Strona:Wolter - Powiastki filozoficzne 01.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

indziej: ale przyznam się, iż, obejmując wzrokiem ten świat, albo raczej ten światek, myślę że Bóg wydał go na łup jakiejś złośliwej istocie; z wyjątkiem chyba jednego Eldorado. Nie widziałem miasta, któreby nie pragnęło zagłady sąsiedniego miasta; rodziny, któraby nie chciała wygubić innej. Wszędzie słabi dławią w sobie nienawiść do możnych, przed którymi pełzają; możni zaś patrzą na nich jak na barany z których sprzedaje się wełnę i mięso. Milion regularnych morderców, przeciągając z jednego końca Europy na drugi, praktykuje, z całą systematycznością, mord i łupieztwo, aby zarobić na chleb, ponieważ nie posiada uczciwszego zatrudnienia; w miastach zaś które rzekomo kosztują pokoju i gdzie kwitną nauki i sztuki, zawiść, troska i zamęt ducha bardziej nękają ludzi, niż wszystkie zarazy i klęski oblężonej fortecy. Tajemne zgryzoty są jeszcze okrutniejsze niż publiczne nędze. Jednem słowem, tyle widziałem i doświadczyłem, że jestem manichejczykiem.
— Istnieją wszakże i dobre strony, rzekł Kandyd. — Być może, mówił Marcin, ale ja ich nie znam“.
Wśród tej dysputy, dał się słyszeć huk armatni. Huk ten wzmagał się z minuty na minutę. Każdy chwyta za lunetę. Ukazują się dwa statki, walczące z sobą w oddaleniu około trzech mil: wiatr przypędził je tak blizko, iż pasażerowie francuskiego okrętu mieli przyjemność oglądania walki jak na dłoni. Wreszcie, jeden ze statków wsunął drugiemu pocisk tak nizko i tak celny, że go zatopił. Kandyd i Marcin