobne są, w gruncie, przez dar myśli i pragnień. Materya rozpościera się wszędzie; ale posiada na każdym globie odmienne właściwości. Ile liczycie tych różnorodnych własności w waszej materyi? — Jeżeli mówisz o własnościach, rzekł mieszkaniec Saturna, o których mniemamy iż świat nie mógłby istnieć bez nich takim jak jest, liczymy ich trzysta, jak rozciągłość, nieprzenikliwość, ruch, ciążenie, podzielność, i inne. — Widocznie, odparł podróżny, ta skromna liczba wystarcza celom, do jakich Stwórca przeznaczył waszą małą siedzibę. Podziwiam we wszystkiem jego mądrość; wszędzie widzę różnice, ale wszędzie także proporcye. Wasz glob jest mały, mieszkańcy również, macie niewiele wrażeń; materya wasza ma niewiele właściwości; wszystko to Opatrzność pięknie obmyśliła. Jakiego koloru jest wasze słońce, kiedy mu się dobrze przyjrzeć? — Białego, o tonie silnie żółtawym, odparł mieszkaniec Saturna; kiedy zaś rozszczepimy jeden z jego promieni, znajdujemy iż zawiera siedm barw. — Nasze słońce wpada w ton czerwony, odparł Syryjczyk; posiadamy zaś trzydzieści dziewięć pierwotnych kolorów. Niemasz ani jednego słońca pomiędzy temi do których się zbliżyłem, któreby było podobne drugiemu, tak jak niema ani jednej twarzy, iżby nie była różna od wszystkich innych“.
Po kilku wywiadach tej natury, mieszkaniec Syryusza spytał, ile zasadniczo różnych substancyj liczy się na Saturnie. Dowiedział się, iż jest ich ledwie jakieś trzydzieści: jak Bóg, przestrzeń, materya, istoty wymierne które czują i myślą, istoty myślące bez wymiaru, istoty przenikalne, nieprzenikalne i inne. Syryjczyk, w którego kraju liczy się ich trzysta, i który, w podróżach swoich, odkrył jeszcze trzy tysiące innych, zdumiał nadzwyczajnie filozofa z Saturna. Wreszcie, skoro sobie udzielili nawzajem niewielu rzeczy które wiedzieli, i wielu których nie wiedzieli, skoro nadysputowali się przez przeciąg jednego obrotu słonecznego, postanowili odbyć wspólnie małą podróż filozoficzną.
Filozofowie gotowali się właśnie puścić na fale atmosfery Saturna z wcale pięknym zapasem instrumentów fizycznych, kiedy przyjaciółka Saturnijczyka, zwąchawszy te zamiary, przyszła, cała we łzach, aby sprzeciwić się temu. Była to ładna, nieduża bruneta: liczyła tylko sześćset sześćdziesiąt łokci, ale nadrabiała nikłość wzrostu zręcznością i urokiem postaci. „Ha! okrutny! wykrzyknęła: opierałam ci się przez tysiąc pięćset lat; i dziś, kiedy zaczynałam skłaniać się ku tobie, kiedy ledwie sto lat spędziłam w twych objęciach, opuszczasz mnie, aby wędrować gdzieś w podróż z olbrzymem z innego świata! Wstydź się; widzę że pobudką twą było jeno przelotne zachcenie, że nigdy mnie nie kochałeś: gdybyś był prawdziwym Saturnijczykiem, zostałbyś mi wierny. Gdzie pędzisz? O co ci chodzi? nasze pięć księżyców mniejsze są włóczęgi od ciebie, nasz pierścień mniej jest odmienny! Wszystko skończone dla mnie; nie pokocham już nikogo“. Filozof uściskał damę, popłakał się wraz z nią, mimo całej filozofii; dama zaś, pomdlawszy trochę, poszła się pocieszyć z miejscowym fircykiem.
Tymczasem nasi dwaj ciekawscy puścili się w drogę. Najpierw, skoczyli na pierścień, który wydał się im dosyć płaski, jak to bardzo dobrze odgadł pewien znakomity mieszkaniec naszego małego globu[83]; stamtąd, dostali się z łatwością z księżyca na księżyc. Tuż koło ostatniego księżyca przebiegał kometa; skoczyli nań, wraz ze służbą i z instrumentami. Przebiegłszy około stu pięćdziesięciu milionów mil, spotkali satelitów Jowisza. Dotarli na samego Jowisza, i zostali tam rok, w ciągu którego nauczyli się wielu bardzo pięknych sekretów. Sekrety te byłyby już w tej chwili pod prasą, gdyby nie panowie inkwizytorzy, którym niektóre twierdzenia wydały się nieco drażliwe. Co do mnie, czytałem rękopis w bibliotece znakomitego arcybiskupa z * * *, który, z uprzejmością i dobrocią zasługującą na wszelkie pochwały, pozwolił mi obejrzeć swoje książki. Toteż, przyrzekam mu długi artykuł w pierwszem wydaniu Moreriego[84], jakie ujrzy światło dzienne; nie przepomnę zwłaszcza jego dostojnych dziatek, które rokują tak wiele nadziei iż uwiecznią ród swego znamienitego ojca.
Ale wróćmy do naszych podróżnych. Opuściwszy Jowisza, przebyli przestrzeń około stu milionów mil i minęli planetę Mars, która, jak wiadomo, jest pięć razy mniejsza od naszej małej kulki. Ujrzeli dwa księżyce, które obsługują planetę, a które uszły bystrości wzroku naszych astronomów. Wiem dobrze, że ojciec Castel[85] rozpisze się, i nawet wcale dorzecznie, przeciw istnieniu tych księżyców; ale zdaję się na tych którzy rozumują zapomocą analogii. Ci dobrzy filozofowie wiedzą, jak trudno byłoby, aby Mars, który jest tak daleko od słońca, obszedł się mniejszą ilością księżyców niż conajmniej dwoma. Jakbądź się rzeczy mają, podróżnym naszym wydało się to wszystko tak drobne, iż lękali się że nie będą się mieli gdzie przespać; przeszli mimo, jak podróżny, który wzgardzi lichą karczemką wioskową i woli dobić do najbliższego miasteczka. Ale Syryjczyk i jego towarzysz pożałowali niebawem swego kroku. Wędrowali długo, nie spotykając nic. Wreszcie, ujrzeli małe światełko; była to ziemia: politowania godny widok dla ludzi przybywających z Jowisza. Mimo to, z obawy aby nie musieli żałować drugi raz, postanowili wylądować. Przeszli na ogon komety, a znalazłszy zorzę północną tuż tuż, usadowili się na niej, i spuścili na ziemię, na północnym brzegu morza bałtyckiego, dnia piątego lipca r. p. 1737, nowego stylu.
Wypocząwszy jakiś czas, zjedli na śniadanie dwie góry, które służba przyrządziła im dość smakowicie. Następnie, próbowali rozejrzeć się w nowej krainie. Zrazu, ruszyli z północy ku południowi. Zwyczajny krok mieszkańca Syryusza i jego ludzi wynosił około trzydziestu tysięcy stóp królewskich; karzełek z Saturna, liczący ledwie tysiąc sążni, człapał zdaleka zdyszany; na jeden krok tamtego, trzeba mu było robić dwanaście. Wyobraźcie sobie (jeżeli wolno uczynić takie porównanie) małego pinczerka, któryby biegł w tropy kapitana gwardyi króla pruskiego.
Idąc tak sobie dość żwawo, cudzoziemcy obeszli ziemię dokoła w trzydzieści sześć godzin; słońce, lub raczej ziemia, uskutecznia poprawdzie tę podróż w jeden dzień; ale trzeba mieć na względzie, iż o wiele lżej jest wędrować kiedy się kto kręci dokoła osi, niż kiedy idzie na własnych nogach. I oto wrócili skąd przyszli, obejrzawszy sadzawkę, ledwie dostrzegalną dla nich, która nazywa się morzem Śródziemnem, oraz stawek, który, pod mianem wielkiego Oceanu, oblewa całe kretowisko. Karzełkowi woda dochodziła najwyżej do pół łydki, tamten zaś ledwie zmaczał sobie pięty. Tak wędrując, robili co mogli aby zbadać czy ów glob jest zamieszkały czy nie. Schylali się, kładli na ziemi, obmacywali wszystko; ale, ponieważ oczy ich i ręce nie były dostosowane do istotek jakie tu pełzają, nie odebrali najmniejszego wrażenia któreby pozwoliło się domyślać, że my i nasi współbracia, mieszkańcy tego globu, mamy zaszczyt istnieć.
Karzełek, który wydawał niekiedy sąd nieco pospieszny, rozstrzygnął zrazu, że niema na Ziemi żadnej żyjącej istoty. Pierwszym jego argumentem było iż nikogo nie widzi. Mikromegas dał mu grzecznie uczuć, że takie rozumowanie jest dość wadliwe: „Toć, rzekł, nie widzisz swojemi małemi oczkami niektórych gwiazd pięćdziesiątej wielkości, które ja spostrzegam bardzo wyraźnie; czy wnosisz stąd że te gwiazdy nie istnieją? — Ależ, rzekł karzełek, macałem dobrze. — Może, odparł tamten, źle czułeś. — Ale bo, rzekł karzeł, ten glob jest tak źle zbudowany: coś tak nieregularnego, takiej jakiejś pociesznej formy! Wszystko wydaje się tu chaotyczne: widzisz te małe strumyki, z których żaden nie biegnie prosto; te stawy, które nie są ani okrągłe, ani czworoboczne, ani owalne, ani żadnej regularnej postaci; te małe ostre ziarna, jakiemi kula ta jest najeżona i które pokaleczyły mi nogi? (Miał na myśli góry.) A czy uważałeś kształt tego całego globu: jaki płaski na biegunach, jak niezdarnie kręci się dokoła słońca, w ten sposób iż klimat na biegunach z konieczności jest jałowy? Doprawdy, jeżeli myślę że tutaj nie mieszka nikt żywy, to dlatego iż zdaje mi się, że istoty obdarzone zdrowym rozsądkiem nie chciałyby tu mieszkać. — Cóż stąd! rzekł Mikromegas, bo też może ci, co tu mieszkają, nie odznaczają się zbytnią dozą zdrowego rozsądku. Ale, ostatecznie, można przypuszczać, że to wszystko nie istnieje nadaremno. Wszystko, powiadasz, wydaje ci się tu nieregularne, dlatego, że na Saturnie i na Jowiszu wszystko wyciągnięte jest pod sznurek. Ha! może dla tej właśnie przyczyny widzimy tutaj nieco zamięszania. Czy nie mówiłem ci, iż, w ciągu mych podróży, zawsze zauważyłem rozmaitość?“ Mieszkaniec Saturna znalazł argumenty przeciw wszystkim tym racyom. Dysputa ciągnęłaby się bez końca, gdyby, na szczęście, zapalając się w rozmowie, Mikromegas nie był zerwał nitki u swego dyamentowego naszyjnika. Dyamenty rozsypały się; były to ładne małe karaciki, dość nierówne, z których największe ważyły po czterysta funtów, namniejsze zaś pięćdziesiąt. Karzeł zebrał kilka z nich; spostrzegł, zbliżając je do oczu, iż, dzięki sposobowi oszlifowania, dyamenty te stanowią doskonałe mikroskopy. Ujął tedy taki mikroskop o stu sześćdziesięciu stopach średnicy i przyłożył do oka; Mikromegas wyszukał inny, o średnicy dwóch tysięcy pięciuset stóp. Szkła były wyborne, ale zrazu nie dostrzeżono nic przy ich pomocy: trzeba było je nastawić. Wreszcie, mieszkaniec Saturna ujrzał coś ledwie dostrzegalnego, poruszającego się wśród wód Bałtyckiego morza: był to wieloryb. Podjął go bardzo zręcznie małym palcem i, kładąc na paznokciu kciuka, pokazał Syryjczykowi, który znowuż zaczął się śmiać, tak go zabawiły maleńkie rozmiary mieszkańców naszego globu. Saturnijczyk, przekonany wreszcie iż ziemia nasza jest zamieszkała, osądził bardzo rychło iż zamieszkują ją same wieloryby; że zaś miał wielką skłonność do dociekania, silił się odgadnąć, skąd taki atom może czerpać swój początek, ruch, i czy ma jaką zdolność pojmowania, wolę, swobodę. Mikromegas znalazł się w wielkim kłopocie; obejrzał zwierzątko z wielką cierpliwością, rezultatem zaś jego badań było, iż niesposób przypuszczać, aby w tej okruszynie mogła się zmieścić dusza. Obaj podróżni skłaniali się tedy do myśli iż mieszkanie nasze nie jest ożywione duchem; wtem, nagle, przy pomocy mikroskopu, ujrzeli coś równie wielkiego jak wieloryb, żeglującego po morzu Bałtyckiem. Wiadomo, iż, w tym właśnie czasie, garstka filozofów[86] wracała ze strefy polarnej, dokąd udali się aby poczynić spostrzeżenia, dotychczas niedostępne dla nikogo. Gazety doniosły, iż statek ich rozbił się na wybrzeżach Bothnii, i że z wielką trudnością zdołali się ocalić; ale nikt na tym świecie nie wie nigdy co się kryje poza każdą sprawą. Opowiem poprostu, jak rzecz się miała, nie dodając nic z fantazyi; co jest nielada wysiłkiem dla historyka.
Mikromegas wyciągnął bardzo ostrożnie rękę w stronę z której pojawił się przedmiot, i, wysuwając dwa palce, cofając je z obawy aby nie chybić, następnie otwierając je i ściskając, chwycił bardzo zręcznie statek dźwigający tych panów, i położył go również na paznokciu, nie cisnąc zbytnio, z obawy aby nie rozgnieść. „Oto jakieś zwierzę bardzo odmienne od tamtego“, rzekł karzeł z Saturna. Syryjczyk ułożył mniemane zwierzę we wklęsłości dłoni. Pasażerowie i załoga, którzy sądzili iż porwał ich huragan i mniemali że znajdują się na jakiejś skale, zaczęli się wszyscy krzątać. Majtkowie dobywają beczki wina, wytaczają je na rękę Mikromegasa i sami wyskakują za niemi. Geometrowie zabierają swoje kwadranty, sektory, oraz dwie dziewczyny lapońskie[87], i schodzą na palce Syryjczyka. Kręcili się póty, aż wreszcie uczuł że coś się rusza i łechce mu palce: był to okuty kij, który zagłębiono mu na stopę we wskazującym palcu. Osądził, z tego łechtania, iż, z małego zwierzątka które trzymał, wyszła jakaś substancya, ale nie podejrzewał zrazu nic więcej. Mikroskop, który zaledwie pozwalał rozróżnić wieloryba i okręt, nie zdołał pochwycić istoty równie niedostrzegalnej jak ludzie. Nie mam zamiaru urażać tu niczyjej próżności, ale jestem zmuszony poprosić ludzi przejętych swoją ważnością, aby uczynili, wraz ze mną, małą uwagę: a mianowicie, iż, licząc wzrost człowieka mniejwięcej na pięć stóp, nie więcej zaznaczamy się na tej ziemi, niżby się znaczyło, na kuli o dziesięciu stopach obwodu, zwierzę, któreby miało mniejwięcej sześćsettysięczną część cala wysokości. Wyobraźcie sobie istotę, któraby mogła trzymać w ręku naszą ziemię i która miałaby organa w tej proporcyi; a bardzo jest możliwe że znajduje się wielka liczba takich istot: otóż, pomyślcie sobie proszę, co te istoty myślałyby o owych wielkich bitwach, w których zwycięzca zdobywa jakąś forteczkę aby ją stracić zpowrotem.
Nie wątpię, że, jeżeli jaki kapitan grenadyerów przeczyta kiedy to dziełko, podwyższy conajmniej o dwie stopy czapki swoich żołnierzy; ale uprzedzam go, że daremne będą jego wysiłki: zawsze on i jego ludzie pozostaną czemś nieskończenie małem.
Jakąż niesłychaną zręczność musiał rozwinąć filozof z Syryusza, aby dostrzedz te atomy! Kiedy Leuwenhoek[88] i Hartsoecker pierwsi spostrzegli, lub mniemali iż spostrzegli ziarninę która stanowi naszą substancyę, z pewnością ani w przybliżeniu nie dokonali tak zdumiewającego odkrycia. Jakąż rozkosz uczuł Mikromegas, widząc poruszające się te małe istotki, badając wszystkie ich zwroty i podążając wzrokiem za niemi we wszystkich czynnościach! jakie okrzyki wydawał! z jaką radością oddał mikroskop w ręce towarzysza podróży! „Widzę ich, mówili jeden przez drugiego; czy nie widzisz jak dźwigają ciężary, jak się schylają, jak podnoszą“. Podczas gdy tak mówili, ręce im drżały, zarówno z rozkoszy oglądania tak nowych przedmiotów, jak z obawy aby ich nie stracić. Saturnijczyk, przechodząc z nadmiaru nieufności w zbytnią łatwowierność, dopatrywał się w tych ruchach czynności mających na celu płodzenie. Ha! mówił, schwyciłem naturę na gorącym uczynku![89]“ Ale dał się zmylić pozorom; co zdarza się aż nazbyt często, zarówno przy pomocy mikroskopu, jak bez niej.
Mikromegas, o wiele lepszy obserwator od karzełka, dostrzegł jasno, że te atomy mówią do siebie. Podzielił się tem spostrzeżeniem ze swym towarzyszem, który, zawstydzony iż się omylił w hipotezie płodzenia, nie chciał wierzyć aby podobne istotki mogły sobie udzielać myśli. Miał dar języków, zarówno jak Syryjczyk; nie słyszał aby nasze atomy mówiły, przypuszczał tedy że nie mówią: zresztą, w jaki sposób te niedostrzegalne stworzonka mogłyby mieć organ głosu i co miałyby do powiedzenia? Aby mówić, trzeba myśleć, lub coś zbliżonego do tego; gdyby myśleli, mieliby coś w rodzaju duszy; otóż, przypisywać coś w rodzaju duszy temu gatunkowi, wydało mu się niedorzecznością. „Ależ, rzekł Syryjczyk, sądziłeś przed chwilą że oni się kochają; otóż, czy przypuszczasz że można się kochać bez tego aby coś myśleć i wygłaszać jakieś słowa, lub przynajmniej porozumiewać się? Czy sądzisz zresztą, że trudniej jest spłodzić argument niż dziecko? — Co do mnie, i jedno i drugie wydaje mi się wielką tajemnicą; nie śmiem już ani wierzyć ani przeczyć, rzekł karzeł; nie mam zdania; trzeba starać się zbadać te owadki, później będziemy rozumować. — Słusznie mówisz“, rzekł Mikromegas i natychmiast wydobył parę nożyczek. Obciął sobie paznokcie, i, z okrawka paznokcia wielkiego palca, sporządził rodzaj wielkiej trąby, w kształcie ogromnego lejka, którego węższy otwór wprowadził do ucha. Zewnętrzny otwór leja obejmował statek wraz z całą załogą. Najsłabszy głos wnikał w okrężne fibry paznokcia, tak iż, dzięki swej przemyślności, filozof, ze swej wyżyny, słyszał doskonale brzęczenie naszych owadów w dole. W krótkim czasie, zdołał rozróżnić słowa, a w końcu zrozumieć język francuzki. Karzeł osiągnął toż samo, mimo iż z większą trudnością. Zdumienie podróżnych wzrastało z każdą chwilą. Usłyszeli, jak te robaczki odzywają się wcale do rzeczy: ta igraszka przyrody zdała się im niepojęta. Możecie sobie wyobrazić, iż Syryjczyk i karzeł pałali niecierpliwością nawiązania rozmowy z atomami; karzeł lękał się tylko, aby jego grzmiący głos, a zwłaszcza głos Mikromegasa, nie ogłuszył robaczków, nim zdołają go zrozumieć. Trzeba było zmiejszyć jego siłę. Włożyli sobie do ust rodzaj małych wykałaczek, których zaostrzony koniec zbliżony był do okrętu. Syryjczyk trzymał karła na kolanach, okręt zaś, wraz z załogą, na paznokciu; pochylił głowę i mówił pocichu. Wreszcie, przy pomocy wszystkich tych ostrożności i jeszcze wielu innych, zaczął w ten sposób:
„Niewidzialne owadki, które ręka Stwórcy podobała sobie spłodzić w otchłaniach Nieskończenie Małego, dziękuję mu, iż raczył mi odsłonić tajemnice, które zdawały się nieprzeniknione. Wyobrażam sobie, iż, na dworze w moim kraju, nie raczonoby na was spojrzeć; ale ja nie pogardzam nikim i ofiaruję wam swoją protekcyę“.
Jeżeli kto kiedy uczuł się zdumiony, to z pewnością owi człowieczkowie, gdy usłyszeli te słowa. Nie mogli odgadnąć, skąd wychodzą. Kapelan okrętowy odmówił egzorcyzmy, majtkowie klęli, obecni zaś na okręcie filozofowie tworzyli systemy; ale, mimo całej ich genialności, nie mogli ani rusz odgadnąć kto przemawia. Karzełek z Saturna, który miał głos delikatniejszy od Mikromegasa, wyłożył im wówczas w krótkich słowach, z jakiego rodzaju stworzeniami mają do czynienia. Opowiedział podróż z Saturna, objaśnił kim był p. Mikromegas; i, użaliwszy się nad nimi iż są tak mali, zapytał, czy od początku bytu żyją w tym nędznym stanie tak blizkim nicości, oraz co porabiają na globie zdającym się należeć do wielorybów; wreszcie czy są szczęśliwi, czy się rozmnażają, i mnóstwo innych pytań tego rodzaju.
Jakiś mędrek z owej gromadki, śmielszy od innych, i dotknięty tem iż wątpiono o jego duszy, przyjrzał się mowcy przy pomocy blaszek umocowanych na ćwierci koła, powtórzył to samo przeniósłszy się w inny punkt, po trzeciej zaś zmianie miejsca rzekł: „Więc pan sobie wyobraża, dlatego że liczysz tysiąc sążni od stóp aż do głowy, że jesteś.... — Tysiąc sążni! wykrzyknął karzeł: sprawiedliwe nieba! skąd on może znać mój wzrost? tysiąc sążni! nie myli się ani na cal: jakto! ten atom mnie zmierzył! jest geometrą, zna moją wielkość, ja zaś, który go widzę jedynie przez mikroskop, nie znam jeszcze jego wymiarów! — Tak, zmierzyłem cię, odparł fizyk, i zmierzę jeszcze i twego wielkiego towarzysza“. Przyjęto propozycyę; Jego Ekscelencya wyciągnęła się wzdłuż; gdyby bowiem stał prosto, głowa wystawałaby nadto ponad chmury. Nasi filozofowie zasadzili mu wielkie drzewo w miejscu, które doktor Swift[90] by wymienił, ale którego ja nie odważę się nazwać po imieniu, z przyczyny mego szacunku dla dam. Następnie, przy pomocy szeregu trójkątów połączonych razem, orzekli, iż to co widzą przed sobą, jestto w istocie młody człowiek o długości stu dwudziestu tysięcy stóp królewskich. Wówczas, Mikromegas rzekł: „Widzę lepiej niż kiedykolwiek, że nie trzeba o niczem sądzić z pozornych rozmiarów. O Boże! ty, co dałeś inteligencyę istotom które wydają się tak nikczemne, widzę iż nieskończenie małe jest dla ciebie równą błahostką co nieskończenie wielkie. Ba, jeśli możebnem jest aby istniały stworzenia jeszcze mniejsze niż te oto, mogą one posiadać umysł jeszcze wyższy niż te wspaniałe zwierzęta które widziałem w niebie, a których jedna stopa przykryłaby ten cały glob wraz z wszystkiem co się na nim mieści“.
Jeden z filozofów upewnił go, iż, w rzeczy samej, istnieją stworzenia inteligentne o wiele mniejsze niż człowiek. Opowiedział mu, nie wszystkie bajeczne rzeczy które Wergili opowiada o pszczołach, ale to co Swammerdam[91] odkrył, a Réaumur potwierdził sekcyą. Pouczył go wreszcie, jako istnieją zwierzęta będące dla pszczół tem, czem pszczoły dla człowieka, czem on sam, obywatel Syryusza, jest dla owych ogromnych zwierząt które wspomniał, a czem te ogromne zwierzęta są dla innych skupień, wobec których zdają się jeno atomami. Stopniowo, rozmowa stawała się coraz więcej zajmującą; wreszcie, Mikromegas przemówił w ten sposób:
„O, inteligentne atomy, w których spodobało się wiekuistej istocie okazać swą zręczność i potęgę, musicie, bezwątpienia, kosztować, na swoim globie, radości bardzo czystych; mając bowiem tak mało materyi i zdając się samym tylko duchem, musicie spędzać życie jedynie na tem aby kochać i myśleć: oto prawdziwe życie duchów. Nie widziałem nigdzie doskonałego szczęścia, ale musi ono bezwątpienia mieszkać tutaj“. Na to odezwanie, filozofowie potrząsnęli głową; jeden zaś, szczerszy od innych, wyznał poprostu, iż, jeśli się wyłączy szczupłą liczbę mieszkańców bardzo małego zażywających uważania, reszta jest zbiorowiskiem szaleńców, złośliwców i nieszczęśliwych. „Mamy więcej materyi niż trzeba, rzekł, aby czynić zło, jeżeli zło pochodzi z materyi; a zbyt wiele ducha, jeżeli zło pochodzi z ducha. Czy wiesz naprzykład, że, w chwili gdy oto mówię do ciebie[92], sto tysięcy szaleńców z naszego gatunku, ubranych w kapelusze, morduje sto tysięcy innych żyjątek ubranych w turbany, albo też ginie z ich ręki, i że, prawie na całej powierzchni ziemi, postępuje się w ten sposób od niepamiętnych czasów?“ Syryjczyk zadrżał; spytał jaka może być przyczyna tak straszliwych waśni między tak wątłemi zwierzątkami. „Chodzi, odparł filozof, o jakąś kupkę błota, tak wielką jak twoja pięta. To nie znaczy, aby którykolwiek z tysięcy ludzi zarzynających się wzajem miał pretensye bodaj do okruszyny z tej kupki błota. Chodzi tylko o stwierdzenie, czy będzie należała do pewnego człowieka którego nazywają Sułtanem, lub też do drugiego, zwanego, nie wiem dlaczego, Cezarem. Ani jeden ani drugi nie widział i pewno nie zobaczy nigdy tego zakątka ziemi; prawie żadne zaś ze zwierząt, które mordują się wzajem, nie widziało zwierzęcia dla którego idzie na rzeź.
— Ha! nieszczęśliwi! wykrzyknął z oburzeniem Syryjczyk, żali jest do pojęcia ten bezmiar obłędnej wściekłości! Bierze mnie ochota uczynić trzy kroki i zmiażdżyć nogą całe mrowisko tych pociesznych zbrodniarzy. — Niech się pan nie trudzi, odpowiedział człowiek; dosyć sami pracują nad swoją zagładą. Wiedz, że, po upływie dziesięciu lat, nie zostaje na ziemi ani setna część tych nędzarzy; wiedz że, gdyby nawet nie dobyli oręża, głód, wyczerpanie lub nadużycia zmiatają niemal wszystkich. Zresztą, nie ich-to trzeba karać, ale owych wysiadujących fotele barbarzyńców, którzy, z głębi swego gabinetu, trawiąc smaczny obiadek, nakazują rzeź miliona ludzi, a później każą za to składać uroczyste dzięki Bogu“. Podróżny uczuł w sercu litość dla małej rasy ludzkiej, w której odkrywał tak zdumiewające sprzeczności. „Skoro należycie do szczupłej liczby mędrców, i prawdopodobnie nie zabijacie nikogo za pieniądze, powiedzcie mi, proszę, czem się trudnicie? — Sekcyonujemy muchy, odparł filozof, mierzymy linie, gromadzimy cyfry; godzimy się z sobą co do dwóch lub trzech punktów które rozumiemy, spieramy się zaś o dwa lub trzy tysiące innych których nie rozumiemy“. Syryjczykowi oraz mieszkańcowi Saturna przyszła ochota zadać parę pytań tym myślącym atomom, a to aby poznać rzeczy co do których są jednomyślni. „Ile liczycie, rzekł, od gwiazdy Kanikuły do wielkiej gwiazdy Bliźniaków?“ Odpowiedzieli wszyscy naraz: „Trzydzieści dwa stopnie i pół. — Ile stąd na księżyc? — Sześćdziesiąt półśrednic ziemi, biorąc okrągło. — Ile waży wasze powietrze? — Myślał, że ich załapie; ale odparli jednogłośnie, że powietrze waży blisko dziewięćset razy mniej niż dukatowe złoto. Karzełek z Saturna, zdziwiony ich odpowiedziami, gotów był wziąć za czarowników ludzi, którym, przed kwadransem, chciał odmawiać duszy.
Wreszcie, Mikromegas rzekł: „Skoro znacie tak dobrze to co jest zewnątrz was, wiecie bezwątpienia jeszcze lepiej co jest wewnątrz. Powiedzcie mi, czem jest wasza dusza i jak kształtujecie myśli?“ Filozofowie zaczęli mówić wszyscy naraz, jak wprzódy, ale każdy był innego zdania. Najstarszy cytował Arystotelesa, inny powoływał się na Kartezyusza; ten Malebranche’a; inny Leibnitza; inny Locke’a. Stary perypatetyk rzekł głośno, stanowczym tonem: „Dusza jestto entelechia, a racyą, dla której ma ona możność istnienia, jest to, że istnieje. Tak oświadcza wyraźnie Arystoteles, stronica 655 wydania Luwru“. Zacytował ustęp. „Nie bardzo rozumiem po grecku, rzekł olbrzym. — Ani ja, rzekł filozofujący robaczek. — Czemuż tedy, podjął Syryjczyk, cytujesz Arystotelesa po grecku? — Temu, odparł uczony, iż dobrze jest cytować to czego się nie rozumie wcale, w języku który się rozumie bardzo licho“.
Kartezyanin zabrał głos i rzekł: „Dusza, jestto czysty duch, który otrzymał w żywocie matki wszystkie idee metafizyczne, i który, wychodząc stamtąd, zmuszony jest uczęszczać do szkoły i uczyć się na nowo wszystkiego co wiedział tak dobrze i czego już nie będzie wiedział nigdy. — Na nic się tedy nie zdało, odparło ośmiomilowe zwierzę, duszy twojej być tak mądrą w żywocie matki, skoro ma być tak nienauczoną wówczas kiedy ci broda urośnie. Ale co rozumiesz pod duchem? — Cóż za pytanie? odparł mędrek; nie mam pojęcia; powiadają że to co nie jest materyą. — A czy wiesz przynajmniej, co to materya? Doskonale, odparł człowiek. Naprzykład ten kamień jest szary, jest takiego a takiego kształtu, ma trzy wymiary, jest ważki i podzielny. — Więc cóż? rzekł Syryjczyk: ale ta rzecz, która ci się wydaje podzielna, ważka i szara, czy powiesz mi co to takiego? Widzisz kilka własności, ale czy znasz istotę rzeczy? — Nie, odparł tamten. — Nie wiesz tedy zgoła co to materya“.
Wówczas Mikromegas, zwracając się do innego mędrca, którego trzymał na wielkim paznokciu, spytał czem jest jego dusza i co robi. „Nic a nic, odparł filozof ze szkoły Malebranche’a; Bóg robi wszystko za mnie; widzę wszystko w nim robię, wszystko w nim; on robi wszystko bez mego współudziału. — Na jednoby tedy wyszło wcale nie istnieć, odparł mędrzec z Syryusza. — A ty, mój przyjacielu, rzekł do ucznia Leibnitza, stojącego opodal, powiedz ty, czem jest dusza? — Jestto, odparł Leibnicysta, wskazówka, która pokazuje godziny podczas gdy ciało dzwoni; albo, jeżeli wolisz, ona dzwoni, podczas gdy ciało wskazuje godzinę; lub też dusza moja jest zwierciadłem wszechświata, ciało zaś ramką tego zwierciadła: wszakże to bardzo jasne“.
Skromny wyznawca Locke’a stał tuż za nim; kiedy wreszcie, zwrócono się, z kolei, do niego, rzekł: „Nie wiem w jaki sposób myślę; ale wiem, że zawsze myślałem jedynie za pośrednictwem zmysłów. Że istnieją twory niemateryalne i obdarzone rozumem, o tem nie wątpię; ale żeby miało być niemożebnem Bogu użyczyć materyi własności myślenia, o tem wątpię mocno. Czczę wiekuistą potęgę; nie mnie przystało ją ograniczać: nie twierdzę nic; zadowalam się przeświadczeniem iż więcej jest rzeczy możebnych niż sobie wyobrażamy“.
Potwór z Syryusza uśmiechnął się; jegomość ten zdawał mu się bodaj najrozsądniejszy ze wszystkich; karzełek zaś z Saturna byłby uściskał wyznawcę Locke’a, gdyby zbytnia dysproporcya wymiarów nie stała na przeszkodzie. Ale znajdowało się tam, na nieszczęście, małe żyjątko w rogatej czapeczce[93], które przerwało wywody innym filozofującym żyjątkom. Indywiduum to oświadczyło, iż wie całą tajemnicę; że wszystko to znajduje się w Sumie św. Tomasza; zmierzyło od stóp do głowy spojrzeniem wędrowców niebieskich; wywiodło im do oczu, że ich osoby, ich światy, słońca, gwiazdy, wszystko to stworzono umyślnie dla człowieka. Na to oświadczenie, podróżni zatoczyli się jeden na drugiego, dławiąc się niepohamowanym śmiechem, który, wedle Homera, jest udziałem bogów; ramiona ich i brzuchy chodziły tam i z powrotem, aż, wśród tych konwulsyj, okręt, który Syryjczyk trzymał na wielkim paznokciu, wpadł do kieszeni pludrów mieszkańca Saturna. Obaj poczciwcy szukali go długo; w końcu, odnaleźli załogę, odchuchali ją jak należy i przyprowadzili do możliwego stanu. Syryjczyk wziął z powrotem na rękę małe robaczki, rozmawiał z nimi z wielką dobrocią, mimo że, w głębi serca, był nieco zmierżony, widząc iż te nieskończenie małe stworzenia kryją w sobie pychę niemal nieskończenie wielką; Przyrzekł ułożyć piękną książkę filozoficzną, napisaną bardzo drobno dla ich użytku, i upewnił iż w tej książce ujrzą samo jądro rzeczy. W istocie, wręczył im ten tom przed odjazdem: zawieziono go do Paryża; do Akademii Nauk. Ale, kiedy sędziwy sekretarz go otworzył, ujrzał jedynie białe karty: „Hm! mruknął pod nosem, domyślałem się tego“.
BIBLIOTEKA BOY’A. T. 36.
WOLTER.
POWIASTKI
FILOZOFICZNE PRZEŁOŻYŁ, WSTĘPEM I PRZYPISAMI OPATRZYŁ
BOY.
TOM DRUGI.
KRAKÓW, KRAKOWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA. ODBITO W DRUKARNI »CZASU« W KRAKOWIE.
|
Które nam losy przyznały:
Robimy projekty rano,
Głupstwa robimy dzień cały.
Wierszyk ten nadaje się dla wielu mędrków; jestto rzecz, zaiste, dość ucieszna, widzieć jak poważny duszpasterz kończy procesem kryminalnym, pospołu z bankrutem[95]. Nawiązując do tego wydarzenia, przedrukujemy tu tę powiastkę, która była już gdzieindziej: dobrze jest bowiem, aby była wszędzie.
Memnon powziął jednego dnia zamysł, aby być doskonale rozsądnym. Niema ludzi, którymby to szaleństwo nie przeszło niekiedy przez głowę. Memnon powiedział sobie: „Aby być bardzo rozsądnym, a tem samem bardzo szczęśliwym, trzeba tylko wyzbyć się namiętności; otóż, jak wiadomo, niema nic łatwiejszego pod słońcem. Po pierwsze, nie będę nigdy kochał kobiety; widząc doskonałą piękność, powiem sobie jeno: „Te lica zwiędną kiedyś; te piękne oczy zeszpeci czerwona obwódka; ta okrągła pierś zapadnie się i obwiśnie; ta piękna głowa wyłysieje“. Otóż, wystarczy mi spojrzeć na nią obecnie temi oczami jakiemi będę ją widział wówczas, a z pewnością ta głowa nie zdoła już zawrócić mojej.
„Po drugie, będę zawsze wstrzemięźliwy; daremnie będzie mnie kusił wykwintny stół, smaczne wina, powaby towarzystwa. Wystarczy mi jeno wyobrazić sobie skutki nadużyć, ciężką głowę, niestrawność, stratę rozumu, zdrowia i czasu: wówczas będę jadł jedynie z potrzeby; zdrowie moje będzie zawsze równe, myśl jasna i przejrzysta. Wszystko to jest tak łatwe, że niema tu żadnej zasługi.
„Wreszcie, powiadał Memnon, trzeba pomyśleć nieco o sprawach pieniężnych. Pragnienia mam skromne; majątek mój jest dobrze ulokowany u poważnego bankiera w Niniwie; starczy mi na niezależny byt, a to jest największe szczęście. Nie znajdę się nigdy w smutnej potrzebie wieszania się u dworu: nie będę nikomu zazdrościł i nikt mnie. To też wielka wygoda. Mam przyjaciół (ciągnął), zachowam ich przyjaźń, skoro nie będą mieli mi czego wydzierać. Nie będzie między nami żadnych nieporozumień, stosunki równe, miłe; wszak to jest bardzo łatwe“.
Nakreśliwszy tedy w pokoju swój arcy-rozsądny planik, Memnon wystawił głowę oknem. Ujrzał dwie kobiety, przechadzające się pod jaworami wpodle domu. Jedna była stara i miała fizys obojętną; druga, młoda i ładna, zdawała się bardzo czemś przejęta. Wzdychała, płakała, z czem jej było tem więcej do twarzy. Mędrzec nasz wzruszył się: nie pięknością damy (był najzupełniej pewien, że nie podlega takim słabościom), ale jej strapieniem. Zeszedł, przystąpił do pięknej Niniwianki, z zamiarem użyczenia jej roztropnej pociechy. Piękna osóbka opowiedziała mu, z minką nad wyraz naiwną i wzruszającą, krzywdy jakie cierpi od swego wuja, którego nie miała; z jaką chytrością wyzuł ją z majątku, którego nie posiadała nigdy; wszystko wreszcie czego się jej trzeba lękać ze strony tego gwałtownika. „Wydaje mi się pan człowiekiem tak roztropnym, rzekła, że, jeśli zechcesz łaskawie zajść do mnie i rozpatrzyć moje sprawy, jestem pewna że wydobędziesz mnie z okrutnego kłopotu“. Memnon nie wahał się udać za nią, aby roztropnie zbadać jej kłopoty i dać dobrą radę.
Stroskana dama zaprowadziła go do pachnącej komnaty i posadziła grzecznie na obszernej sofie; siedli naprzeciw siebie, ze skrzyżowanemi nogami. Mówiąc, dama spuszczała oczy, z których wymykały się niekiedy łzy; ilekroć oczy jej się podniosły, zawsze spotykały się ze spojrzeniem roztropnego Memnona. Słowa jej były nabrzmiałe tkliwością, która zdwajała się za każdym razem kiedy na siebie spojrzeli. Memnon wielce brał do serca jej nieszczęścia i odczuwał coraz to większą ochotę przysłużenia się tak uczciwej a tak strapionej istocie. Nieznacznie, w toku rozmowy, zmienili pozycyę; znaleźli się bliżej siebie, już nie ze skrzyżowanemi nogami. Memnon udzielał rad tak zbliska i dawał jej wskazówki tak tkliwe, iż żadne z dwojga nie mogło mówić o interesach; nie wiedzieli już co się niemi dzieje.
W tym stanie rzeczy, nadszedł — jak można się tego domyślać — wuj: uzbrojony był od stóp do głów; pierwszem jego słowem było, oczywiście, to, że zabije roztropnego Memnona i siostrzenicę; ostatniem zaś, że może przebaczyć za dużą kwotę pieniężną. Memnon zmuszony był oddać wszystko co miał. W tych czasach można się było wykpić ze sprawy tak tanim kosztem: nie odkryto jeszcze Ameryki, i strapione damy były o wiele mniej niebezpieczne niż dzisiaj.
Pełen wstydu i rozpaczy, Memnon wrócił do domu i zastał bilecik zapraszający go na obiad w towarzystwie paru serdecznych przyjaciół. „Jeżeli zostanę sam w domu, rzekł sobie, będę dumał nad mą smutną przygodą, nie będę jadł, rozchoruję się; lepiej iść spożyć z serdecznymi przyjaciółmi skromny posiłek. W ich miłem towarzystwie, zapomnę o głupstwie które zrobiłem dziś rano“. Idzie na wezwanie; biesiadnicy znajdują że jest nieco markotny. Dają mu pić, aby rozprószyć jego smutek. Nieco wina zażytego umiarkowanie jest lekarstwem dla ciała i duszy. Tak rozumuje roztropny Memnon, i upija się. Po obiedzie, namawiają go do gry. Umiarkowana gra z przyjaciółmi jest godziwą zabawą. Gra; przegrywa wszystko co ma w sakiewce, cztery razy tyle na słowo. Przy grze wszczyna się zwada; od słówka do słówka, jeden z serdecznych przyjaciół rzuca mu w twarz kubek z kośćmi i wybija mu oko. Odnoszą do domu roztropnego Memnona, pijanego, bez grosza i z jednem okiem mniej.
Wino paruje zeń zwolna; z chwilą gdy nieco otrzeźwiał, posyła służącego po pieniądze do bankiera, aby spłacić serdecznych przyjaciół: powiadają mu, że jego dłużnik dopuścił się tego ranka oszukańczego bankructwa, które niszczy byt setek rodzin. Memnon, oburzony, spieszy na Dwór z plastrem na oku i podaniem w ręce, aby prosić u króla sprawiedliwości na bankruta. Spotyka w salonie kilka pań, które najswobodniej w świecie noszą na sobie obręcze o dwudziestu czterech stopach obwodu[96]. Jedna, która Memnona znała nieco, powiada patrząc nań z ukosa: „Och, wstrętne!“ Druga, która go znała bliżej, rzekła: „Dobry wieczór, panie Memnonie; doprawdy, panie Memnonie, bardzom rada że pana widzę; ale, ale, panie Memnonie, gdzie pan stracił oko?“ I minęła go, nie czekając odpowiedzi. Memnon schował się w kącie, i czekał chwili w której będzie się mógł rzucić do stóp monarchy. Chwila ta nadeszła. Całuje trzy razy ziemię, i wręcza podanie. Dobrotliwy monarcha przyjął go bardzo łaskawie; oddał memoryał jednemu ze swoich satrapów, iżby mu zdał zeń relacyę. Satrapa odciąga Memnona na stronę, i mówi wyniośle śmiejąc się szyderczo: "Pocieszny z ciebie ślepiec, aby się zwracać do króla a nie do mnie; a jeszcze pocieszniejszy, aby śmieć żądać sprawiedliwości na uczciwego bankruta, którego zaszczycam swoją protekcyą, i który jest siostrzeńcem pokojówki mojej kochanki. Poniechaj tej sprawy, mój przyjacielu, jeżeli chcesz zachować drugie oko“.
Tak, Memnon, wyrzekłszy się tego rana kobiet, biesiad, gry, zwady, a zwłaszcza Dworu, padł ofiarą kradzieży i oszustwa pięknej pani; upił się, grał, wszedł w kłótnię, postradał w bójce oko, i był na Dworze, gdzie sobie zadrwiono z niego.
Oszołomiony, zbolały, oddala się z rozpaczą w sercu. Wraca do domu: zastaje komorników, którzy zabierają meble w imieniu wierzycieli. Wpółzemdlony, padł pod jaworem i ujrzał piękną damę, znajomą z tego ranka, która przechadzała się z drogim wujem i parsknęła śmiechem na widok plastra Memnona. Zapadła noc; Memnon położył się pod domem na słomie. Chwyciła go gorączka; usnął w napadzie febry i we śnie zjawił mu się duch niebieski.
Był cały lśniący od światła. Miał sześcioro skrzydeł, ale ani nóg, ani głowy, ani ogona, i nie był podobny do żadnego stworzenia. „Kto jesteś? spytał Memnon. — Twój dobry duch, odparł tamten. — Oddaj mi tedy moje oko, moje zdrowie, mój dom, mienie, rozum“, rzekł Memnon. Następnie opowiedział mu, w jaki sposób stracił to wszystko jednego dnia. „Oto mi przygody, które nie zdarzają się nigdy w świecie gdzie my mieszkamy, rzekł duch. — A gdzież ty mieszkasz? spytał strapiony człowiek. — Moja ojczyzna, odparł tamten, znajduje się o pięćset milionów mil od słońca, na małej gwieździe blisko Syryusza, którego stąd widzisz. — Ładny kraj! rzekł Memnon: jakto! niema u was łajdaczek które oszukują biedaka, niema serdecznych przyjaciół którzy go zgrywają i wybijają mu oko, niema bankrutów, niema satrapów, którzy drwią sobie z was, odmawiając sprawiedliwości? — Nie, rzekł mieszkaniec gwiazdy, nic podobnego. Kobiety nie zwodzą nas nigdy, bo ich nie mamy; nie nadużywamy stołu, ponieważ nie jemy; nie mamy bankrutów, ponieważ niema u nas złota ani srebra; nie można nam wybić oczu, bo nie mamy ciała w waszym sposobie; a satrapi nie czynią nam nigdy krzywdy, ponieważ na naszej gwieździe wszyscy są równi“.
Wówczas Menmon rzekł: „Dostojny panie bez głowy i bez obiadu, a jak wy spędzacie czas? — Czuwamy, odparł duch, nad innemi światami które nam powierzono; przyszedłem cię oto pocieszyć. — Ach, odparł Memnon, czemuś nie przyszedł poprzedniej nocy, aby mnie ustrzec od tylu głupstw! — Byłem przy Hassanie, twoim bracie, rzekł niebiański wysłannik. Jest godniejszy pożałowania od ciebie. Najjaśniejszy monarcha Indji, do którego dworu ma zaszczyt należeć, kazał mu wyłupić oba oczy za jakąś niedyskrecję, i obecnie jest w więzieniu ze skutemi rękami i nogami. — Warto tedy, rzekł Memnon, mieć dobrego ducha w rodzinie, poto aby, z dwóch braci, jeden był jednooki, drugi ślepy, jeden na słomie, drugi w więzieniu. — Twój los odmieni się, rzekło gwiezdne zwierzątko. Prawda, że będziesz miał zawsze jedno oko; ale pozatem będziesz dość szczęśliwy, byleś nie robił nigdy głupich postanowień że będziesz zawsze doskonale rozsądny. — Jestto zatem rzecz, której niepodobna osiągnąć? wykrzyknął Memnon wzdychając. — Równie niepodobna, odparł tamten, jak być doskonale zręcznym, doskonale silnym, doskonale potężnym, doskonale szczęśliwym. Nawet my jesteśmy bardzo od tego dalecy. Istnieje glob, gdzie się to wszystko znajduje; ale w stu tysiącach milionów światów rozprószonych w przestrzeni wszystko idzie po kolei. Ma się mniej rozumu i przyjemności na drugim niż na pierwszym, mniej na trzecim niż na drugim, i tak dalej, aż do ostatniego, gdzie wszyscy są zupełnie pomyleni. — Boję się, rzekł Memnon, że nasz glob ziemnowodny, to właśnie ten szpital waryatów wszechświata, o którym raczyłeś wspomnieć. — Nie zupełnie, rzekł duch, ale blisko tego: wszystko musi być na swojem miejscu. — Jakżeto! rzekł Memnon: zatem pewni poeci, pewni filozofowie, mylą się grubo, mówiąc że wszystko jest dobrze[97]. — Mają zupełną słuszność, rzekł filozof niebieski, o ile się bierze pod uwagę budowę całego świata. — Ach, uwierzę w to, odparł biedny Memnon, dopiero wówczas kiedy odzyskam oko“.
SKARMENTADA.[98]
Urodziłem się w Kandyi, w r. 1600. Ojciec mój był gubernatorem tego miasta, przypominam też sobie że pewien mierny poeta nazwiskiem Iro [99], sklecił na moją cześć liche wiersze, w których wywodzi mnie w prostej linii od Minosa; niebawem, gdy ojciec mój popadł w niełaskę, spłodził inny wiersz, w którym pochodzę już tylko od Pasiphae i jej kochanka. Był to bardzo lichy człowiek ten Iro, i najnudniejsze ladaco na całej wyspie.
Gdym doszedł piętnastu lat, ojciec wysłał mnie na studya do Rzymu. Przybyłem tam w nadziei poznania wszystkich prawd; dotąd bowiem uczono mnie wręcz przeciwnych rzeczy, zgodnie z obyczajem tego światka, od Chin aż po Alpy. Monsignor Profondo, któremu mnie polecono, był to osobliwy człowiek i jeden z najstraszliwszych uczonych jacy byli kiedy na świecie. Chciał mnie nauczyć kategoryj Arystotelosa, a był skłonny pomieścić mnie w kategoryi swoich oblubieńców: ledwiem się wymknął! Widziałem procesye, egzorcyzmy i nieco rabunków. Mówiono, ale bardzo fałszywie, że signora Olimpja[100], osoba wielce przemyślna, sprzedaje wiele rzeczy, których nie powinno się sprzedawać. Byłem w wieku, w którym to wszystko wydawało mi się bardzo ucieszne. Młoda Dama, wielce łaskawych obyczajów, zwana signora Fatelo, poczuła do mnie skłonność. Zalecał się do niej wielebny O. Sztyletini i wielebny O. Otrutini, młody księżyk z zakonu który już nie istnieje: pogodziła ich obdarzając mnie swemi łaskami; w rezultacie omal mnie nie wyklęto i nie otruto. Odjechałem, wielce zachwycony architekturą św. Piotra.
Zajechałem do Francyi; było to za panowania Ludwika Sprawiedliwego. Pierwsza rzecz, o którą mnie spytano, to czy chcę, na śniadanie, kawałeczek generała d’Ancre[101], którego lud upiekł na pieczyste i którego rozdzielano bardzo tanio każdemu kto zapragnął.
Państwo to było ustawiczną pastwą wojen domowych, często o miejsce w Radzie, niekiedy o dwie stronice teologicznej kontrowersyi. Już przeszło sześćdziesiąt lat, ogień ten, to tlący pod popiołem, to rozdmuchany gwałtownie, pustoszył ten piękny kraj. Były to owe swobody gallikańskiego Kościoła. „Ach, mówiłem sobie, wszakże ten lud jest łagodny z natury! Kto mógł tak wypaczyć jego charakter? Żartuje, a urządza noce św. Bartłomieja. Szczęśliwy czas, w którym będzie tylko żartował!“
Przeprawiłem się do Anglii: te same kłótnie, te same szaleństwa. Świątobliwi katolicy zamierzyli, dla dobra Kościoła, wysadzić w powietrze króla[102], rodzinę królewską i cały parlament, i oswobodzić Anglię od tych heretyków. Pokazano mi miejsce, gdzie błogosławiona królowa Marya, córka Henryka VIII, spaliła przeszło pięciuset poddanych. Pewien irlandzki ksiądz upewniał mnie że to był bardzo piękny uczynek: popierwsze, ponieważ ci których spalono to byli Anglicy; powtóre, ponieważ nie używali nigdy wody święconej i nie wierzyli w dziurę św. Patryka[103]. Dziwił się zwłaszcza, że królowej Maryi jeszcze nie kanonizowano; ale spodziewał się że to nastąpi niebawem, kiedy kardynał-siostrzeniec będzie miał trochę czasu.
Udałem się do Holandji, gdzie flegmatyczne usposobienie mieszkańców dawało mi rękojmię spokoju. Kiedy przybyłem do Hagi, ucinano właśnie głowę bardzo czcigodnemu starcowi. Była to łysa głowa pierwszego ministra Barneweldta[104], który położył największe zasługi dla Republiki. Tknięty litością, pytałem co za zbrodnię popełnił, czy zdradził Państwo. „Gorzej, odparł kaznodzieja w czarnym płaszczu; to człowiek który sądzi, iż dobre uczynki mogą zbawić człowieka na równi z wiarą. Rozumiesz pan dobrze, iż, gdyby podobne mniemania znalazły grunt, republika nie mogłaby istnieć, i że trzeba surowych praw aby powściągnąć tak ohydne zgorszenie“. Głęboki polityk tameczny dodał wzdychając: “Ach, panie, dobre czasy nie będą trwały wiecznie; to jedynie przypadkiem ten lud jest tak gorliwy; w gruncie, charakter jego skłonny jest do ohydnego dogmatu tolerancyi; kiedyś dojdzie do tego: to zgroza pomyśleć“. Co do mnie, w oczekiwaniu aż ten złowrogi czas umiarkowania i pobłażliwości nadejdzie, opuściłem bardzo rychło ów kraj, gdzie surowości nie łagodzi żaden powab, i puściłem się do Hiszpanii.
Dwór bawił w Sewilli, galiony nadeszły, wszystko oddychało dostatkiem i weselem w najpiękniejszej porze roku. Ujrzałem, na końcu alei cytrynowej i pomarańczowej, olbrzymie szranki, otoczone kosztownie obitemi trybunami. Król, królowa, infanci, infantki zasiadali pod wspaniałym baldachimem. Naprzeciw tej dostojnej rodziny znajdował się drugi tron, wyższy. Rzekłem do jednego z towarzyszów podróży: „O ile ten tron nie jest dla Pana Boga, nie widzę dla kogoby mógł służyć“. Pewien poważny Hiszpan usłyszał te słowa; kosztowały mnie one drogo. Wyobrażałem sobie, że ujrzymy jakiś karuzel albo walkę byków, kiedy, na onym tronie, ukazał się wielki inkwizytor, błogosławiąc z wysokości króla i naród.
Następnie przybyła armia mnichów kroczących parami, białych, czarnych, szarych, obutych, bosych, z brodą, bez brody, z kapturem i bez kaptura; potem szedł kat; potem, w otoczeniu ceklarzy i grandów, około czterdziestu osób, odzianych w worki, na których wymalowano djabłów i płomienie; byli to żydzi którzy nie chcieli bezwarunkowo wyprzeć się Mojżesza, oraz chrześcijanie, którzy zaślubili swoje kumy, albo którzy nie oddali czci Matce Boskiej z Atocha[105], lub też nie chcieli się wyzbyć gotowizny na rzecz hieronimitów. Odśpiewano pobożnie bardzo piękne modlitwy, poczem spalono na wolnym ogniu wszystkich winnych: czem cała rodzina królewska wydała się nadzwyczaj zbudowana.
Wieczorem, w chwili gdy miałem się kłaść do łóżka, zjawili się u mnie dwaj konfidenci Inkwizycyi wraz ze świętą Hermandad[106]: uścisnęli mnie czule i zawiedli, nie mówiąc słowa, do bardzo cienistego więzienia, mającego za całe umeblowanie tapczan i krucyfiks. Spędziłem tam sześć tygodni, po upływie których wielebny ojciec inkwizytor zaprosił mnie na pogadankę: uścisnął mi ramię z iście ojcowską czułością i rzekł, iż bardzo mu było przykro kiedy się dowiedział że mnie tak licho pomieszczono, ale wszystkie apartamenty są zajęte: na inny raz ma nadzieję że będzie mi wygodniej. Następnie spytał mnie przyjaźnie, czy nie wiem za co tu siedzę. Odparłem wielebnemu ojcu, że prawdopodobnie za swoje grzechy. „Powiedz, moje drogie dziecko, za jaki grzech? zwierz mi się z całą ufnością“. Daremnie łamałem głowę, nie mogłem zgadnąć. Miłosiernie, ojciec naprowadził mnie.
Wreszcie, przypomniałem sobie swoje niebaczne słowa. Skończyło się na dyscyplinie i na trzydziestu tysiącach realów. Zaprowadzono mnie, abym się pokłonił wielkiemu inkwizytorowi: był to bardzo uprzejmy człowiek, spytał mnie jak mi się podobała uroczystość. Odparłem że byłem zachwycony; i pomknąłem aby naglić towarzyszów podróży do odjazdu, mimo uroków tego kraju. Mieli czas dowiedzieć się o znakomitych czynach, których Hiszpanie dokonali dla sprawy religii. Czytali pamiętniki słynnego biskupa z Chiapa, z których okazuje się, że zamordowano, spalono lub utopiono w Ameryce dziesięć milionów niewiernych, aby ich nawrócić. Przypuszczałem, że ten biskup przesadza; ale gdyby nawet sprowadzić to do pięciu milionów ofiar, i tak byłoby cudowne.
Wciąż parła mnie żądza podróży. Chciałem zakończyć swoją przejażdżkę po Europie Turcyą; skierowaliśmy się w tamtą stronę. Postanawiałem sobie zachować dla siebie sąd o uroczystościach które tam zobaczę. „Ci Turcy, rzekłem do towarzysza, to niewierni, żyjący bez chrztu: tem samem muszą być o wiele więksi okrutnicy od wielebnych ojców inkwizytorów. Trzymajmy język za zębami, kiedy znajdziemy się u tych mahometan“.
Jesteśmy tedy w Turcyi. Zdumiałem się, widząc tam o wiele więcej chrześcijańskich kościołów niż w Kandyi. Ujrzałem zgoła liczne gromady mnichów, którym pozwalano swobodnie modlić się do Matki Boskiej i przeklinać Mahometa, po grecku, po łacinie, po ormiańsku. „Poczciwi ludzie, ci Turcy!“ wykrzyknąłem. Chrześcijanie greccy i chrześcijanie łacińscy żyli w Konstantynopolu w śmiertelnej wojnie; niewolnicy ci żarli się wzajem, jak psy które gryzą się na ulicy i które panowie grzmocą kijem aby je rozdzielić. Wielki wezyr popierał wówczas Greków. Patryarcha grecki oskarżył mnie, żem wieczerzał u patryarchy łacińskiego: skazano mnie, na pełnym Dywanie, na pięćset bambusów w pięty, z prawem zamiany na pięćset cekinów. Nazajutrz uduszono wezyra; na trzeci dzień, następca jego, który był za stronnictwem łacińskiem i którego uduszono dopiero za miesiąc, skazał mnie na tę samą grzywnę za to żem wieczerzał u patryarchy greckiego. Znalazłem się w smutnej konieczności unikania zarówno greckiego jak łacińskiego kościoła. Aby się pocieszyć, wynająłem sobie bardzo ładną Czerkieskę, istotę najczulszą w sypialni a najżarliwszą w meczecie. Jednej nocy, w słodkim wylewie miłości, krzyknęła ściskając mnie: Alla! Illa! Alla! Są to sakramentalne słowa Turków; myślałem że to są wyrazy miłości; wykrzyknąłem też bardzo czule: Alla! Illa! Alla! — Ach! rzekła, Bogu najwyższemu chwała! ty jesteś Turkiem?“ Rzekłem, iż błogosławię Boga za to że dał mi siły potemu; byłem bardzo rad z siebie. Rano, zjawia się iman aby mnie obrzezać; że zaś czyniłem pewne trudności, kadi tej dzielnicy, zacny człowiek, zaproponował mi że mnie wbije na pal: ocaliłem napletek i tyłek ceną tysiąca cekinów, i uciekłem co żywo do Persyi, postanawiając nie słuchać już w Turcyi mszy ani łacińskiej ani greckiej, i nie krzyczeć już: Alla! Illa! Alla! na schadzce miłosnej.
Kiedym wjeżdżał do Ispahanu, spytano mnie czy jestem za czarnym czy za białym baranem. Odpowiedziałem, że mi to jest obojętne, byle był kruchy. Trzeba wiedzieć, że Persya dzieliła się jeszcze na stronnictwo białego i czarnego barana. Posądzono mnie, że sobie drwię z obu stronnictw; tak iż wpadłem w szpetną kabałę u samych wrót miasta; znowuż kosztowało mnie sporo cekinów aby się pozbyć obu baranów.
Dotarłem aż do Chin, wraz z tłómaczem, który mnie upewniał że tam się żyje swobodnie i wesoło. Tatarzy opanowali je, spustoszywszy wszystko ogniem i mieczem; wielebni zaś ojcowie jezuici z jednej strony, a wielebni ojcowie dominikanie z drugiej utrzymywali iż pozyskują dusze dla Boga, mimo że nikt nic o tem nie wiedział. Nie widziano jeszcze w świecie tak żarliwych apostołów; prześladowali się bowiem zacięcie nawzajem; pisali do Rzymu tomy oszczerstw; o jedną duszę wymyślali sobie od heretyków i szalbierzy. Toczył się zwłaszcza między nimi straszliwy spór o sposób kłaniania: jezuici chcieli aby chińczycy kłaniali się rodzicom na sposób chiński, dominikanie żądali aby się kłaniać na sposób rzymski. Zdarzyło mi się, że jezuici wzięli mnie za dominikanina. Przedstawili mnie, przed tatarskim monarchą, za papieskiego szpiega. Najwyższa rada zleciła pierwszemu mandarynowi, który dał mandat sierżantowi, który rozkazał czterem zbirom aby mnie ujęli i związali z całą uroczystością. Zaprowadzono mnie, po stu czterdziestu czołobitnościach, przed oblicze Najjaśniejszego. Spytał mnie, czy jestem szpiegiem papieskim i czy to prawda że ten władca ma przybyć osobiście aby go złożyć z tronu. Odpowiedziałem, że papież jest to sędziwy kapłan liczący siedmdziesiąt lat[107], że mieszka o cztery tysiące mil od Jego Najjaśniejszego tatarsko-chińskiego Majestatu, że ma około dwóch tysięcy gwardzistów którzy stoją na warcie z parasolem, że nie chce składać z tronu nikogo i że Najjaśniejszy może spać spokojnie. Była to najmniej groźna przygoda mego życia. Wysłano mnie do Makao, skąd odpłynąłem do Europy.
Koło wybrzeży Golkondy trzeba było naprawić statek. Skorzystałem z tego aby zobaczyć dwór wielkiego Aureng-Zeba[108], o którym opowiadano w świecie cuda: bawił wówczas w Delhi. Miałem wreszcie przyjemność ujrzeć go w dniu uroczystej ceremonii, w czasie której przyjął niebiański podarek przysłany mu przez szeryfa Mekki: była to miotła, którą zamiatano święty dom, Kaaba, beth Alla. Miotła ta jest symbolem miotły boskiej, która wymiata wszystkie śmiecie duszy. Aureng-Zeb nie potrzebował jej chyba: był to najpobożniejszy człowiek w Hindustanie. Prawda że zamordował brata i otruł ojca; dwudziestu radżów[109] i tyluż omrów zginęło na mękach, ale to była rzecz bez znaczenia, mówiono tylko o jego pobożności. Przyrównywano doń jedynie święty majestat najoświeceńszego cesarza Maroka, Muleja Izmaela[110], który ucinał głowy co piątek po modlitwie.
Nie mówiłem ani słowa; podróże wyrobiły mnie; czułem że nie do mnie należy rozstrzygać między tymi dwoma dostojnymi monarchami. Młody Francuz, z którym mieszkałem, uchybił (sam to przyznaję) cesarzowi Indyj i cesarzowi Maroko. Odważył się rzec bardzo niebacznie, że istnieją w Europie wielce pobożni monarchowie, którzy rządzą bardzo dobrze państwem, a nawet chodzą do kościoła, nie mordując wszelako ojców i braci i nie ucinając głów poddanym. Tłómacz nasz przełożył na hinduskie bezbożne odezwanie młokosa. Pouczony dawniejszemi przygodami, kazałem szybko osiodłać wielbłądy: opuściliśmy z Francuzem miasto. Dowiedziałem się później, że, tej samej nocy, oficerowie wielkiego Aureng-Zeba przybyli aby nas ująć, ale znaleźli tylko tłómacza. Stracono go na placu publicznym; i wszyscy dworacy oświadczyli bez pochlebstwa, że śmierć jego była bardzo zasłużona.
Pozostało mi zwiedzić Afrykę, aby poznać wszystkie rozkosze naszego lądu. Ujrzałem ją w istocie. Okręt mój dostał się w ręce murzyńskich korsarzy. Nasz kapitan podniósł wielki lament, pytając czemu tak gwałcą prawo narodów. Murzyński kapitan odpowiedział: Wy macie nosy długie, a my płaskie; włosy macie gładkie, a my kędzierzawe; macie skórę popielatą, a my hebanową; tem samem, jest nam przeznaczone, wedle świętych praw natury, żyć w wiecznej nieprzyjaźni. Wy nas kupujecie na targu na wybrzeżach Gwinei, jak pociągowe zwierzęta, aby nas zmuszać do niedorzecznej i mozolnej pracy. Każecie nam żyć, pod grozą batoga, w górach, aby dobywać jakiś żółty piasek, który sam przez się jest do niczego i nie wart jest, ani w przybliżeniu, dobrej egipskiej cebuli; toteż, kiedy my was spotkamy i kiedy jesteśmy silniejsi, każemy wam uprawiać nasze pola, lub obcinamy wam nosy i uszy.
Nie było co odpowiedzieć na tak roztropną mowę. Jąłem uprawiać pole starej murzynichy, aby ocalić uszy i nos. Wykupiono mnie po upływie roku. Widziałem wszystko co jest pięknego, dobrego i godnego podziwu na ziemi; postanowiłem nie wychylać już nosa poza swój zaścianek. Ożeniłem się z krajanką; zostałem rogaczem, i przekonałem się że jestto najmilszy stan na ziemi.
Wszyscy, w prowincyi Kandahar [111], znają przygodę młodego Rustana. Był jedynym synem miejscowego mirzy; to coś tak jak u nas margrabia, albo baron u Niemców. Mirza, jego ojciec, posiadał ładny majątek. Młody Rustan miał się żenić z jakąś panienką czy mirzówną tej samej rangi. Obie rodziny pragnęły tego gorąco. Miał się stać pociechą rodziców, dać żonie szczęście i samemu znaleść je przy niej.
Ale, na nieszczęście, ujrzał księżniczkę Kaszmiru na jarmarku w Kabul. Jestto jarmark o wiele bardziej uczęszczany niż jarmarki w Bassorze i Astrachanie; i oto dlaczego stary książę Kaszmiru przybył nań ze swoją córką.
Stracił dwie najrzadsze sztuki ze swego skarbca: jedna, to dyament wielkości dużego palca; na dyamencie tym córka jego wyryta była z całym kunsztem który Hindusi posiadali wówczas i który się później zatracił; drugą był dziryt, który sam z siebie bieżał gdzie się chciało; co jest rzecz niezbyt nadzwyczajna u nas, ale była nadzwyczajna w Kaszmirze.
Fakir Jego Wysokości skradł te dwa klejnoty i zaniósł je księżniczce. „Pilnuj troskliwie tych dwóch klejnotów, rzekł; los twój od tego zależy“. Odszedł, i odtąd już go nie widziano. Książę Kaszmiru, w rozpaczy, postanowił sprawdzić na jarmarku w Kabul; czy, wśród kupców ściągających tam ze wszystkich stron świata, nie znajdzie się taki, który znalazł jego broń i dyament. Zwykł był brać z sobą córkę w każdą podróż. Miała dyament dobrze schowany w zapasce; co się tyczy dzirytu, nie mogąc go tak dobrze ukryć, schowała go pilnie w Kaszmirze w wielkim chińskim kufrze.
Rustan i ona ujrzeli się w Kabul; pokochali się z całą szczerością swego wieku, z całą namiętnością tamecznego klimatu. Jako zakład miłości, księżniczka dała mu swój dyament, kiedy zaś odjeżdżała, Rustan przyrzekł odwiedzić ją tajemnie w Kaszmirze.
Młody mirza miał dwóch ulubieńców, którzy mu służyli za sekretarzy, koniuszych, marszałków dworu i pokojowców. Jeden nazywał się Topaz: był piękny, kształtny, biały jak Czerkieska, łagodny i usłużny jak Armeńczyk, roztropny jak Grek. Drugi zwał się Heban: był to bardzo ładny murzyn, żywszy, obrotniejszy niż Topaz: nic dlań nie było za trudne. Rustan zwierzył im swój zamiar. Topaz silił się go odwieść oględną perswazyą, jak sługa który nierad sprzeciwia się panu; przedstawiał mu wszelako wszystko na co się waży. Czy godzi się pogrążyć dwie rodziny w rozpaczy? wbijać nóż w serce rodziców? Zachwiał Rustana w zamyśle; ale Heban umocnił go i usunął wszystkie skrupuły.
Młody człowiek nie miał pieniędzy na tak długą podróż; roztropny Topaz nie byłby mu się starał o pożyczkę; Heban zaradził na to. Ściągnął zręcznie dyament swego pana, kazał sporządzić zupełnie podobny który włożył go na miejsce tego, prawdziwy zaś dał w zastaw jakiemuś Ormianinowi, za kilka tysięcy rupii.
Skoro młody margrabia miał rupie w kieszeni, wnet przygotowano wszystko do wyjazdu. Obarczono słonia pakunkami; oni siedli na konie. Topaz rzekł: „Pozwoliłem sobie odwodzić pana od zamiaru; ale, powiedziawszy swoje, winienem słuchać; jestem pańskim sługą, kocham pana, pójdę za panem na kraj świata. Ale poradzimy się w drodze wyroczni, która jest o dwie mile stąd“. Rustan zgodził się. Wyrocznia odpowiedziała: „Jeżeli pójdziesz na wschód, znajdziesz się na zachodzie“. Rustan zgoła nie rozumiał tej odpowiedzi. Topaz twierdził, że nie zawiera ona nic dobrego, Heban, zawsze usłużny, tłómaczył ją pomyślnie.
Była jeszcze druga wyrocznia, w Kabul; udali się do niej. Wyrocznia odpowiedziała w te słowa: „Jeżeli posiędziesz, nie będziesz posiadał; jeśli będziesz zwycięzcą, nie zwyciężysz; jeśliś jest Rustanem, nie będziesz nim“. Ta wyrocznia zdała się jeszcze ciemniejsza od tamtej. „Uważaj panie, powiadał Topaz. — Nic się pan nie bój“, zapewniał Heban: i ten sługa, jak można się domyślać, miał zawsze słuszność w oczach pana, ile że podsycał jego żądzę i nadzieję.
Opuściwszy Kabul, jechali wielkim lasem; siedli na trawie, aby się pokrzepić i popaść konie. Już miano zdjąć juki ze słonia, który niósł na grzbiecie obiad i nakrycie, kiedy się okazało że Topaz i Heban znikli z karawany. Wołają ich, las rozbrzmiewa imionami Hebana i Topaza. Służba szuka na wszystkie strony i napełnia las wołaniem: ani widu ani słychu. „Widzieliśmy, powiadają Rustanowi, jedynie sępa który bił się z orłem i wydzierał mu wszystkie pióra“. Opis tej walki obudził ciekawość Rustana; udał się pieszo we wskazane miejsce, nie ujrzał ani sępa ani orła, ale ujrzał swego słonia, jeszcze objuczonego tobołami, na którego nacierał wielki nosorożec. Jeden uderzał rogiem, drugi trąbą. Na widok Rustana, nosorożec ustąpił pola; odprowadzono do obozu słonia, ale okazało się że konie znikły. „Dziwne rzeczy zdarzają się w lesie w czasie podróży“, wykrzyknął Rustan. Służba rozglądała się wylękniona, pan zaś był w rozpaczy, iż stracił równocześnie konie, swego drogiego murzyna, i roztropnego Topaza, którego lubił zawsze, mimo że nigdy nie był jego zdania.
Pocieszał się nadzieją, że znajdzie się niebawem u stóp księżniczki Kaszmiru, kiedy spotkał dużą zebrę, którą krzepki i groźny pachołek okładał rzęsiście kijem. Niemasz nic piękniejszego, rzadszego, chybszego w biegu nad taką zebrę. Na zdwojone ciosy gbura, zwierzę odpowiadało wierzganiem zdolnem wyrwać drzewo z korzeniem. Młody mirza wziął oczywiście stronę zebry, ile że było to śliczne bydlątko. Pachoł uciekł, mówiąc do osła: „Zapłacisz mi za to“. Czworonóg podziękował wybawcy w swoim języku, zbliżył się, dał się popieścić i odwzajemnił pieszczoty. Rustan, podjadłszy, siada na zebrę i wędruje do Kaszmiru, wraz ze sługami, którzy dążyli za nim, jedni pieszo, drudzy jadąc na słoniu.
Zaledwie dosiadł zebry, zwierzę, zamiast dążyć drogą do Kaszmiru, nawróciło do Kabul. Daremnie jeździec ściąga cugle, zrywa, ściska kolana, bodzie ostrogą, zwalnia cugle, znów ciągnie, okłada trzciną z prawej i z lewej, uparte zwierzę biegnie wciąż do Kabul.
Rustan poci się, miota, wpada w rozpacz, kiedy, naraz, spotyka handlarza wielbłądów, który powiada: „Widzę, że pan masz bardzo szkodliwego wierzchowca, który cię niesie gdzieindziej niż pragniesz; jeżeli mi ustąpisz tę zebrę, dam panu jednego z moich czterech wielbłądów do wyboru“. Rustan dziękuje Opatrzności, że mu zsyła tak korzystną zamianę. „Jakże się mylił Topaz, powiada, wróżąc że moja podróż będzie nieszczęśliwa“. Siada na najpiękniejszego wielbłąda, trzy inne dążą za nim; dogania swą karawanę w przeświadczeniu iż bieży prosto ku szczęściu.
Ledwie ujechał jakie cztery mile perskie, zatrzymał go głęboki, szeroki i bystry potok, spadający ze skał białych od piany. Oba brzegi tworzyły strome przepaście, od których widoku wzrok się ćmił i serce mdlało. Żadnego sposobu aby przebyć potok, żadnej drogi na prawo ani na lewo. „Zaczynam się obawiać, rzekł Rustan, że Topaz słusznie ganił mą podróż i że źlem uczynił podejmując ją; gdyby chociaż był tutaj, mógłby mi dać jaką dobrą radę. Gdybym miał Hebana, pocieszyłby mnie, znalazłby jaki sposób, ale wszystkiego mi zbywa“. Pomięszanie małej gromadki zdwoiło jeszcze jego kłopot. Zapadła ciemna noc; spędzili ją na lamentach. Wreszcie, zmęczenie i przygnębienie uśpiły zakochanego wędrowca. Budzi się o świcie i widzi piękny marmurowy most rzucony z jednego brzegu na drugi.
Wykrzykom, słowom zdumienia i radości nie było końca. „Czy podobna? czy to sen? co za cud! co za czasy! czy odważymy się przejechać!“ Cała gromadka klęka, to znów wstaje z klęczek, zbliża się do mostu, całuje ziemię, spogląda w niebo, wyciąga ręce, stawia nogę ze drżeniem, idzie, wraca, staje w zachwycie; a Rustan powtarza: „Tym razem, niebo mi sprzyja: Topaz plótł sam nie wie co; wyrocznie były życzliwe; Heban miał słuszność, ale czemu go tu niema!
Ledwie gromadka przebyła strumień, most wali się do wody ze straszliwym hałasem. "Szczęście! szczęście! wykrzyknął Rustan; Bogu niech będzie chwała! niebo niech będzie błogosławione! nie chce abym wracał do ojczyzny, gdzie byłbym jedynie zwykłym szlachcicem; chce bym zaślubił przedmiot mej miłości: będę księciem Kaszmiru; w ten sposób, posiadając mą ukochaną, nie będę posiadał mego małego lenna w Kandaharze; będę Rustanem i nie będę, ponieważ zostanę wielkim władcą. Oto znaczna część wyroczni tłómaczy się jasno na mą korzyść; reszta wyłoży się tak samo. Szczęście, szczęście! Ale czemu Hebana niema przy mnie? żal mi go tysiąc razy więcej niż Topaza“.
Przebył jeszcze kilka mil bardzo wesoło; ale na schyłku dnia, pasmo gór bardziej stromych niż mur forteczny a wyższych od wieży Babel gdyby była skończona, zamknęło zupełnie drogę wylękłej karawanie.
Wszyscy krzyknęli: „Bóg chce abyśmy zginęli tutaj! Strzaskał most jedynie poto, aby nam odjąć wszelką nadzieję powrotu, wzniósł górę jedynie poto aby nam przeciąć wszelką drogę naprzód. O Rustanie, o nieszczęsny margrabio! nie ujrzymy nigdy Kaszmiru! nie wrócimy nigdy do ziem Kandaharu“.
Piekący ból, głębokie przygnębienie, zajęły, w duszy Rustana, miejsce nieumiarkowanej radości i nadziei. Już nie tłómaczył sobie proroctw na swoją korzyść. „O nieba! o Boże miłosierny! czemuż straciłem mego druha Topaza“.
Gdy wymawia te słowa, wydając głębokie westchnienia i lejąc łzy w otoczeniu zrozpaczonych sług, góra otwiera się nagle u samej podstawy: długi sklepiony korytarz, oświecony setką tysięcy pochodni, jawi się olśnionym oczom. Rustan wydaje okrzyk, ludzie jego padają na kolana, przeginają się ze zdumieniem wstecz, krzycząc: „Cud!“ i powiadając : „Rustan jest ulubieńcem Wisznu[112], ukochanym przez Brahmę, będzie panem świata“. Sam Rustan wierzył w to; był jak nieprzytomny, w głowie mu się kręciło. "Ach, Hebanie, mój drogi Hebanie, gdzieżeś jest? czemu nie jesteś świadkiem wszystkich tych cudów? w jaki sposób cię straciłem? Piękna księżniczko Kaszmiru, kiedyż ujrzę twoje wdzięki?
Zapuszcza się ze służbą, słoniem, wielbłądami, w skalisty kurytarz; przebywszy go, znalazł się na łące usianej kwiatami, okolonej strumieniem: na kraju łąki widniały cieniste aleje ciągnące się w dal; na końcu tych alei, rzeka, wzdłuż której wznoszą się setki ślicznych domków wśród rozkosznych ogrodów. Rustan słyszy wszędzie dźwięki głosów, instrumentów; widzi pląsy, spieszy aby przebyć most rzucony przez rzekę, pyta pierwszego spotkanego człowieka co to za kraj.
Zagadnięty odpowiada: Jesteś w krainie Kaszmiru; widzisz oto mieszkańców oddanych weselu i uciechom. Obchodzimy zaślubiny naszej pięknej księżniczki; wychodzi za pana Barbabu, któremu ojciec ją przyrzekł. Niech Bóg darzy ich wiecznotrwałem szczęściem!“ Na te słowa, Rustan padł zemdlony; szlachcic kaszmirski myślał że cierpi na wielką chorobę; kazał go zanieść do swego domu, gdzie Rustan długo leżał bez zmysłów. Posłano po dwóch najbieglejszych lekarzy: zmacali puls chorego, który, odzyskawszy nieco przytomności, szlochał, przewracał oczyma i wołał co chwilę: „Topazie! Topazie! jakżeś miał słuszność!“
Jeden z lekarzy rzekł do kaszmirskiego szlachcica: „Poznaję z akcentu, że ten młodzieniec jest z Kandahar; klimat tego kraju nie służy mu, trzeba go odesłać do domu. Widzę z jego oczu że oszalał; powierzcie mi go, odwiozę go do ojczyzny i uleczę go“. Drugi lekarz twierdził, że jest chory tylko ze zgryzoty; że trzeba go zawieść na wesele księżniczki i dać mu się wytańczyć. Podczas gdy się naradzali, chory odzyskał siły. Odprawiono lekarzy i Rustan został sam z gospodarzem.
„Panie, rzekł, daruj żem zemdlał w twojej obecności; wiem że to niegrzecznie; błagam, zechciej pan przyjąć mego słonia w odpłatę względów którymi mnie zaszczyciłeś“. Opowiedział następnie wszystkie swe przygody, nie wspominając wszelako nic o celu podróży. „Ale, w imię Wisznu i Bramy, rzekł, powiedz mi, kto jest ów szczęsny Barbabu, który zaślubia księżniczkę, czemu ojciec jej wybrał go za zięcia i czemu księżniczka przyjęła go za małżonka?
— Cudzoziemcze, rzekł mieszkaniec Kaszmiru, księżniczka zgoła nie przyjęła Barbabu; przeciwnie, zalewa się łzami, podczas gdy cały kraj święci jej zaślubiny; zamknęła się w wieży i nie chce zgoła widzieć zabaw które dla niej zgotowano“. Słysząc te słowa, Rustan uczuł że życie mu wraca; świeże kolory, które spłoszyła boleść, wystąpiły znów na twarz. „Powiedz mi, proszę, panie, czemu książę Kaszmiru upiera się aby wydać córkę za jakiegoś Barbabu, skoro ona go nie chce?
— Oto czemu, odparł gospodarz. Czy wiadomo ci, że nasz dostojny książę zgubił wielki dyament oraz dziryt, na których mu bardzo zależało?
— Wiem, oczywiście, rzekł Rustan.
— Dowiedz się tedy, że nasz książę, w rozpaczy iż nie ma żadnej wieści o swoich klejnotach, naszukawszy się ich długo po całej ziemi, przyrzekł córkę temu, kto mu odniesie jeden lub drugi. Przybył więc Barbabu, niosąc dyament, i jutro ma zaślubić księżniczkę“.
Rustan zbladł, wyjąkał podziękowanie, pożegnał gospodarza, i pomknął na dromaderze do stolicy, gdzie miała się odbyć uroczystość. Przybywa do pałacu, powiada że ma ważne rzeczy do zwierzenia, prosi o posłuchanie. Odpowiadają mu, że książę zajęty przygotowaniami do wesela. „Właśnie dlatego, odpowiada, chcę z nim mówić“. Najjaśniejszy, mówi, niechaj Bóg wieńczy wszystkie twoje dni chwałą i wspaniałością! zięć twój jest hultajem.
— Jakto hultajem! Jak śmiesz? Czy tak mówi się do księcia Kaszmiru o zięciu z jego wyboru?
— Tak, hultajem, odparł Rustan, i aby tego dowieść Waszej Dostojności, oto twój dyament.
Książę, zdumiony, porównuje oba dyamenty, że zaś nie znał się na tem ani trochę, nie mógł powiedzieć który jest prawdziwy. „Oto dwa dyamenty, rzekł; a mam tylko jedną córkę; jestem w straszliwym kłopocie“. Kazał wezwać Barbabu i spytał czy go nie oszukał. Barbabu przysiągł, że kupił dyament od Ormianina; drugi zalotnik nie powiedział od kogo ma swój, ale ofiarował próbę: mianowicie, aby Jego Dostojność pozwoliła mu bić się natychmiast z rywalem. „To nie dość, panie, że twój zięć dał dyament, trzeba także aby dał dowody męstwa: czy nie uważasz za właściwe, aby ten który zabije drugiego zaślubił księżniczkę?
— Bardzo właściwe, odparł książę: to będzie bardzo ładne widowisko dla Dworu; bijcież się prędko; zwycięzca weźmie zbroję zwyciężonego, wedle zwyczajów kaszmirskich, i zaślubi moją córkę“.
Natychmiast dwaj pretendenci zeszli na dziedziniec. Na schodach była sroka i kruk. Kruk krzyczał: „Bij się, bij się“; sroka: „nie bij się, nie bij się“. Rozśmieszyło to księcia; dwaj rywale ledwie zwrócili na to uwagę: rozpoczęli walkę; wszyscy dworzanie otoczyli ich kołem. Księżniczka, wciąż siedząc w wieży, nie chciała być świadkiem widowiska; nie domyślała się zgoła że jej ukochany jest w Kaszmirze, miała zaś taki wstręt do Barbabu że nie chciała nic widzieć. Walka odbyła się po wszelkiej formie; Barbabu padł trupem, czem lud był zachwycony, ponieważ Barbabu był brzydki, a Rustan bardzo ładny; oto co, prawie zawsze, rozstrzyga o sympatyi ludu.
Zwycięzca oblókł drucianą koszulkę, szarfę i kask zwyciężonego, i udał się, w otoczeniu całego dworu, przy dźwięku trąb, pod okna księżniczki. Wszystko krzyczy: „Piękna księżniczko, przyjdź zobaczyć swego pięknego małżonka, który zabił szpetnego rywala“; panny dworskie powtarzają te słowa. Księżniczka wyjrzała, na nieszczęście, oknem: widząc zbroję człowieka którego nienawidziła, pobiegła zrozpaczona do chińskiego kufra i dobyła nieszczęsny dziryt, który przeszył jej drogiego Rustana zmacawszy spojenie zbroi. Wydał krzyk; na ten krzyk, księżniczka poznała głos swego nieszczęśliwego kochanka.
Zbiega z rozwianym włosem, mając śmierć w oczach i w sercu. Rustan padł już skrwawiony w ramiona jej ojca. Widzi go: o chwilo, o widoku! o poznanie którego bólu, tkliwości i grozy niepodobna wysłowić. Rzuca się nań, ściska: „Przyjmujesz, mówi, pierwszy i ostatni pocałunek swej kochanki i morderczyni“. Wyciąga grot z rany, wbija go sobie w serce i umiera na ciele ubóstwianego. Ojciec, przerażony, oszalały, gotów umrzeć wraz z nią, daremnie sili się przywołać córkę do życia: już zgasła. Przeklina ten nieszczęsny grot, kruszy go na kawałki, rzuca precz od siebie dwa złowrogie djamenty. Gdy dwór gotuje pogrzeb księżniczki zamiast wesela, on każe przenieść do pałacu zakrwawionego Rustana, w którym tli jeszcze resztka życia.
Niosą go do łóżka. Pierwsza rzecz, którą widzi po dwóch stronach tego śmiertelnego łoża, to Topaz i Heban. Zdumienie wróciło mu nieco sił. „Ach, okrutni, mówi, czemuście mnie opuścili? Może księżniczka żyłaby jeszcze, gdybyście byli koło nieszczęsnego Rustana.
— Nie opuściłem cię, panie, ani na chwilę, rzekł Topaz.
— Byłem wciąż przy tobie, rzekł Heban.
— Co mówicie? czemu urągacie moim ostatnim chwilom, odparł Rustan mdlejącym głosem.
— Możesz mi wierzyć, panie, rzekł Topaz; wiesz że nigdy nie pochwalałem tej nieszczęsnej podróży, której straszliwe skutki przewidywałem; to ja bylem orłem, który walczył z sępem i któremu sęp wydarł pióra; byłem słoniem, który unosił toboły aby cię zmusić do powrotu; byłem zebrą która cię niosła wbrew twej woli do domu ojca; to ja zbłąkałem twoje konie; to ja uczyniłem strumień który ci bronił przejścia; ja wzniosłem górę która ci zamykała tak opłakaną drogę; ja byłem lekarzem, który ci radził ojczysty klimat; byłem sroką, która krzyczała abyś się nie bił.
— A ja, rzekł Heban, byłem sępem który wydarł pióra orłowi; nosorożcem który rogiem nacierał na słonia; pastuchem który bił zebrę; kupcem, który ci ofiarował wielbłądy iżbyś biegł ku swej zgubie; ja zbudowałem most przez który przejechałeś; wykopałem korytarz którym przebyłeś górę; byłem lekarzem który cię zachęcał do wstania; krukiem który krzyczał abyś się bił.
— Niestety! przypomnij sobie wróżby, rzekł Topaz: Jeżeli pójdziesz na wschód, znajdziesz się na zachodzie. — Tak, rzekł Heban, grzebią tutaj zmarłych z twarzą obróconą na zachód: wyrocznia była jasna, czemuś jej nie zrozumiał? Posiadałeś i nie posiadałeś: miałeś bowiem dyament, ale był fałszywy, i ty o tem nie wiedziałeś; jesteś Rustanem i przestajesz nim być; wszystko się spełniło.
Gdy tak mówił, cztery białe skrzydła okryły ciało Topaza, a cztery czarne skrzydła ciało Hebana. „Co widzę? wykrzyknął Rustan. Topaz i Heban odpowiedzieli razem: „Widzisz swoje dwa duchy. — Moi panowie, rzekł nieszczęśliwy Rustan, pocoście wy się mięszali? i poco dwa duchy na jednego biednego człowieka? — Takie prawo, rzekł Topaz: każdy człowiek ma dwa duchy; Platon powiedział to pierwszy, a wielu innych powtórzyło za nim. Widzisz, że to rzetelna prawda: ja, jak mnie tu oglądasz, jestem twoim dobrym duchem, a mojem zadaniem było czuwać przy tobie aż do ostatniej chwili twego życia; wypełniłem to wiernie.
— Ale, rzekł umierający, jeżeli twojem zadaniem było mi służyć, w takim razie muszę być przyrody o wiele wyższej niż twoja? a przytem, jak śmiesz nazywać się moim dobrym duchem, skoro mi pozwoliłeś błądzić we wszystkiem co podjąłem, i skoro mi pozwalasz nędznie umrzeć wraz z mą ukochaną? — Niestety! to był twój los, rzekł Topaz. — Jeżeli los robi wszystko, rzekł umierający, na cóż zda się dobry duch? A ty, Hebanie, z twemi czarnemi skrzydłami, ty jesteś zapewne moim złym duchem? — Rzekłeś, odparł Heban. — Byłeś zatem także złym duchem księżniczki? — Nie, ona miała swego, a ja go dzielnie wspomagałem. — Ach, przeklęty Hebanie, skoro jesteś tak zły, nie należysz tedy do tego samego pana co Topaz? utworzyły was dwie różne zasady, z których jedna jest dobra a druga zła ze swej istoty? — To nie jest konieczny wniosek, rzekł Heban, ale jest to, bądź co bądź, wielka trudność. — Niepodobna, podjął umierający, aby dobrotliwa istota stworzyła tak złowrogiego ducha. — Podobna czy nie podobna, odparł Heban, tak jest jak mówię. — Ach, rzekł Topaz, mój biedaku, czy nie widzisz że ten ladaco umyślnie cię jeszcze drażni, aby wzmóc twoją gorączkę i przyspieszyć chwilę śmierci? — Daj mi pokój, tyle mi wart on co ty, rzekł Rustan; on przyznaje bodaj że chciał mego zła, a ty, któryś mnie niby bronił, nie zdałeś mi się na nic. — Bardzo mnie to smuci, rzekł dobry duch. — I mnie także, odparł umierający; jest w tem coś, czego nie rozumiem. — Ani ja, rzekł biedny dobry duch. — Dowiem się tego za chwilę, rzekł Rustan. — Hm, to się pokaże“, rzekł Topaz.
Wówczas, wszystko znikło. Rustan znalazł się w domu ojca, którego nie opuszczał, i w łóżku gdzie spał od godziny.
Budzi się wskok, cały w pocie, oszołomiony, obmacuje się, woła, krzyczy, dzwoni. Sługa jego Topaz nadbiega w mycce nocnej, ziewając: „Czym umarł? czy żyję? wykrzyknął Rustan; czy piękna księżniczka Kaszmiru wyliże się?.. — Pan widzę śni? odparł spokojnie Topaz.
— Ach! wykrzyknął Rustan, cóż się tedy stało z tym niegodziwym Hebanem, wraz z jego czterema czarnemi skrzydłami? to on mnie zgładził tak okrutną śmiercią. — Panie, słyszałem na górze jak chrapie; mam go zawołać? — Zbrodniarz! już całe pół roku mnie prześladuje; to on mnie zawiódł na ten nieszczęsny jarmark w Kabul; on ściągnął djament, który mi dała księżniczka; on jest jedyną przyczyną mej podróży, śmierci księżniczki i ciosu dzirytem od którego umieram w kwiecie wieku.
— Niech się pan uspokoi, rzekł Topaz; nigdy pan nie był w Kabul; niema żadnej księżniczki Kaszmiru; ojciec jej miał tylko dwóch chłopców, którzy obecnie chodzą do szkół. Nie miał pan nigdy djamentu; księżniczka nie mogła umrzeć, skoro się nie urodziła, a pan jesteś zdrów jak ryba.
— Jakto! więc to nieprawda, żeś mnie gotował na śmierć w łóżku księcia Kaszmiru? Nie przyznałeś mi się, że, aby mnie chronić od tylu nieszczęść, byłeś kolejno orłem, słoniem, żabą, lekarzem i sroką? — Panie, śniło się panu to wszystko: myśli nasze tak samo nie zależą od nas we śnie jak na jawie. Bóg chciał, aby ten ciąg myśli przeszedł panu przez głowę, zapewne aby panu dać jakąś naukę, z której pan skorzysta. — Drwisz sobie ze mnie, rzekł Rustan; jakże ja długo spałem? — Niespełna godzinę, panie. — Zatem, przeklęty mędrku, jakże chcesz, abym, w ciągu godziny, był na jarmarku w Kabul przed pół rokiem, abym wrócił stamtąd, odbył podróż do Kaszmiru; abyśmy wszyscy pomarli, Barbabu, księżniczka i ja? — Panie, nic łatwiejszego i nic pospolitszego: mogłeś pan doskonale objechać świat i mieć o wiele więcej przygód w o wiele krótszym czasie.
Czy nie prawdą jest, że możesz pan, w ciągu niewielu godzin, przeczytać skróconą historyę Persyi, napisaną przez Zoroastra? a mimo to ten skrót obejmuje ośmset tysięcy lat. Wszystkie te wydarzenia przesuwają przed pańskiemi oczyma, jedno po drugim, w ciągu godziny. Owóż, przyzna mi pan, że równie łatwo jest Bramie ścisnąć je na przestrzeni godziny, co rozciągnąć je na przestrzeni ośmiuset tysięcy lat: to zupełnie jedno i to samo. Wyobraź sobie, że czas obraca się na kole, którego średnica jest nieskończona; pod tem olbrzymiem kołem znajduje się nieliczna mnogość kół, jedno w drugiem; kółko w środku jest niedostrzegalne i spełnia nieskończoną ilość obrotów ściśle w tym czasie w którym wielkie koło dokonuje jednego. Jasnem jest, iż wszystkie wypadki; od początku świata aż do jego końca, mogą zdarzyć się kolejno w krótszym o wiele czasie, niż stotysięczna część sekundy, i można nawet powiedzieć że tak się dzieje.
— Nic nie rozumiem, rzekł Rustan. — Jeżeli pan chce, rzekł Topaz, mam papugę, która to panu z łatwością wytłómaczy. Urodziła się na jakiś czas przed potopem; była w arce; dużo widziała; mimo to ma dopiero półtora roku i opowie panu swoją historyę, to bardzo zajmujące.
— Idź prędko po tę papugę, rzekł Rustan; zabawi mnie chwilę, póki nie zasnę. — Jest u mojej siostry, zakonnicy, odparł Topaz; pójdę po nią. Ubawi pana; ma dobrą pamięć, opowiada poprostu, bez ciągłego silenia się na dowcip i bez frazesów. — Doskonale, rzekł Rustan; właśnie tak lubię aby mi opowiadano“. Przyprowadzono papugę, która zaczęła tak:
(Wolter ogłaszał wiele utworów pod nazwiskiem Wilhelma lub Antoniego Vadé.)
Wiele wiarogodnych osób widziało Jeannota i Colina w szkole w mieście Issoire, w Owernii, miejscowości sławnej w całym świecie przez swoje kolegium i swoje żelazne garnki. Jeannot był synem bardzo znanego handlarza mułów; Colin zawdzięczał życie zacnemu rolnikowi z okolicy, który uprawiał ziemię w cztery muły, i który, opłaciwszy pogłówne, podymne, łanowe, targowe, poradlne i narębne, nie wiele mógł zaoszczędzić z końcem roku.
Jeannot i Colin były to, jak na Oweniatów, bardzo ładne dzieciaki; kochali się bardzo i płatali razem figle i psoty, które zawsze jest miło wspomnieć, kiedy się ludzie spotkają później w świecie.
Nauki ich miały się już ku końcowi, kiedy krawiec przyniósł Jeannotowi aksamitne ubranie z mieniącej materyi, wraz z lyońską kamizelką w bardzo dobrym guście; przesyłce towarzyszył list do pana de la Jeannotière. Colin podziwiał ubranie bez cienia zazdrości; ale Jeannot przybrał wyniosły ton który zmartwił Colina. Od tej chwili Jeannot przestał się uczyć, przeglądał się wciąż w lustrze i pogardzał wszystkimi. W jakiś czas potem, list do p. margrabiego de la Jeannotière: był to rozkaz od ojca, aby syn przybył do Paryża. Jeannot wsiadł do kolaski, podając Colinowi rękę dosyć z pańska, z protekcjonalnym uśmiechem. Colin uczuł swą nicość, i rozpłakał się. Jeannot odjechał w całym blasku chwały.
Czytelników, którzy lubią dokładne wiadomości, należy pouczyć, iż p. Jeannot-ojciec zdobył szybko ogromny majątek na spekulacyach. Pytacie, w jaki sposób powstają te olbrzymie fortuny? Trzeba szczęścia. P. Jeannot był przystojnym mężczyzną, żona jego też była ładna i jeszcze świeża. Udali się do Paryża dla procesu który ich rujnował, kiedy los, który wywyższa i uniża ludzi wedle swego kaprysu, zetknął ich z żoną przedsiębiorcy szpitali wojskowych, bardzo zdolnego człowieka, który mógł się pochlubić, iż zabił więcej żołnierzy w rok, niż armaty zgładziły ich w lat dziesięć. Jeannot spodobał się pani, pani Jeannot spodobała się panu. Jeannot wszedł niebawem do interesu w charakterze wspólnika; wszedł także i w inne interesy. Z chwilą gdy człowiek raz znajdzie się w prądzie, trzeba mu tylko dać się unieść; robi się bez trudu olbrzymi majątek. Mizeracy, którzy, z brzegu, patrzą jak płyniesz pełnymi żaglami, otwierają zdumione oczy i nie wiedzą w jaki sposób zdołałeś się dobić; zazdroszczą ci na ślepo, i piszą na ciebie paszkwile, których nie czytasz. Wszystko to zdarzyło się panu Jeannot, który stał się niebawem panem de la Jeannotière, i który, kupiwszy po pół roku margrabstwo, odebrał ze szkoły pana margrabiego juniora, aby go wprowadzić w Paryżu w wielki świat.
Colin, zawsze serdeczny, napisał list z powinszowaniem do dawnego towarzysza. Młody margrabia nie odpowiedział ani słowa: Colin odchorował to ze zmartwienia.
Rodzice postarali się dla młodego panicza o guwernera: guwerner ten, jegomość bardzo wytworny ale który nic nie umiał, nie mógł niczego nauczyć swego wychowanka. Pan chciał, aby jego syn umiał po łacinie, pani nie chciała. Wzięli za rozjemcę pewnego autora, który zdobył sobie wówczas sławę lekkością i powabem swoich dzieł. Zaproszono go na obiad. Pan domu zaczął w ten sposób: „Panie, ponieważ umie pan po łacinie i bywa pan na dworze…
— Ja! po łacinie! ani słowa, odparł literat; i bardzo sobie to chwalę: jasnem jest, że o wiele lepiej włada się własnym językiem, odkąd się nie rozprasza wysiłku na języki obce. Weź pan nasze damy: umysł ich ma o wiele więcej powabu niż męski; piszą listy z bezporównania większym wdziękiem: a mają tę wyższość nad nami jedynie dzięki temu, że nie umieją po łacinie.
— I cóż! nie miałam racyi? rzekła pani. Chcę, aby mój syn był człowiekiem gładkim, aby miał powodzenie w świecie; a widzisz sam, że, gdyby umiał po łacinie, byłby zgubiony. Czy grywa się, powiedz, komedyę i operę po łacinie? czy zaleca się kto do kobiet po łacinie?“ Pan, olśniony temi racjami, ustąpił; uchwalono, że młody margrabia nie będzie tracił czasu na poznanie Cycerona, Horacego i Wergiliusza. „Czegóż tedy będzie się uczył? trzebaż bowiem aby coś umiał; czy nie możnaby mu wyłożyć nieco geografii? — Na co mu to? odparł guwerner. Kiedy pan margrabia zechce pojechać do swego majątku, czyż pocztylioni nie będą znali drogi? nie zabłądzą z pewnością. Nie trzeba cyrkla aby podróżować; jedzie się bardzo wygodnie z Paryża do Owernii, nic nie wiedząc o stopniu szerokości geograficznej.
— Ma pan słuszność, rzekł ojciec. Ale słyszałem o pięknej nauce, którą zowią, zdaje mi się, astronomią.
— Cóż za bzdurstwo! odparł guwerner; czyż człowiek kieruje się w świecie wedle gwiazd? czy pan margrabia ma się zamęczać obliczaniem zaćmienia, skoro je znajdzie na czas w kalendarzu, który go pouczy, w dodatku, o świętach ruchomych, kwadrach księżyca i wieku wszystkich księżniczek w Europie?“
Pani była w zupełności zdania guwernera. Młody margrabia był w siódmem niebie; ojciec kręcił mocno głową. „Czegóż tedy będziemy uczyć syna? mówił.
— Sztuki znalezienia się w świecie, odparł wezwany do rady przyjaciel; skoro nauczy się być miłym, będzie umiał wszystko; a sztuki tej nauczy się u swojej matki bez najmniejszego trudu dla obojga“.
Słysząc to, pani uściskała dwornego nieuka i rzekła: „Widać zaraz że pan jest najuczeńszym człowiekiem w świecie; syn mój będzie panu zawdzięczał całe wykształcenie. Zdaje mi się wszelako, że nieźleby było aby umiał nieco historyi.
— Och, pani, na cóż się to zda? odparł tamten. Przyjemna i pożyteczna jest tylko historya ostatniej doby. Wszystkie historye starożytne, to są, jak powiada jeden z naszych luminarzy[113], jedynie uświęcone bajki; co zaś do nowożytnej, to chaos którego niepodobna rozplątać. Co pani syna obchodzi, że Karol Wielki ustanowił dwunastu parów Francyi i że jego następca był jąkałą?
— Święte słowa! wykrzyknął guwerner; dławi się umysł dzieci pod stosem niepotrzebnych wiadomości; ale najgłupsze, mojem zdaniem, ze wszystkich nauk i najbardziej zdolną zadławić wszelaki talent, to geometrya. Ta pocieszna nauka ma za przedmiot powierzchnie, linie i punkty, które nie istnieją w naturze. Można poprowadzić w myśli sto tysięcy linii krzywych między kołem a dotykającą go linią prostą, mimo że w rzeczywistości nie można zmieścić ani zdziebełka. Doprawdy, cała geometrya, to tylko głupi żart“.
Oboje państwo nie zupełnie rozumieli o co guwernerowi chodzi, ale zgodzili się w zupełności z jego zdaniem.
„Pan całą gębą, jak pan margrabia, ciągnął, nie ma co sobie suszyć głowy nad temi baśniami. Jeżeli kiedy będzie potrzebował znakomitego geometry aby zdjął plan jego majątku, rozmierzą mu go za dobrą zapłatą. Jeżeli zechce rozjaśnić mroki swego szlachectwa, które sięga najbardziej zamierzchłych czasów, pośle po benedyktyna. Tak samo z wszystkiemi sztukami. Młody panicz tak szczęśliwie urodzony nie jest ani malarzem, ani muzykiem; ani architektem, ani rzeźbiarzem; ale daje kwitnąć wszystkim tym sztukom, wspomagając je swą hojnością. Lepiej, to pewna, jest popierać je niż wykonywać; wystarczy aby pan margrabia miał smak; rzeczą artystów jest pracować dla niego; bardzo też słusznie powiadają, że ludzie dobrze urodzeni (mam na myśli tych którzy są bardzo bogaci) umieją wszystko bez nauki, ponieważ, w istocie, uczą się w końcu sądzić o rzeczach które zamawiają i płacą“. Miły nieuk wtrącił się do rozmowy i rzekł: „Bardzo trafnie pani zauważyła; że ostatecznym celem człowieka jest powodzenie w towarzystwie. Otóż, powiedzcie szczerze, czy powodzenie to zdobywa się nauką? Czy przyszło komu do głowy, w wykwintnym świecie, mówić o geometryi? Czy bada kto kiedy dobrze wychowanego człowieka, jaka gwiazda wstaje dziś ze słońcem? Czy pyta kto, przy kolacyi, czy Klodjon Kędzierzawy przeszedł Ren?
— Oczywiście że nie! wykrzyknęła margrabina de la Jeannotière, której wdzięki jej pozwalały się niekiedy stykać z wielkim światem; toteż syn mój nie powinien dławić swoich talentów całą tą rupieciarnią. Ale, ostatecznie, czegóż go będziemy uczyć? Dobrze jest bowiem, aby młody magnat umiał zabłysnąć w potrzebie, jak powiada margrabia mój mąż. Przypominam sobie, iż słyszałam z ust pewnego księdza, że najprzyjemniejsza z nauk to jakaś rzecz której nazwy zapomniałam, ale która zaczyna się na H.
— Na H, pani? czy nie herboryzowanie?
— Nie, nie: zaczynało się, mówię panu, na H, a kończyło na arz.
— A, rozumiem, pani: herbarz; to jest, w istocie, bardzo głęboka wiedza; ale nie jest już w modzie, odkąd poniechano zwyczaju malowania herbów na drzwiczkach karocy; była to najpożyteczniejsza rzecz w cywilizowanem państwie. Zresztą, ta nauka byłaby bez końca: niema dziś cyrulika, któryby nie miał swego herbu; a wiadomo pani, że każda rzecz, która się staje pospolitą, traci na blasku“.
Wreszcie, rozpatrzywszy silne i słabe strony różnych nauk, osądzono, że pan margrabia będzie się uczył tańca.
Natura, ta troskliwa opiekunka, dała mu talent, który się rozwinął niebawem z niezmiernem powodzeniem: śpiewał bardzo przyjemnie modne piosenki. Wdzięk młodości połączony z tym szacownym darem, zyskał mu reputacyę młodzieńca pełnego nadziei. Kobiety przepadały za nim; mając głowę pełną piosenek, składał je dla swych bogiń. W jednej piosence łupił Bachusa i Amora, w drugiej Noc i dzień, w trzeciej Wdzięki i męki; że zaś, w jego wierszach, było zawsze o parę stóp za wiele lub za mało, dawał je poprawiać kosztem dwudziestu ludwików od piosenki; zaczem ogłoszono go w Roku piśmienniczym[114] za następcę La Fare’a, Chaulieu, Hamiltona, Sarrazina i Voiture’a[115].
Pani margrabina nabiła sobie głowę tem że jest matką poety, i zaczęła wydawać kolacye dla paryskiej literatury. Niebawem młodemu człowiekowi przewróciło się w głowie; nabył sztuki mówienia rzeczy których sam nie rozumiał, i wydoskonalił się w rzemiośle wałkonia. Widząc go tak wymownym, ojciec począł mocno żałować, że go nie kazał uczyć łaciny, byłby mu bowiem kupił jaki wysoki urząd. Matka ożywiona górniejszemi uczuciami, podjęła się wystarać dla syna o pułk w armii: tymczasem uprawiał miłość. Miłość bywa niekiedy droższa niż szlify pułkownika. Wydawał wiele, rodzice zaś jeszcze bardziej silili się na pański tryb życia.
Młoda i szlachetnie urodzona wdowa, ich sąsiadka, posiadająca jedynie skromne mienie, postanowiła zaopiekować się magnacką fortuną państwa de la Jeannotière, zaślubiając młodego margrabiego. Ściągnęła go do siebie, rozkochała, pozwoliła mu domyślać się że nie jest jej obojętny, przeprowadziła go przez wszystkie stopnie, oczarowała go, opanowała bez trudu. Karmiła go to pochlebstwami, to radami, stała się najlepszą przyjaciółką jego rodziców. Stara sąsiadka podsunęła małżeństwo; rodzice, olśnieni blaskiem tego związku, przyjęli z radością propozycyę; oddali swego jedynaka serdecznej przyjaciółce. Młody margrabia miał tedy pojąć żonę którą ubóstwiał i która go kochała. Przyjaciele domu winszowali mu: układano punkty kontraktu, gotując wesele i epitalamium.
Pewnego ranka, młody człowiek znajdował się właśnie u kolan uroczej istoty, którą miłość, szacunek i przyjaźń miały mu zaswatać niebawem: w tkliwej i ożywionej rozmowie kosztowali pierwocin szczęścia; robili plany rozkosznego życia, kiedy wpadł mocno zmięszany pokojowiec margrabiny. „Ładna historya, rzekł: komornicy wynoszą meble jaśnie państwa; wszystko zajęli wierzyciele; przebąkują o areszcie; trzeba mi się zakrzątnąć aby odebrać swoje zasługi. — Cóż ty mi bajesz, rzekł margrabia: zaraz zobaczymy co to ma znaczyć. — Tak, rzekła wdowa; idź skarcić tych hultajów; spiesz żywo“. Biegnie; wpada do domu; ojca już odprowadzono do więzienia; cała służba uciekła, unosząc co kto mógł. Matka, sama, bez pomocy, bez pociechy, tonęła we łzach; nie zostało jej nic, prócz wspomnienia majątku, urody, błędów i szalonych wydatków.
Skoro syn wypłakał się z matką, rzekł wreszcie: „Nie rozpaczajmy; ta młoda wdowa kocha mnie szalenie; jest bardziej jeszcze szlachetna niż bogata, jestem jej pewien: pędzę do niej i przyprowadzę ją tu“. Wraca tedy do ukochanej; zastaje ją sam na sam z bardzo przystojnym oficerkiem. „Jakto to pan, panie de la Jeannotière; co pan tu robi? czy można tak opuszczać swoją matkę? Idź pan do tej zacnej osoby, powiedz że zawsze jestem jej szczerze życzliwa; potrzebuję właśnie pokojówki, zachowam jej pierwszeństwo. — Mój chłopcze, wydajesz mi się wcale gracki, rzekł oficer; jeżeli chcesz wstąpić do mojej kompanii, pomyślę o tobie“.
Margrabia, osłupiały, z wściekłością w sercu, udał się do dawnego guwernera, wylał swe bóle na jego łono i poprosił o radę. Ów poradził mu, aby został, jak on, guwernerem. „Niestety! nic nie umiem, niczego mnie pan nie nauczył: jesteś główną przyczyną mego nieszczęścia“. To mówiąc, szlochał. „Pisz pan powieści, rzekł jakiś gryzipiórek, który był przytem; to w Paryżu doskonały sposób utrzymania“.
Młody człowiek, coraz to bardziej zrozpaczony, pobiegł do matczynego spowiednika: był to teatyn bardzo wzięty, który sprawował duchowną opiekę tylko przy bardzo znamienitych damach. „Mój Boże, panie margrabio, gdzie pańska karoca? jak się miewa czcigodna matka pańska, pani margrabina?“ Biedny chłopak opowiedział mu nieszczęścia rodzinne. W miarę opowiadania teatyn przybierał minę coraz poważniejszą, coraz bardziej obojętną i dostojną. „Mój synu, to palec mądrości bożej: bogactwa psują jeno serce. Bóg uczynił tedy matce pańskiej tę łaskę, iż doprowadził ją do zupełnej nędzy? — Tak, ojcze. — Tem lepiej, pewna jest swego zbawienia. — Ale, mój ojcze, nim to nastąpi, czy nie byłoby sposobu uzyskania dla niej jakiej pomocy na tym świecie? — Bądź zdrów, mój synu, pewna dostojna penitentka oczekuje mnie“.
Margrabia omal nie zemdlał. To samo mniej więcej przyjęcie znalazł u wszystkich przyjaciół; w ciągu pół dnia lepiej poznał świat, niż przez całą resztę życia.
Gdy tak tonął w bezmiarze rozpaczy, ujrzał nadjeżdżającą landarę, staroświeckiego kształtu, ze skórzanemi firankami, a za nią cztery ogromne wysoko naładowane wozy. W landarze siedział młody człowiek z prosta ubrany: okrągła i świeża twarz oddychała poczciwością i weselem. Żona, nieduża brunetka, o dość niewybrednej urodzie, trzęsła się koło niego. Pojazd nie jechał tak, jak jeżdżą dworscy panicze; podróżny miał czas przyjrzeć się margrabiemu, który stał jak martwy, pogrążony w boleści. — Boże ty mój, zawołał; toć to przecie Jeannot! Słysząc to miano, margrabia podnosi oczy, pojazd zatrzymuje się. „To Jeannot, ależ tak, to Jeannot“. Mały pulchny człowieczek daje susa i pędzi uściskać dawnego kolegę. Jeannot poznaje Colina; twarz mu spłonęła wstydem, łzy puściły się z oczu. „Wzgardziłeś mną, rzekł Colin; ale, choć jesteś wielkim panem, będę cię kochał zawsze“. Jeannot, zmięszany i rozczulony, opowiada mu szlochając swoje nieszczęście. „Chodź do mej kwatery, powiesz mi resztę, rzekł Colin; uściskaj moją babę i pójdźmy razem na obiad“.
Idą wszyscy troje pieszo, wozy za niemi. „Cóż to jest ta cała karawana? czy to twoje? — Tak, wszystko to moje i mojej żony. Przybywamy z miasteczka. Stoję na czele pokaźnej fabryczki cyny i miedzi. Ożeniłem się z córką bogatego kupca sprzętów potrzebnych wielkim i małym. Pracujemy tęgo, Bóg nam błogosławi. Nie odmieniliśmy stanu, jesteśmy szczęśliwi. Poratujemy naszego drogiego Jeannot. Puść kantem margrabstwo: wszystkie wielkości świata nie są warte dobrej przyjaźni. Wrócisz ze mną do miasteczka, nauczę cię rzemiosła: nie jest trudne; przypuszczę cię do spółki i będziemy żyli wesoło tam gdzieśmy się urodzili“.
Jeannot, oszołomiony, doznawał kolejno uczuć bólu i zazdrości, roztkliwienia i wstydu; powtarzał po cichu: „Wszyscy nasi świetni przyjaciele zdradzili mnie, a Colin, którym wzgardziłem, sam jeden spieszy mi z pomocą. Co za nauczka!“ Poczciwość Colina rozwinęła w sercu Jeannota ziarno dobrej natury, którego świat nie zdołał zdławić. Uczuł, że nie mógłby opuścić rodziców. „Będziemy mieli pieczę o twoją matkę, rzekł Colin; co zaś do nieboraka ojca, który jest w więzieniu, rozumiem się nieco na interesach: wierzyciele, widząc że nie ma już nic, zadowolą się lada czem; biorę wszystko na siebie“. Colin dokazał tego, że wydobył ojca z więzienia. Jeannot wrócił do rodzinnego miasteczka z rodzicami, którzy chwycili się dawnego zawodu. Zaślubił siostrę Colina, która, będąc z usposobienia podobna do brata, stworzyła mu miłe życie. I Jeannot ojciec, Jeannotowa matka, oraz Jeannot syn, poznali, że szczęście nie leży w próżności.
Pewnego dnia, św. Dunstan, Irlandczyk z pochodzenia a święty z zawodu, wyruszył z Irlandyi na małej górce, i, płynąc ku wybrzeżom Francyi, przybył, z pomocą tego wehikułu, do zatoki Saint-Malo. Znalazłszy się na brzegu, pobłogosławił górę, która skłoniła mu się uniżenie, i wróciła do Irlandyi tą samą drogą.
Dunstan założył w tych stronach mały klasztorek, i dał mu nazwę Góry, którą to nazwę nosi dziś jeszcze, jak każdemu wiadomo.
W r. 1679, 15 lipca wieczorem, X. de Kerkabon, przeor Najśw. Panny z Góry, przechadzał się nad morzem z panną de Kerkabon, swoją siostrą, kosztując świeżego powietrza. Przeor, już nieco w wieku, był to zacny kapłan, zażywający miłości u sąsiadów, jak wprzódy zażywał jej u sąsiadek. Wielkie
poważanie zjednało mu w okolicy zwłaszcza to, iż był, w całej prowincyi, jedyną duchowną osobą, której, po wieczerzy z kolegami, nie trzeba było odnosić do łóżka. Dość był bity w teologii; kiedy zaś znużył się św. Augustynem, szukał wytchnienia u Rabelego; toteż, wszyscy go chwalili.
Panna de Kerkabon, dotąd, mimo szczerej ochoty w tej mierze, niezamężna, wyglądała, w czterdziestej piątej wiośnie, wcale świeżo. Z natury była dobra i tkliwa: lubiła dobre życie i była nabożna.
Przeor, spoglądając na morze, rzekł: „Ach, tak, w tem właśnie miejscu wsiadł na okręt biedny nasz brat, wraz z drogą bratową, panią de Kerkabon, swoją żoną. Było to w 1669; fregata nazywała się Jaskółka; jechał zaciągnąć się do wojska w Kanadzie. Gdyby nie to że go zabito, moglibyśmy mieć nadzieję ujrzenia go jeszcze.
— Czy wierzysz, rzekła panna Kerkabon, że bratową zjedli Irokezi, jak nam oznajmiono? — Hm, oczywiście: gdyby jej nie zjedli, byłaby wróciła… Będę ją opłakiwał całe życie… Była to urocza kobieta; brat zaś, przy swoich talentach, byłby zrobił wielki los“.
Tak roztkliwiając się oboje, ujrzeli niewielki okręcik wpływający w zatokę: byli to Anglicy, którzy wieźli na sprzedaż płody swego kraju. Wysiedli na ląd, nie zwracając uwagi na X. przeora ani na jego siostrę, bardzo dotkniętą tym brakiem względów.
Zgoła inaczej zachował się pewien młody człowiek bardzo zręcznej postaci, który skoczył jednym susem poprzez głowy towarzyszy i znalazł się tuż nawprost panienki. Skinął jej głową, nie będąc włożony w ceremoniał ukłonów. Fizyognomia jego oraz strój zwróciły uwagę przeora i jego siostry. Miał gołą głowę i gołe łydki, na nogach lekkie sandały, długie włosy zaplecione w warkocze; obcisły kaftan uwydatniał smukłą i gibką kibić; wyraz twarzy był dziarski i łagodny zarazem. W jednej ręce miał buteleczkę wódki Barbadyjskiej[118], w drugiej sakwę, a w niej kubek i parę wybornych sucharów. Mówił po francusku dość zrozumiale. Poczęstował wódką pannę de Kerkabon i przeora; napił się z nimi, dał im golnąć raz jeszcze, a wszystko z taką naturalnością i prostotą iż oboje byli zachwyceni. Ofiarowali mu swoje usługi, pytając kim jest i dokąd się udaje. Odparł iż sam nie wie, że jest z natury ciekawy, że chciał poprostu obejrzeć wybrzeża Francyi, i że, dokonawszy tego, wraca.
Przeor, wnosząc z akcentu że nie jest Anglikiem, pozwolił sobie zapytać młodzieńca z jakiego kraju pochodzi. „Jestem Huronem“[119], odparł.
Panna de Kerkabon, zdumiona i zachwycona uprzejmościami jakich doznała ze strony Hurona, zaprosiła go na wieczerzę. Nie dał się prosić dwa razy, zaczem, wszyscy troje ruszyli w stronę opactwa.
Pulchna i przysadzista panienka przyglądała się chłopcu małemi oczkami, i mówiła raz po raz do brata: „Co za płeć u tego chłopca: krew z mlekiem!… Cóż za piękna cera, jak na Hurona! — Tak, tak“, odpowiadał przeor. Zasypywała wędrowca pytaniami, on zaś odpowiadał na wszystko nader bystro.
Wieść o bytności Hurona na plebanii rozeszła się niebawem. Śmietanka z całej parafii ściągnęła tam na wieczerzę. Przybył X. de Saint-Yves z siostrą, bardzo ładną i doskonale ułożoną młodą bretonką; przybył delegat, poborca, wszyscy z żonami. Posadzono cudzoziemca między panną de Kerkabon a panną de Saint-Yves. Wszyscy patrzyli nań z podziwem, wszyscy równocześnie zasypywali go pytaniami; Huron nie przejmował się tem, zdawałoby się iż wziął sobie za zasadę godło milorda Bolingbroke[120]: Nihil admirari. W końcu, zmęczony tym zgiełkiem, odezwał się nader łagodnie a dość stanowczo zarazem: „Moi państwo, w moim kraju jest zwyczaj mówić kolejno, jeden po drugim: w jaki sposób mam odpowiadać, kiedy niepodobna mi was zrozumieć?“ Rozsądek zawsze przywodzi ludzi na chwilę do zastanowienia: zapanowała wielka cisza. P. delegat, który zawsze przyczepiał się do cudzoziemców skoro ich zdybał w jakim domu, i który był największym pytaczem w całej okolicy, rzekł otwierając gębę na pół łokcia: „Czy wolno mi spytać o pańskie nazwisko. — Zwano mnie zawsze Prostaczkiem, odparł; a potwierdzono mi to imię w Anglii, ponieważ zawsze mówię poprostu co myślę, tak samo jak robię wszystko co chcę.
— W jaki sposób, urodziwszy się Huronem, mógł pan przybyć do Anglii? — Zawieziono mnie tam: dostałem się raz w bitwie do niewoli Anglików, po dość uporczywej obronie; Anglicy, którzy cenią dzielność, ponieważ sami są dzielni i ponieważ są równie zacni ludzie jak my, ofiarowali mi, iż mogę albo wrócić do rodziny, albo jechać do Anglii: wybrałem to ostatnie, ponieważ, z natury, namiętnie lubię podróżować.
— Ależ, panie, rzekł p. delegat z namaszczeniem, w jaki sposób mogłeś opuścić tak ojca, matkę?… — Bo też nie znałem nigdy ojca ani też matki“, odparł cudzoziemiec. Towarzystwo rozczuliło się, wszyscy powtarzali: „Ani ojca ani matki! — Zastąpimy mu ich, rzekła gospodyni domu do brata przeora… Jaki ten pan Huron jest sympatyczny!“… Huron podziękował jej ze szlachetnem i dumnem wylaniem, i dał do zrozumienia że nie trzeba mu niczego.
— Uważam, mości Prostaczku, rzekł poważny delegat, że pan mówisz po francusku lepiej niż przystało na Hurona? — Francuz pewien, któregośmy, jeszcze za mego dzieciństwa, wzięli do niewoli, i dla którego powziąłem serdeczną przyjaźń, nauczył mnie swego języka: uczę się bardzo szybko, gdy chcę się czegoś nauczyć… Przybywszy do Plymouth, spotkałem jednego z owych zbiegów, których nazywacie, nie wiem dla czego, hugonotami; dzięki niemu uczyniłem dalsze postępy w znajomości waszego języka; z chwilą zaś gdy mogłem się wyrażać zrozumiale, przybyłem zobaczyć wasz kraj. Francuzi dosyć mi się podobają… o ile nie zadają zbyt wiele pytań“.
Mimo tej delikatne] przestrogi, X. de Saint-Yves zapytał, który język podoba mu się bardziej: huroński, angielski czy francuski. „Oczywiście huroński, odparł Prostaczek. — Czy podobna? wykrzyknęła panna de Kerkabon… Zawsze sądziłam, że francuski język jest najpiękniejszy ze wszystkich, po dolnobretońskim“.
Dopieroż zaczęto na wyprzódki, zasypywać Prostaczka pytaniami, jak się mówi po hurońsku tytoń; odpowiadał taya; jak się mówi jeść; odpowiadał essenten. Parma de Kerkabon pragnęła koniecznie wiedzieć, jak się mówi kochać; odpowiedział trovander[121], i dowodził, nie bez pozorów słuszności, że wszystkie te słowa w niczem nie ustępują francuskim lub angielskim. Trovander wydało się wszystkim biesiadnikom nader wdzięczne.
X. przeor miał w bibliotece gramatykę hurońską, którą mu dał w upominku wielebny O. Sagar Theodat[122], słynny misyonarz; wstał tedy na chwilę, aby zajrzeć do niej. Wrócił aż zdyszany z rozczulenia i radości: sprawdził iż Prostaczek jest prawdziwym Huronem. Wszczęła się mała dysputa o różnorodności języków; wszyscy się zgodzili, iż, gdyby nie przygoda z wieżą Babel, cała ziemia mówiłaby po francusku.
Lubiący pytania delegat, który, aż dotąd, miał lekką nieufność do przybysza, powziął dla niego głęboki szacunek: odzywał się doń grzeczniej niż wprzódy, na czem Prostaczek się nie poznał.
Panna de Saint-Yves bardzo była ciekawa, jak się objawia miłość w kraju Huronów. „Pełniąc zacne uczynki, odparł, aby się przypodobać osobom pokrewnym duchem“. Wszyscy biesiadnicy przyklasnęli ze zdumieniem. Panna de Saint-Yves zapłoniła się, i była bardzo rada. Panna de Kerkabon zaczerwieniła się również, ale nie była tak rada; czuła się nieco dotknięta, że dworność nie była dla niej; ale była tak poczciwa z natury, iż sympatya jej dla Hurona nie osłabła. Spytała go, wielce łaskawie, ile miał kochanek w Huronii. „Tylko jedną, rzekł Prostaczek: była nią panna Abakaba, serdeczna przyjaciółka mojej drogiej karmicielki: trzcina nie jest prostsza, gronostaj bielszy, owieczki są mniej łagodne, orły mniej dumne, a jelenie nie tak lekkie, jak była Abakaba. Ścigała, jednego dnia, zające w okolicy, blizko pięćdziesiąt mil od naszego domostwa; pewien źle wychowany Algonkin[123], mieszkający o sto mil dalej, zabrał jej zająca; dowiedziałem się o tem, pobiegłem, powaliłem Algonkina ciosem maczugi, i przywiodłem go, ze spętanemi rękami i nogami, do stóp mej ukochanej. Krewni Abakaby chcieli go zjeść; ale ja nigdy nie smakowałem w takich biesiadach; wróciłem mu wolność, czem pozyskałem sobie jego przyjaźń. Abakaba była tak wzruszona moim postępkiem, iż przełożyła mnie nad wszystkich zalotników. Kochałaby mnie jeszcze, gdyby nie to że zjadł ją niedźwiedź. Skarałem niedźwiedzia; długo nosiłem jego skórę; ale to mnie nie pocieszyło“.
Słysząc to, panna de Saint-Yves uczuła tajemną przyjemność iż Prostaczek miał tylko jedną kochankę i że Abakaby niema już na świecie; ale nie zdawała sobie sprawy z przyczyn swego zadowolenia. Cały stół patrzył na Prostaczka; chwalono go wielce, iż nie pozwolił towarzyszom zjeść Algonkina.
Okrutny delegat, który nie mógł powściągnąć swego szału pytań, zagadnął wreszcie Hurona o to jaką religię wyznaje: anglikańską, gallikańską czy hugonocką. „Moją, odparł, tak jak wy swoją. — Och! och! wykrzyknęła dobra Kerkabońcia, ci niegodziwi Anglicy nie pomyśleli nawet o tem aby go ochrzcić! — Bożeż ty mój! mówiła panna de Saint-Yves, jak to być może aby Huroni nie byli katolikami? czy wielebni ojcowie jezuici nie nawrócili ich wszystkich?“ — Prostaczek upewnił, iż, w jego ojczyźnie, nie nawraca się nikogo; że nigdy prawdziwy Huron nie zmienił przekonań, i że nawet niema w ich języku wyrazu któryby oznaczał niestałość. Te ostatnie słowa nadzwyczaj spodobały się pannie de Saint-Yves.
„Ochrzcimy go! ochrzcimy go! mówiła Kerkabońcia do przeora. Tobie, bracie, przypadnie ten zaszczyt; ja chcę koniecznie być chrzestną matką, X. de Saint-Yves będzie go trzymał do chrztu: wspaniała ceremonia! W całej Dolnobretanii będą mówić o tem; cóż to za honor dla nas“. Cała kompania zawtórowała gospodyni; biesiadnicy krzyczeli: „Ochrzcimy go!“ Prostaczek odparł, iż w Anglii pozwala się ludziom żyć wedle ich ochoty; oświadczył iż propozycya nie przypada mu zgoła do smaku i że prawo Huronów warte jest conajmniej tyleż co prawo dolnobretońskie; wreszcie dodał, iż odjeżdża nazajutrz. Dokończono jego butelczyny z wódką barbadyjską i każdy udał się na spoczynek.
Wedle swego zwyczaju, Prostaczek obudził się ze słońcem, na zapianie koguta, którego, w Anglii i Huronii, nazywają trąbą dnia. Nie był on w tem podobny do wykwintnego towarzystwa, które barłoży się w próżniaczem łóżku aż słońce dokona połowy swego obrotu, które nie może ani wstać ani spać, traci mnóstwo godzin w tym stanie pośrednim między życiem a śmiercią i skarży się jeszcze że życie jest zbyt krótkie.
Zrobił już ze dwie lub trzy mile, zabił z trzydzieści sztuk zwierzyny kulą, poczem, wracając, zastał X. przeora Najśw. Panny z Góry i jego zacną siostrzyczkę przechadzających się w czepkach po ogródku. Pokazał im zdobycz, i dobywając z koszuli mały talizman który zawsze nosił na szyi, ofiarował go im w odpłatę dobrego przyjęcia. „To mój najdroższy skarb, dodał: upewniono mnie, iż będę zawsze szczęśliwy, póki będę nosił ten figielek na sobie; daję go wam, iżbyście byli zawsze szczęśliwi“.
Przeor i pannica uśmiechnęli się z rozczuleniem z naiwności Prostaczka: dar ten stanowiły dwa małe, dość licho odrobione portreciki, związane mocno zatłuszczonym rzemykiem.
Panna de Kerkabon spytała, czy w Huronii są malarze. „Nie, odparł, osobliwość tę mam od mojej mamki. Mąż jej zdobył to łupem, ograbiwszy paru Francuzów z Kanady, którzy toczyli z nami wojnę… To wszystko, co mi wiadomo“.
Przeor przyglądał się bacznie portretom; zbladł, ręce drżały mu ze wzruszenia. „Najświętsza Panno z Góry! wykrzyknął, toć to twarz brata mego kapitana i jego żony!“ Siostra, przyjrzawszy się portretom z równem wzruszeniem, orzekła to samo. Ogarnęło ich zdumienie, radość złączona z bólem; roztkliwili się, płakali; serce im biło, wydawali krzyki, wydzierali sobie portrety; kolejno brali je i oddawali sobie dwadzieścia razy na sekundę; pożerali oczami portrety i Hurona; pytali go, kolejno i naraz, gdzie, kiedy, jak, te portrety dostały się do rąk jego mamki; zestawiali, liczyli czas od chwili wyjazdu kapitana; przypominali sobie, iż mieli wiadomość że dotarł aż do ziemi Huronów i że, od tej pory, wszelki słych o nim zaginął.
Prostaczek powiedział im, że nie znał ojca ani matki. Przeor, człowiek wcale bystry, zauważył iż Prostaczek ma nieco zarostu: wiedział pewnie, że Huroni go nie mają. „Ma włosy na brodzie, jest tedy synem Europejczyka… Brat mój, wraz z żoną, nie dali znaku życia od czasu wyprawy na Huronów w r. 1669… Bratanek mój musiał być wówczas dzieckiem przy piersi. Mamka-huronka ocaliła mu życie i zastąpiła matkę“. Wreszcie, po setce pytań i odpowiedzi, przeor i jego siostra wywnioskowali, iż Huron jest ich rodzonym bratankiem. Uściskali go, lejąc łzy; Prostaczek zaś śmiał się, nie mogąc sobie wyobrazić, aby Huron mógł być bratankiem przeora z Dolnej Bretanii.
Towarzystwo zjawiło się niebawem. P. de Saint-Yves, który był wielkim fizyognomistą, porównał oba portrety z twarzą Prostaczka, poczem wywiódł bardzo bystro, że ma oczy matki, czoło i nos nieboszczyka kapitana, policzki zaś mają coś z obojga.
Panna de Saint-Yves, która nigdy nie widziała ani ojca ani matki, upewniała że Prostaczek zupełnie jest do nich podobny. Wszyscy podziwiali Opatrzność, oraz związki wydarzeń tego świata. Słowem byli tak przekonani, tak przeświadczeni o pochodzeniu Prostaczka, iż on sam zgodził się być bratankiem przeora, oświadczając iż nie ma nic przeciw temu pokrewieństwu.
Zgromadzenie udało się podziękować Bogu do kościoła Najśw. Panny z Góry, podczas gdy Huron, z obojętną miną, zabawiał się w domu butelką.
Anglicy, którzy go przywieźli, gotowi rozwinąć żagiel, przyszli mu oznajmić że czas w drogę. „Widocznie, odparł, nie odnaleźliście tu stryjów i ciotek… Zostaję… Wracajcie do Plymoth: daję wam wszystkie swoje manatki; nie trzeba mi już na świecie niczego, skoro jestem bratankiem przeora“. Anglicy odpłynęli, bardzo niewiele troszcząc się o to, czy Prostaczek odnalazł krewnych w Dolnobretanii czy nie.
Skoro wuj, ciotka i cała kompania odśpiewali Te Deum; skoro delegat jeszcze nadręczył Prostaczka pytaniami; skoro wyczerpano wszystko co może wyrazić zdumienie, radość, roztkliwienie, przeor z Góry i X. de Saint-Yves uchwalili corychlej ochrzcić Prostaczka. Ale z dwudziestoletnim dryblasem hurońskim była cokolwiek inna sprawa niż z niemowlęciem które się odradza bez jego świadomości. Trzeba go było oświecić, co zdawało się niełatwe: X. de Saint-Yves bowiem był przekonany, iż człowiekowi, który nie urodził się we Francyi, brak jest wszelkiego oleju w głowie.
Przeor zwrócił uwagę obecnych, iż, mimo że, w istocie, p. Prostaczek, jego siostrzeniec, nie miał szczęścia urodzić się w Dolnej Bretanii, posiada on wszelako dowcip wcale bystry; że wszystkich jego odpowiedzi można osądzić, iż, tak ze strony ojczystej jak macierzystej, natura hojnie obdarzyła go w tej mierze.
Spytano go najpierw, czy kiedy czytał jaką książkę. Odparł iż czytał Rabelego w przekładzie angielskim i parę urywków z Szekspira, które umie na pamięć; znalazł te książki u kapitana statku, który go przywiózł z Ameryki do Plymoth, i bardzo mu trafiły do smaku. Delegat nie omieszkał zadać mu parę pytań w kwestyi tych książek. „Przyznam się, odparł Prostaczek, iż domyślałem się tego i owego, reszty zaś nie rozumiałem zgoła“.
Słysząc to, X. de Saint-Yves zauważył że i on sam i większość ludzi zawsze czyta w ten sposób. „Czytałeś zapewne Biblię? spytał. Bynajmniej, księże proboszczu; nie było jej wśród książek kapitana… nigdy nawet o niej nie słyszałem. — Ot, jakie to ladaco, ci Anglicy! wykrzyknęła panna de Kerkabon; więcej im warta jakaś sztuczka Szekspira, plumpudding i butelka rumu niż cały Pięcioksiąg! Toteż nie nawrócili nikogo w Ameryce... To ludzie przeklęci od Boga: tylko patrzeć jak odbierzemy im Jamajkę i Wirginię“.
Na razie, sprowadzono z Saint-Malo najzdatniejszego krawca, aby ubrać Prostaczka od stóp do głów. Towarzystwo rozstało się. Delegat powędrował ze swemi pytaniami gdzieindziej. Odchodząc, panna de Saint-Yves odwróciła się kilka razy aby popatrzeć na Prostaczka: on zaś skłonił się jej niżej, niż dotąd komukolwiek w życiu.
Przed rozstaniem, delegat przedstawił pannie de Saint-Yves swego syna, drągala który świeżo opuścił kolegium; ale ledwie nań spojrzała, tak była zajęta dwornością Hurona.
X. przeor, czując się nieco w wieku, i rozumiejąc iż Bóg zesłał mu bratanka na pociechę jego starości, ułożył sobie w głowie, że mógłby mu przekazać swój urząd duchowny, gdyby mu się udało ochrzcić go i skłonić do włożenia sukienki Zakonu.
Prostaczek miał wyborną pamięć. Wrodzona krzepkość dolnobretońska, zahartowana klimatem Kanady, dała głowie jego taką tęgość, iż, kiedy w nią było tłuc, zaledwie że czuł cośkolwiek, co zaś wyryto wewnątrz, nie zacierało się nigdy. Nigdy niczego nie zapomniał. Inteligencyę miał żywą i jasną; ponieważ dzieciństwa jego nie przeładowano niepotrzebnemi bredniami, któremi dławią je u nas, pojęcia wchodziły w jego głowę nie zaćmione niczem. Przeor postanowił wreszcie dać mu do czytania Nowy Testament. Prostaczek wchłonął go z wielką przyjemnością; ponieważ jednak nie wiedział gdzie i kiedy zdarzyły się wszystkie te przygody, nie wątpił iż teatrem wypadków była Dolna Bretania i przysiągł że obetnie nos Kajfaszowi i Piłatowi, o ile spotka kiedy tych hultajów.
Stryjaszek, uradowany temi dobremi skłonnościami, oświecił go w krótkim przeciągu czasu; pochwalił jego zapał, ale pouczył go iż zapał ten jest zbyteczny, ile że ludzie ci pomarli jakieś tysiąc sześćset dziewięćdziesiąt lat temu. Niebawem, Prostaczek nauczył się prawie całej książki na pamięć. Zadawał czasami pytania, które stawiały przeora w wielkim kłopocie. Często zniewolony był radzić się księdza de Saint-Yves, który, nie wiedząc co odpowiedzieć, sprowadził dolnobretońskiego jezuitę iżby dokończył nawrócenia Hurona.
Wreszcie, łaska podziałała: Prostaczek przyrzekł zostać chrześcijaninem. Nie wątpił, iż trzeba mu będzie zacząć od poddania się obrzezaniu. „Nie widzę bowiem, mówił, w książce, którą mi dano do czytania, ani jednej osobistości aby nie była obrzezana: oczywistem jest tedy, że muszę uczynić ofiarę ze swego napletka; im prędzej, tem lepiej“. Nie namyślał się długo; posłał do miasteczka po chirurga, i prosił o dokonanie zabiegu, mniemając iż niezmiernie ucieszy tym faktem pannę de Kerkabon i całe towarzystwo. Frater, który nie pełnił jeszcze podobnego rękoczynu, uwiadomił rodzinę, która podniosła krzyk. Poczciwa Kerkabońcia drżała, aby bratanek, chłopiec rezolutny i chybki do czynu, nie uczynił sobie tej operacyi sam i bardzo niezręcznie, i aby nie wynikły stąd smutne następstwa, któremi damy interesują się zawsze przez dobroć serca.
Przeor sprostował pojęcia Hurona: przedstawił mu, że obrzezanie wyszło już z mody, że chrzest jest o wiele łagodniejszy i bardziej zbawienny; że zakon łaski inny jest niż zakon surowości. Prostaczek, który miał wiele prawości i rozsądku, spierał się, ale uznał swój błąd (co jest, w Europie, między dysputującymi dość rzadkie); wreszcie przyrzekł dać się ochrzcić kiedy rozkażą.
Trzeba było, najpierw, wyspowiadać się: i to było najtrudniejsze. Prostaczek miał wciąż w kieszeni książkę, którą dostał od stryjaszka. Nie znalazł tam, aby bodaj jeden z apostołów się spowiadał, i to uczyniło go bardzo opornym. Przeor zamknął mu usta, pokazując, w liście św. Jakóba młodszego, słowa, które tyle krwi psują heretykom: Wyznawajcie swoje grzechy jedni drugim. Huron zamilkł i wyspowiadał się Franciszkaninowi. Kiedy skończył, wywlókł Ojca z konfesyonału chwytając go krzepkiem ramieniem, zajął jego miejsce, jego zaś rzucił na kolana przed sobą: „Nuże, przyjacielu, powiedziano jest: Wyznawajcie swoje grzechy jedni drugim; ja ci powiedziałem moje, nie wyjdziesz stąd, póki mi nie opowiesz swoich“. To mówiąc, gniótł go tęgo kolanem. Franciszkanin zaczął drzeć się na cały kościół. Zbiegli się ludzie i ujrzeli katechumena, jak dławił mnicha w imię św. Jakóba młodszego. Radość ochrzczenia hurońsko-angielskiego Dolnobretończyka była tak wielka, iż darowano mu te wybryki. Wielu nawet teologów było zdania iż spowiedź nie była potrzebna, skoro chrzest zastępuje wszystko.
Umówiono dzień z biskupem z Saint-Malo, który, jak można sobie wyobrazić, mile połechtany nadzieją ochrzczenia Hurona, przybył we wspaniałym stroju, otoczony klerem. Panna de Saint-Yves, błogosławiąc Boga, włożyła najpiękniejszą suknię i posłała po fryzyerkę do Saint-Malo, aby godnie wystąpić na ceremonii. Lubiący pytania delegat przybył wraz z całą okolicą. Przystrojono wspaniale kościół, ale, kiedy trzeba było Hurona zaprowadzić do zakrystyi, okazało się że go niema.
Stryj i ciotka rozwinęli poszukiwania. Mniemano, iż, wedle zwyczaju, poszedł na polowanie. Uczestnicy rozbiegli się po lasach i siołach: ani śladu Hurona.
Zaczęto się obawiać, czy nie wrócił do Anglii. Przypominano sobie, iż mawiał że bardzo lubi ten kraj. Przeor i jego siostra byli przeświadczeni iż w krainie tej chrzest jest nieznany, i drżeli o duszę bratanka. Biskup, stropiony, zabierał się do odwrotu. Przeor i X. de Saint-Yves byli w rozpaczy. Delegat wypytywał wszystkich przechodniów ze zwykłą powagą. Panna de Kerkabon płakała; panna de Sainte-Yves nie płakała, ale wydawała głębokie westchnienia, świadczące o jej upodobaniu w sakramentach. Przechadzały się smutno wśród wierzb i trzcin okalających pobliską rzekę, kiedy ujrzały, w pośrodku rzeki, dużą postać dość białą, z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Wydały głośny krzyk i odwróciły się. Ale, niebawem, ciekawość przemogła wszelkie inne względy; obie panienki wślizgnęły się nieznacznie między trzciny, i, upewniwszy się że ich nikt nie widzi, starały się zobaczyć co to takiego.
W tej chwili nadbiegli przeor i proboszcz: spytali Prostaczka co tu robi. „Do paralusza, panowie, czekam na chrzest: od godziny tkwię już w wodzie po szyję. To się nie godzi, doprawdy, dać mi marznąć w ten sposób.
— Drogi bratanku, rzekł czule przeor, niema zwyczaju chrzcić w Dolnej Bretanii w ten sposób. Ubierz się i chodź z nami. Słysząc to, panna de Saint-Yves szepnęła do towarzyszki: „Myśli pani, że on zaraz się ubierze?“
Ale Huron rzekł: „Tym razem, nie wmówicie we mnie tak łatwo jak kiedyś. Pilnie studyowałem od owego czasu, i jestem zupełnie pewny, że chrzci się tak a nie inaczej. Eunucha królowej Kandacyi ochrzczono w strumieniu; niech mi pan pokaże, proszę, w książce którą mi dałeś, aby ktoś inaczej brał się do rzeczy. Albo się wcale nie chrzczę, albo też chrzczę się w rzece“. Daremnie tłómaczono mu, że zwyczaje się zmieniły: Prostaczek był uparty, jak Bretończyk i Huron razem. Wracał wciąż do eunucha królowej Kandacyi; i, mimo iż ciotka jego oraz panna de Saint-Yves, przyglądające się z wierzbiny, miały prawo powiedzieć, że nie jemu przystało powoływać się na podobne indywiduum, nie uczyniły tego przez dyskrecyę. Sam biskup przybył na odsiecz, co jest sukurs nielada; ale nic nie wskórał: Huron spierał się z biskupem.
„Pokażcie mi, mówił, w książce którą mam od stryja, jednego człowieka któryby się nie chrzcił w rzece, a zrobię wszystko co wam się podoba“.
Ciotka, zrozpaczona, przypomniała sobie, iż, za pierwszym razem kiedy bratanek złożył ukłon, skłonił się przed panną de Saint-Yves głębiej niż przed innemi: nawet księdza biskupa nie pozdrowił tak serdecznie a z szacunkiem jak tę piękną pannę. Postanowiła tedy zwrócić się do niej w kłopocie: poprosiła, aby wpływem swoim skłoniła Hurona do przyjęcia chrztu na sposób innych mieszkańców Bretanii. Nie postało jej w głowie, aby bratanek jej mógł być chrześcijaninem, gdyby się upierał w chęci dostąpienia chrztu w bieżącej wodzie.
Panna de Saint-Yves zarumieniła się z tajemnej uciechy, jaką jej sprawiało owo doniosłe zlecenie: zbliżyła się skromnie do Prostaczka, i ściskając mu rękę w sposób wielce, zaiste, szlachetny, rzekła: „Czy pan nic nie chce zrobić dla mnie?“ Wymawiając te słowa, to spuszczała oczy, to znów podnosiła je z wzruszającym wdziękiem. „Och, wszystko co pani zechce, co pani rozkaże: chrzest z wody, ognia[124], krwi; niema rzeczy, którejbym pani odmówił“. Panna de Saint-Yves miała tę chlubę, iż dokonała w dwóch słowach tego, czego nie mogły zdziałać ani nalegania przeora, ani częstotliwe pytania delegata, ani nawet wywody samego biskupa. Czuła swój tryumf, ale nie czuła go jeszcze w całej rozciągłości.
Chrzest odbył się z całą przystojnością, przepychem i ozdobą. Stryj i ciotka ustąpili X. de Saint-Yves i jego siostrze zaszczytu trzymania doń Prostaczka. Panna de Saint-Yves promieniała z radości że jest chrzestną matką. Nie wiedziała jakie ciężary nakłada ten chlubny tytuł: przyjęła zaszczyt, nie znając jego opłakanych następstw.
Ponieważ nie było ceremonii, której by nie towarzyszył wielki obiad, po wyjściu ze świątyni wszyscy znaleźli się u stołu. Miejscowi dowcipnisie mówili, iż nie należy chrzcić wina. X. przeor powiadał, iż, wedle Salomona, wino rozwesela serce człowieka. X. biskup dodał, iż patryarcha Juda miał uwiązać swego osiołka do winnej latorośli i zmaczać płaszcz w soku winnym, i żałował iż nie można tego samego uczynić w Dolnej Bretanii, której Bóg odmówił winnic. Każdy starał się spłodzić jakiś koncept na temat chrztu Prostaczka, i jakiś komplement pod adresem chrzestnej matki. Delegat, wciąż pod znakiem pytajnika, spytał Hurona, czy będzie wierny przyrzeczeniom. „Jakże miałbym chybić przyrzeczeniom, odparł Huron, skoro je złożyłem w ręce panny de Saint-Yves?“
Huron rozgrzał się: pił obficie za zdrowie chrzestnej matki. „Gdybym otrzymał chrzest z ręki pani, czuję iż zimna woda, którą mi wylano na czub, byłaby mnie sparzyła“. Delegatowi wydało się to zbyt poetyczne, ponieważ nie wiedział, jak bardzo alegorya zwyczajna jest mieszkańcom Kanady. Natomiast chrzestna matka była bardzo rada.
Nowoochrzczonemu dano imię Herkulesa. Biskup z Saint-Malo dopytywał się pilnie, co to za patron o którym nigdy nie słyszał. Jezuita, człek bardzo uczony, objaśnił że to był święty, który dokonał dwunastu cudów: spełnił i trzynasty, wobec którego blednie tamtych dwanaście, ale o którym jezuicie nie przystało mówić: mianowicie ten, że obabił jednej nocy pięćdziesiąt dziewcząt. Jakiś żartowniś wspomniał ten cud z tryumfem. Damy spuściły oczy, i osądziły, z fizyognomii Prostaczka, że godny jest świętego, którego nosi imię.
Trzeba powiedzieć, iż, od czasu tego chrztu i tego obiadu, panna de Saint-Yves gorąco pragnęła aby X. biskup przypuścił ją jeszcze do uczestnictwa w jakim sakramencie z p. Herkulesem Prostaczkiem. Jednakże, jako dobrze wychowana i skromna osoba, nie śmiała otwarcie wyznać sama przed sobą swoich tkliwych uczuć; jeżeli wyrwało się jej spojrzenie, słowo, gest, myśli, spowijała to wszystko zasłoną wstydu nieskończenie uroczą: była wraz czuła, żywa i pełna cnoty.
Skoro tylko X. biskup odjechał, Prostaczek i panna de Saint-Yves spotkali się, bez świadomości że się szukają. Prostaczek oświadczył jej z miejsca że kocha ją z całego serca, i że piękna Abakaba, za którą szalał w ojczyźnie, nie umyła się do niej. Panienka odparła, ze zwykłą skromnością, że trzeba mu corychlej pomówić o tem z X. przeorem, swoim stryjem oraz z ciotką; ona, ze swej strony, napisze o tem słówko dobremu bratu, X. de Saint-Yves, i ma nadzieję uzyskać powszechne zezwolenie.
Prostaczek odparł, że nie trzeba mu niczyjego zezwolenia; że mu się zdaje bardzo śmiesznem pytać się innych o to co się ma robić; i że, kiedy dwie strony się porozumiały, nic im po pośrednictwie kogoś trzeciego.
„Nie radzę się nikogo, rzekł, kiedy mam ochotę jeść śniadanie, polować albo spać. Wiem dobrze, że, w miłości, niezgorsza to rzecz zgoda osoby którą się kocha; ale, ponieważ nie kocham się ani w stryju, ani w ciotce, nie o nich chodzi w tej całej sprawie. Ty także, wierzaj mi pani, chciej się obejść bez X. de Saint-Yves.
Można się domyśleć, że piękna Bretonka rozwinęła całą subtelność swego umysłu na to aby sprowadzić Hurona ku względom przystojności; pogniewała się nawet, ale rychło dała się ułagodzić. Słowem, niewiadomo jakby się skończyła ta rozmowa, gdyby, o zmierzchu, proboszcz nie zabrał siostry na plebanię. Prostaczek pożyczył dobrej nocy stryjowi i ciotce, którzy byli nieco zmęczeni ceremonią i długim obiadem. Sam siedział do późna nad układaniem hurońskich wierszy na cześć ukochanej; trzeba bowiem wiedzieć, że niema krainy, gdzieby miłość nie czyniła kochanka poetą.
Nazajutrz, po śniadaniu, stryj przemówił doń w te słowa, w obecności panny de Kerkabon, która słuchała z rozczuleniem. „Niebu niech będzie chwała, mój bratanku, za to że masz zaszczyt być chrześcijaninem i Bretonem! Ale to nie wystarcza; ja jestem trochę w wieku; brat zostawił mi jeno mały skrawek ziemi przynoszący bardzo niewiele… Mam dobre opactwo; jeżeli zechcesz, na początek, przyjąć święcenia djakona, jak na to liczę, przekażę ci swoje opactwo i będziesz sobie żył bardzo dostatnio, stawszy się wprzódy pociechą mej starości“.
Prostaczek odparł: „Mój stryju, niech Bóg ci da wszystko najlepsze i żyj najdłużej jak zdołasz. Nie wiem co to znaczą święcenia ani przekazać opactwo; ale na wszystko się godzę, bylebym miał dla siebie pannę de Saint-Yves. — Boże miłosierny, bratanku, co ty mi powiadasz? Czyżbyś rozkochał się w tej panience? — Tak, stryju. — Niestety, mój bratanku, niepodobna abyś ją zaślubił. — Bardzo podobna, stryju; nietylko bowiem ścisnęła mnie za rękę przy rozstaniu, ale przyrzekła że poprosi o moją rękę: żenię się z nią, rzecz postanowiona. — To niemożliwe, powiadam ci: jest twoją chrzestną matką; to straszliwy grzech aby chrzestna matka ściskała za rękę chrześniaka; nie wolno jest zaślubić swojej chrzestnej matki, prawa boskie i ludzkie sprzeciwiają się temu. — Do paralusza, stryju, ty kpisz sobie ze mnie: czemu miałoby być zabronione zaślubić chrzestną matkę, kiedy jest młoda i ładna? W książce, którą mi dałeś, nie widziałem nigdzie, aby to było co złego ożenić się z panną która pomogła komuś do chrztu. Widzę z każdym dniem, że robi się tu mnóstwo rzeczy, których niema w twojej książce, a nie robi się zgoła tego co ona zaleca: wyznaję że mnie to dziwi i gniewa. Jeżeli mi zechcecie wydrzeć, pod pozorem chrztu, pannę Saint-Yves, uprzedzam że ją porwę i że się odechrzczę“.
Przeor osłupiał, ciotka rozpłakała się. „Drogi bracie, rzekła, nie dajmyż aby nasz bratanek miał być potępiony; Ojciec św. może mu udzielić dyspensy i wówczas będzie mógł po chrześcijańsku zażywać szczęścia z przedmiotem swego ukochania“. Prostaczek uściskał ciotkę. „Któż jest, spytał, ów zacny człowiek, który tak poczciwie wspomaga dziewczęta i chłopców w ich amorach? muszę z nim zaraz pogadać“.
Wytłómaczono mu, co to jest papież; Prostaczek był jeszcze bardziej zdziwiony niż wprzódy. „Ani słowa o tem niema w twojej książce, drogi stryju. Sporo podróżowałem; znam morze. Jesteśmy oto na wybrzeżu Oceanu; i ja miałbym opuścić pannę de Saint-Yves, aby prosić o pozwolenie kochania jej jakiegoś pana, który mieszka nad morzem śródziemnem, o czterysta mil stąd, i którego języka nie rozumiem! To, doprawdy, zanadto pocieszne. Idę natychmiast do X. de Saint-Yves, który mieszka o milę stąd, i ręczę wam że, do jutra, zaślubię mą ukochaną“.
W tej chwili wszedł delegat, który, wedle zwyczaju, spytał go dokąd spieszy. „Idę się żenić“, rzekł Prostaczek wybiegając pędem, i, po upływie kwadransa, znalazł się u swej pięknej i drogiej Bretonki, która spała jeszcze. „Och, bracie, rzekła panna de Kerkabon do przeora, nigdy nie zrobisz poddyakona z tego chłopca!“
Delegat był bardzo nierad z tej wyprawy; pragnął bowiem aby syn jego zaślubił pannę de Saint-Yves; syn ten był jeszcze głupszy i nieznośniejszy od ojca.
Ledwie przybywszy, natychmiast Prostaczek spytał starej służącej gdzie znajduje się pokój ukochanej, pchnął silnie wątłe drzwi i rzucił się ku łóżku. Panna de Saint-Yves, nagle zbudzona ze snu, krzyknęła: „Jakto, to ty! Och! och! to ty! Co pan robi?“ Odpowiedział: „Zaślubiam cię“. I, w istocie, byłby ją zaślubił, gdyby się nie broniła z całą energią dobrze wychowanej osoby.
Prostaczek nie lubił aby zeń żartowano, wszystko to wydało mu się bardzo nie na miejscu. „Inaczej poczynała sobie ze mną panna Abakaba, moja pierwsza kochanka. Jesteś nieuczciwa; przyrzekłaś mnie zaślubić, a teraz nie chcesz: to jest pogwałcenie najprostszych zasad honoru; nauczę cię dotrzymywać słowa i sprowadzę cię na drogę cnoty“.
Prostaczek posiadał męską i nieugiętą cnotę, godną swego patrona Herkulesa, którego imieniem go ochrzczono; miał ją rozwinąć w całej okazałości, kiedy, na rozdzierające krzyki panny, bardziej umiarkowanej w cnocie, przybiegł roztropny proboszcz wraz ze swą gospodynią, starym służącym bigotem oraz księdzem wikarym. Widok ten powściągnął zapał napastnika. „Trójco przenajświętsza! wykrzyknął proboszcz, co ty tu robisz, sąsiedzie? — Moją powinność, odparł młody człowiek; dopełniam przyrzeczenia, które jest święte.
Panna de Saint-Yves, rumieniąc się, poprawiła odzież. Odciągnięto Prostaczka do dalszych pokoi. Proboszcz przedstawił mu okropność tego postępowania. Prostaczek powoływał się na przywileje naturalnego prawa, które znał doskonale. Proboszcz silił się dowieść, iż wszelkie pierwszeństwo należy się prawu pisanemu, i że, gdyby nie układy zawarte między ludźmi, prawo natury byłoby, zawsze niemal, naturalnym rozbojem. „Trzeba, mówił, rejenta, księży, świadków, kontraktu, dyspensy“. Prostaczek odpowiadał mu argumentem, który zawsze wytaczają dzicy: „Muszą z was być tedy bardzo nieuczciwi ludzie, skoro potrzebujecie między sobą tylu ostrożności!“
Proboszcz nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. „Zapewne, rzekł, zdarza się wśród nas sporo zmienników i oszustów; i tyleżby się ich znalazło i pośród Huronów, gdyby żyli w wielkiem mieście; ale też istnieją dusze roztropne, uczciwe, światłe, i tacy właśnie ludzie utworzyli prawa; im kto jest poczciwszy, tem bardziej winien się im poddać: daje przykład niegodziwcom, każąc im szanować hamulec, który cnota nałożyła sama sobie“.
Ta odpowiedź uderzyła Prostaczka. Wspomnieliśmy już, że miał umysł roztropny, ułagodzono go pochlebnemi słowy; dano mu nadzieje (dwie pułapki w które się chwyta ludzi na obu półkulach) i pokazano mu nawet pannę de Saint-Yves, skoro ukończyła tualetę. Wszystko odbyło się bardzo przyzwoicie; ale, mimo tej obyczajności, błyszczące oczy Prostaczka-Herkulesa kazały wciąż spuszczać powieki jego bogdance i przyprawiały całe towarzystwo o drżenie.
Z niezmierną trudnością przyszło go wyprawić do stryjostwa. Trzeba się było znowu uciec do wpływu pięknej panny: im bardziej czuła swą władzę, tem bardziej go kochała. Wyprawiła go, z wielkiem swojem strapieniem. Skoro się wreszcie oddalił, proboszcz, który był nietylko znacznie starszym bratem panny de Saint-Yves ale i jej opiekunem, postanowił ubezpieczyć swą pupilkę od zapałów tego groźnego zalotnika. Poradził się delegata, który, wciąż mając widoki na pannę dla swego synala, poradził zamknąć biedną dziewczynę w klasztorze. Był to straszliwy cios: nawet osoba obojętna, osadzona w klasztorze, krzyczałaby wniebogłosy; cóż dopiero kochanka, i to kochanka równie cnotliwa jak czuła! toteż szalała z rozpaczy.
Wróciwszy do przeora, Prostaczek opowiedział wszystko ze zwykłą naiwnością. Uraczono go temi samemi perswazyami, które wywarły pewien wpływ na jego umysł a żadnego na jego zmysły; ale, nazajutrz, kiedy chciał pospieszyć do pięknej bogdanki aby z nią dysputować o prawie naturalnem i prawie zwyczajowem, delegat oznajmił mu, ze złośliwą radością, że panna jest w klasztorze. „Więc dobrze, odparł, pójdę rozmówić się z nią w klasztorze — To niemożliwe“, odparł delegat; wytłómaczył mu bardzo obszernie, co znaczy klasztor czyli konwent; ze to słowo pochodzi z łacińskiego conventus, co znaczy zgromadzenie. Huron nie mógł zrozumieć, czemuby go nie miano dopuścić do zgromadzenia. Skoro go pouczono, że owo zgromadzenie to rodzaj więzienia w którem trzyma się dziewczęta pod kluczem — rzecz iście straszliwa, nieznana u Huronów i w Anglii — wpadł w taką wściekłość, w jaką popadł patron jego Herkules, kiedy Euryt[125], król Echalii, niemniej okrutny od X. de Saint-Yves, odmówił mu swej córki Joli, niemniej pięknej od siostry proboszcza. Chciał biedz aby podłożyć ogień pod klasztor, porwać kochankę, albo też spłonąć wraz z nią. Panna de Kerkabon, przestraszona, coraz więcej traciła nadzieję oglądania bratanka poddyakonem, i mówiła z płaczem iż djabeł wstąpił weń od czasu gdy go ochrzczono.
Pogrążony w ciężkiej melancholii, Prostaczek puścił się nad morze, z dubeltówką na ramieniu, z kordelasem u boku, mierząc, od czasu do czasu, z fuzyi do jakiegoś ptaka, a często mając pokusę wymierzyć do siebie; ale kochał jeszcze życie dzięki myśli o pięknej Saint-Yves. To przeklinał stryja, ciotkę, całą Dolnobretanię i swój chrzest; to znów błogosławił to wszystko, ponieważ dzięki temu poznał swą ubóstwianą. To zrywał się aby podpalić klasztor, to zatrzymywał się w miejscu, rażony myślą iż spaliłby swą bogdankę. Wschodnie i zachodnie wichry nie tak gwałtownie miotają falami La Manche, jak te sprzeczne myśli poruszały jego serce.
Szedł wielkimi krokami, nie wiedząc dokąd, kiedy usłyszał odgłos bębna. Ujrzał zdala ciżbę ludzi, z której połowa biegła ku wybrzeżu, druga zaś uciekała.
Tysiączne krzyki rozlegały się ze wszystkich stron; ciekawość i junactwo pognały Prostaczka ku miejscu skąd pochodził hałas; znalazł się tam w paru susach. Komendant milicyi, który wieczerzał z nim u przeora, poznał go natychmiast: podbiegł z otwartemi ramionami. „Ha! to Prostaczek! będzie walczył za nas!“ Nato, milicyanci, wpół-żywi ze strachu, skrzepili się na duchu i zaczęli również krzyczeć: „To Prostaczek! to Prostaczek!“
— Panowie, rzekł, o co chodzi? Czemuż jesteście tak wzburzeni? czy wam zamknięto kochanki w klasztorze?“ Setka bezładnych głosów wykrzyknęła: „Nie widzisz, że Anglicy lądują? — Więc cóż? odparł Huron: to godni ludzie; oni nie porwali mi kochanki.“
Komendant wytłómaczył mu, że Anglicy przybyli aby złupić opactwo w Górze, wypić wino jego stryja, a może i porwać pannę de Saint-Yves; że statek, na którym Prostaczek zawinął do Bretanii, przybył jedynie poto aby się rozpatrzyć w wybrzeżach; że Anglicy podejmują nieprzyjacielskie kroki nie wypowiedziawszy wojny królowi Francyi i że kraj jest w niebezpieczeństwie. „Och! jeżeli tak, w takim razie gwałcą prawo naturalne. Puśćcie mnie tylko; mieszkałem długo wśród nich, znam ich język, pogadam z nimi: nie sądzę aby mieli tak bezecny zamiar“.
Podczas tej rozmowy, flota angielska zbliżyła się: Huron pędzi naprzeciw, skacze w czółno, przybija, wdrapuje się na statek admirała, i pyta czy to prawda iż przybywają łupić kraj, nie wypowiedziawszy wprzód uczciwie wojny. Admirał i załoga aż zanieśli się od śmiechu; potraktowali go ponczem i odprawili z kwitkiem.
Prostaczek, dotknięty tem obejściem, myślał już tylko o tem aby się bić przeciw dawnym przyjaciołom za swoich rodaków i za X. przeora. Okoliczna szlachta zbiegała się ze wszystkich stron; przyłączył się do niej. Było tam parę armatek: nabija, mierzy, i daje z nich ognia po kolei. Anglicy wysiadają na ląd: biegnie ku nim, zabija własną ręką trzech, rani nawet admirała który pozwolił sobie zeń zadrwić. Dzielność jego podnieca odwagę całej milicyi; Anglicy uciekają na statki, a całe wybrzeże rozbrzmiewa od krzyków: „Zwycięstwo! Niech żyje król! Niech żyje Prostaczek![126] Wszystko ciśnie się ku niemu, każdy chce zatamować krew z jego ran. „Ach, myślał Prostaczek, gdyby panna de Saint-Yves była tutaj, przyłożyłaby mi kompres“.
Delegat, który, w czasie walki, schował się do piwnicy, przyszedł, wraz z innymi, winszować Prostaczkowi. Ale jakże się zdziwił, kiedy usłyszał jak nasz Herkules oświadczył kilkunastu młodym chwatom, którzy go otaczali: „Moi przyjaciele, to jeszcze nic ocalić opactwo; trzeba oswobodzić pannę“. W mig słowa te rozpłomieniły wrzącą młodzież. Cisną się za nim tłumnie, pędzą na klasztor. Gdyby delegat nie uprzedził corychlej komendanta, gdyby się nie puszczono w tropy tej ochoczej gromadki, byłoby po niewczasie. Odprowadzono Prostaczka do stryjostwa, którzy powitali go łzami rozczulenia.
„Widzę już, że nie będzie nigdy poddjakonem ani przeorem, rzekł stryj; będziesz oficerem jeszcze dzielniejszym od brata mego, kapitana, i prawdopodobnie takim samym golcem“. A panna de Kerkabon ściskała go wciąż, powtarzając z płaczem: „Zabiją go tak jak ojca; lepiej mu było zostać poddjakonem“.
Wśród walki, Prostaczek podniósł z ziemi ciężką sakiewkę z gwineami, prawdopodobnie własność admirała. Nie wątpił, iż, dzięki jej zawartości, będzie mógł zakupić całą Dolnobretanię, i zrobić z panny de Saint-Yves wielką damę. Wszyscy namawiali go, aby się wybrał do Wersalu, iżby tam otrzymał nagrodę swych usług. Komendant i inni oficerowie wystawili mu najpochlebniejsze świadectwa. Stryjostwo przychwalili mu tę podróż. Z wszelką pewnością będzie przedstawiony królowi: już to samo zapewniłoby mu nielada stanowisko w okolicy. Poczciwcy pomnożyli angielską sakiewkę wcale okrągłą sumką z własnych oszczędności. Prostaczek myślał w duchu: „Kiedy zobaczę króla, poproszę go aby mi dał pannę de Saint-Yves za żonę; z pewnością mi nie odmówi“. Pojechał tedy przeprowadzony okrzykami całego kantonu, wpółuduszony w uściskach, skąpany łzami ciotki, pobłogosławiony przez wuja, zalecając się w duchu pięknej pannie Saint-Yves.
Prostaczek puścił się ku Saumur koczobrykiem, ponieważ nie było tam wówczas innego środka komunikacyi. W Saumur, zdziwił się znalazłszy miasto prawie opustoszałe i widząc kilka rodzin gotujących się do przenosin. Dowiedział się, iż, sześć lat wprzódy, Saumur liczyło więcej niż piętnaście tysięcy mieszkańców, obecnie zaś nie ma ani sześciu tysięcy. Natrącił o tem przy wieczerzy w gospodzie. Było przy stole wielu protestantów; jedni skarżyli się gorzko, drudzy trzęśli się z gniewu, inni powiadali, płacząc:
Prostaczek, który nie rozumiał po łacinie, poprosił o wytłómaczenie tych słów; znaczą one: „Opuszczamy nasze słodkie niwy, uchodzimy z ojczyzny“[128].
„I dlaczego panowie uchodzicie z ojczyzny? — Dlatego że nam każą abyśmy uznali papieża. — I czemuż nie mielibyście go uznać? Nie macie zatem chrzestnych matek, które chcielibyście zaślubić? mówiono mi bowiem, że to on daje na to pozwolenie. — Och, panie, ten papież powiada że jest panem dziedzin królewskich. — Ależ, moi panowie, jakiegoż wy jesteście rzemiosła? — Przeważnie jesteśmy handlarze sukna i fabrykanci. — Gdyby tedy papież głosił się panem waszego sukna i fabryk, słuszniebyście czynili nie uznając go; ale co się tyczy królów, to ich sprawa; cóż wy się w to mięszacie?[129]“ Wówczas, mały czarny człowieczek[130] przemówił i wyłożył bardzo uczenie pretensye obecnych. Oświetlił z taką energią odwołanie edyktu Nantejskiego; użalił się tak wzruszająco nad losem pięćdziesięciu tysięcy rodzin zbiegłych, oraz pięćdziesięciu tysięcy innych, nawróconych przez dragonów, iż Prostaczkowi łzy puściły się z oczu. „Czem się dzieje, powiadał, iż tak wielki król, którego sława sięga aż do Huronów, pozbawia się tylu serc gotowych go kochać i tylu ramion gotowych mu służyć?
— Tem, iż go oszukano, jak innych wielkich królów, odparł czarny człowiek. Wmówiono weń, iż, skoro tylko rzeknie słowo, wszyscy będą myśleli tak samo jak on; że, na jedno skinienie, odmienimy religię, tak jak nadworny muzyk Lulli odmienia w jednej chwili dekoracye w operze. Nietylko traci kilka tysięcy bardzo użytecznych poddanych, ale robi z nich sobie nieprzyjaciół: król Wilhelm, który jest obecnie panem Anglii, złożył kilka pułków z tych samych Francuzów którzy byliby walczyli za swego monarchę.
„Taka ruina jest tem bardziej zdumiewająca, iż obecny papież, któremu Ludwik XIV poświęca[131] część swego ludu, jest jego jawnym wrogiem. Od dziewięciu lat trwa między nimi gwałtowna zwada. Posunęła się tak daleko, iż Francya spodziewała się wreszcie, że pryśnie jarzmo, które ją od tylu wieków poddaje władzy tego cudzoziemca, a zwłaszcza że przestanie w niego pchać pieniądze; co jest główną sprężyną spraw tego świata. Oczywistem tedy jest, iż oszukano tego wielkiego króla, fałszywie przedstawiając mu zarówno jego korzyść jak i zakres jego władzy, i że nadużyto jego wielkoduszności“.
Prostaczek, coraz bardziej wzruszony, spytał kto są owi Francuzi, oszukujący w ten sposób monarchę tak drogiego Huronom. „To jezuici, odpowiedziano mu; zwłaszcza O. de La Chaise[132], spowiednik J.K. Mości. Miejmy nadzieję, że Bóg skarze ich za to kiedyś, i że, jak oni nas wypędzają, tak i ich wypędzą[133]. Byliż kiedy ludzie nieszczęśliwsi od nas? Imć Louvois[134] nasyła nam ze wszystkich stron na kark jezuitów i dragonów.
— Czekajcie panowie, rzekł Prostaczek nie mogąc się już dłużej powściągnąć, jadę właśnie do Wersalu po nagrodę swoich zasług; pogadam z owym imć Louvois: mówiono mi, że to on prowadzi wojny ze swego gabinetu. Zobaczę króla, powiem mu całą prawdę: niepodobna nie poddać się tej prawdzie, kiedy się ją czuje. Wrócę niebawem, aby zaślubić pannę de Saint-Yves, i proszę was na wesele“.
Poczciwi ludzie pomyśleli, że to jakiś wielki pan, podróżujący incognito; niektórzy zaś wzięli go za błazna królewskiego.
Był tam przy stole przebrany jezuita, pełniący funkcyę szpiega na rzecz wielebnego O. La Chaise. Zdawał mu sprawę ze wszystkiego, ów zaś dzielił się wiadomościami z imć p. Louvois. Szpieg sporządził raport: Prostaczek i list przybyli prawie równocześnie do Wersalu.
Prostaczek zajeżdża w nocniku[135] w dziedziniec kuchenny. Pyta jakichś ciurów, o której można widzieć króla. Ciury śmieją mu się w nos, zupełnie tak samo jak ów admirał. Potraktował ich tak samo, wygrzmocił ich; porwali się nań z pięściami i scena byłaby się zakończyła krwawo, gdyby nie pewien gwardzista, szlachcic bretoński, który się zjawił i rozpędził kanalię. „Panie, rzekł przybysz, wydajesz mi się pan godnym człowiekiem: jestem bratankiem X. przeora Najśw. Panny z Góry, pobiłem Anglików, przybywam aby się widzieć z królem; proszę chciej mnie pan zaprowadzić do jego pokoju.“ Gwardzista, uszczęśliwiony iż spotkał tak tęgiego krajana, nieświadomego widocznie obyczajów dworskich, pouczył Prostaczka, że nie tak łatwo jest rozmawiać z królem, i że trzeba być przedstawionym przez Jego Dostojność p. de Louvois. „Dobrze więc, zaprowadź mnie pan tedy do tego dostojnego p. de Louvois, a on z pewnością zawiedzie mnie do króla. — Jeszcze trudniej jest, odparł gwardzista, mówić z p. de Louvois niż z samym królem, ale zaprowadzę cię do p. Aleksandra, pierwszego sekretarza w ministeryum wojny, to tak jakbyś mówił z ministrem.“ Idą tedy do owego p. Aleksandra, ale nie zdołali doń dotrzeć: zajęty był z jakąś damą ze dworu i nakazał aby nie wpuszczano nikogo. „Głupstwo! rzekł gwardzista; niema nic straconego; chodźmy do pierwszego sekretarza p. Aleksandra; to tak jakbyś mówił z samym panem Aleksandrem“.
Huron, zdumiony niepomału, idzie za gwardzistą; czekają pół godziny w małym przedpokoiku. „Cóż to wszystko ma znaczyć? rzekł Prostaczek; czy wszyscy są niewidzialni w tym kraju? o wiele łatwiej jest pobić w Dolnobretanii Anglików, niż dotrzeć w Wersalu do kogoś z kim się ma sprawę.“ Dla zabicia czasu, zaczął się krajanowi zwierzać ze swej miłości. Ale wybiła godzina, gwardzista musiał spieszyć na posterunek. Przyrzekli sobie zobaczyć się nazajutrz; poczem Prostaczek przetrwał jeszcze drugie pół godziny w przedpokoju, dumając o pannie de Saint-Yves, i o trudności mówienia z monarchami i sekretarzami sekretarzów.
Wreszcie gospodarz zjawił się. „Panie, rzekł Prostaczek, gdybym z odparciem Anglików czekał tak długo jak pan mi kazałeś czekać na audyencyę, pustoszyliby obecnie Dolnobretanię co wlezie.“ Słowa te uderzyły p. sekretarza. Spytał wreszcie: „Czego pan sobie życzy? — Nagrody, odparł tamten: a oto moje tytuły.“ Przedłożył wszystkie świadectwa. Sekretarz przeczytał, i rzekł iż prawdopodobnie otrzyma pozwolenie nabycia szarży porucznika. „Co! ja mam płacić za to, że odparłem Anglików? mam opłacać prawo nadstawiania za was karku, podczas gdy wy tu spokojnie urządzacie sobie audyencye? pan chyba żarty stroi ze mnie. Żądam kompanii kawaleryi za darmo; żądam aby król wyrwał pannę de Saint-Yves z klasztoru i dał mi ją za żonę; chcę mówić z królem w imieniu pięćdziesięciu tysięcy rodzin które pragnę mu wrócić; słowem, chcę być użyteczny: proszę mnie zatrudnić i otworzyć mi drogę do awansu.
— Jak się pan nazywa, mój panie, który krzyczysz tak głośno?
— Haha! odparł Prostaczek, nie czytałeś pan tedy moich świadectw? Więc to takie są obyczaje? nazywam się Herkules de Kerkabon, ochrzczony, mieszkam pod Niebieskim Kompasem; poskarżę się na pana przed królem“. Sekretarz osądził, jak mieszkańcy Saumur, że nie musi mieć wszystkich klepek w porządku i nie przejął się tem zbytnio.
Tegoż samego dnia, wielebny O. La Chaise, spowiednik Ludwika XIV-go, otrzymał list od swego szpiega, który obwiniał Bretończyka Kerkabon iż sprzyja w sercu hugenotom i potępia postępowanie jezuitów. P. de Louvois znowuż otrzymał list od pytalskiego delegata, przedstawiający Prostaczka jako nicponia, który chce palić klasztory i porywać dziewczęta.
Prostaczek, przeszedłszy się trochę po ogrodach wersalskich, gdzie się potężnie znudził, zjadłszy wieczerzę godną Hurona i Bretończyka, położył się spać, w słodkiej nadziei iż ujrzy nazajutrz króla, uzyska rękę pięknej Saint-Yves, otrzyma conajmniej kompanię kawaleryi i powstrzyma prześladowania hugonotów. Kołysał się temi lubemi myślami, kiedy oddział żandarmów wkroczył do pokoju. Najpierw zawładnęli jego dubeltówką i rapirem.
Sporządzono inwentarz gotowizny którą miał przy sobie, i zawieziono go do zamku, który zbudował Karol V, syn Jana II, koło ulicy św. Antoniego, wpodle bramy des Tournelles[136][137].
Możecie sobie wyobrazić zdumienie Prostaczka w ciągu drogi! Mniemał zrazu że śni. Trwał w osłupieniu; poczem, nagle, przejęty wściekłością która zdwoiła jego siły, chwyta za gardło dwóch zbirów znajdujących się wraz z nim w karocy, wypycha ich przez drzwiczki, rzuca się sam za nimi, pociągając trzeciego który go chciał powstrzymać. Pada z wysiłku, wiążą go, wsadzają z powrotem do karocy. „Na to więc, myślał, zda się odpędzić Anglików! Cóżbyś powiedziała, piękna Saint-Yves, gdybyś mnie ujrzała w tym stanie?“
Dobili wreszcie do schronienia, które mu przeznaczono. Niosą go w milczeniu do celi, mającej mu służyć za więzienie, niby umarłego którego się niesie na cmentarz. W pokoju tym mieszkał już stary samotnik z Port-Royal[138], imieniem Gordon, który gnił tam już od dwóch lat. „Ot, rzekł herszt zbirów, przyprowadzam panu towarzystwo“; poczem zamknięto za nimi ciężkie rygle grubych drzwi, opatrzonych żelaznemi sztabami. Drzwi te odcięły więźniów od całego świata.
Gordon był to żwawy i pogodny staruszek, który umiał dwie wielkie rzeczy: znosić przeciwności i pocieszać nieszczęśliwych. Ze szczerą i pełną współczucia twarzą podszedł do towarzysza, i uściskał go, mówiąc: „Kimkolwiek jesteś, który przychodzisz dzielić mój grób, bądź pewien, że zawsze gotów jestem zapomnieć o sobie samym, aby łagodzić twoje męczarnie w tej piekielnej czeluści. Ubóstwiajmy Opatrzność, która nas tu zawiodła, cierpmy w pokoju i miejmy nadzieję“. Słowa, te podziałały na Prostaczka niby angielskie krople[140], która przywołują umierającego do życia; i każą mu otworzyć zdumione oczy.
Po tem przywitaniu, Gordon, nie nalegając nań aby mu zwierzył przyczynę swego nieszczęścia, słodyczą swego obcowania, oraz tą sympatyą jaką wytwarza wspólne nieszczęście, obudził w Prostaczku potrzebę wynurzeń. Zrzucił tedy z serca straszliwy ciężar który go przygniatał, ale nie mógł odgadnąć źródła swej niedoli; zdawała mu się ona skutkiem bez przyczyny, dobry zaś Gordon podzielał najzupełniej jego zdziwienie.
„Widocznie, bracie, rzekł jansenista do Hurona, musi Bóg mieć na ciebie wielkie zamiary, skoro cię zaniósł z nad jeziora Ontario do Anglii i Francyi, dał ci dostąpić chrztu w Bretanii i pomieścił cię tutaj dla twego zbawienia. — Dalibóg, rzekł Prostaczek, sądziłbym, że to raczej sam djabeł zajął się mym losem. Moi krajanie w Ameryce nigdyby się nie obeszli ze mną tak po barbarzyńsku; nie mają nawet pojęcia o czemś podobnem. Nazywają ich dzikimi; są to ludzie bardzo sobie prości, mieszkańcy zaś tego kraju, to wyrafinowane łajdaki. Dziwi mnie, w istocie, niepomału, iż przywędrowałem z drugiego świata poto, aby mnie, na tym, zamknięto na dwa spusty w towarzystwie klechy; ale myślę o ogromnej liczbie ludzi, którzy wędrują z jednej półkuli na to aby znaleść śmierć na drugiej, lub którzy giną po drodze w morzu i służą za pokarm rybom: nie widzę w tem wszystkiem jakichś osobliwie łaskawych zamiarów Boga“.
Podano przez okienko obiad. Dwaj więźniowie rozmawiali sobie o Opatrzności, o więzieniach, oraz o sztuce poddawania się nieuchronnym nieszczęściom. „Już dwa lata siedzę tutaj, rzekł starzec, jedyną pociechę mając w sobie samym i w książkach; ani przez chwilę nie byłem w złym humorze.
— Och, panie Gordon, wykrzyknął Prostaczek, zatem pan nie kochasz swojej chrzestnej matki? Gdybyś, jak ja, znał pannę de Saint-Yves, byłbyś w rozpaczy“. To mówiąc, nie mógł wstrzymać łez, a zarazem uczuł że mu lżej na sercu. „Hm, rzekł, dlaczego łzy przynoszą ulgę? Zdaje mi się że raczej powinnyby wywierać przeciwne działanie. — Mój synu, wszystko w nas jest fizyczne, rzekł dobry starzec; wszelkie wydzielanie jest zbawienne dla ciała, wszystko zaś co jemu przynosi ulgę, przynosi ją i duszy: jesteśmy machiną zbudowaną przez Opatrzność“.
Prostaczek, który, jak wspomnieliśmy nieraz, był wcale bystry, zaczął głęboko dumać nad tą myślą, której zarodek, zdawałoby się, miał w sobie. Wreszcie, spytał towarzysza, czemu jego machina znajduje się od dwóch lat pod kluczem. „Dzięki łasce skutecznej, odparł Gordon: uchodzę za jansenistę; znałem Arnaulda[141] i Nicole’a; jezuici zawzięli się na nas. Uważamy, że papież jest poprostu biskupem jak każdy inny; i dlatego O. de La Chaise uzyskał od króla, swego penitenta, rozkaz pozbawienia mnie, bez wszelkich formalności prawnych, najcenniejszego z dóbr człowieka, wolności. — A to szczególne, rzekł Prostaczek: wszyscy nieszczęśliwi których spotkałem cierpią jedynie przez papieża.
„Co się tyczy owej łaski skutecznej[142], wyznaję iż nic się na tem nie rozumiem; ale uważam to za wielką łaskę, iż Bóg dał mi spotkać w nieszczęściu człowieka takiego jak pan, i że pozwala mu sączyć w moje serce pociechę, do której czułem się niezdolny“.
Rozmowy ich stawały się z każdym dniem bardziej zajmujące i pouczające. Dusze dwóch więźniów zbliżały się z sobą. Starzec dużo wiedział, młodzieniec zaś pragnął się wiele nauczyć. Po miesiącu wziął się do geometryi: pochłaniał ją. Gordon dał mu do czytania Fizykę Rohaulta[143], która była jeszcze w modzie; Prostaczek zaś miał tyle rozeznania, że znalazł w niej jeno same niepewności.
Następnie przeczytał pierwszy tom Szukania prawdy[144][145]. To nowe światło olśniło go. Jakto! wykrzyknął, wyobraźnia i zmysły mamią nas do tego stopnia! Jakto! zjawiska nie kształtują naszych pojęć, nie możemy zaś ich wytworzyć sobie sami!“ Przeczytawszy drugi tom, mniej był zadowolony, i uznał że łatwiej jest burzyć niż budować.
Towarzysz, zdziwiony iż młody nieuk uczynił to spostrzeżenie, do którego zdolny jest zazwyczaj jedynie wyrobiony umysł, powziął wielkie pojęcie o talentach Prostaczka i tem więcej przywiązał się doń.
„Mam wrażenie, mówił Prostaczek, że ten twój Malebranche napisał pierwszą część książki rozumem, drugą zaś wyobraźnią i przesądami“. W kilka dni potem, Gordon spytał: Cóż tedy sądzisz o duszy, o sposobie w jaki poczynamy myśli, o naszej woli, o łasce, o wolnej woli? — Nic, odparł Prostaczek; a gdybym wogóle coś myślał, to chyba że jesteśmy w mocy Wiekuistej Istoty, jak gwiazdy i żywioły; że ona robi w nas wszystko, że jesteśmy kółeczkami olbrzymiej machiny, której ona jest duszą; że Istota ta działa zapomocą powszechnych praw a nie zapomocą poszczególnych zamiarów. To jedno wydaje mi się zrozumiałe; cała reszta jest dla mnie otchłanią mroków.
— Ależ, synu, to znaczyłoby czynić Boga twórcą grzechu. — Ależ, ojcze, wasza skuteczna łaska czyniłaby również Boga twórcą grzechu; nie ulega bowiem wątpliwości, iż wszyscy, którym odmówiłby tej łaski, popadliby w grzech; a czy ten kto nas wydaje złemu, nie jest jego sprawcą?“
Ta naiwność Prostaczka wprawiała poczciwego Gordona w wielki kłopot; czuł iż daremnie sili się wydobyć z tego trzęsawiska; piętrzył tyle słów, mających pozory jakiegoś sensu a w istocie nie mających żadnego (w rodzaju fizycznego oddziaływania Boga na stworzenia), że Prostaczka aż brała litość. Zagadnienie to dotykało najoczywiściej początków dobrego i złego; zaczem trzeba było dobremu Gordonowi przejść kolejno puszkę Pandory[146], jajko Orosmady przekłute przez Arymana, nieprzyjaźń między Tyfonem[147] a Ozyrisem, a w końcu grzech pierworodny; i tak kręcili się obaj w tej głębokiej nocy, nie mogąc się nigdy spotkać. Ale, ostatecznie, ten romans o duszy odwracał ich wzrok od rozważania własnej nędzy, i, przez jakieś dziwne czary, mnogość klęsk zawieszonych nad światem zmniejszała poczucie własnych ich niedoli; wobec powszechności cierpienia, nie śmieli się skarżyć.
Ale, kiedy Prostaczek ułożył się do snu, obraz pięknej Saint-Yves zacierał w umyśle kochanka wszystkie metafizyczne i moralne pojęcia. Budził się z oczyma mokremi od łez; a stary jansenista zapomniał o skutecznej łasce, o X. de Saint-Cyran[148] i Janseniuszu, aby pocieszać młodzieńca, znajdującego się, wedle jego pojęć, w stanie śmiertelnego grzechu.
Znużywszy się czytaniem i dysputowaniem, gwarzyli znowuż o swoich przygodach; nagadawszy się zaś o nich bez żadnego pożytku, znowuż brali się wspólnie lub każdy z osobna do czytania. Umysł młodzieńca krzepił się z każdym dniem. W matematyce zwłaszcza byłby zaszedł daleko, gdyby nie dystrakcye o jakie go przyprawiała panna de Saint-Yves.
Zagłębił się w historyę, ale to studyum osmuciło go. Świat wydał mu się zbyt niegodziwy i nędzny zarazem. W istocie, historya jest jedynie obrazem zbrodni i nieszczęść. Tłum niewinnych i spokojnych ludzi znika zawsze na tym rozległym teatrze. Aktorami są jedynie ambitne i przewrotne osobistości. Zdaje się, że historya jest interesującą jedynie jak tragedya, która staje się mdłą, kiedy nie ożywiają jej namiętności, zbrodnie i wielkie nieszczęścia. Trzeba uzbroić Klio sztyletem, jak Melpomenę.
Mimo że historya Francyi pełna jest okropności, jak wszystkie inne, wydała mu się wszelako tak odrażająca w swoich początkach, tak sucha w pośrodku, tak mała wreszcie, nawet za czasu Henryka IV, tak zawsze pozbawiona wielkich pomników, tak obca tym wielkim odkryciom dającym blask innym narodom, iż trzeba mu było walczyć z nudą, kiedy się rozczytywał w tych szczegółach mrocznych klęsk, stłoczonych w jednym zakątku świata.
Gordon podzielał w tem jego mniemanie. Obaj śmiali się z politowaniem, gdy czytali o udzielnych panach na Fezensac, Fesausaguet i Astarac. Ta nauka miałaby jakąś wartość jedynie dla ich spadkobierców, o ile ich mieli. Świetności republiki rzymskiej uczyniły Prostaczka na jakiś czas obojętnym dla reszty ziemi. Widok zwycięzkiego Rzymu, dyktującego prawa światu, pochłonął całą jego duszę. Płonął ogniem, patrząc na ten lud, który, przez siedmset lat, rządził się miłością wolności i sławy.
Tak mijały dnie, tygodnie, miesiące; Prostaczek byłby się czuł szczęśliwy w tem siedlisku rozpaczy, gdyby nie to że kochał.
Poczciwa jego natura roztkliwiała się przytem nad przeorem Najśw. Panny z Góry, i nad czułą Kerkaboncią. „Co oni pomyślą, powtarzał często, nie mając odemnie żadnej wiadomości? Będą mnie uważali za niewdzięcznika“. Ta myśl dręczyła go; bolał nad tymi którzy go kochali, o wiele więcej niż nad samym sobą.
Książki rozszerzają duszę, a światły przyjaciel daje jej pociechę. Jeniec nasz sycił się temi dwoma bogactwami, których istnienia nie podejrzewał wprzódy. „Miałbym ochotę, mówił, uwierzyć w metamorfozy; z bydlęcia bowiem stałem się człowiekiem“. Część pieniędzy, ktoremi pozwolono mu rozporządzać, obrócił na to, aby sobie stworzyć wyborową bibliotekę. Przyjaciel zachęcał go do spisywania swych spostrzeżeń. Oto co napisał o historyi starożytnej.
„Wyobrażam sobie, że narody były długo w tym stanie co ja, że doszły do światła bardzo późno, że, przez wieki całe, zajmowały się jedynie chwilą bieżącą, bardzo mało przeszłością a nigdy przyszłością. Przebiegłem Kanadę na przestrzeni kilkuset mil; nie spotkałem ani jednego pomnika; nikt nie ma pojęcia co czynił jego pradziadek. Byłżeby to naturalny stan człowieka? Gatunek ludzi tutejszych wydaje mi się wyższy od mieszkańców drugiej półkuli. Od szeregu wieków pomnożyli swoje istnienie przez sztuki i umiejętności. Czy dlatego że mają zarost, którego Bóg odmówił Amerykanom? Nie sądzę; toć Chińczycy nie mają go prawie zupełnie, a uprawiają sztuki przeszło od pięciu tysięcy lat. W istocie, jeśli kroniki ich liczą więcej niż cztery tysiące lat, musi chyba ten naród istnieć i kwitnąć przeszło od pięćdziesięciu wieków.
„Jedna rzecz zwłaszcza uderza mnie w dawnej historyi Chin, mianowicie iż wszystko jest tam prawdopodobne i naturalne. Podziwiam w niej to, iż niema w niej nic cudownego.
„Dlaczego wszystkie narody stworzyły sobie bajeczne początki? Dawni kronikarze Francyi, którzy nie są znów tak bardzo dawni, wywodzą Francuzów od Franka[149], syna Hektora; Rzymianie twierdzili iż pochodzą od Frygijczyka[150], mimo iż nie było w języku ich ani jednego słowa mającego najmniejszy związek z językiem Frygii. Bogowie mieszkali dziesięć tysięcy lat w Egipcie, a djabły w Scytyi, gdzie poczęły Hunów. Przed Tucydydesem widzę jeno romanse w rodzaju Amadysów[151], a o wiele mniej zajmujące. Wszędzie jeno same zjawy, wyrocznie, cudy, czary, metamorfozy, wykłady snów, stanowiące o losach największych mocarstw i najmniejszych państewek. Tutaj zwierzęta mówią, ówdzie ubóstwia się zwierzęta, bogów przeobrażonych w ludzi i ludzi przeobrażonych w bogów. Och! jeśli nam trzeba bajek, niechaj te bajki będą bodaj symbolem prawdy! Lubię bajki filozofów, śmieję się z bajek dzieci, ale brzydzę się bajkami szalbierzy“.
Jednego dnia, wpadła mu w ręce historya cesarza Justyniana[152]. Wyczytał tam, że nieuki konstantynopolitańskie wydały, w bardzo lichej greczyźnie[153], edykt przeciw największemu wodzowi epoki, dlatego że bohater ten wyrzekł, w zapale rozmowy, te słowa[154]: „Prawda błyszczy własnem światłem: nie oświeca się umysłów płomieniami stosów“. Nieucy utrzymywali, że to jest twierdzenie kacerskie cuchnące herezyą; katolickie natomiast, niezbite i greckie jest zdanie przeciwne: „Oświeca się umysły jedynie płomieniem stosów; prawda zaś niezdolna jest błyszczeć własnem światłem“. Te golone pałki potępiły w ten sposób wiele odezwań wodza i wydali nań edykt.
„Jakto! zakrzyknął Prostaczek, tego rodzaju ludzie wydają edykty! — To nie edykty, odparł Gordon, to kontr-edykty, z których wszyscy natrząsali się w Konstantynopolu, a cesarz pierwszy: był to roztropny monarcha i umiał trzymać nieuków z ogoloną pałą tak, iż czynili jeno samo dobre. Wiedział, że ci jegomoście, jak i inni duszpastuchy wyczerpywali swemi kontr-edyktami cierpliwość jego poprzedników w poważniejszej o wiele materyi. — Bardzo roztropnie, rzekł Prostaczek: trzeba popierać pastoforów, a zarazem trzymać ich na wodzy“.
Prostaczek skreślił jeszcze wiele innych uwag, które przeraziły starego Gordona. „Jakto! rzekł sobie w duchu; ja strawiłem pięćdziesiąt lat na nauce, i oto ledwie zdołam nadążyć wrodzonemu zdrowemu rozsądkowi tego nawpół dzikiego chłopczyny! Lękam się, iż, z wielkim mozołem, umacniałem się w przesądach; on zaś słucha jedynie natury.
Poczciwiec miał pod ręką parę utworów krytycznych, owych ulotnych broszurek, w których ludzie niezdolni nic stworzyć zohydzają dzieła innych; gdzie tacy pp. Visé[155] lżą Rasynów a pp. Faydit Fenelonów. Prostaczek przejrzał kilka takich broszur. „To coś, powiadał, jak owe muchy, składające jajka na zadzie najpiękniejszych rumaków: nie przeszkadza im to cwałować“. Zaledwie nasi dwaj filozofowie raczyli rzucić okiem na te odchody literatury.
Niebawem przestudyowali razem zasady astronomii; Prostaczek sprowadził mapy i globy: to wielkie widowisko przejmowało ich zachwytem. „Jak ciężko jest, powiadał, zaczynać poznawać niebo dopiero wówczas kiedy mi wydarto prawo oglądania go! Jowisz i Saturn toczą się w niezmierzonych przestrzeniach; miliony słońc oświecają miliardy światów; a w tym zakątku ziemi kędy mnie rzucono, znajdują się istoty, które mnie pozbawiają, mnie, widzącą i czującą istotę, wszystkich tych światów które wzrok mój mógłby ogarnąć, oraz tego w którym Bóg mi się dał zrodzić! Światło stworzone dla całego wszechświata stracone jest dla mnie! Nie skrywano mi go tam, na północy, gdzie spędziłem dziecięctwo i młodość. Bez ciebie, drogi Gordonie, byłbym tu pogrążony w nicości“.
Młody Prostaczek podobny był krzepkiemu drzewu, które, zrodzone w niewdzięcznym gruncie, a przeniesione potem w żyzną glebę, rychło rozprzestrzenia korzenie i gałęzie. Osobliwem jest, iż glebą tą stało się więzienie.
Między książkami, które zapełniły wywczasy więźniów, znalazły się poezye, przekłady greckich tragedyj, parę francuskich sztuk teatralnych. Wiersze które mówiły o miłości wniosły w duszę Prostaczka zarazem rozkosz i cierpienie: wszystkie mówiły mu o drogiej Saint-Yves. Bajka o Dwóch gołąbkach[156] ścisnęła mu serce: jakże daleki był od nadziei powrotu do swego gołębnika!
Molier zachwycił go: dał mu poznać obyczaje Paryża i rodzaju ludzkiego. „Której z komedyj jego dałbyś pierwszeństwo? — Świętoszkowi, bez wahania. — Godzę się z tobą, rzekł Gordon; Świętoszek to wtrącił mnie do tej kaźni, i ty nieszczęście swoje zawdzięczasz Świętoszkom.
— Jak ci się wydają tragedye greckie? — Dobre dla Greków, rzekł Prostaczek“. Ale, kiedy przeczytał nowożytną Ifigenię[157], dalej Fedrę, Andromakę, Atalię, wpadł w zachwyt, wzdychał, wylewał łzy: niebawem umiał je na pamięć, mimo że nie starał się o to.
„Przeczytaj Rodogunę[158], rzekł Gordon; powiadają że to arcydzieło; inne sztuki, które dały ci tyle przyjemności, niczem są w porównaniu“. Ledwie chłopiec przeczytał pierwszą stronę, rzekł: „To nie tego samego autora. — Po czem poznajesz? — Nie wiem jeszcze; ale te wiersze nie idą mi do ucha ani do serca. — Och, wiersze, to najmniejsza“, rzekł Gordon. Prostaczek odparł: „Pocóż zatem pisać wierszem?“
Przeczytawszy z wielką uwagą sztukę, jedynie z myślą znalezienia w niej przyjemności, patrzał na przyjaciela suchemi i zdumionemi oczyma, i nie wiedział co powiedzieć; wreszcie, naglony aby zdał sprawę ze swych wrażeń, rzekł: „Nie rozumiałem zupełnie początku; środek oburzył mnie; ostatnia scena wzruszyła mnie mocno, mimo iż zdała mi się mało prawdopodobna: żadna z osób nie wzbudziła we mnie sympatyi i nie zapamiętałem ani dwudziestu wierszy; a zazwyczaj pamiętam wszystkie które mi się podobają.
— A jednak sztuka ta uchodzi za najlepszą w naszym teatrze. — Jeżeli tak, odparł, spotkał ją los wielu ludzi, którzy nie warci są swoich stanowisk. Ostatecznie, to rzecz smaku; mój widocznie nie jest jeszcze wyrobiony, mogę się wybić; ale wiesz że zwykłem mówić dość szczerze co myślę, a raczej co czuję. Podejrzewam, że w sądach ludzkich niemałą rolę gra złudzenie, moda, kaprys. Mówiłem wedle mej natury; być może iż, we mnie, natura jest bardzo niedoskonała; ale być może także, że większość ludzi za mało zasięga jej zdania“. To rzekłszy, zaczął powtarzać wiersze z Ifigenii, której był pełen; mimo że nie umiał pięknie deklamować, włożył w nie tyle prawdy i przejęcia, że wycisnął łzy staremu janseniście. Odczytał następnie Cynnę: nie płakał, ale podziwiał.
Podczas gdy biedny chłopiec znajdował więcej światła niż pociechy; gdy umysł jego, dławiony od tak dawna, rozwijał się z taką chyżością i siłą; gdy natura, doskonaląc się w nim, mściła się za krzywdy losu, cóż działo się z przeorem i jego zacną siostrą, oraz z piękną Saint-Yves? Pierwszego miesiąca, niepokojono się; w trzecim, niepokój ustąpił miejsca boleści; fałszywe domysły, czcze pogłoski pomnożyły jeszcze zamęt; po pół roku opłakiwano już Prostaczka jako nieżywego. Wreszcie pp. de Kerkabon dowiedzieli się z zapóźnionego listu pisanego przez gwardzistę królewskiego do kogoś w Bretanii, że młody człowiek, z opisu podobny do Prostaczka, przybył wieczorem do Wersalu, ale że go porwano tejże samej nocy, i że, od tego czasu, wszelki słych o nim zaginął.
„Ach, ach, wzdychała panna de Kerkabon, ten chłopiec znowu musiał palnąć jakieś głupstwo i wpakował się w kabałę. Jest młody, przybywa z prowincyi, nie może wiedzieć jak się zachować na dworze. Drogi bracie, nie widziałam nigdy Wersalu ani Paryża; oto piękna sposobność; odnajdziemy może biednego chłopca: toć to syn rodzonego brata; obowiązkiem naszym jest spieszyć mu z pomocą. Kto wie, czy nie zdołamy w końcu zrobić zeń poddjakona, skoro się nieco wyszumi z szaleństw młodości. Miał dobrą głowę do nauk. Pamiętasz, jak rozprawiał o Starym i Nowym Testamencie? Jesteśmy odpowiedzialni za jego duszę; myśmy-to namówili go na chrzest; ukochana jego Saint-Yves trawi dnie we łzach. Doprawdy, trzeba jechać do Paryża. Jeżeli tkwi w którymś z owych domów rozpusty, o których mi tyle opowiadano, wywieziemy go stamtąd“. Słowa siostry wzruszyły przeora. Udał się do biskupa z Saint-Malo, tego który ochrzcił Hurona, i poprosił o pomoc i radę. Prałat pochwalił myśl podróży; dał przeorowi listy polecające do O. de La Chaise, spowiednika króla Imci, piastującego tem samem pierwszą godność w królestwie, dalej do arcybiskupa paryskiego Harleya[159] i do biskupa z Meaux, Bossueta.
Wreszcie, przeor wraz z siostrą puścili się w drogę. Ale, kiedy przybyli do Paryża, uczuli się niby w olbrzymim labiryncie bez nitki i bez wyjścia. Zasoby ich były dość skromne, trzeba im było codzień najmować pojazdy aby się puszczać na poszukiwania, a nie znajdowali nic.
Przeor udał się do wielebnego O. de La Chaise: miał u siebie pannę du Tron i nie miał czasu dla żadnych przeorów. Udał się do arcybiskupstwa; prałat konferował właśnie z piękną panią de Lesdiguières w ważnych sprawach kościelnych. Pośpieszył na wieś do biskupa z Meaux: badał właśnie, w towarzystwie panny de Mauléon[160], miłość mistyczną pani Guyon. Mimo to, dotarł wreszcie do obu prałatów; obaj oświadczyli, że nie mogą się zająć sprawą jego bratanka, ponieważ nie jest ani poddjakonem.
Wreszcie, dotarł do jezuity; ten przyjął go z otwartemi rękami; upewnił go iż miał zawsze dla niego osobliwy szacunek, mimo że go nigdy nie widział na oczy; zaklął się, że jego czcigodna kompania zawsze była wielce życzliwa Dolnobretonom. „Ale, spytał, czy pański bratanek nie był, broń Boże, hugonotem. — Nie, z pewnością nie, wielebny Ojcze. — Czy nie jest może jansenistą? — Mogę uręczyć Waszej Wielebności że ledwie jest chrześcijaninem: dopiero jedenaście miesięcy jakeśmy go ochrzcili. — Doskonale! doskonale… będziemy pamiętali o nim… Czy pańskie opactwo dużo przynosi? — Och, bardzo skąpo… a ten bratanek mnóstwo nas kosztuje. — Czy są janseniści w sąsiedztwie? Miej się pan na baczności, drogi przeorze, to ludzie niebezpieczniejsi niż hugonoci i ateusze. — Nie, Wielebny Ojcze, niema ich u nas: w opactwie Najśw. Panny z Góry nikt nie wie nawet co to jansenizm. — Tem lepiej! bywaj tedy zdrów; co będę mógł, uczynię dla pana“. Pożegnał bardzo serdecznie przeora, i nie myślał o nim więcej.
Czas upływał. Przeor oraz zacna jego siostra wpadali w rozpacz.
Tymczasem przeklęty delegat nastawał na małżeństwo swego dryblasa z piękną Saint-Yves, którą umyślnie w tym celu wydobyto z klasztoru. Co do niej, to wciąż kochała swego chrzestnego syna, w równej mierze jak nienawidziała człowieka narzucanego jej za męża. Wstyd iż zamknięto ją w klasztorze pomnażał jej miłość; przymus wstrętnego małżeństwa doprowadzał ją do szczytu. Jak wiadomo, miłość młodej dziewczyny jest o wiele przemyślniejsza i śmielsza niż życzliwość starego przeora oraz ciotki z górą czterdziestopięcioletniej. Prócz tego, panienka ukształciła się znacznie przez czas pobytu w klasztorze, a to dzięki romansom czytywanym ukradkiem.
Pięknej Saint-Yves utkwił w głowie list królewskiego gwardzisty, obiegający okolicę. Postanowiła sama udać się do Wersalu aby zebrać informacye, rzucić się do nóg ministrów, o ile jej narzeczony znajduje się w więzieniu (jak o tem przebąkiwano) i uzyskać dlań sprawiedliwość. Jakieś mętne poczucie szeptało jej tajemnie, że na dworze niczego nie odmawiają ładnej dziewczynie; ale nie wiedziała jaką ceną trzeba to opłacać.
Powziąwszy postanowienie, nabiera otuchy, uspokaja się, nie czyni już afrontów swemu pociesznemu zalotnikowi, mile przyjmuje wstrętnego delegata, czuli się do proboszcza, napełnia dom weselem; następnie, w dniu przeznaczonym na uroczystość, o czwartej rano, puszcza się pokryjomu w drogę, zgarnąwszy drobne upominki weselne i wogóle co mogła. Obmyśliła wszystko tak dobrze, że była już przeszło o dziesięć mil, kiedy, około południa, zajrzano do jej pokoju. Trudno opisać zdumienie i popłoch całego domu. Pytalski delegat zadał tego dnia więcej pytań niż zwykle przez cały tydzień; oblubieniec miał minę głupszą niż kiedykolwiek. X. de Saint-Yves, wściekły, postanowił pędzić za siostrą; delegat i jego syn namyślili się towarzyszyć mu: tak więc los zaniósł do Paryża prawie cały ów kanton Dolnej Bretanii.
Piękna Saint-Yves domyślała się że ją będą ścigać. Jechała konno; wypytywała zręcznie kurjerów, czy nie widzieli gdzie grubego proboszcza, olbrzymiego delegata i młodego dudka jadących w stronę Paryża. Dowiedziawszy się trzeciego dnia że są niedaleko, wzięła się odmienną drogą, i, dzięki sprytowi i szczęściu, zdołała dobić do Wersalu, podczas gdy jej szukano bezskutecznie w Paryżu.
Ale jak obrócić się w Wersalu? Młoda, piękna, bez oparcia, nieznana, zagrożona na każdym kroku, jak mogła się odważyć na szukanie królewskiego gwardzisty? Wpadła na myśl aby się zwrócić do jezuity pośledniej klasy: istnieją bowiem dla wszelkich stanów. Jak Bóg, powiadają, dał rozmaitą sławę rozmaitym rodzajom zwierząt, tak dał królowi spowiednika, którego wszyscy łowcy beneficyów nazywali głową gallikańskiego kościoła; następnie szli spowiednicy księżniczek; ministrowie nie mieli spowiedników: nie byli tak głupi! Byli też jezuici dla pospólstwa, a zwłaszcza jezuici dla pokojówek, przez które zyskiwało się sekrety ich pań: wcale nieladajakie zadanie. Piękna Saint-Yves zwróciła się do jednego z takich: zwał się Ojciec Dowszystkiego. Wyspowiadała się przed nim, opowiedziała swoje przygody, stan, niebezpieczeństwo, i zaklęła go aby ją pomieścił u jakiej pobożnej damy, gdzieby była bezpieczna od pokus.
O. Dowszystkiego umieścił ją u żony jednego z urzędników dworskiego stołu, jednej ze swych najgorliwszych penitentek. Od pierwszej chwili, panna de Saint-Yves postarała się zyskać zaufanie i sympatyę tej kobiety; wywiedziała się o gwardzistę Bretończyka i ściągnęła go do siebie. Dowiedziawszy się, że ukochanego jej uwięziono tuż po rozmowie z sekretarzem ministra, pędzi do jego biura. Widok pięknej buzi ułagodził dygnitarza; trzeba bowiem przyznać, iż Bóg stworzył kobiety jedynie poto aby obłaskawiały mężczyzn.
Gryzipiórek, zdjęty czułością, wyznał jej wszystko. „Narzeczony pani jest w Bastylii blisko od roku, i, gdyby nie pani, spędziłby tam zapewne całe życie“. Tkliwa Saint-Yves zemdlała. Skoro odzyskała zmysły, gryzipiórek ciągnął dalej: „Jestem bezsilny gdy chodzi o to aby komu pomóc; cała moja władza ogranicza się do tego iż mogę zaszkodzić od czasu do czasu. Wierzaj mi, udaj się do pana de Saint-Pouange, który ma wszystko w ręku, będąc krewniakiem i ulubieńcem Jego Dostojności pana de Louvois. Ten minister ma dwie dusze: jedną jest p. de Saint-Pouange[161], drugą pani Dufresnoi, ale jej niema obecnie w Wersalu. Nie pozostaje ci nic jak tylko próbować go wzruszyć i uzyskać jego pomoc“.
Piękna Saint-Yves, wahająca się między odrobiną radości a dotkliwym bólem, między wątłą nadzieją a smutnemi obawami, ścigana przez brata, przejęta miłością dla kochanka, ocierając łzy i lejąc je na nowo, drżąca, osłabiona i zbierająca siły, pobiegła szybko do p. de Pouange.
Prostaczek robił szybkie postępy w naukach, a zwłaszcza w nauce o człowieku. Przyczyną jego szybkiego rozwoju było — prawie narówni z wrodzoną bystrością umysłu — jego dzikie wychowanie. Nie nauczywszy się niczego w dzieciństwie, nie miał przesądów: pojęcie jego, nie wykrzywione żadnym błędem, zachowało całą prostotę. Widział rzeczy tak jak są; podczas gdy poglądy wszczepione za młodu każą nam je widzieć całe życie tak jak nie są. „Twoi prześladowcy to są łotry, mówił do przyjaciela swego Gordona. Żal mi cię że cierpisz, ale żal mi cię także że jesteś jansenistą, wszelka sekta wydaje mi się sztandarem błędu. Powiedz mi, czy istnieją sekty w geometryi? — Nie, drogie dziecko, rzekł dobry Gordon wzdychając; wszyscy są w zgodzie co do prawdy kiedy jest dowiedziona; aż nazbyt różnią się natomiast co do prawd ciemnych. — Powiedz, co do faktów ciemnych. Gdyby istniała jedna jedyna prawda pod stosem przetrząsanych od tylu wieków argumentów, odkrytoby ją z pewnością, i świat byłby zgodny bodaj co do tego jednego punktu. Gdyby ta prawda była tak potrzebna, jak słońce jest potrzebne ziemi, błyszczałaby jak ono. To niedorzeczność, to zniewaga dla rodzaju ludzkiego, zbrodnia przeciw nieskończonej Istocie, mówić: „Istnieje prawda nieodzowna dla człowieka, i prawdę tę Bóg ukrył“.
Poglądy młodego nieuka oświeconego przez naturę, czyniły głębokie wrażenie na umyśle starego nieszczęśliwego mędrca. „Byłożby prawdą, wykrzyknął, iż wydałem życie na łup nieszczęść dla czczej chimery? Jestem o wiele pewniejszy swego nieszczęścia niż łaski skutecznej. Strawiłem dni na rozumowaniu o wolności Boga i rodzaju ludzkiego, a w zamian straciłem własną: ani św. Augustyn ani św. Prosper[162] nie wydobędą mnie z tej czeluści“.
Prostaczek, snując dalej myśl, rzekł w końcu: "Chcesz abym poprostu i śmiało wyraził swoje zdanie? Ci, którzy narażają się na prześladowanie dla tych pustych szkolarskich sporów, wydają mi się niezbyt rozsądni; ci, którzy prześladują, to potwory“.
Obaj więźniowie zgodnie oceniali niesprawiedliwość jaka ich spotkała. „Jestem stokroć godniejszy współczucia od ciebie, mówił Prostaczek: urodziłem się wolny jak ptak; miałem dwa życia: moją wolność i przedmiot mej miłości; wydarto mi je. Oto gnijemy tu obaj w kajdanach, nie znając przyczyny, ani mogąc spytać o nią. Żyłem do dwudziestu lat jako Huron: nazywają ich barbarzyńcami, ponieważ się mszczą na nieprzyjaciołach; ale nigdy nie gnębili przyjaciół. Ledwie stąpiłem nogą we Francyi, już wylałem krew za nią: ocaliłem jej może prowincyę; i, w nagrodę, zagrzebano mnie w tym grobie, gdzie, gdyby nie ty, umarłbym z wściekłości. Czyż nie istnieją tedy prawa w tym kraju? Skazuje się ludzi bez wysłuchania! Nie tak poczynają sobie w Anglii. Ha! nie przeciw Anglikom powinienem był dobyć oręża!“ Tak oto jego rodząca się filozofia nie mogła zmódz natury obrażonej w pierwszem swojem prawie i zostawiała wolny bieg własnemu jego gniewowi.
Towarzysz nie hamował go. Oddalenie pomnaża zawsze niezaspokojoną miłość, filozofia zaś nie zmniejszą jej. Prostaczek mówił o swojej drogiej Saint-Yves niemniej często co o moralności i metafizyce. Im bardziej oczyszczały się jego uczucia, tem więcej kochał. Przeczytał kilka nowych romansów; niewiele znalazł w nich obrazów zgodnych ze stanem jego duszy. Czuł, że serce jego wybiega zawsze poza to co czytał. „Ach, powiadał, prawie wszyscy ci autorowie posiadają jeno dowcip i sztukę“. Tak, zacny kapłan-jansenista stawał się nieznacznie powiernikiem jego tkliwości. Przedtem znał miłość jedynie jako grzech, z którego się człowiek kaja przy spowiedzi; obecnie, poznał ją jako uczucie równie szlachetne jak tkliwe, które może w tymsamym stopniu podnieść duszę co zwątlić ją, a nawet natchnąć ją niekiedy cnotą. Słowem, stał się największy cud: Huron nawrócił jansenistę.
Piękna Saint-Yves, jeszcze bardziej przejęta tkliwością niż jej kochanek, udała się tedy do p. de Saint-Pouange, w towarzystwie przyjaciółki u której mieszkała: obie starannie zakwefione. Pierwszym widokiem, który ją uderzył u bramy, był X. de Saint-Yves, jej brat, który wychodził stamtąd. Wystraszyła się; ale nabożna przyjaciółka dodała jej ducha. „Właśnie dlatego że czynią kroki przeciw tobie, trzeba się starać przemówić za sobą. Wiedz, ze w tym kraju oskarżyciele mają zawsze słuszność, o ile ich czemprędzej nie pognębić. Zresztą, albo się grubo mylę, albo twój widok sprawi większe wrażenie niż słowa twojego brata.“
Wystarczy tylko trochę dodać odwagi zakochanej kobiecie, a zaraz staje się nieustraszona. Piękna Saint-Yves weszła do sali audencyonalnej. Młodość jej, powab, tkliwe oczy zwilżone łzami, ściągnęły na nią wszystkie spojrzenia. Dworacy pół-ministra zapomnieli na chwilę o bożyszczu władzy, aby napawać oczy bóstwem piękności. Saint-Pouange wpuścił ją do gabinetu; przemówiła w sposób pełen czułości i wdzięku. Saint-Pouange, wzruszony, starał się dodać otuchy drżącej petentce. „Wróć pani dziś wieczór, rzekł; sprawa twoja zasługuje aby ją rozpatrzyć, pomówić o niej obszerniej; w tej chwili jest tu zawiele ludzi, audyencye są zbyt pobieżne; trzeba abyśmy pogadali szczegółowiej o wszystkiem co pani tyczy“. Zaczem, rzekłszy parę pochlebnych słów o jej piękności i sercu, zalecił jej przyjść o siódmej wieczór.
Stawiła się punktualnie; nabożna przyjaciółka towarzyszyła jej znowu, ale została w salonie, czytając Chrześcijańskiego pedagoga[163], podczas gdy Saint-Pouanges i piękna Saint-Yves przeszli do gabinetu. „Czy pani sobie wyobrazi, rzekł z miejsca, że twój brat przyszedł żądać odemnie dekretu uwięzienia pani? Doprawdy, raczej podpisałbym dekret wyprawiający go z powrotem do Bretanii. — Ach, panie, widzę że pańskie ministeryum musi być bardzo hojne w takie dekrety, skoro z głębi prowincyi przychodzą prosić o nie niby o pensye… Nie chcę bynajmniej żądać czegoś podobnego na brata. Mam wiele powodów aby się nań żalić; ale szanuję wolność ludzką, przychodzę też żądać wolności dla człowieka którego chcę zaślubić, człowieka któremu król winien jest ocalenie prowincyi, który może mu dzielnie służyć i jest synem oficera poległego w jego służbach. O co go oskarżają? W jaki sposób można się było z nim obejść tak okrutnie bez wysłuchania go?
Wówczas, pod-minister pokazał jej list jezuickiego szpiega, jak również pismo zdrajcy delegata. „Jakto! istnieją tedy na ziemi podobne potwory! i mnie chciano zmusić abym poślubiła synala tej śmiesznej i podłej figury! i to wedle takich opinii rozstrzyga się tu o losie obywateli!“ Padła na kolana, szlochając błagała o wolność dla swego dzielnego oblubieńca. Wzruszenie tem korzystniej uwydatniło jej wdzięki. Była tak piękna, iż Saint-Pouange, zbywając się wszelkiego wstydu, dał jej do zrozumienia iż wszystko może osiągnąć, jeżeli, na początek, odda mu pierwociny tego co przeznacza dla swego kochanka. Przerażona i zmięszana Saint-Yves udawała długo że nie rozumie, trzeba było wytłómaczyć się jaśniej. Po słówkach rzucanych zrazu bardzo oględnie, nastąpiły inne, znacznie wyrazistsze. Ofiarował jej nietylko cofnięcie dekretu, ale nagrody, pieniądze, honory; im więcej przyrzekał, tem bardziej rosło w nim pragnienie zwalczenia oporu. Saint-Yves zanosiła się od płaczu, dławiła się wręcz, upadłszy na sofę: ledwie mogła wierzyć temu co widzi i słyszy. Saint-Pouange znalazł się u jej kolan. Nie był bynajmniej odrażający i łatwo mógłby skusić mniej obronne serce; ale Saint-Yves ubóstwiała kochanka, i uważała że to straszna zbrodnia zdradzić go aby go ratować. Saint-Pouange zdwajał prośby i przyrzeczenia: wreszcie stracił głowę do tego stopnia, iż oświadczył że to jedyny sposób uwolnienia człowieka, będącego przedmiotem jej tak gorących i tkliwych uczuć. Dziwna ta rozmowa przeciągnęła się długo. Dewotka, czytając w przedpokoju Chrześcijańskiego pedagoga, mówiła sobie: „Mój Boże, co oni tam mogą robić od dwóch godzin? Nigdy Jego Dostojność nie udzielił mi tak długiej audjencyi: musi widocznie być nieubłagany dla tej biednej dziewczyny, skoro prosi go jeszcze“.
Wreszcie, towarzyszka jej wyszła z gabinetu, oszołomiona, niezdolna wyrzec słowa, zastanawiając się nad charakterem wielmożów i pod-wielmożów, którzy z tak lekkiem sercem poświęcają wolność mężczyzn i honor kobiet.
Nie rzekła ani słowa całą drogę. Przybywszy do domu, wybuchnęła, opowiedziała wszystko. Dewotka przeżegnała się kilka razy. „Droga moja, rzekła, trzeba zaraz jutro poradzić się Ojca Dowszystkiego, naszego spowiednika; ma wielki wpływ na p. de Saint-Pouange; spowiada kilka pokojówek z jego domu; to człowiek nabożny i uczynny, który ma w swej duchownej pieczy również i wielkie damy. Zdaj się na niego, jak ja czynię; zawsze mi to wyszło na dobre. My, biedne kobiecięta, potrzebujemy zawsze męskiej ręki. — Dobrze więc, droga, idę jutro do O. Dowszystkiego.
Znalazłszy się sam na sam z dobrym spowiednikiem, piękna i zbolała Saint-Yves zwierzyła mu, iż pewien dygnitarz, człowiek równie potężny jak rozwiązły, ofiarował się wydobyć z więzienia jej narzeczonego, ale że, za swą usługę, żąda straszliwego okupu; co do niej, czuje nieopisany wstręt do takiej niewierności, i, gdyby chodziło tylko o jej życie, poświęciłaby je raczej niżby miała ulec.
„Cóż za paskudny grzesznik, rzekł O. Dowszystkiego. Wymień mi nazwisko tego niegodziwca: to z pewnością jakiś jansenista. Doniosę o tem Jego Wielebności O. de La Chaise; każe wtrącić jego samego do kaźni, w której jęczy twój oblubieniec“.
Po długiem wahaniu, biedna dziewczyna, wielce zakłopotana, wymieniła wreszcie p. de Saint-Pouange.
„Saint-Pouange! wykrzyknął jezuita; och, moje dziecko, to zupełnie co innego, toć to krewniak największego ministra jakiego mieliśmy kiedy; człowiek zacny, obrońca dobrej sprawy, dobry chrześcijanin; nie mógł mieć takiej myśli; musiałaś go źle zrozumieć. — Och, ojcze, zrozumiałam aż nadto; zgubiona jestem cobądź uczynię; trzeba mi wybierać jedynie między nieszczęściem a hańbą; albo mój kochanek będzie żywcem pogrzebany, albo też ja stanę się niegodną życia. Nie mogę mu dać zginąć, i nie mogę go ocalić“.
Ojciec Dowszystkiego starał się ją ukoić łagodnemi słowy.
„Po pierwsze, moja córko, nie używaj tego słowa: mój kochanek; jest w niem coś świeckiego, co mogłoby obrazić Boga; mów: mój mąż; mimo bowiem że nim jeszcze nie jest, ty uważasz go za męża; to w porządku.
„Powtóre, mimo że jest twoim małżonkiem duchem, nadzieją, nie jest nim jeszcze w istocie: nie popełniłabyś zatem cudzołóstwa, straszliwego grzechu, którego zawsze trzeba unikać, o ile to tylko możliwe.
„Po trzecie, uczynek nie mieści w sobie znamion występku, o ile intencya jest czysta, a niema nic czystszego nad chęć oswobodzenia swego męża.
„Po czwarte, masz przykłady w świętej starożytności, doskonale nadające się do tego położenia. Św. Augustyn podaje, iż, za prokonsulatu Septimusa Acyndyna, w roku pańskim 340, pewien biedny człowiek, nie mogąc spłacić cesarzowi co jest cesarskiego, został skazany na śmierć, jak się godziło, mimo maksymy: Gdzie niema nic, tam i król traci swe prawa. Chodziło o funt złota; otóż, skazaniec ów miał żonę, w którą Bóg złożył skarby urody i roztropności. Stary bogacz ofiarował się dać funt złota, a nawet więcej, tej damie, pod warunkiem że dopuści się z nim grzechu wszeteczeństwa. Pani ta uznała, iż, spełni zbożne dzieło, ocalając życie mężowi. Św. Augustyn pochwala wielce jej szlachetną rezygnacyę. Co prawda, stary kutwa oszukał ją, i męża jej może i tak powieszono; ale zrobiła wszystko co było w jej mocy aby mu ocalić życie.
„Bądź pewna, moja córko, iż, kiedy jezuita cytuje św. Augustyna, musi już ten święty mieć zupełną słuszność. Nie radzę ci nic; masz rozum; trzeba sądzić iż zechcesz przyjść z pomocą mężowi. P. de Saint-Pouange jest zacnym człowiekiem, nie oszuka cię; to wszystko co mogę ci powiedzieć; będę się modlił do Boga za ciebie, i mam nadzieję, że wszystko się odbędzie ku jego największej chwale“.
Piękna Saint-Yves, niemniej przerażona wywodami jezuity co namowami wice-ministra, wróciła do przyjaciółki pogrążona w rozpaczy. Miała już pokusę aby śmiercią się wyzwolić z tego strasznego położenia, w którem trzeba jej było zostawić w straszliwej kaźni ubóstwianego kochanka, lub też uwolnić ją za cenę tego co było jej najdroższe i co winno było należeć jedynie do niego.
Błagała przyjaciółkę aby ją zabiła; ale ta, niemniej pobłażliwa od jezuity, oświetliła sprawę jeszcze wyraźniej. „Niestety! rzekła; nic się nie dzieje inaczej na tym tak miłym, świetnym, sławnym dworze. Najskromniejsze i najwyższe stanowiska zdobywa się najczęściej za cenę której zażądano od ciebie. Posłuchaj, mam dla ciebie wiele przyjaźni i zaufania; wyznam ci, że, gdybym miała tyle skrupułów co ty, mąż mój nie zajmowałby małej posadki która mu daje środki do życia; wie o tem, i nietylko się nie gniewa, ale uważa mnie za swą dobrodziejkę. Czy myślisz, że wszyscy którzy piastowali władztwo prowincyi, a nawet armii, swoim jedynie usługom zawdzięczali zaszczyty i fortunę? Niejeden był je winien swojej dzielnej żonie. Godności wojenne były zdobyczą miłości, a buława dostawała się w ręce męża najpiękniejszej żony.
„Twoje położenie jest o wiele sympatyczniejsze: chodzi o to, aby wrócić ukochanemu wolność i zaślubić go: to święty obowiązek, do którego droga przed tobą otwarta. Świat nie potępił pięknych i możnych pań, o których wspomniałam; ciebie wszyscy pochwalą; powiedzą że, jeżeli upadłaś, to jedynie z wysokiej cnoty. — Ha! co za cnota! wykrzyknęła piękna Saint-Yves; cóż za labirynt niegodziwców! co za kraj! jakże się uczę poznawać ludzi! Jakiś O. de La Chaise i błazen-delegat wtrącają mego narzeczonego do więzienia, rodzina mnie prześladuje, a ten który, w mojem nieszczęściu, chce mi podać rękę, czyni to jedynie poto aby mnie zniesławić. Jeden jezuita zgubił dzielnego człowieka, drugi chce mnie zgubić; otaczają mnie same pułapki: blizką jest chwila w której runę pod brzemieniem nieszczęść. Trzeba mi albo zabić się, albo mówić z królem; rzucę mu się do nóg, gdy będzie szedł na mszę lub na widowisko.
— Nie dopuszczą cię doń, rzekła przyjaciółka; a gdyby, na twoje nieszczęście, udało ci się przemówić, Jego Dostojność p. de Louvois i Jego Wielebność O. de La Chaise mogliby snadno zagrzebać cię na resztę dni w klasztorze.“
Gdy ta poczciwa dama pomnażała jeszcze rozpacz nieszczęsnej panienki i topiła sztylety w jej sercu, przybywa posłaniec od p. de Saint-Pouange z listem i parą pięknych kolczyków. Saint-Yves pchnęła wszystko z płaczem; ale przyjaciółka zajęła się odbiorem.
Skoro posłaniec się oddalił, powiernica przeczytała list, zapraszający obie damy na wieczerzę. Saint-Yves zaklęła się że nie pójdzie. Dewotka chciała jej przymierzyć kolczyki, ale napróżno; panienka opierała się cały dzień. Wreszcie, pamiętając jedynie o swym ukochanym, wyczerpana, znużona, nie wiedząc gdzie ją wiodą, dała się zaprowadzić na nieszczęsną kolacyę. Niepodobna było jej skłonić do włożenia kolczyków; powiernica wzięła je z sobą i włożyła jej nim siadły do stołu. Saint-Yves była tak pomięszana, tak nieprzytomna, że pozwoliła z sobą robić wszystko; z czego wielbiciel wyciągnął nader pomyślne horoskopy. Pod koniec biesiady, powiernica wysunęła się dyskretnie. Wówczas gospodarz pokazał odwołanie dekretu uwięzienia, patent na pokaźną gratyfikacyę wraz z dowództwem kompanii, i nie szczędził dalszych obietnic. „Och, rzekła Saint-Yves, jakżebym panu była wdzięczna, gdybyś nie żądał takiej wdzięczności“.
Wreszcie, po długim oporze, szlochach, krzykach, łzach, osłabiona walką, odurzona, wpół-omdlała, musiała w końcu ulec. Nie pozostało jej nic, jak tylko przyrzec sobie w duchu, że będzie myślała jedynie o Prostaczku, podczas gdy okrutnik sycił się bez litości jej przymusowem położeniem.
O świcie pędzi do Paryża, zbrojna w rozkaz ministra. Trudno odmalować, co się działo w jej sercu w czasie tej drogi. Wyobraźcie sobie cnotliwą i szlachetną duszę, upokorzoną swą hańbą, przepojoną miłością, szarpaną wyrzutami, przenikniętą rozkoszną pewnością oswobodzenia ubóstwianego! Zgryzoty, walki, tryumf, wypełniały wszystkie jej myśli. Nie była to już owa prostoduszna dziewczyna o ciasnym prowincyonalnym widnokręgu. Miłość i nieszczęście rozwinęły ją. Uczucie uczyniło w jej duszy tyleż postępu, ile go uczynił rozum w inteligencyi jej nieszczęsnego kochanka. Dziewczęta uczą się czuć łatwiej, niż mężczyźni uczą się myśleć. Przygoda jej była bogatsza w naukę, niż cztery lata klasztoru.
Ubrana była z nadzwyczajną prostotą. Ze wstrętem patrzyła na stroje i ozdoby; w których ukazała się była oczom swego okrutnego dobroczyńcy; zostawiła dyamenty towarzyszce, nie patrząc nawet na nie. Zmięszana i upojona, pełna uwielbienia dla Prostaczka a wstrętu do siebie samej, przybywa wreszcie do bram straszliwego
Kiedy miała wysiąść z karocy, sił jej brakło; trzeba było jej pomóc; weszła z bijącem sercem, wilgotnemi oczyma, zadumanem czołem. Prowadzą ją do gubernatora; chce mówić, głos jej zamiera; pokazuje rozkaz, ledwie jąkając kilka słów. Gubernator polubił swego więźnia, rad był z jego wolności. Serce jego nie było tak zakamieniałe jak bywa u niektórych godnych kluczników, jego kolegów, którzy, mając jedynie na oku haracz związany ze stróżą nad jeńcami, budując dochody na męce swych ofiar i żyjąc z cudzego nieszczęścia, czerpią tajemnie ohydną radość z łez nieszczęśliwych.
Kazał sprowadzić więźnia do swego mieszkania. Kochankowie ujrzeli się: zemdleli oboje. Piękna Saint-Yves długo trwała bez ruchu i życia; Prostaczek ocknął się niebawem. „To prawdopodobnie małżonka pańska, rzekł gubernator; nie wspominałeś mi że jesteś żonaty. Wiadomo mi, że jej szlachetnym staraniom zawdzięczasz wolność. — Och, nie jestem godna być jego żoną, rzekła piękna Saint-Yves drżącym głosem, i znów zemdlała.
Skoro odzyskała zmysły, wręczyła mu, wciąż drżąca, dekret ułaskawienia oraz dowództwo kompanii. Prostaczek, zdziwiony, rozczulony, stąpał z jednego snu w drugi. „Dlaczego mnie zamknięto? jakim cudem zdołałaś mnie uwolnić? gdzie są potwory, które mnie tu wtrąciły? Jesteś bóstwem, które zstąpiło z nieba na mój ratunek“.
Piękna Saint-Yves spuszczała oczy, spoglądała na kochanka, czerwieniła się, i znów odwracała oczy zwilżone łzami. Zwierzyła mu wszystko co wiedziała i czego doświadczyła, z wyjątkiem tego co byłaby rada ukryć na wieki sama przed sobą i co kto inny niż Prostaczek, bardziej obyty w świecie i świadom dworskich obyczajów, odgadłby z łatwością.
„Czy to podobna, aby taka mizerna figura jak ów delegat miał moc pozbawić mnie wolności? Ha! widzę że z ludźmi jest tak jak z najpodlejszemi zwierzętami: każde zdolne jest szkodzić. Ale czy podobna, aby zakonnik, jezuita, spowiednik królewski, przyczynił się również do mej niedoli? toć nie umiem się nawet domyślić pozoru, pod jakim ten obwieś mnie się uczepił! Czy ze mnie zrobił jansenistę? A wreszcie jakim cudem ty pamiętałaś o mnie? nie zasłużyłem na to, byłem wówczas jedynie dzikusem. Jakto! ważyłaś się, bez rady, bez pomocy, puścić do Wersalu! Zjawiłaś się, i skruszono moje kajdany! Jest zatem w piękności i cnocie jakiś niezwyciężony czar, który obala żelazne wrzeciądze i miękczy serca z bronzu!“
Na to słowo cnota, szloch wydarł się z piersi pięknej Saint-Yves. Nie wiedziała, jak bardzo była cnotliwą w zbrodni którą sobie wyrzucała.
Kochanek jej ciągnął w te słowa: „Aniele, któryś zerwał moje pęta, jeżeli miałaś (czego nie pojmuję dotąd) dość wpływu aby uzyskać dla mnie sprawiedliwość, uczyń aby ją oddano również i starcowi, który nauczył mnie myśleć, jak ty nauczyłaś mnie kochać. Niedola złączyła nas; miłuję go jak ojca; nie mogę żyć ani bez ciebie ani bez niego.
— Co! ja mam błagać jeszcze tego człowieka, który… — Tak, chcę wszystko tobie zawdzięczać; i nie chcę nic nigdy zawdzięczać komu innemu niż tobie. Napisz do tego możnego człowieka, dopełń miary dobrodziejstw, dokończ co rozpoczęłaś, dokończ cudu miłosierdzia„. Saint-Yves czuła, że obowiązkiem jej jest spełnić wszystko czego wymaga ukochany: chciała pisać, ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Trzy razy zaczynała list, trzy razy podarła; napisała wreszcie. Kochankowie opuścili mury więzienia, uściskawszy tkliwie starego męczennika łaski skutecznej.
Szczęśliwa i zrozpaczona Saint-Yves wiedziała gdzie zamieszkał jej brat; podążyła tam, kochanek jej zaś zajął mieszkanie w tym samym domu.
Ledwie się tam znaleźli, protektor pięknej Saint-Yves przesłał jej dekret uwalniający starego Gordona, a zarazem zażądał schadzki na dzień następny. Tak więc, za każdym uczciwym i szlachetnym czynem, własna niesława stanowiła jego cenę. Wstrętem przejmował ją ten obyczaj frymarczenia szczęściem i nieszczęściem ludzi. Oddała kochankowi dekret, i odmówiła schadzki dobroczyńcy, którego sam widok przyprawiłby ją o śmierć ze wstydu i bólu. Prostaczek zdobył się na to aby się rozstać z ukochaną, jedynie dlatego aby spieszyć uwolnić przyjaciela; pomknął doń. Dopełnił tego obowiązku, dumając nad osobliwszemi kolejami świata, i podziwiając energię i cnotę młodej dziewczyny, której dwóch nieszczęśliwców zawdzięczało więcej niż życie.
Szlachetna i czcigodna zdrajczyni spotkała się z X. de Saint-Yves, zacnym proboszczem z Góry i panną de Kerkabon. Wszyscy byli jednako zdziwieni; ale role ich i uczucia były różne. X. de Saint-Yves nie śmiał podnieść oczu w obecności siostry. Poczciwa Kerkaboncia wolała: „Ujrzę tedy mego złotego chłopca!“ — Tak, mówiła urocza Saint-Yves, ale to już nie ten sam człowiek: wzięcie jego, ton, myśli, dusza, wszystko uległo zmianie. Stał się równie godnym szacunku, jak wprzódy był naiwnym i nieobytym w świecie. Będzie chlubą i pociechą rodziny: czemuż i ja tego nie mogę rzec o sobie! — I ty, dziecko, jesteś nie ta sama, rzekł przeor; cóż ci się przygodziło tutaj, co spowodowało w tobie tak wielką odmianę?
Wśród tej rozmowy, zjawia się Prostaczek, wiodąc za rękę jansenistę. Scena stała się tem bardziej oryginalna i zajmująca. Zaczęło się od tkliwych uścisków wuja i ciotki. X. de Saint-Yves chylił się niemal do kolan Prostaczka, który już nie był Prostaczkiem. Kochankowie rozmawiali z sobą oczyma, wyrażając wszystkie uczucia które ich przenikały. Radość i wdzięczność błyszczały na czole młodzieńca; w tkliwych i nieco zamglonych oczach Saint-Yves odbijało się zakłopotanie. Wszyscy dziwili się, iż szczęście jej zaprawne jest tylą bólu.
Stary Gordon pozyskał w krótkim czasie serca całej rodziny. Dzielił niedolę młodego więźnia: to był wystarczający tytuł do sympatyi. Zawdzięczał wolność dwojgu kochanków, to jedno godziło go z miłością; dawna surowość pierzchła z jego serca; stał się człowiekiem, podobnie jak Huron. Nim dano wieczerzę, każdy opowiedział swoje przygody. Dwaj księża oraz ciotka słuchali niby dzieci które słyszą i historye o duchach i jak ludzie przejęci obrazem tylu nieszczęść. „Ach, mówił Gordon, może więcej niż pięciuset najzacniejszych ludzi jęczy w tej chwili w tych samych kajdanach, które skruszyła panna de Saint-Yves: świat nie wie nic o ich męce. Dość jest rąk gotowych znęcać się nad nieszczęśliwymi; mało takich, któreby chciały im ulżyć“. Uwaga ta, tak prawdziwa niestety, zdwoiła jego wdzięczność i rozczulenie; wszystko mnożyło tryumf pięknej Saint-Yves: podziwiano wielkość i niezłomność jej duszy. Z tym podziwem łączył się odcień szacunku, jaki mimowoli budzi osoba, o której się przypuszcza że ma wpływy na dworze. Tylko X. de Saint-Yves natrącał niekiedy: „W jaki sposób ona mogła zdobyć tak rychło te wpływy?“
— Podano wieczerzę bardzo wcześnie: wtem przybywa poczciwa przyjaciółka z Wersalu która jeszcze nie wiedziała o niczem; przybyła w poszóstnej karocy, a można się domyślić czyją ów pojazd był własnością. Wchodzi z ważną miną osoby bywałej u dworu i obarczonej wielkiemi sprawami; pozdrawia od niechcenia zebranych i ciągnie piękną Saint-Yves na ubocze: „Czemu dajesz tak czekać na siebie? Chodź ze mną; oto djamenty, których zapomniałaś.“ Słowa te, mimo iż wymówione szeptem, doszły do uszu Prostaczka; X. de Saint-Yves zmięszał się; krewniacy Prostaczka zdumieli się jedynie jak ludzie, którzy nigdy nie widywali takich wspaniałości.
Młody człowiek, którego umysł rozwinął się pod wpływem całorocznych rozmyślań, wydawał się przez chwilę wzburzony. Kochanka jego zauważyła to; śmiertelna bladość rozlała się po jej pięknej twarzy, dreszcz nią wstrząsnął, ledwie mogła utrzymać się na nogach. „Och, pani! rzekła do niebezpiecznej przyjaciółki, zgubiłaś mnie! zadajesz mi śmierć! Słowa te przeszyły serce Prostaczka, ale nauczył się już panować nad sobą; nie podniósł ich, z obawy aby nie narazić ukochanej wobec brata, ale pobladł jak ona.
Saint-Yves, zrozpaczona, widząc zmianę na twarzy kochanka, ciągnie przybyłą do alkierzyka; rzuca w jej oczach na ziemię djamenty: „Ha! mówi, to nie one mnie uwiodły, wiesz o tem; ale ten, który mi je dał, nie ujrzy mnie już nigdy“. Przyjaciółka zaczęła zbierać klejnoty, Saint-Yves zaś dodała: „Niech je weźmie z powrotem, albo niech je da tobie; idź stąd, i nie każ mi się wstydzić samej siebie“. Wreszcie, pośredniczka opuściła ją, nie mogąc pojąć wyrzutów których była świadkiem.
Piękna Saint-Yves, sięgnięta w samo serce, zaledwie mogąc oddychać, zmuszona była położyć się do łóżka; ale nie chcąc budzić niepokoju, nie zwierzyła się nikomu ze swych cierpień. Natrąciła jedynie iż czuje się znużona i że chce się położyć; wprzód jednak uspokoiła całe towarzystwo miłemi i uprzejmemi słowy, kochanka zaś objęła spojrzeniem, które zażegło płomień w jego sercu.
Wieczerza, pozbawiona jej obecności, była zrazu smutna; ale był to szlachetny smutek, stanowiący źródło owych serdecznych i owocnych rozmów, o ileż wyższych od wesołości za którą ludzie gonią, a która zwykle jest jedynie dokuczliwym hałasem.
Gordon skreślił w krótkich słowach dzieje jansenizmu i molinizmu, prześladowań praktykowanych przez jedno stronnictwo na drugiem, oraz zaciekłości obydwu. Prostaczek ganił te swary i ubolewał nad ludźmi, którzy nie zadowalając się tyloma starciami płynącemi ze sprzeczności interesów, tworzą sobie nowe niedole dla celów urojonych i dla niezrozumiałych niedorzeczności. Jeden opowiadał, drugi wydawał sąd; obecni słuchali ze wzruszeniem i otwierali oczy dla nowego światła. Rozmowa zeszła na długość naszych niedoli a krótkie trwanie życia. Ktoś podniósł, iż każdy zawód posiada jakieś przywary i niebezpieczeństwa, i że, od księcia aż do ostatniego żebraka, wszystko skarży się na los. W jaki sposób bierze się tylu ludzi, którzy, za nędzną zapłatę, stają się prześladowcami, zausznikami, katami innych ludzi? Z jakąż nieludzką obojętnością człowiek będący przy władzy podpisuje dekret niszczący rodzinę a z jaką bardziej jeszcze barbarzyńską radością płatni siepacze wykonują go!
„Znałem za młodu, mówił dobry Gordon, krewniaka marszałka de Marillac[165], który, prześladowany w miejscu zamieszkania z przyczyny tego dostojnego nieszczęśnika, ukrywał się w Paryżu pod przybranem nazwiskiem. Był to starzec siedmdziesięciodwuletni. Towarzysząca mu żona była mniejwięcej w równym wieku. Mieli syna, wielkie ladaco, który, w czternastym roku, uciekł z domu; zostawszy żołnierzem, później dezerterem, przeszedł wszystkie szczeble rozpusty i nędzy; wreszcie, przybrawszy nazwisko od jakiejś miejscowości, wstąpił do gwardyi kardynała Richelieu (ksiądz ten bowiem, podobnie jak Mazarin, miał gwardyę). Z czasem uzyskał w tej zgrai zauszników szarżę kapitana. Temu to awanturnikowi polecono uwięzienie starca i jego małżonki; dopełnił zadania z całą srogością człowieka który chce zaskarbić sobie łaski pańskie. Prowadząc biedaków, usłyszał jak te dwie ofiary biadały nad szeregiem niedoli prześladujących ich od kołyski. Między największe nieszczęścia kładli zbłąkanie i utratę syna. Poznał ich: mimo to, odprowadził ich do więzienia, oświadczając iż służba Jego Eminencyi idzie przed wszystkiem innem. Eminencya nagrodził tę gotowość.
„Widziałem szpiega w służbach O. de la Chaise, jak zdradził własnego brata, w nadziei tłustego beneficyum, którego nie otrzymał: umarł, nie z wyrzutów, ale z rozpaczy iż jezuita wyprowadził go w pole.
„Zawód spowiednika, który pełniłem długi czas, dał mi poznać wnętrza rodzin; nie widziałem wśród nich żadnej, któraby nie pławiła się w goryczy, podczas gdy na zewnątrz, okryta maską szczęścia, zdawała się pływać w weselu; a zawsze zauważyłem, iż wielkie zgryzoty są owocem naszej obłędnej chciwości.
— Co do mnie, rzekł Prostaczek, myślę iż dusza szlachetna, wdzięczna i czuła może być szczęśliwa; toteż, mam nadzieję, że będę zażywał niezmąconego szczęścia z piękną i dzielną Saint-Yves, liczę bowiem na to, dodał zwracając się z przyjaznym uśmiechem do jej brata, że nie odtrącisz mnie, jak w zeszłym roku, a ja wezmę się do rzeczy w przystojniejszym sposobie.“
Proboszcz zaczął się tłómaczyć ze swego postępowania w przeszłości, oraz zapewnił go o wiecznej przyjaźni.
Stryj Kerkabon rzekł, iż będzie to najpiękniejszy dzień w jego życiu. Dobra ciotka, lejąc łzy radości, wołała: „Mówiłam ci, mówiłam, że nie zrobisz zeń poddyakona! jeden Sakrament taki dobry jak drugi; gdybyż Bóg dał mi był dostąpić jego dostojeństwa! ale chcę ci zastąpić matkę“. Zaczem wszyscy, na wyprzódki, zaczęli się rozpływać nad piękną Saint-Yves.
Rozkochany chłopie zbyt był przejęty tem co dlań uczyniła, zbyt ją kochał, aby przygoda z dyamentami wywarła na nim szczególne wrażenie. Ale te słowa, które aż nadto dobrze słyszał: Zadajesz mi śmierć, przerażały go jeszcze w duchu i mąciły całe jego wesele, podczas gdy zachwyty nad uroczą kochanką potęgowały jeszcze miłość. Wszyscy zajmowali się tylko nią; rozmawiali jedynie o szczęściu na jakie zasługuje para kochanków; układano plany wspólnego życia w Paryżu; projekty przyszłej fortuny, dostatków; oddawano się wszystkim nadziejom, które błysk szczęścia rodzi tak łatwo. Ale, w głębi serca, Prostaczek odczuwał coś, co zmąciło te złudzenia. Odczytywał te przyrzeczenia podpisane Saint-Pouange i dekrety podpisane Louvois: malowano mu tych ludzi takimi jak byli, lub jaką mieli opinię. Każdy wyrażał się o ministrach i ich urzędzie z ową bezceremonialną swobodą, uważaną we Francyi za najszacowniejszą ze wszystkich swobód na ziemi.
„Gdybym był królem, mówił Prostaczek, oto jakiego wybrałbym ministra wojny. Musiałby to być człowiek najwyższego urodzenia, skoro wydaje rozkazy szlachcie. Żądałbym aby sam był wojskowym, aby przeszedł wszystkie stopnie, aby był conajmniej generałem i godnym stopnia marszałka Francyi. Czyż nie jest konieczne aby sam służył, dla lepszego zapoznania się ze szczegółami służby? czy oficerowie nie będą sto razy chętniej powolni żołnierzowi, który, narówni z nimi, złożył dowody męstwa, niż mólowi gabinetowemu, który, choćby był największym geniuszem, może najwyżej odgadywać operacye wojenne? Nie miałbym nic przeciw temu, aby był człowiekiem szczodrym, choćby nawet pan podskarbi miał znaleźć się przez to w kłopocie. Chciałbym aby pracował łatwo, a nawet aby posiadał tę swobodę i wesołość, która bywa udziałem ludzi wyższych, jedna tyle sympatyi i czyni wszelki obowiązek mniej uciążliwym“. Prostaczek pragnął, aby minister miał to usposobienie, ponieważ zauważył, że ta wesołość nie idzie nigdy w parze z okrucieństwem.
Imć Louvois nie byłby zadowolony z życzeń Prostaczka: zalety jego były innego rodzaju.
Ale, gdy oni zabawiali się tak u stołu, choroba nieszczęsnej panienki przybierała groźny obrót; wystąpiła trawiąca gorączka. Biedactwo cierpiało bez skargi, bacząc aby nie zmącić wesela biesiadników.
Widząc że nie śpi, brat podszedł do wezgłowia: stan siostry przeraził go. Wszyscy się zbiegli; kochanek zbliżył się tuż za bratem do łóżka. Był on, bezwątpienia, najbardziej niespokojny i wzruszony z obecnych; ale, do wszystkich przyrodzonych darów, nauczył się łączyć umiarkowanie: poczucie przystojności zaczynało zajmować u niego naczelne miejsce.
Sprowadzono pobliskiego lekarza. Był to jeden z owych medyków, którzy odprawiają chorych w pośpiechu, mięszają ich chorobę z chorobą poprzedniego pacyenta, i stosują ślepą rutynę do sztuki, której najdojrzalszy i najbardziej zrównoważony sąd nie jest mocen odjąć niepewności i niebezpieczeństw. Pogorszył chorobę skwapliwością z jaką przepisał lekarstwo będące wówczas w modzie. Moda aż w medycynie! Manja ta była aż nazbyt powszechna w Paryżu.
Smutek pięknej Saint-Yves bardziej jeszcze od lekarza przyczyniał się do pogorszenia jej stanu. Dusza zabijała ciało. Trawiące ją myśli sączyły w jej żyły truciznę bardziej jadowitą niż jad najbardziej palącej gorączki.
Wezwano innego lekarza: ten, miast wspomagać naturę i pozwolić jej działać w młodym i pełnym życia organizmie, myślał jedynie o tem aby robić na złość koledze. W dwa dni, choroba przybrała obrót śmiertelny. Cierpienie rzuciło się z równą siłą na mózg, który uważają za siedzibę rozumu, co na serce, które jest podobno siedzibą uczuć.
Jaki niewytłómaczony mechanizm poddał nasze narządy uczuciom i myśli? w jaki sposób jedna bolesna myśl może zakłócić bieg krwi? w jaki sposób nawzajem krew może, przez swoje zaburzenia, oddziałać na sferę pojęć? co to za fluid nieznany, ale niewątpliwie istniejący, bardziej chybki i żywy niż światło, bieży, w jednem mgnieniu oka, we wszystkie kanały życia, stwarza wrażenia, pamięć, smutek lub radość, rozum lub szaleństwo, przywodzi na myśl ze zgrozą to o czem chciałoby się zapomnieć, i ze zwierzęcia obdarzonego myślą czyni albo przedmiot podziwu, albo przedmiot współczucia i łez?
Tak mówił dobry Gordon; a refleksya ta, tak naturalna mimo iż tak rzadko nastręczająca się naszym myślom, nie zmniejszała w niczem jego rozczulenia, nie należał bowiem do tej smutnej kategoryi filozofów, którzy silą się na bezczułość. Wzruszony był losem młodej dziewczyny, jak ojciec który patrzy na powolną śmierć ukochanego dziecka. X. de Saint-Yves był w rozpaczy; przeor i jego siostra wylewali strumienie łez. Ale kto mógłby odmalować stan Prostaczka? żaden język nie posiada wyrażeń, któreby mogły oddać ten bezmiar rozpaczy; słowa są zbyt niedoskonałe.
Ciotka, sama wpół-żywa, trzymała głowę umierającej w wątłych ramionach; brat jej klęczał przy łóżku; kochanek tulił drogą rękę zwilżając ją łzami i wydając głośne łkania; nazywał ją swoim aniołem, swoją nadzieją, życiem, połową samego siebie, kochanką, żoną. Na to słowo żona, umierająca westchnęła, spojrzała nań z nieopisaną czułością i nagle wydała krzyk zgrozy; następnie, w jednej z owych chwil wytchnienia w których dusza odzyskuje swą jasność i siłę, krzyknęła: „Ja, twoją żoną! ach, drogi kochanku, to imię, to szczęście, ta nagroda, to już nie dla mnie; umieram i zasłużyłam na to. O bóstwo mego serca! o ty, którego poświęciłam piekielnym demonom, stało się, jestem ukarana, żyj szczęśliwy“. Nikt nie zrozumiał tych słów, nabrzmiałych uczuciem i grozą, ale wypełniły one serca przestrachem i roztkliwieniem. Nieszczęsna dziewczyna zdobyła się na odwagę wyjaśnienia ich. Każde słowo przyprawiło obecnych o dreszcz zdumienia, bólu i współczucia. Wszyscy jednomyślnie uczuli nienawiść dla możnego człowieka, który zgodził się naprawić straszną niesprawiedliwość jedynie za cenę zbrodni, i zniewolił w niej do wspólnictwa najbardziej godną czci niewinność.
„Jakto! ty winną? wykrzyknął kochanek; nie, nigdy: zbrodnia może się spełnić jedynie w sercu, twoje zaś należało do cnoty i do mnie“.
Tkliwość jego słów zdawała się wracać piękną Saint-Yves do życia. Czuła iż w serce jej wstępuje pociecha; dziwiła się że Prostaczek kocha ją jeszcze. Stary Gordon byłby ją potępił wówczas gdy był jedynie jansenistą; ale obecnie, stawszy się mędrcem, poważał ją i płakał.
Wśród tylu łez i obaw, gdy wszystkie serca przejęte były niebezpieczeństwem tej tak drogiej wszystkim panienki, i gdy wszyscy poddawali się wzruszeniu, oznajmiono gońca ze dworu. Goniec! od kogo? z czem? Otóż przybywał on od Jego Wielebności spowiednika królewskiego do X. przeora z Góry. Pisał nie sam O. de la Chaise, ale brat Vadbled, jego pokojowiec, człowiek podówczas bardzo wpływowy, który przekazywał arcybiskupom wolę Jego Wielebności, udzielał audyencyi, przyrzekał beneficya, starał się niekiedy o dekrety uwięzienia. Donosił przeorowi z Góry, że Jego Wielebność wie o jego bratanku; że uwięzienie jego było tylko omyłką; że tego rodzaju drobne przykrości zdarzają się często; że nie trzeba przywiązywać do tego wagi; że wreszcie zezwala aby przeor przedstawił mu bratanka nazajutrz, aby również przyprowadził z sobą starego Gordona; brat Vadbled wprowadzi ich do Jego Wielebności i do imć pana de Louvois, który przyjmie ich na chwilę w przedpokoju“.
Dodawał, iż opowiedziano królowi dzieje Prostaczka i jego utarczkę z Anglikami, że z pewnością król raczy go zauważyć przechodząc przez galeryę, a może nawet skinie mu głową. List kończył się wyrażeniem pochlebnej nadziei, iż wszystkie damy na dworze zechcą przyjąć rano Prostaczka w swojej gotowalni, że ta i owa powie mu: „Dzień dobry, panie Prostaczku“; i że z pewnością będzie mowa o nim na wieczerzy u króla. List podpisany był: „Wasz oddany brat Vadbled, jezuita“.
Skoro przeor odczytał głośno list, bratanek jego, wściekły ale panujący przez chwilę nad swym gniewem, nic nie rzekł do posłańca; zwróciwszy się jeno ku swemu towarzyszowi niedoli, spytał jak mu się zda to pisanie. Gordon odpowiedział: „To się nazywa traktować ludzi jak małpy! bije się ich i każe się im tańczyć“. Prostaczek, u którego, w gwałtownych wzruszeniach, pierwotny charakter brał górę, podarł list na kawałki i rzucił je w nos posłańcowi: „Oto moja odpowiedź“. Wuj, przerażony, miał uczucie że spada nań piorun i dwadzieścia tajnych dekretów. Coprędzej skreślił lisi, aby usprawiedliwić, wedle możności, to, co brał za wyskok młodzieńczego uniesienia, a co było wybuchem wielkiej duszy.
Ale bardziej bolesne obowiązki zaprzątnęły wszystkich. Piękna i szlachetna Saint-Yves czuła już nadchodzący koniec; była spokojna, ale tym okropnym spokojem osoby która nie ma już sił do walki. „O, mój drogi kochanku, rzekła gasnącym głosem; śmierć karze mnie za mą słabość; ale ginę z tą pociechą iż widziałam cię wolnym. Ubóstwiałam cię wówczas kiedy cię zdradziłam, i ubóstwiam w chwili gdy żegnam cię na wieki“.
Nie stroiła się w czczą nieugiętość; nie pojmowała tej nędznej próżności, mającej na celu to aby parę kumoszek rzekło: „Umarła mężnie“. Któż zdoła, w dwudziestym roku, stracić kochanka, życie, i to co zowią honorem, bez żalu i rozdarcia? Czuła całą grozę swego stanu, i dawała wyraz temu poczuciu w owych gasnących słowach i spojrzeniach, które przemawiają z taką mocą. Wreszcie płakała jak inni, w chwilach gdy miała siłę płakać.
Niechaj inni silą się wychwalać pompatyczny zgon tych, którzy poddają się bezwładnie dziełu zniszczenia: to właściwość wszystkich zwierząt. Umieramy jak one, obojętnie, jedynie wówczas gdy wiek lub choroba zrówna nas z niemi, stępiając nasze organy. Ktobądź ponosi wielką stratę, odczuwa wielką żałość; jeśli ją dławi, to znaczy iż próżność towarzyszy mu aż do samego progu śmierci.
Skoro nieszczęsna chwila nadeszła, wszyscy obecni dali folgę łzom i krzykom. Prostaczek stracił zmysły. Silne dusze, kiedy owładnie niemi tkliwość, doznają o wiele gwałtowniejszych uczuć niż inni. Dobry Gordon znał go na tyle, iż obawiał się, aby, odzyskawszy zmysły, nie targnął się na swoje życie. Usunięto wszelką broń; nieszczęśliwy młodzian spostrzegł to; rzekł do obecnych, bez łez, bez jęku, bez wzruszenia: „Czy myślisz, że jest kto na ziemi, kto miałby prawo i moc przeszkodzenia mi?“ Gordon nie silił się go częstować owymi mdłymi komunałami, mającymi jakoby dowieść, iż człowiek nie ma prawa użyć swej wolności dla położenia kresu istnienia kiedy się ono staje zbyt wielką męczarnią; że nie powinno się opuszczać domu wówczas gdy już niesposób w nim mieszkać; że człowiek jest na ziemi jak żołnierz na posterunku: jakgdyby zależało coś na tem najwyższej Istocie, czy skupienie kilku cząsteczek materyi znajdzie się w tem miejscu czy w innem. Bezsilne argumenty, którym niezłomna i świadoma siebie rozpacz nie raczy dawać ucha i na które Katon odpowiedział jeno ciosem sztyletu.
Głuche i straszliwe milczenie Prostaczka, jego posępny wzrok, trzęsące wargi, drżenie całego ciała napełniały dusze obecnych owem pomięszaniem współczucia i grozy, które poraża wszystkie władze duszy, kładzie tamę wszystkim rozprawom i wyraża się jedynie bezładnemi słowy. Nadbiegła gospodyni domu wraz z rodziną; wszyscy drżeli patrząc na jego rozpacz; roztoczono nad nim ścisły dozór, śledzono wszystkie ruchy. Już lodowate ciało pięknej Saint-Yves przeniesiono do sieni, zdala od oczu kochanka, a on zdawał się go szukać jeszcze, mimo że nie był zdolny nic widzieć.
Podczas tych śmiertelnych ceremonij, w chwili gdy ciało wystawiono u bram domu, gdy dwaj księża klepią przy niem z roztargnieniem modlitwy, przechodnie zaś, jedni bezmyślnie rzucają na trumnę kilka kropel święconej wody, inni zaś obojętnie mijają ją spiesząc swoją drogą; gdy krewni płaczą, a kochanek bliski jest samobójstwa, Saint-Pouange przybywa wraz z przyjaciółką z Wersalu.
Jego przelotna zachcianka, zaspokojona tylko raz jeden, przerodziła się w miłość. Wzgarda, z jaką spotkała się jego hojność, podrażniła go. Ojcu de La Chaise nigdy nie przyszłoby na myśl przybyć do tego domu; ale Saint-Pouange, mając wciąż przed oczyma obraz pięknej Saint-Yves, płonąc chęcią ugaszenia żądzy, która, ledwie raz nasycona, zostawiła w jego sercu żądło pragnień, nie zawahał się sam szukać tej, której może nie chciałby przyjąć ani trzy razy gdyby przyszła sama.
Wysiada z karocy; pierwszym przedmiotem który mu się nastręcza jest trumna; odwraca oczy z naturalną odrazą człowieka tonącego w rozkoszach, przeświadczonego iż powinno mu się oszczędzać wszelkiego widowiska przywodzącego na pamięć ludzką niedolę. Chce wsiadać z powrotem. Dama z Wersalu pyta przez ciekawość, kogo grzebią; słyszy nazwisko panny de Saint-Yves. Blednie, wydaje straszliwy krzyk; Saint-Pouange obraca się: zdumienie i ból napełniają jego duszę. Dobry Gordon stał opodal, z oczyma pełnemi łez. Przerywa swoje smutne modły, aby opowiedzieć dworakowi straszną katastrofę. Przemawia z siłą, jaką daje ból i cnota. Saint-Pouange nie był złym człowiekiem; wir spraw i uciech oszołomił jego duszę, która żyła jakby w letargu. Nie doszedł jeszcze wieku, w którym serce ministrów staje się z kamienia; słuchał Gordona ze spuszczonemi oczyma i ocierał raz po raz łzy, które w nim samym budziły zdziwienie: łzy żalu i wyrzutów.
„Pragnę koniecznie widzieć, rzekł, niezwykłego człowieka o którym mi wspomniałeś; wzrusza mnie on prawie tyle, co niewinna ofiara której śmierci stałem się przyczyną“. Gordon zawiódł go do komnaty, gdzie przeor, panna de Kerkabon, X. de Saint-Yves i paru sąsiadów cuciło omdlałego młodzieńca.
„Jam winien twego nieszczęścia, rzekł wice-minister; obrócę życie aby je naprawić. Pierwszą myślą, która przeszła przez głowę Prostaczka, było zabić go a później siebie. Myśl bardzo godziwa: ale był bez broni i pod ścisłym nadzorem. Saint-Pouange nie dał się zrazić odmową, której towarzyszyły zasłużone wyrazy wzgardy, wyrzutów i wstrętu. Czas łagodzi wszystko. Imć Louvois zdołał w końcu zrobić z Prostaczka znakomitego oficera; zasłynął pod innem mianem w Paryżu i w armii; a był równocześnie nieustraszonym żołnierzem i filozofem.
Nigdy nie zdołał wspomnieć przygody tej bez jęku; mimo to znajdował pociechę w tem aby o niej mówić. Czcił pamięć tkliwej Saint-Yves aż do ostatniego tchnienia. X. de Saint-Yves i przeor otrzymali każdy po dobrem beneficyum; poczciwa Kerkabońcia bardziej rada była oglądać bratanka w splendorach wojskowych niż w poddjakonacie. Dewotka z Wersalu zachowała dyamentowe kolczyki i jeszcze otrzymała jakiś piękny podarek. Ojciec Dowszystkiego otrzymał parę skrzyń z czekoladą, kawą, kandyzowanym cukrem, cytrynami, wraz z Medytacyami wielebnego O. Croiset i Kwiatem świętości oprawnemi w safian. Zacny Gordon żył z Prostaczkiem do starości w najserdeczniejszej przyjaźni; otrzymał również beneficyum i zapomniał na zawsze o łasce skutecznej i zbieżnem współdziałaniu. Przyjął za godło: Nieszczęście zda się na coś. Iluż poczciwych ludzi mogłoby powiedzieć: Nieszczęście nie zda się na nic!
Starzec pewien, który zawsze biada na teraźniejszość a wychwala przeszłość, powiadał mi: „Mój przyjacielu, Francya nie jest tak bogata, jak była za Henryka IV. — Czemuż to? — Bo ziemia gorzej jest uprawna; brak jest ludzi; robocizna zdrożała, wielu tedy rolników zostawią ziemię odłogiem.
— A skąd pochodzi ten brak robotników?
— Stąd, iż, ktokolwiek ma głowę na karku, chwycił się rzemiosła tkacza, szlifierza, zegarmistrza, adwokata lub księdza; stąd, że odwołanie edyktu Nantejskiego wyludniło kraj; że wzrosła liczba zakonnic i żebraków; że wreszcie każdy, o ile tylko może, umyka się uciążliwej pracy na roli, do której Bóg nas stworzył, a której myśmy, w swoim wielkim rozumie, dali piętno hańby!
Druga przyczyna naszego ubóstwa leży w naszych nowych potrzebach. Musimy płacić sąsiadom cztery miliony za jeden produkt, a pięć do sześciu za drugi, aby pchać do nosa cuchnący proszek
pochodzący z Ameryki. Kawa, herbata, koszenila, indygo, kosztują nas przeszło sześćdziesiąt milionów rocznie. Wszystko to było nieznanem za Henryka IV, z wyjątkiem korzeni, a i tych zużywało się o wiele mniej. Spalamy sto razy więcej świec, a sprowadzamy więcej niż połowę miodu z zagranicy, ponieważ zaniedbujemy pasieki. W uszach, na szyi, na rękach mieszkanek Paryża i innych wielkich miast, lśni się sto razy więcej dyamentów, niż ich miały wszystkie damy dworu Henryka IV, licząc w to królowę. Prawie wszystkie te błyskotki trzeba było zapłacić w gotowiźnie.
Zważ, że nasze wojny domowe ściągnęły do Francyi skarby Meksyku, kiedy don Felipe el discreto[167] chciał kupić Francyę, a że, od tego czasu, wojny zagraniczne wyssały z nas połowę gotowizny.
Oto, po części, przyczyny naszego ubóstwa. Kryjemy je pod złoconym szychem, dzięki zręczności modniarek; jesteśmy biedni ze smakiem. Są finansiści, przedsiębiorcy, kupcy, bardzo bogaci; ich dzieci, ich zięciowie są bardzo bogaci: naród naogół nie“.
Wywody tego starca, słuszne czy nie, zrobiły na mnie wielkie wrażenie; nasz proboszcz bowiem, zawsze bardzo łaskaw na mnie, nauczył mnie nieco geometryi i historyi, wskutek czego zacząłem się zastanawiać: rzecz bardzo rzadka w naszej okolicy. Nie wiem, czy miał we wszystkiem słuszność; ale, będąc sam bardzo biedny, uwierzyłem chętnie że mam wielu towarzyszów niedoli[168].
Rad jestem udzielić światu wiadomości, że mam kawałek ziemi, który przynosiłby mi na czysto czterdzieści talarów rocznie, gdyby nie podatek, którym jest obłożony.
Ukazały się liczne edykty[169] paru ludzi, którzy, mając wolny czas, rządzą Francją siedząc przy kominku. Punktem wyjścia tych edyktów było to, iż władza prawodawcza i wykonawcza jest, z prawa bożego, urodzoną współwłaścicielką mojej ziemi, i jej winien jestem conajmniej połowę tego co zjadam. Ogrom żołądka władzy prawodawczej i wykonawczej sprawił, że się przeżegnałem ze zgrozy. Coby było, gdyby ta władza, która przewodniczy zasadniczemu porządkowi społeczeństw, miała całą moją ziemię! Jedno jest jeszcze bardziej boskie niż drugie.
P. generalny kontroler wie, że płaciłem wszystkiego jedynie dwanaście franków; że to było dla mnie brzemię bardzo uciążliwe, i że byłbym się ugiął pod niem, gdyby Bóg mi nie dał talentu do robienia koszyków, które pomagały mi znosić mą nędzę. W jaki sposób zdołam nagle dać królowi dwadzieścia talarów?
Nowi ministrowie powiadali jeszcze, we wstępie do edyktu, że należy okładać podatkiem tylko ziemię, ponieważ wszystko pochodzi z ziemi, nawet deszcz, i że, tem samem, jedynie płody ziemi winne są podatek.
W czasie ostatniej wojny nasłali na mnie komornika; zażądał, jako mego udziału, trzech miar zboża i worka bobu, łącznej wartości dwudziestu talarów, dla potrzymania wojny, która się toczyła, a której pobudek nigdy się nie dowiedziałem, słyszałem bowiem, że, w tej wojnie, ojczyzna moja nie ma nic do zyskania a wiele do stracenia. Ponieważ nie miałem wówczas ani zboża, ani bobu, ani pieniędzy, władza prawodawcza i wykonawcza kazała mnie zawlec do więzienia i prowadziła wojnę jak umiała.
Wyszedłszy z więzienia — ot, skóra i kości — spotkałem pulchnego i rumianego jegomościa w poszóstnej karecie; miał sześciu lokai i płacił każdemu z nich, jako zasługi, podwójną cyfrę mego dochodu. Marszałek dworu, równie kwitnący jak on, miał dwa tysiące franków płacy, a kradł go rocznie na dwadzieścia tysięcy. Kochanka kosztowała go czterdzieści tysięcy talarów w pół roku. Znałem go niegdyś, kiedy był biedniejszy odemnie; aby mnie pocieszyć, przyznał mi się, że posiada czterysta tysięcy funtów renty. „Płacisz tedy dwieście tysięcy państwu, rzekłem, dla podtrzymania korzystnej wojny którą toczymy: skoro ja, który mam ledwie sto dwadzieścia funtów, muszę z nich oddać połowę?
— Ja! rzekł, miałbym przyczyniać się do potrzeb państwa? Żartujesz, mój drogi. Odziedziczyłem majątek po wuju, który zarobił ośm milionów w Kadyksie i w Suracie; nie mam ani cala kwadratowego ziemi; cały mój majątek jest w kontraktach, w obligach. Nie jestem nic winien Państwu; ty, który jesteś właścicielem ziemskim, słusznie masz oddawać połowę swoich środków istnienia. Czy nie widzisz, że, gdyby minister zażądał odemnie jakiejś pomocy dla ojczyzny, byłby głupcem nie umiejącym rachować? wszystko bowiem pochodzi z ziemi; pieniądze i banknoty to są jedynie środki wymiany: zamiast kłaść w faraonie na kartę sto miar zboża, sto wołów, tysiąc baranów i dwieście worków owsa, rzucam rulon złota, przedstawiający wartość tych wstrętnych produktów. Gdyby, obłożywszy jedynym podatkiem te płody, zażądano jeszcze odemnie pieniędzy, czy nie widzisz, że toby były dwa grzyby w barszczu? że to znaczyłoby żądać dwa razy tej samej rzeczy? Mój wuj sprzedał, w Kadyksie, za dwa miliony twego zboża i za dwa miliony materyi sporządzonych z twojej wełny; zarobił więcej niż sto za sto na obu rzeczach. Pojmujesz dobrze, że ten zysk wyciągnął z ziemi już opodatkowanej: to co wuj kupił od ciebie za pół franka, to samo odprzedawał przeszło za pięćdziesiąt franków w Meksyku, i, po pokryciu wszystkich kosztów, wrócił z ośmiu milionami.
„Czujesz dobrze, że byłoby okropną niesprawiedliwością żądać od niego paru oboli od owych dziesięciu su które ci dał. Gdyby dwudziestu siostrzeńców takich jak ja, których wujowie zarobili, za dobrych czasów, po ośm milionów w Meksyku, Buenos-Aires, w Limie, w Suracie lub w Pondichéry, pożyczyło Państwu każdy jedynie po dwieście tysięcy franków w naglącej potrzebie ojczyzny, toby dało cztery miliony. Cóż za okropność!… Płać, mój przyjacielu, ty który cieszysz się w spokoju jasnym i czystym dochodem czterdziestu talarów; służ dobrze ojczyźnie, i zajdź, od czasu do czasu, zjeść obiad z moją służbą“.
To rozsądne przemówienie dało mi wiele do myślenia, i nie pocieszyło mnie zgoła.
Zdarza się niekiedy, że człowiek nic nie może odpowiedzieć a nie jest przekonany; czuje się zmiażdżony ale nie zachwiany; czuje w głębi duszy jakąś wątpliwość, jakąś odrazę, która broni uwierzyć w to co wam udowodniono. Geometra wykaże ci, że pomiędzy kołem a styczną możesz przeprowadzić nieskończoną ilość linii krzywych ale nie możesz poprowadzić linii prostej. Oczy twoje, rozum mówią ci rzecz przeciwną. Milczysz i odchodzisz zdumiony bez jasnego sądu, nic nie rozumiejąc i nic nie odpowiedziawszy.
Radzisz się nawskróś wiarygodnego geometry, który tłómaczy ci tajemnicę. „Przypuszczamy, rzecze, to, co nie może istnieć w naturze: linie, które mają długość bez szerokości; niemożebnem jest, mówiąc fizycznie, aby rzeczywista linia przeniknęła drugą. Żadna krzywa, ani żadna rzeczywista prosta linia nie mogą przejść między dwiema rzeczywistemi liniami które się stykają: to są jedynie igraszki myśli, idealne urojenia; prawdziwa zaś geometrya jestto sztuka mierzenia rzeczy istniejących“.
Bardzo mnie ucieszyło zdanie roztropnego matematyka, i uśmiałem się, w swojem nieszczęściu, dowiadując się że istnieje szarlatanerya nawet w nauce którą nazywa się wysoką nauką.
Geometra ów był to obywatel i filozof[170]; zachodził niekiedy na pogawędkę do mej chatki. Zagadnąłem go raz: „Starałeś się pan oświecić paryskich wartogłowów w przedmiocie najważniejszej sprawy ludzkiej: trwania ludzkiego życia. Dzięki panu jednemu, ministeryum wie ile ma komu wypłacać dożywotniej renty, zależnie od wieku. Ofiarowałeś się pan dostarczyć damom w mieście wody której im brak, i zbawić nas wreszcie od tej hańby i śmieszności, iż wciąż słyszymy krzyki: Woda! i widzimy kobiety, zgięte pod podłużnym kabłąkiem, niosące dwa wiadra wody, wagi trzydziestu funtów, na czwarte piętro, do wychodka. Bądź pan tak łaskaw powiedzieć mi, ile jest zwierząt dwurękich i dwunogich we Francyi.
Geometra. Twierdzę, że jest około dwudziestu milionów, i gotów jestem uznać rachunek ten za bardzo prawdopodobny, czekając aż go sprawdzę, co byłoby bardzo łatwe i czego jeszcze nie uczyniono ponieważ niepodobna myśleć o wszystkiem.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ile pan sądzi, że powierzchnia Francyi liczy morgów?
Geometra. Sto trzydzieści milionów, z czego prawie połowa przypada na drogi, miasta, wsie, stepy, haszcze, bagna, piaski, jałowizny, bezpożyteczne klasztory, ogrody i parki bardziej przyjemne niż użyteczne, ugory, liche grunty źle uprawne. Ziemie wydajne możnaby sprowadzić do siedmdziesięciu pięciu milionów morgów, ale liczmy ośmdziesiąt: czego człowiek nie robi dla ojczyzny!
Człowiek o czterdziestu talarach. Ile sądzi pan, że przynosi mórg, jedno w drugie, biorąc przeciętny rok, w zbożu, wszelakiem ziarnie, winie, stawach, drzewie, kruszcach, bydle, owocach, wełnie, jedwabiu, mleku, oliwie, po odliczeniu wszelkich kosztów, nie licząc podatku?
Geometra. Hm, jeżeli dają każdy po dwadzieścia pięć funtów, to dużo; ale powiedzmy trzydzieści, aby nie zniechęcać rodaków. Są morgi, które dają wielokrotne płody dochodzące wartości trzystu funtów; są takie, które dają trzy funty. Średnia proporcyonalna między 300 a 3 jest 30; wiemy bowiem że 3 do 30 ma się tak jak 30 do 300. Prawda, iż, gdyby było dużo morgów po 3 funty a bardzo mało po trzysta, nie wyszlibyśmy przy tym rachunku na swoje; ale, jeszcze raz mówię, nie chcę być drobiazgowym.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zatem, proszę pana, ile dochodu w gotówce dadzą te ośmdziesiąt milionów morgów?
Geometra. Rachunek bardzo prosty: dadzą rocznie dwa miliardy czterysta milionów funtów w brzęczącej monecie, wedle kursu dnia.
Człowiek o czterdziestu talarach. Czytałem, że Salomon posiadał, sam jeden, dwadzieścia pięć miliardów gotówką; a z pewnością niema dwóch miliardów czterystu milionów gotówki we Francyi, o której powiadają że jest o wiele większa i bogatsza niż kraj Salomona.
Geometra. Oto właśnie tajemnica: jest może obecnie około dziewięciuset milionów gotówki krążącej we Francyi; i te pieniądze, przechodząc z ręki do ręki, wystarczą aby opłacić wszystkie produkty i wszystką pracę; ten sam talar może przejść tysiąc razy z kieszeni rolnika do kieszeni karczmarza i poborcy.
Człowiek o czterdziestu talarach. Rozumiem. Ale pan mówił, że jest nas dwadzieścia milionów ludzi, mężczyzn i kobiet, starców i dzieci; ile, proszę, wypada na każdego?
Geometra. Sto dwadzieścia funtów, czyli czterdzieści talarów.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zgadł pan zupełnie ściśle mój dochód: mam cztery morgi, które, licząc przeciętną wydajność roczną, dają mi sto dwadzieścia funtów: to niewiele.
Jakto! Więc gdyby wszystko było podzielone po równości, jak w złotym wieku, każdy miałby tylko pięć ludwików rocznie?
Geometra. Nie więcej, wedle naszego rachunku, który jest nieco pochlebiony. Taki jest los człowieka. Życie i mienie są bardzo ograniczone; żyje się w Paryżu przeciętnie 22 do 23 lat; i, jedno w drugie, ma się conajwyżej stodwadzieścia funtów rocznie do wydania; to znaczy, że pańskie pożywienie, odzież, mieszkanie, sprzęty, przedstawiają kwotę stu dwudziestu talarów.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ha! co ja panu uczyniłem abyś mi tak odbierał mienie i życie? Prawdaż to, że mam tylko dwadzieścia trzy lat życia, o ile nie odkradnę moim bliźnim ich cząstki?
Geometra. To jest niezbity pewnik, co się tyczy zacnego miasta Paryża: ale, z tych dwudziestu trzech lat, trzeba odjąć conajmniej dziesięć lat pańskiego dziecięctwa, dziecięctwo bowiem nie jest używaniem życia, jest przygotowaniem, jest przedsionkiem gmachu, jest drzewem które nie dało jeszcze owoców, jest brzaskiem dnia. Odetnij, z trzynastu lat które zostały, czas snu i nudy, to znaczy conajmniej połowę, zostanie sześć i pół lat, wypełnionych zgryzotą, boleścią, paroma przyjemnemi chwilami i nadzieją.
Człowiek o czterdziestu talarach. Miłosierdzia! pański rachunek nie liczy ani trzech lat znośnego istnienia.
Geometra. To nie moja wina. Natura bardzo mało troszczy się o jednostki. Są owady, które żyją tylko dzień, ale których gatunek trwa wiecznie. Natura jest jak ci wielcy monarchowie, którzy za nic mają stratę czterystu tysięcy ludzi, byle osiągnęli cel swoich dostojnych zamiarów.
Człowiek o czterdziestu talarach. Czterdzieści talarów i trzy lata życia! jakiż środek wymyśliłbyś przeciw tym dwom przekleństwom?
Geometra. Co się tyczy życia, trzebaby w Paryżu oczyścić powietrze, trzebaby aby ludzie mniej jedli, więcej zażywali ruchu, aby matki karmiły same, aby ludzkość nie była tak ciemna by się lękać szczepienia ospy; to powiedziałem; co zaś do mienia, trzeba poprostu się żenić i mieć dzieci.
Człowiek o czterdziestu talarach. Jakto! droga do dostatniego życia, to zespolić swoją nędzę z nędzą czyjąś?
Geometra. Pięć albo sześć nędz razem stanowią spółkę bardzo znośną. Miej dzielną żonę, bodaj dwóch synów i dwie córki, to czyni siedemset dwadzieścia funtów na wasze małe gospodarstwo, w przypuszczeniu że sprawiedliwość będzie dopełniona i że każda jednostka będzie miała sto dwadzieścia funtów rocznie.
Dzieci, póki są małe, nie kosztują cię prawie nic; skoro urosną, pomagają ci; ich współudział oszczędza ci prawie wszystkich wydatków; będziesz tedy żył bardzo szczęśliwie jak filozof, byleby owi panowie władający państwem nie byli natyle okrutni aby z każdego z was wyciskać po dwadzieścia talarów rocznie. Ale nieszczęście w tem, że nie żyjemy już w złotym wieku, kiedyto ludzie, wszyscy z urodzenia równi, mieli równą część w bujnych płodach nieuprawnej ziemi. Daleko jest dziś do tego, aby każda dwunoga i dwuręka istota posiadała kapitał dający sto dwadzieścia funtów dochodu.
Człowiek o czterdziestu talarach. Och! rujnujesz nas pan. Powiadałeś przed chwilą, że, w kraju gdzie jest ośmdziesiąt milionów morgów dosyć dobrej ziemi i dwadzieścia milionów mieszkańców, każdy powinien mieć sto dwadzieścia funtów renty, a teraz nam je odbierasz.
Geometra. Liczyłem wedle regestrów wieku złotego, a trzeba liczyć wedle regestrów wieku żelaznego. Wielu mieszkańców posiada jedynie wartość dziesięciu talarów renty, wielu innych jedynie cztery lub pięć talarów, a przeszło sześć milionów ludzi nie posiada bezwarunkowo nic.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ależ umarliby z głodu do trzech dni.
Geometra. Bynajmniej: inni, którzy mają ich cząstki, zatrudniają ich i dzielą się z nimi; oto co stanowi płacę księdza, cukiernika, aptekarza, kaznodziei, aktora, prokuratora i dorożkarza. Uważałeś się za godnego pożałowania, że masz do wydania jedynie sto dwadzieścia funtów na rok, uszczuplonych do stu ośmiu funtów podatkiem dwunastu franków; ale spojrz na żołnierzy którzy oddają krew ojczyźnie; mają, licząc po cztery su dziennie, jedynie siedmdziesiąt trzy funty, a żyją wesoło, gnieżdżąc się wspólnie po kwaterach.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zatem ex-jezuita[171] otrzymuje przeszło pięciokrotną płacę żołnierza. A przecież żołnierze oddali więcej usług państwu walcząc pod oczyma króla pod Fontenoy, pod Laufelt, przy oblężeniu Fryburga, niż ich kiedykolwiek oddał Wielebny O. La Vilette[172].
Geometra. Święta prawda; a nawet każdy jezuita, zyskawszy wolność, ma więcej dochodu niż wynosił koszt jego utrzymania w klasztorze; są nawet tacy, którzy zarobili sporo, pisząc broszury przeciw parlamentom, jak W. O. Patouillet i W. O. Nonotte[173]. Każdy uprawia swój przemysł na tym świecie: jeden stojąc na czele fabryki sukna, drugi porcelany; ten pisze operę, ów wydaje gazetę duchowną; inny płodzi tragedye mieszczańskie lub romanse w angielskim stylu; utrzymuje papiernika, fabrykanta atramentu, księgarza, domokrążcę, którzy inaczej byliby zmuszeni żebrać. Słowem, jedynie zwrot stu dwudziestu funtów tym którzy nie mają nic, jest zasadą pomyślności kraju.
Człowiek o czterdziestu talarach. Osobliwy rodzaj pomyślności
Geometra. Niema innego: wszędzie bogaty daje żyć ubogiemu. Oto jedyne źródło przemysłu i handlu. Im naród jest bardziej przemysłowy, tem więcej zarabia na zagranicy. Gdybyśmy zyskali na zagranicy dziesięć milionów rocznie nadwyżki handlowej, byłoby za dwadzieścia lat dwieście milionów więcej w kraju; czyli dziesięć franków do uczciwego podziału na głowę; czyli że kupcy daliby zarobić każdemu biedakowi dziesięć franków więcej, w nadziei osiągnięcia jeszcze większych zysków; ale handel ma swoje granice, jak wydajność ziemi; inaczej postęp szedłby w nieskończoność. A przytem nie jest pewne, że szala handlu będzie zawsze na naszą korzyść; bywają okresy kiedy tracimy.
Człowiek o czterdziestu talarach. Słyszałem, że wiele mówi się o zaludnieniu. Gdybyśmy spróbowali płodzić dwa razy więcej dzieci niż płodzimy; gdyby nasz kraj był dwa razy ludniejszy; gdybyśmy mieli czterdzieści milionów mieszkańców w miejsce dwudziestu, coby wynikło?
Geometra. Wynikłoby to, że każdy miałby dochodu tylko dwadzieścia talarów (licząc przeciętnie), i że trzebaby aby ziemia dawała podwójną ilość tego co daje, lub też że byłaby podwójna ilość biedaków; lub też trzebaby mieć dwa razy tyle przemysłu i zarabiać podwójnie na zagranicy, lub wysłać połowę narodu do Ameryki, albo też aby jedna połowa zjadła drugą.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zadowólmy się tedy naszemi dwudziestoma milionami ludzi i naszemi stu dwudziestu funtami na głowę, rozdzielonymi jak Bóg łaskaw; ale to położenie jest bardzo smutne a pański wiek żelazny bardzo twardy.
Geometra. Żaden naród nie miewa się lepiej, a wiele ich miewa się gorzej. Czy myślisz, że kraje północne mają natyle, aby każdemu mieszkańcowi dać wartość stu dwudziestu funtów rocznie? Gdyby Hunowie, Goci, Wandale i Frankowie mieli tyle, nie byliby opuścili ojczyzny aby szukać siedziby gdzieindziej, z ogniem i żelazem w ręku.
Człowiek o czterdziestu talarach. Gdybym pana cierpliwie słuchał, dowiódłby mi pan niebawem, że jestem szczęśliwy z moimi studwudziestu frankami.
Geometra. Gdybyś myślał że jesteś szczęśliwy, byłbyś nim.
Człowiek o czterdziestu talarach. Nie można sobie wyobrazić, że się jest tem czem się nie jest, o ile się nie ma bzika.
Geometra. Powiedziałem ci już, jeżeli chcesz mieć więcej dostatku i szczęścia niż obecnie, winieneś się ożenić; ale dodam, że żona powinna mieć, jak ty, stodwadzieścia funtów renty, to znaczy cztery morgi po dziesięć talarów z morga. Dawni Rzymianie mieli jedynie po trzy. Jeżeli dzieci wasze będą obrotne, zarobią tyleż każde, pracując dla drugich.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zatem nie będą mogły zdobyć pieniędzy, o ile ich kto nie straci.
Geometra. To prawo wszystkich narodów i warunek wszelkiego życia.
Człowiek o czterdziestu talarach. I trzeba będzie abyśmy oboje z żoną oddawali po połowie swego zbioru władzy prawodawczej i wykonawczej, i aby nowi ministrowie zabierali nam połowę ceny naszego potu oraz mienia naszych biednych dzieci, zanim będą mogły zarobić na życie! Powiedz mi pan, proszę, ile ci nowi ministrowie wprowadzają, mocą prawa bożego, pieniędzy do szkatuły królewskiej.
Geometra. Pan płacisz dwadzieścia talarów za cztery morgi, które, przynoszą ci czterdzieści talarów. Bogacz, który posiada 400 morgów, zapłaci, wedle tej nowej ustawy, dwa tysiące talarów, a ośmdziesiąt milionów morgów da królowi tysiąc dwieście milionów funtów rocznie, czyli czterysta milionów talarów.
Człowiek o czterdziestu talarach. To mi się wydaje niewykonalne i niemożebne.
Geometra. Ma pan zupełną słuszność, a niemożebność ta jest matematycznym dowodem, że istnieje jakiś zasadniczy błąd w rozumowaniu naszych nowych ministrów.
Człowiek o czterdziestu talarach. Czy to nie jest też zdumiewająca i jawna niesprawiedliwość aby mi zabierać połowę mego zboża, mego lnu, wełny moich owiec, etc., a nie wymagać żadnej pomocy od tych, co zarobili dziesięć, albo dwadzieścia, albo trzydzieści tysięcy funtów renty na moim lnie, z którego utkali płótno, i na mojej wełnie, z której sporządzili sukno; na mojem zbożu, które sprzedali drożej niż je nabyli?
Geometra. Niesprawiedliwość tej gospodarki jest równie oczywista, jak rachuba jej błędna. Trzeba popierać przemysł; ale trzeba, aby przemysł, skoro się wzbogaci, wspomagał Państwo. Ten przemysł odjął ci z pewnością część twoich stu dwudziestu franków, sprzedając ci koszule i ubrania dwadzieścia razy drożej niżby cię kosztowały gdybyś je sam sporządził. Fabrykant, który zbogacił się twoim kosztem, opłacał, przyznaję to, robotników, którzy sami z siebie nie mieliby nic; ale zatrzymał dla siebie co rok sumę, która dała mu w końcu trzydzieści tysięcy rocznej renty; zdobył tedy ten majątek twoim kosztem; nigdy nie zdołasz sprzedać swoich produktów dość drogo aby odbić to, co on zarobił na tobie; gdybyś bowiem spróbował tej zwyżki, sprowadziłby tańszy produkt z zagranicy. Dowód że tak jest, to iż on wciąż jest posiadaczem trzydziestu tysięcy funtów renty, a ty trwasz przy swoich stu dwudziestu funtach, które zamiast rosnąć często maleją.
Potrzebnem i słusznem tedy jest, aby wydoskonalony przemysł fabrykanta płacił więcej niż gruby przemysł rolnika. Tak samo z poborcami. Podatek twój wynosił dotąd dwanaście franków, zanim nasi wielcy ministrowie ściągnęli z ciebie dwadzieścia talarów. Z tych dwunastu franków, celnik zatrzymywał dziesięć su dla siebie. Jeżeli twoja prowincya liczy pięćset tysięcy dusz, zarobił dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Niechby wydał pięćdziesiąt, jasnem jest, że, po upływie dziesięciu lat, będzie miał dwa miliony majątku. Bardzo słusznem jest, aby płacił odpowiedni podatek, inaczej urągałoby to wszelkiej sprawiedliwości.
Człowiek o czterdziestu talarach. Dziękuję panu żeś opodatkował tego finansistę, to przynosi ulgę mojej wyobraźni; ale, skoro on tak skutecznie pomnożył swój zbytek, w jaki sposób ja mam się wziąć do rzeczy aby też powiększyć mój skromny mająteczek.
Geometra. Powiedziałem ci już: żeniąc się, pracując, starając się wydobyć z ziemi parę snopków więcej niż to co daje.
Człowiek o czterdziestu talarach. Przypuśćmy, że dobrze pracowałem, że cały naród czynił toż samo, że władza prawodawcza i wykonawcza wycisnęła, dzięki temu, większy podatek: ile zarobił naród z końcem roku?
Geometra. Nic a nic, chyba że uprawiał z korzyścią jaki handel zagraniczny; ale żył dostatniej; każdy miał, w odpowiednim stosunku, więcej ubrań, koszul, sprzętów niż poprzednio; krążenie pieniądza było w kraju obfitsze; zarobki wzrosły, z czasem, mniej więcej w stosunku do liczby snopków zboża, runa owiec, skór wołowych, jelenich i kozłowych które zużyto; winogron które wyciśnięto w tłoczni; wpłacono królowi więcej gotowego grosza, a król dał go więcej tym wszystkim których zatrudnił w swojej służbie; ale nie będzie ani talara więcej w królestwie.
Człowiek o czterdziestu talarach. Cóż tedy zostanie władzy z końcem roku?
Geometra. Nic, jeszcze raz nic: to los każdej władzy; ona nie gromadzi; miała życie, odzież, mieszkanie, sprzęt; wszyscy mieli to także, każdy wedle swego stanu. Jeżeli rząd ciułał, wyrwał z obiegu tyleż pieniędzy ile ich nagromadził; uczynił tylu nieszczęśliwych, ile razy po czterdzieści talarów schował do kufrów.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zatem wielki król Henryk IV był prostym drabem, kutwą, łupieżcą? Opowiadano mi bowiem, że zgromadził w Bastylii więcej niż pięćdziesiąt milionów dzisiejszej monety.
Geometra. Był to człowiek równie dobry, jak roztropny i waleczny. Gotował się do sprawiedliwej wojny; gromadząc tedy w kufrach dwadzieścia dwa miliony ówczesnej monety, mając jeszcze pobrać dwadzieścia dalszych milionów które zostawił w obiegu, oszczędził swemu ludowi więcej niż sto milionów, które byłoby go kosztowało zaniechanie tych użytecznych środków. Stawał się moralnie pewnym powodzenia wobec nieprzyjaciela który nie podjął tych samych ostrożności. Rachunek prawdopodobieństwa przemawiał wspaniale na jego korzyść. Te dwadzieścia dwa miliony w kasie dowodziły, że była wówczas w państwie nadwyżka dwudziestu dwu milionów w wartości produktów: tak więc, nikt nie ucierpiał.
Człowiek o czterdziestu talarach. Starzec pewien opowiadał mi, że kraj był stosunkowo bogatszy pod zarządem księcia Sully, niż pod zarządem nowych ministrów, którzy zaprowadzili jedyny podatek i wzięli mi dwadzieścia talarów z czterdziestu. Powiedz mi pan, proszę, czy istnieje na świecie naród, któryby się cieszył tą wspaniałą instytucyą jedynego podatku?
Geometra. Żaden naród bogaty. Anglicy, którzy rzadko się śmieją, zaczęli się śmiać, skoro się dowiedzieli że światli ludzie zaprojektowali u nas tę gospodarkę. Chińczycy pobierają podatek od wszystkich kupieckich statków które lądują w Kantonie; Holendrzy płacą w Nagasaki, kiedy ich wpuszczają do Japonii, pod pozorem że nie są chrześcijanami; Lapończycy i Samojedzi, to prawda, płacą jedyny podatek w skórach kunich; rzeczpospolita San-Marino płaci tylko dziesięciny aby utrzymać państwo w jego blasku.
„Jest w Europie jeden naród, sławny ze sprawiedliwości i męstwa, który nie płaci żadnych podatków: to naród Helwetów. Ale oto co się stało: naród ten zajął miejsce książąt Austryi i Zeringen. Małe kantony są demokratyczne i bardzo biedne; każdy mieszkaniec płaci wielce umiarkowaną sumę na potrzeby swojej małej republiki; w bogatych kantonach mieszkańcy winni są państwu opłaty których wymagali arcyksiążęta austryaccy i panowie feudalni; kantony protestanckie są, stosunkowo, dwa razy bogatsze niż katolickie, ponieważ państwo posiada tam dobra klasztorne. Ci, którzy byli poddanymi arcyksiążąt austryackich, książąt Zeringen i mnichów, są dziś poddanymi ojczyzny, płacą ojczyźnie te same dziesięciny, te same daniny, te same należytości lenne, które płacili dawnym panom; że zaś poddani na ogół mało są handlowi, handel nie podlega żadnym opłatom, wyjąwszy lekkich opłat składowych: ludzie handlują własną osobą z obcemi mocarstwami i sprzedają się na kilka lat, co wprowadza nieco pieniędzy do ich kraju naszym kosztem; jestto przykład równie jedyny w cywilizowanym świecie, jak ów podatek ustanowiony przez waszych nowych prawodawców.
Człowiek o czterdziestu talarach. Zatem, proszę pana, szwajcarów nie ograbia prawo boże z połowy mienia, i ten kto ma cztery krowy nie oddaje dwóch państwu?
Geometra. Nie, możesz pan być pewny. W jednym kantonie, na trzynaście beczek, oddaje się jedną, a wypija dwanaście; w drugim kantonie, płaci się dwunastą część a wypija jedenaście.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ach! niechże mnie zrobią Szwajcarem! Przeklęty podatek, ów jedyny i niesprawiedliwy podatek, który mnie doprowadził do torby żebraczej! Ale czy trzysta lub czterysta podatków, których nazw nawet niepodobna mi spamiętać i wymówić, bardziej są sprawiedliwe i uczciwe? czy był kiedy prawodawca, któryby, zakładając państwo, wpadł na pomysł stworzenia doradców królewskich mierniczych węgla, wina, drzewa, opatrywaczy języków wieprzowych i kontrolorów solonego masła? utrzymywania armii hultajów, dwa razy liczniejszej niż armia Aleksandra, dowodzonej przez sześćdziesięciu generałów[174], którzy okładają kraj haraczem, odnoszą co dzień otrębywane zwycięstwa, biorą jeńców i niekiedy święcą z nich ofiarę w powietrzu lub na małej scence z desek, jak czynili dawni Scytowie, wedle tego co wiem od mego proboszcza?
„Czy takie prawodawstwo, przeciw któremu podnosiło się tyle krzyków i które wyciskało tyle łez, lepsze było niż to, które, jednym zamachem, poprostu i spokojnie, odejmuje mi połowę mego istnienia? Boję się, iż, dobrze policzywszy, przy dawnym systemie finansów zabierano mi, partyami, trzy czwarte.
Geometra. Iliacos intra muros peccatur et extra.[175]
Est modus in rebus…[176]
Caveas ne quid nimis…[177]
Człowiek o czterdziestu talarach. Uczyłem się nieco historyi i geometryj, ale nie umiem po łacinie.
Geometra. To znaczy mniej więcej: Po obu stronach błądzą. — Trzymajcie się we wszystkiem środka. — Nic nadto.
Człowiek o czterdziestu talarach. Tak, nic nadto: to właśnie moje położenie; ale ja nie mam dosyć.
Geometra. Przyznaję że umrzesz z głodu, i ja także, i Państwo także, w przypuszczeniu że nowa gospodarka potrwa bodaj dwa lata; ale trzeba mieć nadzieję że Bóg zlituje się nad nami.
Człowiek o czterdziestu talarach. Człowiek ma nadzieję całe życie, i umiera mając nadzieję. Żegnam pana: oświeciłeś mnie pan, ale ciężko mi na sercu.
Geometra. To jest często owoc wiedzy.
Podziękowawszy serdecznie członkowi Akademii za to że mnie objaśnił, odszedłem do szczętu ogłupiały, chwaląc Opatrzność, ale mamrocząc przez zęby te smutne słowa: „Tylko dwadzieścia talarów rocznie aby żyć, i tylko dwadzieścia dwa lat do życia!…“ Ach, niechby nasze życie było jeszcze krótsze, skoro jest tak nieszczęśliwe!
Niebawem, znalazłem się przed wspaniałym domem. Odczuwałem już głód. Nie miałem ani stodwudziestej części sumy która przypada z prawa każdej jednostce; ale, gdy mnie objaśniono że to jest klasztor wielebnych ojców karmelitów bosych, powziąłem najlepsze nadzieje. Mówiłem sobie: „Skoro ci święci ludzie są na tyle pokorni aby chodzić boso, będą dość miłosierni aby mi dać obiad“.
Dzwonię, wychodzi karmelita. „Czego chcesz, mój synu? — Chleba, wielebny ojcze; nowe ustawy odjęły mi wszystko. — Mój synu, my sami prosimy jałmużny, nie dajemy jej. — Jakto! wasza święta reguła broni wam nosić pończoch, i macie książęcy pałac, i odmawiacie mi kęsa chleba! — Mój synu, to prawda że chodzimy bez trzewików i pończoch; to jeden wydatek mniej; ale nie jest nam zimno w nogi tak samo jak w ręce; gdyby nasza święta reguła kazała nam chodzić z gołym tyłkiem; nie byłoby nam zimno w pośladki. Co się tyczy naszego pięknego domu, zbudowaliśmy go bez trudu, ponieważ inne nasze domy na tej samej ulicy przynoszą nam sto tysięcy funtów renty. — A! a! Pozwalacie mi umrzeć z głodu, a macie sto tysięcy funtów renty! Płacicie tedy pięćdziesiąt tysięcy nowemu rządowi? — Niechże nas Bóg broni, abyśmy mieli płacić bodaj obola! Jedynie plon ziemi uprawnej pracowitemi rękami, stwardniałemi od trudu i mokremi od łez, winien jest daninę władzy prawodawczej i wykonawczej. Jałmużny, któremi nas obdarzono, pozwoliły nam wznieść te domy, dające nam sto tysięcy franków rocznie; ale jałmużny te, pochodzące z owoców ziemi, zapłaciły już podatek, nie powinny go płacić dwa razy; uświęciły wiernych, którzy się zubożyli aby nas wzbogacić. Zaczem, w dalszym ciągu żebrzemy jałmużny i okładamy haraczem dzielnicę Saint-Germain, aby jeszcze uświęcić wiernych“. To rzekłszy, karmelita zamknął mi drzwi przed nosem.
Przechodziłem wpodle koszar szarych muszkieterów[178]; opowiedziałem rzecz całą jednemu; dali mi dobry obiad i talara. Któryś poddał aby podpalić klasztor; ale inny, roztropniejszy, przedstawił mu że jeszcze nie nadszedł czas i prosił aby zaczekał ze dwa albo trzy lata.
Poszedłem, ze swoim talarem, wręczyć prośbę p. generalnemu prokuratorowi, który dawał audjencję tego dnia.
Przedpokój pełen był ludzi wszelakiego rodzaju. Były tam zwłaszcza twarze jeszcze pulchniejsze, brzuchy jeszcze bardziej wypukłe, miny jeszcze pyszniejsze, niż u mego ośmiomilionowego znajomego. Nie śmiałem się zbliżyć: ja ich widziałem, ale oni mnie nie.
Pewien mnich, gruby dziesięcinnik, wytoczył proces obywatelom, których nazywał swoimi chłopami. Miał już więcej dochodu niż połowa jego parafian razem; co więcej, posiadał prawo lenne. Utrzymywał, iż jego wasale, zmieniwszy, z ogromnym mozołem, haszcze na winnice, winni mu są dziesiątą część wina, co czyniło, licząc cenę pracy i tyczek i beczek i piwnicy, więcej niż czwartą część zbioru. „Ale ponieważ dziesięcina, powiadał, jest instytucyą prawa bożego, żądam od moich chłopów, w imię Boga, czwartej części mienia“. Minister rzekł: „Oceniam, wielebny ojcze, twoje miłosierdzie!“
Generalny dzierżawca, wielce bystry w materyi podatków, wmięszał się: „Ekscelencyo, wieś nie może dać nic temu mnichowi; wycisnął ich bowiem, w zeszłym roku, tak sumiennie, że są zupełnie zrujnowani. Kazałem sprzedać ich bydło i sprzęty, jeszcze mi są winni. Sprzeciwiam się pretensyom wielebnego ojca.
— Słusznie stajesz pan z nim do współzawodnictwa, odparł minister; obaj jednako kochacie bliźniego i zbudowany jestem wami oboma“.
Trzeci, mnich i pan, na którego chłopach ciąży prawo „martwej ręki“, oczekiwał także wyroku Rady, mającego mu przyznać na własność całe mienie pewnego niebacznego Paryżanina, który, przemieszkawszy przez nieuwagę rok i dzień w domu podległym tej niewoli i objętym posiadłościami księdza, umarł po upływie roku. Mnich żądał całego mienia tego dudka i to na mocy prawa bożego.
Minister uznał, iż serce tego mnicha jest równie sprawiedliwe i czułe jak dwóch poprzedzających.
Czwarty, kontrolor skarbowy, przedłożył piękny memoryał, w którym się usprawiedliwiał że doprowadził dwadzieścia rodzin do ruiny: odziedziczyły po wujach, ciotkach, braciach lub innych krewnych; trzeba było płacić spadkowe. Kontroler dowiódł im szczodrze, że nie dość wysoko oszacowali swój spadek; że są o wiele bogatsi niż myślą; zaczem, skazawszy ich na potrójną grzywnę, zrujnowawszy kosztami i wtrąciwszy ojców rodziny do więzienia, kupił ich najlepsze grunty nie wykładając grosza[179].
Generalny kontroler rzekł doń (tonem, coprawda, nieco gorzkim): Euge, kontrolorze bone et fidelis; quia super pauca fuisti fidelis, generalnym dzierżawcą te constituam[180]. Równocześnie wszelako rzekł do referendarza, który stał przy nim: „Trzeba będzie uciąć łeb tym duchownym i świeckim pijawkom: czas ulżyć ludowi, który, bez naszych starań i sprawiedliwości, nie miałby z czego żyć, chyba na tamtym świecie“.
Dwaj wielcy genialni ludzie przedłożyli ministrowi projekty. Jeden wpadł na pomysł aby opodatkować rozum. „Wszyscy, rzekł, będą się cisnęli do zapłaty, nikt bowiem nie będzie chciał uchodzić za głupca“. Minister odparł: „Niniejszem uwalniam pana od taksy“.
Drugi radził, aby ustanowić powszechny podatek od piosenek i śmiechu, zważywszy że chodzi o naród najweselszy pod słońcem, który po wszystkiem pociesza się piosenką; ale minister zauważył, iż, od jakiegoś czasu, piosenki przestały być ucieszne i że się boi, aby, dla uniknięcia podatku, naród nie spoważniał zbytnio.
Przyszedł roztropny i dzielny obywatel, który ofiarował się dać królowi trzy razy więcej, ściągając z narodu trzy razy mniej. Minister poradził mu uczyć się arytmetyki.
Czwarty dowodził królowi, z przyjaźni, że nie może zebrać więcej niż siedmdziesiąt pięć milionów, on zaś da mu dwieście dwadzieścia pięć. „Bardzo chętnie, odparł minister, skoro spłacimy długi państwowe“.
Wreszcie przybył sekretarz nowego autora[181], który czyni władzę prawodawczą współwłaścicielką wszystkich naszych gruntów mocą prawa bożego i który ofiarował królowi tysiąc dwieście milionów rocznie. Poznałem człowieka, który mnie wtrącił do więzienia za to że nie zapłaciłem swoich dwudziestu talarów. Rzuciłem się do stóp p. generalnego kontrolora błagając o sprawiedliwość; parsknął głośnym śmiechem, i rzekł że mi wypłatano figla. Kazał tym niewczesnym figlarzom aby mi dali sto talarów odszkodowania i uwolnił mnie od pogłównego na resztę życia. Rzekłem mu: „Ekscelencyo, niech cię Bóg błogosławi“.
„Mimo że jestem trzy razy bogatszy od pana, to znaczy mimo że posiadam trzysta sześćdziesiąt franków lub funtów dochodu, piszę do pana wszelako jak równy do równego, nie strojąc się w pychę bogacza.
„Czytałem dzieje pańskich nieszczęść i sprawiedliwości jaką ci wymierzył p. generalny kontrolor; winszuję panu; ale, na nieszczęście, przeczytałem Finansistę-obywatela[182], mimo wstrętu jaki obudził we mnie ten tytuł, w którym wielu ludzi widzi jaskrawą sprzeczność. Ten obywatel odbiera panu dwadzieścia franków z pańskiego dochodu, a mnie sześćdziesiąt: przyznaje jedynie sto franków każdej jednostce z ogółu mieszkańców; w zamian za to, inny luminarz, nie mniej znakomity, powiększa nasze dochody do stupięćdziesięciu funtów; widzę że pański geometra obrał złoty środek. Nie należy do tych hojnych panów, którzy, jednem pociągnięciem pióra, zaludniają Paryż milionem mieszkańców i puszczają w obieg tysiąc pięćset milionów brzęczącej monety, po wszystkiem cośmy stracili w ostatnich wojnach.
„Ponieważ pan lubisz czytać, pożyczę panu Finansistę-obywatela; ale nie wierz zaraz wszystkiemu. Cytuje testament wielkiego ministra Kolberta, a nie wie że to jest niedorzeczna brednia sklecona przez niejakiego Gacyana de Courtilz; cytuje Dziesięcinę marszałka de Vauban, a nie wie że jest niejakiego Bois-Gilleberta; cytuje testament kardynała de Richelieu, a nie wie że jest pióra księdza de Bourzéis. Przypuszcza, że ten kardynał zapewnia, iż, kiedy mięso drożeje, daje się większy żołd żołnierzom. Jednakże mięso mocno podrożało za jego ministeryum, a płaca żołnierza nie wzrosła; co dowodzi, niezależnie od stu innych dowodów, że ta książka, uznana za falsyfikat zaraz po pojawieniu się, następnie zaś przypisana samemu kardynałowi, tak samo nie jest jego pióra, jak testament kardynała Alberoni[183] i marszałka de Belle-Isle[184] nie jest ich dziełem.
„Strzeż się pan całe życie testamentów i systemów; padłem ich ofiarą jak pan. Jeżeli nowoczesne Solony i Likurgi zadrwiły sobie z pana, nowi Tryptolemowie[185] jeszcze lepiej zakpili sobie ze mnie; i, gdyby mnie nie poratował mały spadek, zginąłbym w nędzy.
„Mam sto dwadzieścia morgów ornego gruntu w najpiękniejszej a najgorszej ziemi pod słońcem. Morg w morg daje, po pokryciu wszystkich kosztów, jedynie po talarze. Skoro przeczytałem w dziennikach, że sławny agronom[186] wynalazł nowy siewnik i że uprawia ziemię płasko, aby, siejąc mniej, zebrać więcej, pożyczyłem szybko pieniędzy, kupiłem siewnik, zacząłem uprawiać płasko; straciłem trud i pieniądze, równie jak znamienity agronom który nie sieje już płasko.
„Moje nieszczęście chciało, żem przeczytał dziennik ekonomiczny, który sprzedają w Paryżu u Boudeta. Natknąłem się na doświadczenie przemyślnego Paryżanina, który, dla rozrywki, skopał swój ogródek piętnaście razy i posiał pszenicę, zamiast zasadzić tulipany; miał zbiór bardzo obfity. Znów pożyczyłem pieniędzy: „Wystarczy mi zorać trzydzieści razy, mówiłem sobie, a zbiorę dwa razy tyle co ten godny Paryżanin, który uczył się sztuki rolnictwa w Operze i w Komedyi; i oto będę bogaczem, dzięki jego naukom i przykładowi.
Orać choćby cztery razy w moich stronach jest rzeczą niemożliwą; ostrość i nagłe zmiany klimatu nie pozwalają na to; zresztą nieszczęście któregom się dopytał siejąc płasko, jak ów znakomity agronom o którym wspomniałem, zmusiło mnie do sprzedaży zaprzęgu. Kazałem zorać trzydzieści razy moje sto dwadzieścia morgów wszystkimi pługami jakie są na cztery mile w okolicy. Trzy orki na mórg kosztują dwanaście funtów; to cena przyjęta; trzeba było zorać trzydzieści razy każdy morg, każdy morg kosztował mnie tedy sto dwadzieścia funtów: zoranie stu dwudziestu morgów wypadło mi czternaście tysięcy czterysta funtów. Zbiór mój, który sięga, w zwykły rok, trzysta korcy, doszedł, to prawda, do trzystu trzydziestu, które, po dwadzieścia funtów korzec, dały mi sześć tysięcy sześćset funtów: straciłem siedm tysięcy ośmset funtów; prawda że została mi słoma.
„Byłbym zrujnowany, zgubiony, gdyby nie stara ciotka, którą wielki lekarz wyprawił na tamten świat, rozumując w medycynie równie dobrze jak ja w rolnictwie.
„Ktoby uwierzył, że miałem jeszcze raz tę słabość, aby się dać uwieść dziennikowi Boudeta? Ostatecznie, ten człowiek nie poprzysiągł sobie mojej zguby. Wyczytałem w jego zbiorze, że wystarczy wyłożyć jednorazowo cztery tysiące franków, aby mieć cztery tysiące franków rocznie z karczochów: z pewnością, pomyślałem, Boudet odda mi w karczochach to, co mi wydarł w zbożu. Wydałem tedy cztery tysiące, a karczoche zjadły mi szczury ziemne. Cała okolica trzymała się za boki ze śmiechu.
Napisałem do Boudeta piorunujący list z wymówkami. Za całą odpowiedź, ladaco zabawił czytelników moim kosztem. Zaprzeczył mi bezwstydnie aby Karaibowie przychodzili na świat czerwoni; byłem zmuszony posłać mu poświadczenie ex-prokuratora królewskiego na Gwadelupie, że Bóg stwarza Karaibów na czerwono, jak murzynów na czarno. Ale to drobne zwycięstwo nie przeszkodziło, że straciłem do ostatka sukcesyę po ciotce, przez to iż nazbyt wierzyłem w wasze systemy. Jeszcze raz powtarzam, drogi panie, strzeż się pan szarlatanów“.
(Ten ustęp wyjęty jest z rękopisów starego samotnika.)
Widzę że bardzo dobrzy obywatele bawili się w rządzenie państwem i stawiali się w miejsce królów; inni chcieli rywalizować z Tryptolemem i Cererą; jeszcze dumniejsi stawiali się bez ceremonii w miejsce Boga, i stwarzali świat piórem, jak Bóg stworzył go niegdyś słowem.
Jednym z pierwszych który zjednał sobie mój podziw, był potomek Talesa, nazwiskiem Telliamed[187]; on-to pouczył mnie, że góry i ludzie powstali z wody morskiej. Najpierw byli nadobni ludzie morscy, którzy zmienili się potem w amfibie. Piękny rozszczepiony ogon przekształcił się w uda i nogi. Byłem jeszcze pod wrażeniem Metamorfoz Owidiusza, oraz książki, w której było udowodnione, że rasy ludzkie są bękarcią odroślą pawianów; wolałem już pochodzić od ryby niż od małpy.
Z czasem nabrałem pewnych wątpliwości co do tej genealogii, a nawet co do tworzenia się gór. „Jakto, mówił, nie wiesz, że prądy morskie, które miotają wciąż piasek na prawo i lewo conajwyżej na dwanaście stóp wysokości, wydały, w nieskończonym ciągu wieków, góry, na dwadzieścia tysięcy stóp wysokie, nie będące z piasku? Wiedz, że, z wszelką pewnością, morze pokrywało całą kulę ziemską. Dowód tego, to iż widziano kotwice okrętowe na górze św. Bernarda, znajdujące się tam na kilka wieków wprzód nim ludzie mieli okręty. Wyobraź sobie, że ziemia to szklana kula, którą przez długi czas była całkowicie przykryta wodą.
Im bardziej mnie przekonywał, tem bardziej byłem niewierny. Jakto, mówił, nie widziałeś w Turenii ławic miazgi z muszli o trzydzieści sześć mil od morza? Jestto miał skorup, którym użyźnia się ziemię jak nawozem. Otóż, jeżeli morze złożyło, z biegiem czasu, całą kopalnię muszli o trzydzieści sześć mil od Oceanu, czemu, w ciągu wielu wieków, nie miałoby zapuścić się w nasz szklany glob na trzy tysiące mil?“
Odparłem: „Panie Telliamed, są ludzie którzy robią pieszo piętnaście mil dziennie, ale nie mogą zrobić pięćdziesięciu. Nie sądzę, aby mój ogród był ze szkła; co zaś do pańskiej ławicy, powątpiewam mocno aby to był pokład muszli morskich. Mógłby to być snadnie pokład małych wapiennych kamyków, które przybierają często kształt muszli, tak jak istnieją kamienie w kształcie języków, mimo iż nie są językami; w kształcie gwiazd, mimo iż nie są gwiazdami; w kształcie zwiniętych wężów, mimo iż nie są wężami; w kształcie przyrody żeńskiej, mimo iż nie są szczątkami dam. Widuje się dendryty, kamienie przybierające postać drzew i domów, mimo iż nigdy kamyczki te nie były ani domem ani drzewem.
„Gdyby morze złożyło tyle ławic muszli w Turenii, czemużby pominęło Bretanię, Normandyę, Pikardyę i wszystkie inne wybrzeża? Mocno się boję, że ten wysławiany nawóz tak samo nie pochodzi z morza jak ludzie. A gdyby nawet morze rozlało się na trzydzieści sześć mil, to nie znaczy aby miało dojść na trzy tysiące a nawet na trzysta, i aby wszystkie góry powstały z wód[188]. Z tą samą racyą możnaby powiedzieć że Kaukaz wydał morze, jak że morze wydało Kaukaz.
— Ale, mości niedowiarku, co odpowiesz na skamieniałe ostrygi, które znaleziono na szczycie Alp?
— Odpowiem, mości Stwórco, że równie nie widziałem na szczycie Mont-Cenis skamieniałych ostryg jak kotwic okrętowych. Odpowiem to co już powiedziano, że znaleziono skamieniałe ostrygi (które łatwo kamienieją) w wielkich odległościach od morza, tak jak wygrzebano medale rzymskie o sto mil od Rzymu; wolę raczej przypuszczać że pielgrzymi św. Jakóba zostawili parę muszel około Saint-Maurice, niż roić że morze utworzyło górę św. Bernarda.
„Muszle są wszędzie, ale czy jest pewne, że to nie są szczątki skorupiaków z naszych rzek i jezior, równie dobrze jak rybki morskie?
— Mości niedowiarku, okryję cię śmiesznością w świecie który zamierzam stworzyć.
— Wolno panu, mości stworzycielu, każdy jest panem w swoim świecie; ale nie wmówisz we mnie nigdy, aby ten na którym żyjemy był ze szkła, ani żeby kilka muszel było dowodem że morze wydało Alpy i górę Taurus. Wiesz, że niema żadnych muszli w górach Ameryki. Widocznie to nie pan stworzyłeś tę półkulę; zadowoliłeś się uczynieniem starego świata: i to już wcale ładnie.
— Panie drogi, jeżeli nie odkryto muszli na górach w Ameryce, odkryją je.
— Mówisz pan jak stwórca który zna swój sekret i pewien jest faktów. Ustąpię panu, jeśli pan chcesz, pański nawóz morski, byleś mi pan zostawił moje góry. Jestem zresztą bardzo powolnym i uniżonym sługą Waszej Opatrzności“.
W czasie kiedym wiódł takie pouczające rozmowy z Telliamedem, pewien jezuita irlandzki[189], przebrany za człowieka, poza tem tęgi obserwator i posiadający dobre mikroskopy, sporządził węgorze z mąki zakażonego zboża. Z tą chwilą, nikt nie wątpił, że będzie można zrobić ludzi ze zdrowej pszenicy. Jakoż wnet stworzono cząsteczki organiczne, które utworzyły ludzi. Czemu nie? Toć wielki geometra Fatio[190] wskrzeszał umarłych w Londynie, można było tedy równie łatwo sporządzić w Paryżu żywych za pomocą organicznych cząstek: ale, na nieszczęście, nowe węgorze Nedhama znikły, i nowi ludzie znikli także, uciekli między monady, które spotkali w samem wnętrzu materyi subtelnej, kulistej i żłobkowanej.
Nie znaczy to, aby ci twórcy systemów nie oddali wielkich usług fizyce; niech mnie pan Bóg broni abym miał zapoznawać ich prace! porównywano ich do Alchemistów, którzy, robiąc złoto (rzecz nie do zrobienia), znaleźli dobre lekarstwa, lub conajmniej bardzo ciekawe rzeczy. Można być bardzo utalentowanym człowiekiem, a mylić się co do powstawania zwierząt i budowy świata.
Ryby zmienione w ludzi, a wody zmienione w góry, nie wyrządziły mi tyle złego co p. Boudet. Ograniczyłem się spokojnie do wątpienia, kiedy pewien Lapończyk[191] wziął mnie pod swoją opiekę. Był to głęboki filozof, ale nie przebaczał nigdy ludziom, którzy poważyli się nie być jego zdania. Ukazał mi najpierw jasno przyszłość, wprawiwszy moją duszę w stan zachwycenia. Wysiliłem tak wyobraźnię, iż rozchorowałem się; wyleczył mnie, powlekając mnie żywicą od stóp do głów. Ledwie mogłem chodzić, zaproponował mi podróż do ziem podbiegunowych aby tam sekcyonować głowy olbrzymów, co miało nam dokładnie wyjaśnić naturę duszy. Nie mogłem znosić morza; był tak uprzejmy iż zawiózł mnie lądem. Kazał wykopać wielką dziurę w ziemnowodnym globie: dziura ta szła prosto do Patagończyków. Ruszyliśmy; złamałem nogę wchodząc do dziury; wiele było kłopotu z zestawieniem złamania; utworzył się kalus który przyniósł mi wielką ulgę.
Mówiłem już o tem wszystkiem w moich diatrybach[192], aby pouczyć świat, mocno ciekawy tych wielkich rzeczy. Jestem bardzo stary; lubię niekiedy powtarzać swoje opowiastki, aby je lepiej wrazić w głowę chłopczyków dla których pracuję od tak dawna.
Człowiek o czterdziestu talarach, wyrobiwszy się wielce i uciuławszy nieco grosza, ożenił się z ładną dziewczyną mającą sto talarów renty. Niebawem żona zaszła w ciążę. Poszedł do geometry aby się spytać czy będzie chłopiec czy dziewczyna. Geometra odparł mu, że akuszerki i pokojówki wiedzą to zazwyczaj, ale fizycy, mimo że umieją przepowiedzieć zaćmienie, nie są w tem tak biegli jak one.
Chciał się następnie dowiedzieć, czy jego syn lub córka mają już duszę. Geometra odpowiedział, że to nie jego specyalność, i że trzeba się zwrócić do mieszkającego opodal teologa.
Człowiek o czterdziestu talarach, będący już człowiekiem conajmniej o dwustu, spytał w jakiej okolicy ciała znajduje się jego dziecko.
„W małej kieszonce, odpowiedział mu przyjaciel, między pęcherzem a jelitem grubem.
— Boże miłosierny! wykrzyknął, nieśmiertelna dusza mego syna zrodzona i pomieszczona między uryną a czemś gorszem!
— Tak, drogi sąsiedzie, dusza kardynała też nie miała innej kolebki; i, mimo to, człowiek nadyma się pychą, stroi miny.
— Panie uczony, a nie mógłby mi pan powiedzieć, w jaki sposób robią się dzieci?
— Nie, mój przyjacielu, ale, jeżeli chcesz, powiem ci co wyroili w tym przedmiocie filozofowie, to znaczy w jaki sposób nie robią się dzieci.
„Najpierw tedy, W. O. Sanchez[193], w swojem doskonałem dziele De Matrimonio, podziela w zupełności zdanie Hipokrata; wierzy, niby w artykuł wiary, że dwie płynne substancye, męska i żeńska, wypływają i łączą się razem, i że, w tejże chwili, powstaje z tego związku dziecko; i jest tak przekonany o tym systemie fizycznym zmienionym w teologiczny, iż rozważa w XXI rozdziale drugiej księgi, utrum virgo Maria semen emiserit Sancto[194].
— Mówiłem wszak już panu, że nie rozumiem po łacinie; przełóż mi pan na francuskie wyrocznię O. Sancheza“. Geometra przetłómaczył ów tekst, i obaj zadrżeli ze zgrozy.
Nowożeniec, uważając Sancheza za wielkiego pomyleńca, dosyć się skłaniał w stronę Hipokrata; pochlebiał sobie, iż żona jego spełniła wszystkie warunki wymagane przez tegoż luminarza medycyny dla poczęcia dziecka.
„Na nieszczęście, rzekł sąsiad, jest wiele kobiet które nie wydają żadnego płynu, które jedynie ze wstrętem poddają się uściskom mężów, a które, mimo to, mają dzieci. To jedno obala Hipokrata i Sancheza.
„Co więcej, jest wielkie prawdopodobieństwo, że natura działa zawsze w tych samych wypadkach wedle tych samych zasad: otóż, jest wiele zwierząt, które poczynają bez spółkowania, jak ryby łuskowate, ostrygi, mszyce. Fizycy starali się tedy znaleźć mechanizm płodzenia, któryby odpowiadał wszystkim zwierzętom. Słynny Harvey[195], który pierwszy wykazał krążenie krwi i który był godny odkryć tajemnicę przyrody, sądził iż znalazł ją u kur: znoszą jajka; wywnioskował, iż kobiety znoszą je także. Żartownisie orzekli, iż dlatego to mieszczanie, a nawet czasem i wielcy panowie nazywają żonę lub kochankę swoją kwoczką, i dlatego zalotna kobieta nazywa się kokietką, ponieważ chciałaby się podobać wszystkim kogutom[196]. Mimo tych drwin, Harvey nie zmienił zdania, i w całej Europie przyjęto że pochodzimy z jajka.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ależ, proszę pana, mówił mi pan, że natura zawsze się powtarza, że zawsze działa wedle tej samej zasady w tych samych wypadkach: toć kobiety, klacze, oślice, węgorze nie znoszą jajek; żartujesz pan sobie ze mnie.
Geometra. Nie znoszą na zewnątrz, ale znoszą wewnątrz; mają jajniki jak wszystkie ptaki; klacze, węgorze, mają je również. Jajko oddziela się od jajnika; wylęga się w macicy. Patrz na ryby, na żaby; wydzielają jajka, które samiec zapładnia. Wieloryby i inne pokrewne morskie zwierzęta wylęgają je w macicy. Móle, świerzb, najpodlejsze owady, wyraźnie rodzą się z jajka; wszystko pochodzi z jajka; i nasz glob jest wielkiem jajkiem, które mieści wszystkie inne.
Człowiek o czterdziestu talarach. Ależ w istocie system ten posiada wszystkie cechy prawdy: jest prosty, powszechny, dający się sprawdzić naocznie więcej niż u połowy zwierząt; bardzo mi się podoba, nie pragnę innego; jajka mojej żony są mi wielce drogie.
Geometra. Nauka sprzykrzyła sobie z czasem ten system i zaczęła płodzić dzieci innym sposobem.
Człowiek o czterdziestu talarach. I czemuż-to, skoro tamten jest taki naturalny?
Geometra. Orzeczono, że nasze panie nie mają jajników, ale tylko małe gruczołki.
Człowiek o czterdziestu talarach. Podejrzewam, że ci, którzy mieli inny system na zbyciu, chcieli zdyskredytować jajka.
Geometra. Możebne. Dwaj Holendrzy wpadli na myśl zbadania pod mikroskopem płynu nasiennego człowieka i wielu zwierząt: zdawało się im że widzą tam gotowe już zwierzątka biegające z niepojętą chyżością. Widzieli je nawet w płynie nasiennym koguta. Zaczem, osądzono, że samcy robią wszystko, a samice nic; zaczęły służyć jedynie do noszenia skarbu który samiec im powierzył.
Człowiek o czterdziestu talarach. To szczególne. Mam niejakie wątpliwości co do tych zwierzątek, które podrygują tak raźno w płynie, aby potem tkwić równie nieruchomo — poza paroma koziołkami — w brzuchu kobiety; to nie wydaje mi się konsekwentne. To nie jest — o ile mogę sądzić o tem — sposób postępowania natury. I jakiego kształtu są, jeśli łaska, ci mali człowieczkowie, którzy tak dzielnie pływają we wspomnianym płynie?
Geometra. Podobni są do robaczków. Był zwłaszcza pewien lekarz, nazwiskiem Andry, który widział robaki wszędzie i który chciał bezwarunkowo obalić system Harveya. Gdyby mógł, byłby zniweczył krążenie krwi, ponieważ kto inny je odkrył. Wreszcie, dwaj Holendrzy[197] i p. Andry, oddając się wytrwale grzechowi Onana[198] i badając ciecz pod mikroskopem, sprowadzili człowieka do stanu gąsienicy. Jesteśmy najpierw robakiem jak ona, potem stajemy się w naszej skorupie, jak ona, prawdziwą poczwarką; w końcu, jak gąsienica staje się motylem, tak my stajemy się ludźmi: oto nasze metamorfozy.
Człowiek o czterdziestu talarach. I cóż! czy stanęło na tem? nie wynaleziono od tej pory innego sposobu?
Geometra. Sprzykrzyło się im być gąsienicą. Pewien bardzo ucieszny filozof odkrył w książce Wenus fizyczna[199], że dzieci robią się siłą przyciągania; oto jak się to dzieje. Skoro nasienie dostanie się do macicy, oko prawe przyciąga oko lewe, które bieży aby się z niem połączyć mocą solidarności ocznej, ale przeszkadza mu nos który staje w poprzek tej drodze i zmusza je umieścić się na lewo. Toż samo ramiona, uda i nogi które związane są z udami. Trudno jest wytłómaczyć, wedle tej hipotezy, położenie piersi i pośladków. Ten wielki filozof nie uznaje żadnego zamiaru Stwórcy w powstawaniu zwierząt; daleki jest od przypuszczenia że serce stworzone jest na to aby chłonęło krew i rozprowadzało ją, żołądek do trawienia, oczy do widzenia, uszy do słyszenia; to mu się zdaje zbyt pospolite; wszystko dzieje się przez przyciąganie.
Człowiek o czterdziestu talarach. A to jakiś skończony bzik. Mam nadzieję, że nikt nie przyjął równie niedorzecznego pomysłu.
Geometra. Uśmiano się zeń wielce; ale co smutne, to że ten szaleniec miał naturę teologów, zwykłych prześladować z całej mocy tych w których budzą śmiech.
„Inni filozofowie wyroili inne sposoby, bez wielkiego powodzenia: już nie ramię dąży do ramienia, ani udo goni za udem; to małe drobiny, małe cząstki ramienia i uda, sadowią się koło siebie. Straciwszy wiele czasu, trzeba będzie może w końcu wrócić do jaj.
Człowiek o czterdziestu talarach. Bardzo mnie to cieszy; ale jakiż był owoc wszystkich tych dysput?
Geometra. Wątpienie. Gdyby spór toczył się między teologami, doszłoby do wyklinań i do rozlewu krwi; ale między fizykami łatwo nastała zgoda, i każdy poszedł spać z żoną, nie myśląc ani trochę o jej jajniku ani o jej trąbkach Fallopia. Kobiety zaszły w ciążę lub poczęły, nie pytając jak spełnia się ta tajemnica. To tak, jak pan siejesz zboże i nie wiesz w jaki sposób kiełkuje ono w ziemi.
Człowiek o czterdziestu talarach. Och! wiem doskonale; wytłómaczono mi to od dawna: przez gnicie[200]. Mimo to, bierze mnie nieraz ochota do śmiechu ze wszystkiego co mi naopowiadano.
Geometra. To bardzo zdrowa ochota. Radzę ci wątpić o wszystkiem, wyjąwszy że trzy kąty trójkąta równe są dwóm prostym i że trójkąty mające tę samą podstawę i tę samą wysokość są równe między sobą, i inne podobne twierdzenia, jak naprzykład że dwa a dwa jest cztery.
Człowiek o czterdziestu talarach. Tak, sądzę że bardzo jest roztropnie wątpić; ale czuję, że, odkąd zrobiłem majątek i mam czas, stałem się ciekawy. Chciałbym, kiedy moja wola porusza mem ramieniem lub nogą, odkryć sprężynę, zapomocą której moja wola je porusza; z pewnością bowiem musi być jakaś. Czasami zdumiewam się, że mogę podnosić i spuszczać oczy, a nie mogę nastawić uszu. Myślę, i chciałbym poznać nieco… ot… dotknąć palcem mojej myśli. To musi być bardzo ciekawe. Dochodzę; czy myślę sam przez siebie, czy Bóg daje mi moje myśli, czy dusza wstąpiła w moje ciało w szóstym tygodniu czy pierwszego dnia, w jaki sposób usadowiła się w moim mózgu; czy dużo myślę kiedy głęboko śpię i kiedy jestem w letargu. Łamię sobie głowę, aby dojść w jaki sposób jedno ciało popycha drugie. Nie mniej dziwią mnie moje wrażenia; znajduję w nich coś boskiego, zwłaszcza w rozkoszy.
„Dokładałem niekiedy wysiłków, aby sobie wyobrazić nowy zmysł, i nie mogłem. Geometrzy wiedzą to wszystko; bądź pan tak łaskaw mnie pouczyć.
Geometra. Niestety! jesteśmy równie nieświadomi jak pan; zwróć się pan do Sorbony.
Kiedy człowiek o czterdziestu talarach został ojcem tęgiego chłopaka, zaczął się uważać za człowieka który coś waży w państwie; spodziewał się dostarczyć królowi conajmniej dziesięciu poddanych, wszystkich użytecznych. Umiał on znakomicie robić koszyki; żona miała talent do krawieczyzny. Urodziła się w sąsiedztwie dużego klasztoru o stu tysiącach franków renty. Mąż spytał mnie pewnego dnia, czemu ci jegomoście, stanowiący szczupłą garstkę, pochłonęli tyle cząstek czterdziestotalarowych. „Czy są użyteczniejsi odemnie ojczyźnie? — Nie, drogi sąsiedzie. — Czy przyczyniają się, jak ja, do zaludnienia? — Nie; przynajmniej nie przyznają się do tego. — Czy uprawiają ziemię? czy bronią kraju, kiedy jest w niebezpieczeństwie? — Nie, modlą się za ciebie. — Więc dobrze! ja się będę modlił za nich; podzielmy się.
„Ile sądzisz pan że klasztory mieszczą tych użytecznych ludzi obojej płci w całem królestwie?
— Wedle zestawień intendentów, sporządzonych z końcem zeszłego wieku, było ich około dziewięćdziesięciu tysięcy.
— W myśl naszego dawnego rachunku, powinniby, licząc po czterdzieści talarów na głowę, posiadać jedynie dziesięć milionów ośmset tysięcy funtów: ile mają?
— Do pięćdziesięciu milionów, licząc msze i kwesty, które formalnie okładają lud znacznym podatkiem. Kwestarz pewnego paryskiego klasztoru chwalił się publicznie, że jego sakwy dają rocznie ośmdziesiąt ogolonych tysięcy.
— Policzmyż, ile daje każdemu pięćdziesiąt milionów podzielonych między dziewięćdziesiąt tysięcy ogolonych pałek?
— Pięćset pięćdziesiąt pięć funtów. Jestto znaczna suma w licznem zgromadzeniu, gdzie wydatki zmniejszają się w stosunku do ilości głów; o wiele bowiem taniej wypada dziesięciu osobom życie razem, niż gdyby każda miała oddzielnie mieszkanie i stół.
— Ex-jezuici, którym wyznaczono dziś po czterysta funtów pensyi, stracili tedy na tym układzie?
— Nie sądzę; prawie wszyscy bowiem osiedli u krewnych którzy im dopomagają; wielu z nich odprawia mszę za pieniądze, czego nie robili przedtem; inni zostali wychowawcami; inni wiszą przy dewotkach; każdy zaczepił się o coś; niewielu jest dziś może takich, którzy, pokosztowawszy świata i swobody, chcieliby podjąć dawne kajdany. Życie klasztorne jest, mimo wszystko, nie do pozazdroszczenia. Znane jest powiedzenie, że mnichy to ludzie, którzy się skupiają nie znając się, żyją nie kochając się, i umierają nie żałując się wzajem.
— Myśli pan tedy, że oddałoby się im większą przysługę, rozdziewając ich wszystkich z habitów?
— Zyskaliby na tem z pewnością wiele, a Państwo jeszcze więcej; wróciłoby się ojczyźnie obywateli i obywatelki, którzy wyrzekli się lekkomyślnie swej wolności w wieku w którym prawo nie pozwala nikomu rozrządzać ani dziesięciu susami renty; wydobyłoby się trupy z grobów: byłoby to prawdziwe zmartwychwstanie. Domy ich zmieniłyby się w ratusze, szpitale, szkoły publiczne, lub też posłużyłyby na fabryki; ludność zwiększyłaby się, rzemiosłaby się podniosły. Możnaby zmniejszyć bodaj liczbę tych dobrowolnych ofiar, ograniczając ilość nowicyuszów: kraj miałby więcej użytecznych ludzi a mniej nieszczęśliwych. Jestto pogląd wszystkich władz, jednogłośnie życzenie publiczne, od czasu jak światło wstąpiło w umysły. Przykład Anglii i tylu innych państw jest oczywistym dowodem potrzeby tej reformy. Coby robiła dziś Anglia, gdyby, zamiast czterdziestu tysięcy marynarzy, miała czterdzieści tysięcy mnichów? Im bardziej sztuki i rzemiosła się rozwinęły, tem potrzebniejszą się stała mnogość pracowitych poddanych. Jest z pewnością w klasztorach wiele zagrzebanych, tem samem straconych dla państwa talentów. Aby kraj był kwitnący, trzeba mu jak najmniej księży a jak najwięcej rękodzielników. Nieuctwo i barbarzyństwo naszych ojców nie powinno być dla nas prawidłem, ale wskazówką byśmy czynili to, co oniby czynili, gdyby byli na naszem miejscu z naszą wiedzą.
— Zatem nie przez nienawiść dla mnichów chciałbyś pan ich usunąć? Nie, przez litość dla nich, przez miłość ojczyzny. Myślę jak pan: nie chciałbym aby mój syn był mnichem; i, gdybym przypuszczał że mam mieć dzieci poto aby niemi zaludnić klasztory, nie zbliżyłbym się już do swojej żony.
„Któryż, w istocie, dobry ojciec rodziny nie wzdycha widząc że syn jego i córka straceni są dla społeczeństwa. To się nazywa zbawić duszę. Ależ żołnierza który ucieka[201], kiedy trzeba walczyć, spotyka kara. Jesteśmy na żołdzie społeczeństwa; popełniamy dezercyę kiedy je opuszczamy. Dziewięćdziesiąt tysięcy zamkniętych mnichów którzy beczą przez nos po łacinie, mogłoby dać Państwu po dwóch poddanych: to czyni sto ośmdziesiąt tysięcy ludzi, których dławią w zarodku. Po upływie stu lat, strata jest ogromna. To rzecz udowodniona.
„Czemuż tedy idea zakonna przeważyła? Bo rząd był prawie wszędzie wstrętny i głupi od czasów Konstantyna; bo cesarstwo rzymskie miało więcej ministrów niż żołnierzy; bo było ich sto tysięcy w samym Egipcie; bo byli wolni od pracy i podatków; bo naczelnicy barbarzyńskich narodów, które zniweczyły cesarstwo, stawszy się chrześcijanami aby panować nad chrześcijanami, uprawiali najstraszliwszą tyranię: bo ludzie rzucali się gromadnie do klasztorów aby ujść wściekłości tych tyranów i pogrążali się w jedną niewolę aby uniknąć drugiej; bo papieże, stanowiąc tyle rozmaitych zakonów świętego próżniactwa, czynili sobie tyluż poddanych w innych Państwach; bo chłop woli nazywać się wielebnym ojcem i rozdawać błogosławieństwa niż chodzić za pługiem; bo nie wie, że pług jest szlachetniejszy od habitu; bo woli raczej żyć na koszt głupców niż z uczciwej pracy; bo nie wie wreszcie, że, zostając mnichem, gotuje sobie nieszczęśliwe dni, utkane z nudy i żalów.
— Zatem, precz z mnichami, dla ich i naszego szczęścia. Ale z przykrością słyszę z ust dziedzica mojej wioski, ojca czterech chłopców i trzech córek, że nie zdołałby im zapewnić przyszłości, o ile nie odda córek do klasztoru.
— Ta pobudka, którą słyszy się aż nazbyt często, jest okrutna, niepatryotyczna, wroga społeczeństwu. Za każdym razem, kiedy można rzec o jakimś zawodzie, bez względu na to jakim: „Gdyby wszyscy jęli się tego zawodu, rodzaj ludzki byłby zgubiony“, jasnem jest, że ten zawód jest zły, i że ten, kto go obiera, szkodzi ile tylko może rodzajowi ludzkiemu.
„Otóż, jasnem jest, że, gdyby wszyscy chłopcy i dziewczęta zamknęli się w klasztorach, światby zginął; zatem, habit jest, przez to samo, wrogiem rodzaju ludzkiego, niezależnie od straszliwych nieszczęść jakie sprawia niekiedy.
— Czy nie możnaby tego samego powiedzieć o żołnierzach?
— Nie, z pewnością; jeżeli bowiem każdy obywatel kolejno nosi oręż, jak niegdyś we wszystkich republikach, a zwłaszcza w Rzymie, żołnierz jest tem lepszym rolnikiem; żołnierz-obywatel żeni się, walczy za swą żonę i dzieci. Dałby Bóg aby każdy rolnik był żołnierzem i ojcem rodziny! Byliby wybornymi obywatelami. Ale mnich, jako mnich, zda się tylko na to aby zjadać mienie współobywateli: to prawda powszechnie uznana.
— Ale córki, proszę pana, córki ubogiej szlachty, których nie można wydać za mąż, cóż zrobią?
— Zrobią, powiedziano to tysiąc razy, to, co robią dziewczęta w Anglii, Szkocyi, Irlandyi, Szwajcaryi, Holandyi, połowie Niemiec, w Szwecyi, Norwegii, Danii, w kraju Tatarów, Turków, w Afryce, i prawie całej reszcie ziemi; będą z nich o wiele lepsze żony, lepsze matki, o ile wejdzie w zwyczaj, jak w Niemczech, żenić się bez posagu. Gospodarna i pracowita kobieta przyniesie domowi więcej korzyści, niż córka finansisty, która więcej wyda na fatałaszki niż wniosła mężowi dochodu.
„Trzeba, aby istniały schroniska dla starości, kalectwa, szpetoty. Ale, przez najohydniejsze nadużycie, fundacye istnieją jedynie dla osób młodych i urodziwych. Zaczynają w klasztorze od tego, iż każą nowicyuszom obojga płci ukazać swą nagość, mimo wszelkich prawideł wstydu; badają ich uważnie z przodu i z tyłu. Niech garbata staruszka zechce wstąpić do zakonu, wypędzą ją ze wzgardą, o ile nie wniesie olbrzymiego posagu. Co mówię! każda zakonnica musi mieć posag, inaczej jest popychadłem klasztoru. Niepodobna o straszliwsze nadużycie.
— Tak, tak, toteż przysięgam panu, że z moich córek nie będą zakonnice. Nauczą się prząść, szyć, robić koronki, haftować, być pożyteczne. Uważam śluby zakonne jako zbrodnię przeciw ojczyźnie i przeciw samemu sobie. Wytłomacz mi pan, proszę, jak to być może, że jeden z moich przyjaciół, chcąc się sprzeciwić całemu światu, utrzymuje że mnichy są bardzo użyteczne dla zaludnienia kraju, ponieważ ich zabudowania lepiej są utrzymane niż szlacheckie a ziemie lepiej uprawne.[202]
— Ej! któż to taki głosi tak dziwne zasady?
— To Przyjaciel ludzi, lub raczej mnichów.
— Żartował widać; wie nadto dobrze, że dziesięć rodzin, z których każda ma pięć tysięcy funtów renty w ziemi, są sto razy, tysiąc razy bardziej użyteczne, niż klasztor który posiada pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie i który zawsze ma tajemny skarbczyk. Chwali piękne domostwa wznoszone przez mnichów, a właśnie to drażni obywateli; to przyczyna skarg całej Europy. Ślub ubóstwa wyklucza pałace, jak ślub pokory sprzeciwia się dumie, a ślub unicestwienia rodzaju sprzeciwia się naturze.
— Zaczynam wierzyć, że trzeba się bardzo mieć na baczności przed książkami.
— Trzeba poczynić sobie z niemi tak jak z ludźmi: wybierać mądre, badać je, i poddawać się jedynie oczywistości.
Przed jakim miesiącem, człowiek o czterdziestu talarach przyszedł do mnie trzymając się za boki od śmiechu; śmiał się tak serdecznie, że i ja zacząłem się śmiać, nie wiedząc o co chodzi: tak człowiek skłonny jest do naśladowania! tak dalece rządzi nami instynkt! tak zaraźliwe są silne poruszenia duszy!
Wyśmiawszy się do syta, opowiedział mi, że spotkał człowieka który się głosił protonotaryuszem Stolicy Apostolskiej: człowiek ten wysyłał dużą sumę pieniężną pewnemu Włochowi mieszkającemu o trzysta mil, w imieniu Francuza, któremu król dał małe lenno. Otóż, Francuz ten nie mógłby korzystać z dobrodziejstwa króla[205], o ileby nie oddał temu Włochowi pierwszego roku swego dochodu.
„To zupełna prawda, rzekłem; ale niema wtem nic tak zabawnego. Drobne prawa tego rodzaju kosztują Francyę około czterystu tysięcy rocznie; od półtrzecia wieku blisko, przez które trwa ten zwyczaj, wywieźliśmy do Włoch ośmdziesiąt milionów.
— Boże wszechmogący! wykrzyknął, ileż to razy po czterdzieści talarów! Czyż tedy ten Włoch podbił nas przed półtrzecia wiekiem, i nałożył na nas ten haracz? — Ba, rzekłem, nakładał nam niegdyś o wiele uciążliwsze. To drobiazg w porównaniu do tego, co ściągał przez długi czas z naszego biednego narodu i z innych biednych narodów w Europie“. Zaczem, opowiedziałem mu, w jaki sposób utrwaliły się te święte uzurpacye; zna nieco historyi, ma rozsądek, i zrozumiał łatwo, że byliśmy niewolnikami, którzy wloką jeszcze kawałek łańcucha. Długo przemawiał z siłą przeciw temu nadużyciu; ale z jakim szacunkiem dla samej religii! z jaką czcią dla biskupa! jak życzył im wiele razy po czterdzieści talarów, iżby je wydawali w swoich dyecezyach na dobre uczynki!
Pragnął także, aby wszyscy proboszcze wiejscy mieli dostateczną ilość czterdziestu talarów aby mogli żyć przystojnie. „Smutnem jest, mówił, aby proboszcz zmuszony był prawować się o trzy snopki zboża ze swoją owieczką, i aby jego prowincya nie opłacała go hojnie. Wstyd jest, aby jegomość był zawsze w procesie z dziedzicem wioski. Te wieczne spory o urojone prawa, o dziesięciny, niweczą szacunek jaki się im należy. Nieszczęśliwy rolnik, który już zapłacił poborcom swoją dziesięcinę, i dwa su od gruntu, i pogłówne i podymne, i wykup od kwaterunku skoro już dał kwaterę w naturze, etc., etc.; ten nieszczęśnik, powiadam, któremu jeszcze proboszcz wydziera dziesiątą część zbioru, nie patrzy nań jako na swego pasterza, ale jako na swego łupieżcę, który zeń zdziera tę resztkę skóry jaka mu pozostaje. Czuje dobrze, że ten, kto mu zabiera co dziesiąty snopek wedle prawa bożego, popełnia djabelskie okrucieństwo nie biorąc w rachubę tego co go kosztowało wyhodowanie tego snopka. Co zostaje dla niego i dla rodziny? Płacz, głód, zniechęcenie, rozpacz; umiera z wycieńczenia i nędzy. Gdyby proboszcz płatny był przez prowincyę, byłby pociechą swoich parafian, miast by go mieli uważać za wroga“.
Zacny człowiek rozczulił się mówiąc te słowa; kochał ojczyznę, dobro publiczne było jego ciągłą myślą. Wykrzykiwał czasami: „Ach, Francya! coby to był za naród, gdyby się chciało!“
Poszliśmy zobaczyć jego syna, któremu matka, schludna i czysto umyta, podawała bujną i białą pierś. Dziecko było bardzo ładne. „Ach, westchnął ojciec, jesteś oto, i masz jedynie prawo do dwudziestu trzech lat i czterdziestu talarów!“
Iloraz cyfr skrajnych w zrównaniu równy jest ilorazowi środkowych; ale dwa skradzione worki zboża nie są dla tych którzy je ściągnęli tem, czem strata ich życia dla osoby okradzionej.
Przeor z D***, któremu dwaj parobcy skradli dwa korce zboża, powiesił niedawno obu winowajców. Egzekucya ta kosztowała go więcej niż wart był cały jego zbiór; w dodatku, od tego czasu, nie może znaleźć służby.
Gdyby prawa nakazały, że ten, kto skradnie zboże swego pana, ma uprawiać jego pole całe życie, z kajdanami na nogach i dzwonkiem u szyi, przywiązany do pręgierza, przeor zyskałby na tem bardzo wiele.
Trzeba postrachu dla zbrodni; ale przymusowa praca i twardy wstyd bardziej przerażają niż szubienica.
Przed kilku miesiącami skazano pewnego zbrodniarza w Londynie na wywiezienie do Ameryki, iżby tam uprawiał, wraz z murzynami, plantacye cukru. W Anglii, jak w wielu innych krajach, każdy zbrodniarz ma prawo przedkładać królowi podanie, bądź aby uzyskać zupełne ułaskawienie, bądź też zmniejszenie kary. Ten wniósł prośbę aby go powieszono: oświadczał, iż śmiertelnie nienawidzi pracy, i że raczej woli dławić się minutę niż wyrabiać cukier całe życie.
Inni mogą myśleć inaczej, każdy ma swój gust; ale powiedziano to już i trzeba to powtarzać, że wisielec nie zda się na nic, kary zaś powinny być użyteczne.
Kilka lat temu, skazano w Tartaryi[206] dwóch młodych ludzi na pal, za to że nie zdjęli czapki patrząc na procesyę lamów. Cesarz chiński[207], który jest człowiekiem bardzo inteligentnym, rzekł iż skazałby ich na chodzenie z gołą głową za procesyą przez trzy miesiące.
Miarkujcie kary wedle występków, rzekł margrabia Beccaria[208]; ci, którzy tworzyli prawa, nie znali geometryi.
Jeżeli X. Guyan[209], albo Cogé, albo ex-jezuita Nonotte, albo ex-jezuita Patouillet, albo pastor La Beaumelle[210] klecą nędzne broszury, w których niema ani prawdy, ani rozsądku ani dowcipu, czy powiesicie ich, jak przeor z D*** swoich dwóch parobków, motywując to tem, że potwarz jest większym występkiem od kradzieży?
Czy skażecie samego Frerona[211] na galery, za to że obrażał dobry smak i kłamał całe życie w nadziei iż wypłaci się swemu szynkarzowi?
Czy każecie przykuć do pręgierza imć Larchera[212], za to że był ciężki i nudny, że piętrzył głupstwo na głupstwo, że nie umiał nigdy ocenić stopnia prawdopodobieństwa, za to że twierdzi, iż w starożytnem i olbrzymiem mieście, sławnem ze swego porządku i zazdrości mężów, słowem w Babilonie, gdzie kobiety były pod strażą eunuchów, wszystkie księżniczki obdarzały, z pobożności, swemi łaskami, w katedrze, publicznie, cudzoziemców za pieniądze? Zadowólmy się wysłaniem go w to miejsce iżby szukał szczęścia; bądźmy we wszystkiem umiarkowani; trzeba stosunku między winą a karą.
Darujmy temu biednemu Janowi Jakóbowi[213], kiedy sam sobie przeczy w każdem słowie; kiedy, wystawiwszy sam komedyę[214] wygwizdaną w teatrze w Paryżu, wymyśla tym, którzy wystawiają komedye o sto mil stamtąd; kiedy szuka protektorów i znieważa ich; kiedy deklamuje przeciw powieściom, a sam pisze powieść, której bohater, głupawy bakałarzyna, przyjmuje jałmużnę od Szwajcarki zrobiwszy jej dziecko i który idzie strwonić te pieniądze w zamtuzie paryskim; pozwólmy mu wierzyć, że przewyższył Fenelona i Xenofona, kształcąc młodego szlachcica w rzemiośle stolarza: te płaskie brednie nie zasługują na karę więzienia: szpital wariatów wystarczy zupełnie, wraz z krzepiącą polewką, puszczeniem krwi i dyetą.
Brzydzę się prawami Drakona, które jednako karały zbrodnie i błędy, złość i szaleństwo. Nie traktujmy jezuity Nonotte, który winien jest jedynie pisania głupstw i paszkwilów, tak jak potraktowano jezuitów Malagridę, Oldcorna, Garneta, Guignarda[215], Guereta, i jak powinno się potraktować jezuitę Le Telliera[216], który oszukał króla i zamącił spokój Francyi. Rozróżniajmy przedewszystkiem w każdym procesie, w każdej sprzeczce, w każdej zwadzie, napastnika od znieważonego, ciemiężcę od uciśnionego. Wojna zaczepna jest dziełem tyrana; ten, kto się broni, to człowiek sprawiedliwy.
Tonąłem w takich myślach, kiedy wpadł do mnie człowiek o czterdziestu talarach, cały zapłakany. Spytałem go z przejęciem, czy jego syn, który miał żyć dwadzieścia trzy lat, umarł. „Nie, odparł, malec ma się dobrze, i żona także; ale wezwano mnie jako świadka przeciw młynarzowi, którego poddano torturze zwyczajnej i nadzwyczajnej i który okazał się niewinnym; widziałem jak omdlał przy ponawianych torturach, słyszałem jak trzeszczą kości; słyszę jeszcze jego krzyki, wycia, prześladują mnie; płaczę z litości i drżę ze zgrozy“. Zacząłem płakać i drżeć również, jestem bowiem bardzo tkliwy.
Przypomniałem sobie wówczas okropną sprawę Kalasów[217], najzacniejszą matkę w kajdanach, córki uchodzące z płaczem z domu wydanego na grabież; czcigodnego ojca rodziny złamanego torturą, ginącego pod kołem i oddającego ducha w płomieniach; syna skutego w kajdany, zawleczonego przed sędziów, z których jeden rzekł: „Łamaliśmy kołem twego ojca, będziemy łamali i ciebie“.
Przypomniałem sobie rodzinę Sirwenów, którą jeden z moich przyjaciół spotkał w górach okrytych lodem, uchodzącą przed prześladowaniem niesprawiedliwego i ciemnego sędziego. „Sędzia ten (opowiadał mi przyjaciel) skazał całą tę niewinną rodzinę na męki, przypuszczając, bez cienia dowodu, że rodzice, przy pomocy dwóch córek, zamordowali i utopili trzecią, z obawy by nie poszła na mszę“. Jakiż bezmiar głupoty, niesprawiedliwości i barbarzyństwa ujrzałem w takich wyrokach!
Boleliśmy, wraz z człowiekiem o czterdziestu talarach, nad naturą ludzką. Miałem w kieszeni przemówienie generalnego adwokata w Delfinacie[218], tyczące częściowo tych doniosłych przedmiotów i odczytałem mu zeń następujące ustępy.
„Zaiste, byli to ludzie naprawdę wielcy, ci którzy odważyli się pierwsi objąć rząd nad swymi bliźnimi, i wziąć na barki brzemię powszechnego szczęścia; którzy, w imię dobra jakie chcieli świadczyć ludziom, wystawiali się na ich niewdzięczność, i, dla spokoju ludu, wyrzekli się własnego sp