Przejdź do zawartości

Dzieje grzechu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Dzieje grzechu
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

POWIEŚCI STEFANA
ŻEROMSKIEGO
WYDANE W DZIESIĄTĄ ROCZNICĘ
ODRODZENIA PAŃSTWA POLSKIEGO
 
 
DZIEJE GRZECHU
TOM PIERWSZY




MCMXXVIII
WARSZAWAKRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE

KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.






W czasie powrotu do domu Ewa miała oczy spuszczone. Wszystkiemi siłami starała się niepatrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziała przecie, że każdy przechodzący mężczyzna... Chciała widzieć i z pod powiek widziała jedynie wyślizganą szarzynę betonowego chodnika, chropowatą równię środka ulicy z jej dołami i zbitym brukiem drewnianym, nagość bezbarwną drzewek, ujętych w żelazne pręty ogrodzeń. Barwy te były podobne do jej myśli i odpowiadały potrzebie duszy. Dbała o to, żeby myśli były właśnie takie, pozbawione piękności, jak gdyby odbarwione ze wszelkiego uroku. Była bowiem szczególna wzniosłość i nieznany powab w tem dobrowolnem i pilnem wyzbyciu się wesela. Nie rzeczy się też przesuwały, lecz nie materyalne wrażenia, nikłe uczucia w różne postacie zamknięte. Przez nieuwagę jedynie postrzegała konary, gałęzie i pręty drzew skweru, profile kamienic, osrebrzone od słońca porankowego. Drzewa czarne, jakby urobione z węgla... Spulchniona rola skweru... Ślady na niej grabi, niby ślady zabawy dziecięcej. W świeżym, szarym gruncie poobcinane patyki krzewin. Na chodniku nieoczekiwane cienie drzew. Cienie smagłe, cienie ruchome i żywe! Widły, pnie, gałązki! Nogi wstępują na żywe pnie. Uczucie niepostrzegalne, że się niedelikatnie przeszkadza cudzemu bytowi... W okrągłych zagłębieniach pod żelaznemi kratami dookoła pniów uwięzionych — jeszcze śnieg. Czarny śnieg, przywalony nawozem, odpadkami, prochem śmieci, górami niedopałków. Ciemność mogiły... Lecz już tam trawa zielona puściła pędy. Wiatr chwieje i nagina maleńkie jej pióra. Wiatr chłodny, rozwichrzający włosy, dociera do ich korzeni. Mnóstwo wszędzie połysków skupień światła, ognisk, polśniewań, barw...
Żebrak! Leży na chodniku przy marmurowych schodach wielkiego gmachu. Wyciągnął kule i potworne kikuty. Rozwalił się, jak u siebie na barłogu. Łachmany szare. Twarz potężna, wzgardliwa, oko głęboko nienawidzące. Wyciągnął rękę. Ujrzała podarte i zatłuszczone wnętrze jego czapczyny. Rzuciła w nie wszystko co miała: srebrny pieniądz czterdziestogroszowy. Niespodziane zastanowienie, cudze otamowanie: gdyby tak każdemu dziadowi... W tej samej chwili serdeczny żal i tępa rozpacz: — czemu ten człowiek nie zabija, lecz jęczy, czemu nie lży, lecz błaga?
Uczucie ciężkie i nieruchome poruszyło się w piersiach i popłynęło, popłynęło palącemi strugami. W ślad za niem samowładne słowa:
— O, miasto, miasto! Gdybyż była w człowieku moc, żeby mógł przycisnąć do piersi ciebie, o miasto! Gdybyż można było odkupić wszystek nieszczęśliwy świat... Odkupić świat z rąk łotrów, z posiadania plugawych tyraniąt, z władzy oszustów, bogaczów, panów, — z opieki najgorszych i najpodlejszych, — biernych widzów, obojętnych, jedzących w spokoju i pijących w weselu... Jakże tu żyć, chodząc w sukniach pięknych, co osłaniają ciało aż do ziemi, — pomiędzy łachmany żebraków? Jakże można dawać jałmużnę, brud ręki swej, na pożywienie bratu — bliźniemu?
Łzy z najgłębszej krynicy serca przemknęły się między zwartemi powieki, niepostrzeżenie. Chwila głębokiej skruchy, męki strasznej i groźnej. Serce w piersiach ukrzyżowane, w niemocy swej gwoździami przebite. Wytryska zeń i szybuje żądza ofiary.
W górze nad głową wszędzieobecny, roztoczony firmament. Słowo olbrzymie, miłościwe, kojące, słowo drogocenne! Ogarnia sobą męczarnię. Jak nowy powiew wietrzyka przefruwa znowu ta sama, dawna, cudna i głupia myśl — pokuszenie: doskonałość duszy, czystość serca — jest to także egoizm. Jakże tu iść w swej czystości wśród grzechów straszliwych świata? Chrześcijanin powinien przecie zbawić ludzkość, gdyż inaczej...
Myśl ulotna przefrunęła, dziwnie szemrząc, jakoby wiatr w gałęziach brzóz. Lecz za nią nadciąga inna, myśl cofająca się w tył, myśl ślepa i zamknięta w sobie, patrząca w ziarno rzeczy i nieubłagana. Jakoby owoc przedziwnej wiadomości, któryby stoczył się we Wszystko, czem kiedykolwiek był — w zawiązek, w kwiat, aż do samego początku:
— Bądźcie pozdrowieni upadli, grzesznicy obarczeni przez zbrodnie! Pan z wami, zbrodniarze. Niechaj się dusze wasze uciszą. Niech sen zejdzie na wasze powieki. Wytchnijcie w spokoju, zbójcy i mordercy, wyrzuceni z rodu ludzkiego.
Ewa minęła szereg ulic pół-bezwiednie, nie pozwalając uczuciu swemu obniżyć się i zmaleć. Niosła je w sobie z ostrożną czujnością, podobnie, jak pierwsi chrześcijanie nosić musieli na przeciągu korytarzy podziemnych, w głębi nocy kaganki gliniane, u których końca płonął nikły knotek, zanurzony w oliwie. Na poły wiedząc o tem, gdzie jest, weszła w bramę, oddała grzeczniejszy, niż zwykle, ukłon stróżowi Ambrożemu. Uroczo zdrowymi, prześlicznymi kroki, melodyjnie pewnem stąpaniem dzikiej kozy po skałach, przebyła asfaltowy chodniczek, przeciskający się wpoprzek dziedzińca między prastarym brukiem.
Wiatr gwałtowny zawiał z za drzwi obłupanych ze starej, wiecznie rozwartej i, niestety, wiecznie cuchnącej »chorej« sieni. Chłodnem tchnieniem ogarnął nogi aż do kolan, wcisnął się pod suknie... Zaśmiała się wbrew woli, wewnętrznie i ustami, ujrzawszy swe śliczne, kochane, połyskliwe buciki na wysokich obcasach i zakrzyknęła na bezczelny wiatr bez wydania głosu: — ach, ty!...
Skończył się chodniczek ową dziurą, wyłupaną przed laty, wyrwą, którą noga zna tak dobrze, jak wnętrze rozkoszne miłego bucika, — biedną, starą znajomą »kawerną«. Jeszcze w niej tai się jędza kałuża, ostatni ślad nocy wichrowych. Ewa rzuciła okiem w okna mieszkania, na brudne szyby, nie myte od jesieni, na zeschłe ślady szarug, deszczów, kurzów, na futryny obłupione z pokostu i kitu, i wkroczyła, wzdychając, na schody. Ciężko jej było iść po tych schodach poprzecznej oficyny. Były paskudne, jak życie oficynowe: brudne, lepkie od zbłoconych nóg, z wyślizganą poręczą od niezliczonych rąk, które jej dotykały w biegu, w pośpiechu ubogiego życia.
Szła, marząc, czy modląc się pragnieniami, żeby to wyprowadzić stąd rodziców, żeby to coś takiego przedsięwziąć, aby mogli wyjść wszyscy z tych miejsc, dokądś na lepsze...
Ciche, nieznane w codziennem życiu westchnienia spływały, na wargach przeistaczając się w szept, lecący w górę. Wiedziała, że nic uczynić nie może, nic poradzić, nic zmienić, ale, wiedząc o tem, oddawała się konieczności szeptania, które z jej piersi ulatało, jak oddech. Nie wiedzieć kiedy stanęła przede drzwiami. Mimo woli oparła się o odrzwia ramieniem i, trzymając już rękę na guziku dzwonka, śniła przez chwilę. Tak przykro było wracać do domu z powietrza, które już nasiąkło zapachem fiołków i drgało wiosennym gwarem... Jeszcze miała w oczach te smużki i kępki maleńkiej a połyskliwej trawy, co się koło żelaznych sztachet i ogrodzeń chyłkiem czaiły. Teraz oczy jej leżały bezwładnie na drzwiach zamkniętych, uczernionych i wyświechtanych w pobliżu klamki, — na biletach wizytowych szanownych lokatorów. Czytała z ohydą stokroć znajome litery: — Jan Faustyn Cygler — a pod tem napis głupkowaty, nie wiedzieć czemu olbrzymiemi literami: »dzwonić trzy razy!« Obok niemniej srogimi kulfonami wylitografowane nazwisko — Stanisław Czapowski — Stud. Med. Dalej »dzwonić dwa razy«. Na górze ordynarnym i zaiste chamskim drukiem: — Adolf Horst — Filozof — »Nie dzwonić ani razu«. Najniżej, to posępne miejsce bielsze, puste — i znaki po świeżo oderwanym bilecie, cztery czarne zagłębienia po pluskiewkach. Ewa zatrzymała wzrok na białej plamie. Czoło jej zmarszczyło się, twarz przybrała wyraz bolesny.
— Kto też najmie ten pokój? Boże, Boże! tyle czasu pokój stoi pustką!
Była to jednak obłudna, a przynajmniej na pół świadoma troskliwość. Ewa usiłowała nią zatrzeć (w interesie czystości duszy) obrazy i myśli, które ją tłumem obiegły, skoro tylko rzuciła okiem na napis — »Adolf Horst — Filozof — Nie dzwonić ani razu«.
Jak żywa stanęła jej teraz w pamięci cała spowiedź przed godziną odbyta, wszystkie towarzyszące jej okoliczności, uczucia, wzruszenia, stany bierne, a nawet ruchy i bezwiedne spojrzenia oczu. Jeszcze czuła ścierpnięcie poniżej kolana od długotrwałego ucisku kości przez ostry gzems schodka, kiedy, przyklęknąwszy niewygodnie, przetrwała w jednej pozie całą spowiedź. Jeszcze czuła na twarzy swej spoczywający wzrok kapłana i oddech jego ust. Teraz ogarnęło ją przedziwne lenistwo ciała i ducha. Wszystka tajemnica i potęga spełnionego aktu spowiedzi była jakoby brzemię złożone z ramion. Nie zeszło jeszcze z głowy, nie osunęło się z myśli. Przeciwnie — minęła już rozkosz biernego poczucia, że święty obowiązek został wypełniony, wrażenie radości, że już jest po wszystkiem, które niosło ją było, niby mroczny a miły obłok przez ulice miasta i zasłaniało przed oczyma ziemię. W chwili, gdy stała pode drzwiami domu, wracało, włamywało się do duszy i oblegało zmysły dotykalne, leniwe uczucie życia. Ewa nacisnęła dzwonek i usłyszała wkrótce znajomy tupot nóg służącej. Skoro się drzwi otwarły, wsunęła się cicho i, pochwyciwszy za rękaw kucharkę, szeptała jej do ucha ze zmarszczonemi brwiami:
— Leośka, nie masz do mnie o nic żalu? Nie gniewasz się na mnie? O nic, gadajże!
Tamta wytrzeszczyła idyotycznie oczy, zachichotała, — aż nagle poczęła z przejęciem szeptać:
— Była panienka u księdza Jutkiewicza?
— Byłam. Przebaczasz mi wszystko?
— No, przecież! Cóż znowu, nie mam przebaczyć...
— Ale słuchaj, z serca!
— No! A do Stołu Pańskiego panienka przystąpiła?
— Nie, jutro.
— Czemu?
— Bo już było za późno.
— Widzicie! Jakże to cały dzień i całą noc bez grzechu. Panienko, chodźmy stąd! Uciekajmy!
— Dlaczego?
— No, dymajmy — i tyle!
— Powiedz że prosto!
— Nie powiem.
— Kiedy to z tobą zawsze! Chcesz, widać, żebym się w takim dniu rozzłościła.
— A to niech sobie panienka wie! Nie moja wina jeśli panienka...
— Cóż takiego?
— A to, że znowu u Horsta ta sama dziewka, ta, co to malowana na gniado...
Obiedwie na te słowa pierzchnęły z korytarza w takim popłochu, jakby w nie z pistoletu strzelono z za węgła, — jedna prosto, we drzwi kuchenne, druga na prawo.
Wbiegłszy do pokoju, który był w całem mieszkaniu jedynem schronieniem rodziny, Ewa przypadła na łóżko za parawanem. Skuliła się tam natychmiast i co tchu zabrała się do pracy duchowej, zupełnie jakby się wszystka, z głową nakryła wielkim całunem kościelnym. Siedziała z rękoma obwisłemi, z głową pochyloną na piersi, z oczyma zamkniętemi. Zrazu modliła się cicho, wymawiając boleśnie i z trudem prawdziwym wyrazy: »Panie Boże mój! Jakże ja nędzna odważę się przystąpić do Ciebie, którego tyle razy obraziłam? Panie! nie jestem godna, abyś wszedł do przybytku serca mojego! Jezu, pomnóż pokorę moją...« W miarę jak wielekroć wymawiała te słowa, szerzyła się w niej jak gdyby jasność owego kaganka, z którym w sobie szła przez ulice miasta. Poczęły wynikać w duszy pożądane obszary, rozwierać się i przeistaczać ni to w okolice nieznane o poranku, okryte jeszcze mgłą...
Było dobrze iść wśród tego świata duszy, iść dokąd oczy poniosą. Było dobrze i lekko, obrawszy którykolwiek kierunek, wędrować z rozstajnych dróg, na których teraz stała. Zaszemrały nad głową słowa — tchnienia, słowa — poszumy, jakoby szelest liści od wiecznych, w jakowejś ciemnej alei...
Mocne postanowienie poprawy!
— Jakże to zrobić? — zadała sobie natarczywe pytanie. — Jak to zrobić doskonale, mocno, na zawsze? Żeby módz wiecznie spać na trawie, zwanej »Baranek Czysty«? Żeby mieć boskie prawo zawsze stać przy Krzyżu duchem przez rozmyślanie, a rzeczywiście przez Komunię Świętą?
Przymknęła powieki, zacisnęła ręce, nabrała pełne piersi mocnego tchu... Idzie przed się znowu dalej w wiośniany kraj, potężnymi kroki. Poprzysięga sobie w duszy, samej sobie rozkazuje, co i jak teraz będzie czyniła. Wszystko, co w chwili tej postanawia, okazuje się do wykonania łatwe, rysuje się, jako mądre i tak proste, tak naturalne i celowe, jak, naprzykład, kształt drzwi, budowa domu, pomysł i wykonanie szafy. Czemuż człowiek nie ma być tem, czem być chce? Dlaczegóż nie być czystą, dlaczego nie być dziewicą nie tylko ciałem, lecz i duszą? Azaliż lepiej jest być czemś brudnem, niż czystem? Czyż kwiat może być brudny, oblany pomyjami? Czyż nie jest to rzecz prosta a najmądrzejsza, że kwiat jest czysty? Bóg go stworzył po to, żeby był czysty. W duszy, w pamięci, w uchu brzmią teraz słowa kapłana... Świętego Pawła słowo do Koryntyan: »Wszystko mi wolno, ale nie wszystko pożyteczno...« A dalej przykład, wyjęty ze świętego Franciszka Salezego o drzewie migdałowem, którego owoce przemieniają się z gorzkich na słodkie zapomocą wypuszczenia z pnia złych soków. Ewa zapytuje samej siebie, czemuby nie miała wznieść się do tej poprawy i stanąć w cnocie czystości obok oblubienicy z Pieśni nad pieśniami, obok tej, co w palcach swych przecedza myrrę, płyn broniący od zepsucia, — tej, co ma oczy przepasane przepaską złotą na znak czystej mowy, co ma oczy, jak gołębica?... Ogarniają rozkosz tego obrazu, porywa wyniosłość pragnienia, zdejmuje wola mocna, odurzenie przecudne, żeby się wznieść ku dobru wysokiemu. Wyplenić ze siebie obmierzłe upodobania do kokieteryi, wytrącić z duszy ową rozkosz niewymowną do szelestu jedwabiu, do piękności sukien, które owiewają ciało różowością jutrzenki, albo lazurem wiosennego nieba, — do połysku pantofelków lakierowanych, — dreszczowy czar, zwiastujący (zawsze, zawsze!) nadejście studenta (a nawet tego gałgana Horsta!). Nigdy już, przenigdy (przysięga to sobie!) nie pójdzie, niby to przypadkiem, a w gruncie rzeczy ze świadomym zamiarem ujrzenia Czapowskiego ( — przysięga to sobie!), gdy on wchodzi... Nigdy już nie zaszeleści jedwabną halką, jak wówczas, kiedy to stanął na schodach i zwrócił na nią wielkie, marzące oczy... Głupiec jeden, kabotyn, oślak! Co on sobie mógł wtedy myśleć! Po pierwsze — won! — pantofle. Od jutrzejszego dnia trzewiki, klapy, błotochody, ciapostępy — trzewiki do skończenia świata! Po drugie — halka. Won!
Zatkała uszy, żeby nie słyszeć jedwabnego szelestu przecudnej ulubienicy ze ślubnej niegdyś sukni matczynej, zachwytu swego i radości. Zamrużyła oczy, żeby nie widzieć żółtego połysku przepięknych bucików wysmukłych, obcisłych, na wysokich korkach. Ileż to razy wycałowała je oczyma, wypieściła myślą, gdy jeszcze stały na wystawie za wielką szybą, na lustrzanej tafli. Straciła na nie wiele, wiele nocy, przepisując akta biurowe do rana. Teraz — won, won, won!
— Won! — powtórzyła raz jeszcze.
Myśli po tym rozkazie pierzchły na wszystkie strony! Jakiś tylko szum w uszach, szelest wyrazów... Wymawia się won, a pisze się Vaughan. — Księżniczka... Księżniczka Vaughan! Prześliczne, błękitne oczy, sploty włosów, głowa lekko pochylona na prawe ramię,
Na głowie kapelusik z czarnej materyi, jedwabnie lśniącej, rodzaj spłaszczonego cylinderka, z szerokiem rondem i rozszerzeniem w kierunku dna. Kapelusz otoczony ponsową woalką nieopisanie pięknego koloru. Obnażona szyja i błękitny paltocik z bufiastymi rękawami. Ach, ty śliczna, ty przecudowna, ty śmieszna! Gdyby tak teraz wyjść w tym paltociku, w tym kapeluszu, z tą woalką! Z tą bajeczną woalką! Księżniczka Vaughan...
Widywała ją tylekroć na wspaniałej miniaturze w mieszkaniu lichwiarki Barnawskiej! Zawsze posyłała jej uśmiech, jak przyjaciółce, jak siostrzyczce. Gdzież ona żyła, kiedy, co robiła? Niema jej nigdzie na ziemi, niema nigdzie! Umarła przed setką, a może przed setkami lat... Ona umarła, — ten uśmiech umarł, te oczy, ten promień słońca zagasł! Ta bliska sercu, ta przyjaciółka, ta droga — to złudzenie! Ach, gdybyż to z nią wszcząć rozmowę, posłyszeć pieszczotliwe słowa z tych czarodziejskich ust, które milczą dyskretnie tyle już lat, które unikają wyznania prawdy i uśmiechają się wiecznie ponad głowami tylu ludzkich pokoleń! Gdyby ją spotkać choć we śnie...
— Księżniczko, — szłybyśmy razem w Aleje, — ja i ty! — Tożby to wytrzeszczali trzeszcze, gapili się, szeptali o nas... O mnie i o tobie... O którejby szeptali, że piękniejsza. Powiedz, powiedz prawdę, księżniczko?
Spostrzegła się, o czem myśli... Spuściła oczy na książkę francuską, która Bóg wie skąd i kiedy zabłąkała się między rupiecie domowe, na Choix des monuments primitifs de l’Eglise — i na ów rozdział z pisma świętego Cypryana, który częstokroć musiała czytać z polecenia matki: De la conduite prescrite aux vièrges. — »Gdy wspaniale uczesane i przystrojone zjawiacie się wśród ludzi, ściągacie na się oczy i westchnienia młodzieży, gdy zapalacie w sercach ogień miłości — cóż z tego, że nie giniecie same, skoro gubicie bliźnich, dla których niebezpieczniejszemi jesteście, niż żelazo i trucizna«. —
— Ech, »żelazo i trucizna« — to znowu przesada! — pomyślała (ze wzruszeniem ramion i zlekka wywieszając język), prędzej, niż była w stanie zoryentować się, jaki grzech popełnia.
Schyliła się tedy jeszcze bardziej i, zatopiwszy się wszystka w medytacyi, marzyła po polsku, czytając wiersze francuskie kazania: »Jeżeli pozostaniesz czystą i dziewicą, — jesteś równą aniołom Boga. Usiłuj zachować całość dziewictwa twego i skończyć z wytrwałością, coś z męstwem zaczęła. Nie ubiegaj się za ubiorami ciała, lecz za cnotą duszy. Zatapiaj się w Bogu i w niebiosach, a wzniósłszy już oczy tak wysoko, nie zniżaj się ku ziemi«...
— O, Boże mój!... — wzdychała z radością, wzdychała weselnie nad tymi cudnymi wierszami. Zrozumiała ich pachnący, jakoby lotny i rozkwitły sens i unosiła się oczyma ku niebu. To też z najwyższą przykrością posłyszała jednokrotny dźwięk dzwonka.
Tupot nóg Leośki. Za chwilę wsunął się do pokoju ojciec. Był po wiosennemu wyświeżony w letniem paletku, które liczyło już sobie dziewiątą czy dziesiątą wiosnę i zdołało przybrać odcień zielonkawo-rudy. Niemniej wiosennym kolorem uderzały wąsy podkręcone, zrana uczernione na szwarc szatański, a obecnie nabierające od promieni słonecznych barwy świeżo skoszonego, aczkolwiek już nieco podeschłego sianka. Stary pan miał w dziurce klapy paltota wetknięty pięciogroszowy bukiecik fiołkowy, na prawicy rękawiczkę z palcami wielokrotnie ześcibianymi czarną nicią. W lewej ręce niósł pieszczotliwie sławną swoją laseczkę, pamiątkowy dar imieninowy od »grona« przyjaciół, z rączką notorycznie posrebrzaną, w kształcie zgiętej nogi końskiej, z monogramem stosownym i datą. Pan Pobratyński nucił, wbiegając do pokoju. Zmrużone jego oczy przeszukały kąty pokoju, ucho uchwyciło dźwięki dolatujące z kuchni.
Gdy intelekt przyszedł do samowiedzy, że »żoneczka« nie jest w lokalu obecną, znużone ciało radośnie spoczęło w szerokim fotelu, obok szafy, obwieszonym arcydziełami szydełkowej roboty. Pan Pobratyński dumał tam chwilę, nie zdejmując kapelusza, naprzeciwko okrągłego stołu, skazanego na dźwiganie serwety i wiecznie krzywej, »ozdobnej« lampy, którą ze swej strony ozdabiał, oczywiście, abażur ze strzyżonej bibułki. Gdy stopy pięknego starca, obute w kamaszki wylękłe z obwisłemi melodyjnie gumami spoczęły na dywaniku ze strzyżonych kawałków, głowa jego pochyliła się w stronę Ewy. Blade, wypełzłe, odbarwione oczy, oczy przylaszczki spoczęły na jej twarzy. Figlarny uśmiech wykwitł na wargach.
— Jakże też tam z rozgrzeszeniem? Czy aby?...
Ewa wstała ze swego miejsca i podeszła do ojca. Nie podnosząc oczu, pocałowała go w wyświechtaną rękawiczkę. Stary pan potarł się o nią ramieniem, potem połą surduta. Przechylił głowę i usiłował zajrzeć w oczy. Oczy te były spuszczone... Za chwilę jednak uśmiech taki sam, jak u ojca, uśmiech radosny, ni to figlarny, ni to smutny, uśmiech ladaco i nie wiedzieć co, ukazał się na jej ustach. Spojrzała w wypłókane oczy. Zaśmieli się oboje wraz, jednako. Przypadli do siebie na chwilę: głowa do głowy, usta do ust, oczy do oczu. Staremu z pod powiek wylazły jakoweś quasi-łzy i wnet się skryły. Z piersi jęknęło jakoweś westchnienie — i przepadło.
— Dałabyś staremu ojcu troszeczkę tej świętości, skąpico jedna!... — szeptał cicho, patrząc z bezbrzeżną czułością na jej włosy jasne — jasne, kołysząc ją na sobie, jakby była sześcioletnią smerdą, którą huśtał na nodze...
— A to niech tatko sam sobie pójdzie do spowiedzi... — powiedziała kokieteryjnie, wodząc wargami po jego czole, między oczami, po policzkach.
— Ja... tego... Owszem, dziecko, ja pójdę. W tych dniach się nawet ma foi wybierałem.
— Ech!...
— Ale no! Jak honor kocham! Ja ci to mówię...
— Jak honor kocham, ale do cukierni...
— Cicho bądź, jędzo! To postępki ojca będziesz sądziła — he? Takie to mocne postanowienie poprawy życia?
— Gdzie ja tam sądzę!...
— Widzisz, Ewuś, ja już jestem stary, grzeszny człowiek. W starym człowieku, uważasz, to się tyle nazbiera grzechów, paskudztw, wiadomości... Cóż tam zresztą — ja! Grzeszny człowiek... Jabym tylko chciał, żeby na mnie nikt uwagi nie zwracał. Nic nie wymagam, to też niech i ode mnie nic nie żądają. Ja na uboczu... Dzisiaj już tego, co było... dawniej — gdzie! Inna rzecz z tobą... ma foi... inna. Powiem ci pod słowem honoru, że niema lepszej rzeczy, jak czystość serca i to, wiesz, mocne postanowienie. Tak i tak — no i basta. Jak się było w Liceum świętej Anny... miły Boże.
Oczy starego pana rozweseliły się, zaszły mgłą. Schylił się ku córce i, nie patrząc na nią, szeptał do ucha:
— Bądź, dziecko, zawsze niewinna, czysta, wiesz ma foi... Tak, jak dzisiaj... Ty za mnie i za siebie, za mamę, za nas wszystkich bądź czysta. Pan Bóg... Jak się ty za mnie pomodlisz, to napewno, napewno... i posada... i to wszystko, to wszystko...
— Ale żeby tatko przestał chodzić... »ma foi«... do tej knajpy, toby tatko był jeszcze bardziej kochańszy... — wzdychała przed nim.
— Co — co?
— Żeby tatko przestał zadawać się z tym Horstem, ulegać mu, nie dać wyciągać się z domu po obiedzie. Prędzejby się i posada trafiła, bo Pan Bóg wszechmogący...
— E — pleciesz koszały opały! — mruknął z wyraźną niechęcią. — Co ma wspólnego chodzenie do cukierni — z posadą! Gdzie Rzym, gdzie Krym! A jeszcze Horst! Cóż mi Horst? Także... Ja, zrozum to, ja muszę bywać między ludźmi!
— I co może być za przyjemność... — szeptała zapamiętale, nie słuchając tego, co mówił... — Brudno tam, obmierzle, zakopcone. Umyślnie przecie chodziłam.
— A ty poco?
— Te ciasteczka i te, żal się Boże, cukry, poprostu śmierdzą. A przecie to dzień w dzień. Przecie to kosztuje! Jakże tu mama nie ma narzekać przed ludźmi?...
— Więc i ty żałujesz mi tej jednej małej, czarnej... — mówił rozdzierającym wyrzutem, patrząc w przestrzeń.
— Jednej małej — czarnej z pasztecikiem i jeszcze z czemś... I jeszcze z drugiem czemś, a czasami... A ileż to godzin traci się na wysiadywanie! Przytem te piękne rozmowy z Horstem.
— Właśnie tego nie rozumiesz tak samo, jak matka! Właśnie tego! Może być, nie przeczę, wysiadywanie bezczynne i bezcelowe, a może też być wysiadywanie, czynność, akcya, działanie! Tak, moje dziecko!
Złośliwy uśmiech wydobywał się na jej wargi, to też go powstrzymywała. Rzekła jeszcze:
— Jednakże wszyscy ludzie z pozycyą źle o tem mówią. Niedawno Rokicki przychodzi i prosto w nos mówi mamie: — Cóż pan dziadzia dobrodziej oczywiście w knajpeczce z Horścikiem... Już mama nawet mówiła, że wołałaby go nie stołować, żeby tylko tatki nie wyciągał. Bo jakże mama to wszystko może wytrzymać? Nie ma na to nerwów... Szarpie się, żyły ze siebie wyciąga...
— O, już są i te »żyły«... Naucz się tylko jeszcze tego ulubionego zwrotu mamy: — wbij zęby w ścianę! — to już przynajmniej będzie cały garnitur. Żyły i zęby! — Gdzie się co takiego dzieje? Nic, tylko przesady, tragedye, opery, hiperbole!
— A tatko znowu tak sobie powie — hiperbole i koniec. A my ani bielizny, ani ubrania. — Wszystko idzie na Barnawską. Żyjemy byle czem... Przecie tak wiecznie być nie może. Musi tatko także pomyśleć! Właśnie i dziś... ksiądz spowiednik...
— Tylko mi aby rzeczy ze spowiedzi nie rozkładaj! Wiesz chyba o tem, że tajemnica spowiedzi... Masz, chwalić Boga, dwadzieścia lat, jak oblał...
— Ja, tatusiu, nie ze spowiedzi, tylko, że wszyscy... Coraz nam gorzej, coraz gorzej... Mama jakaś rozdrażniona, rozstrojona, niespokojna... A tatko jak gdyby nigdy nic, jakby wszystko szło jaknajlepiej na świecie... Ludzie widzą... roznoszą plotki po świecie. A zresztą jest to niewątpliwie prawo Boże...
— No, już ty mię aby nie ucz, co mam robić na świecie! Matka was ponauczała tych na mnie gadań. Sama gada, Aniela gada, teraz nareszcie i ty... Ale ostatecznie, co wolno matce, tego tobie nie wolno — rozumiesz?
Ściągnął dramatycznym ruchem rękawiczkę i, wykonawszy szereg ruchów istotnie wytwornych, przesiadł się pod okno, tyłem do córki.
Stało tam, tak zwane, biurko, grat poobłupywany, ze starą politurą, przywalony mnóstwem cacek najrozmaitszego pochodzenia. Kiedy Ewa wróciła ze smutkiem na brzeżek swego łóżka, stary pan (ze zmarszczoną groźnie brwią) wydobył z kieszeni kluczyk, otwarł i wysunął szufladę i zagłębił się w pożółkłe papiery. Jedne z nich rozwijał z gazet, inne pobieżnie przeglądał, inne wreszcie starannie czytał. Ewa miała oczy spuszczone na książkę, ale myśli jej, wbrew woli, uporczywie zaglądały z za ramion ojca w owe papiery. — Wiedziała przecie aż nadto dobrze, że pod pozorem przepatrywania starych próśb o posady, świadectw, zawsze »chlubnych«, listów polecających i bilecików odczepnych, ojciec wydobywa na światło dzienne i, korzystając z nieobecności żony, odczytuje dawne listy miłosne od rozmaitych dam swego serca. Kopie się w skarbach swych. Wzdycha.
Rok rocznie przecież około Wielkiejnocy to czyni.
Gdy słońce przygrzeje, gdy fiołki zapachną w zatęchłych ulicach Warszawy, oddaje się sekretnej pasji przeczytywania zżółkłych listów. Ewa z matką czytały je również, dobrawszy się do szufladki za pomocą pewnego kluczyka, a cała rodzina miała na określenie tej czynności wyrobioną nazwę.
Mówiono, że tatko przewietrza swe miłostki i przesypuje je naftaliną.
Oczy jej mimowoli znowu poszły ku ojcu. — Patrzała na prześliczny profil tej twarzy, widziała niezrównane piękno rysunku subtelnego nosa, doskonałego istotnie kształtu brody, zarysu oka, ucha, owalu głowy. Serce poczęło bić z żalu.
To prześliczne, białe czoło tak doskonale lekkomyślne, to czoło »pańskie« poryły już, ośmieliły się poryć wzdłuż tyloletnie myśli o posadzie. — Dookoła najcudniejszych męskich oczu, oczu, nad któremi, zdawało się, starość nie będzie miała siły wykonać swej władzy, utworzyła się trwożliwa sieć zmarszczek. Białe, wypieszczone ręce, ze szlifowanymi paznogciami, ręce bezsilne i bezwładne, pośpiesznie mięły, przerzucały stare papiery. Ewa poczuła, że, zagłębiając się w myśli o ojcu, popadnie w grzech, że już się grzechowi oddaje, płacząc nad jego dolą. Bo gorzko bolała nad tem, że ojciec cierpi, patrząc na zżółkłe listy, na minione miłostki, na zaszłe już słońce swego życia... Westchnęła, patrząc mimo wiedzy na natarczywą wszędzie obecność grzechu, na jego niezwalczoną władzę.
Zrozumiała, że nie powinna teraz pozostawać w jednym pokoju z ojcem. Wstała tedy i na palcach wyszła. Było jej lekko, grzesznie, ale lekko na myśl, ze wyświadczy mu usługę, gdy będzie mógł bez świadków i bezkarnie czytać swe »dokumenty«, wzdychać nad nimi bez kontroli i upuszczać w martwe papiery martwe łzy.
Zamykając drzwi bez szelestu, z uśmiechem anielskim widziała, że nie odwrócił głowy. Westchnęła bez możności powzięcia myśli, że grzech już spełniony... Miała zamiar pójść do kuchni i tam między szafą i zlewem, w kącie, odprawiać dalszy ciąg medytacyi, ale oto przypomniała sobie o wolnym chwilowo pokoju i, uradowana niewymownie tem odkryciem, weszła tam natychmiast.
Pokój ów od kilku tygodni stał już pustką. Jak trzy inne był wynajmowany przez rozmaitych »kawalerów« i nosił na sobie ślady kawalerskiego żywota, tapety na ścianach były tak poobdzierane, pełne dziur, z których sypało się suche wapno, usiane istnemi ranami od gwoździ, bretnali i haków, wbijanych w miejscach najmniej prawdopodobnych — jakby w obrębie tych czterech ścian toczyły się jakieś zapasy na drągi, maczugi, dzidy i włócznie. Dookoła drzwiczek pieca kafle były spękane, przepalone i czarne. Rura blaszana, uchodząca z wierzchołka jego w ścianę, okryta była kurzem i popiołem, a całą okolicę swego istnienia powlekła sadzą. Sprzęty, jak łóżko, szafka, potworne obrazki, służące jakoby do »ozdoby« lokalu — wszystko, na co padły oczy, było sponiewierane, poniekąd udręczone, jak rzecz cudza, a przecie należąca do tego, kto za jej chwilowe posiadanie płaci, — więc wyzyskana i wzięta niejako za gardło. Stolik, którego najszczerzej sosnową prostoduszność suto i wielekroć powlekła politura domowego rozprowadzania, znowu miał na wierzchu swym pobojowisko, pełne dziur, bolesnych oparzelisk od węgli samowarowych, od szybko nastawianych maszynek i istne rany wystygłe od żrących jodyn, terpentyn, spirytusów, oraz kawalerskich soli i kwasów. Podłoga była nie dość, że wydeptana, ale wprost powygryzana gwoździami obcasów. W rogu, gdzie zanudzała swym widokiem ohydna »umywalka« blaszana z drzwiczkami, wiszącemi na jednym haku, było najbardziej sponiewierane miejsce pokoju.
Ewa, wszedłszy tam, doświadczyła uczucia ohydy. Nie, nie będzie w stanie modlić się w tem miejscu! Pokój ten był czemś publicznem, zużytem i, jako właśnie rzecz publiczna, jakby oplutem i spapranem. Wszelaki brud życia zdawał się cuchnąć ze ścian, kurzyć się z podłogi, kątów, szpar, sprzętów... Wśród tego wrażenia, potykając się o myśl, co robić teraz, stojąc bezradnie z przymkniętemi powiekami, Ewa znienacka ujrzała prawdę: toż to jest obraz mojego życia przed spowiedzią!
W tejże chwili nawiedziła ją łaska skruchy i łaska głębokiego żalu. Powtóre, a z równą siłą, jak w chwili szeptania drżącemi wargami w ślad za głuchym łoskotem serca słów spowiedzi powszechnej, popadła w rozczulenie ducha. Powtóre stała się duszą grzeszną i drżącą ze wstydu pod nawałem ciężkiego aktu. Ciało, jak przy konfesyonale, osunęło się na ziemię. Kolana uderzyły o podłogę, głowa bezwładnie oparła się o plugawą ścianę.
Z warg gorzkich i suchych padały słowa surowe, niezbłagane, pełne najoczywistszej prawdy: »Ja grzeszna spowiadam się Panu Bogu Wszechmogącemu«...
Owładnęły nią ataki, głuche impulsy i dreszcze rozbudzonego sumienia. W drżeniu ciała, w trwodze i prostracyi szukała pociemku w głębinach duszy — Czy wszystko, czy wszystko?... Wyraźnie, niemal olśniewające wspomnienie nasunęło tamtą chwilę: zgubiony w drodze do domu zarys twarzy spowiednika, brzmienie jego szeptu, szczególny sens każdego wyrazu i osobliwą, męską niejako barwę i bryłowatość słów. Pamiętała coraz żywiej tę chwilę, kiedy ujrzała tuż za grubą i kanciastą kratką błysk szychu stuły i jakąś fioletową jej półbarwę; dolną część ucha, nieco rdzawego policzka z sinością świeżo ogolonych włosów... Pamiętała początkowo oschłość głosu, zapytań martwych, jakby urzędniczych. Powtórnie przeżyła wrażenie przejmującego popłochu, sromu bezgranicznego, iście kobiecej niedoli, ową chęć ucieczki chyba pod posadzkę, kiedy kapłan zwrócił się ku niej twarzą, zatopił oczy w jej oczach, długo nie spuszczał wzroku z twarzy i słuchał. — Przyszło ku niej dobrotliwe wspomnienie zmiany jego głosu, przeobrażenie się suchej indagacyi w natchniony i bolesny obrządek dobrowolnych zwierzeń, do gruntu, do samego dnia, w tajemniczy sakrament, pełen potęgi ściskającej serce.
Gdy już była wyznała grzechy i bezmiernie zmęczona, bezsilna i jakby mieczem ścięta, blada i odrętwiała uczepiła się kurczowo palcami gzemsu konfesyonałowego, — a on wtedy zaczął mówić...
O, słodka, cicha mowo! Nauko mądra i pokorna! Ewa czuła jeszcze na policzku gorący oddech i martwe, pełne mgły spojrzenie oczu. Słyszała w sobie zaklęcia i prośby, krzyki ducha tego młodego sługi ołtarza, żeby została niewinną i żeby pokochała cnotę. Mówił jej wtedy za świętym Cypryanem, że dziewice są to kwiaty wonne Kościoła, że są to arcytwory piękności, ozdoby naszej ludzkiej natury, dzieło jej doskonałe i niepodlegające zepsuciu, obraz Boga, w którym wizerunek swój ma świętość naszego Zbawcy... Mówił jej wtedy słowy aniołów z Apokalipsy, śpiewających tę pieśń nową, że dziewice są istotami »kupionemi z ludzi«, gdyż one »naśladują Baranka, gdziekolwiek idzie, a w ustach ich niemasz zdrady«.
Mówił jej słowy świętego Pawła z listu do Koryntyan, że ten, co nie pojął małżonki stara się o rzeczy Pańskie i pełen jest pragnienia, żeby się Bogu podobać. Ten zaś, kto pojmie żonę, stara się o rzeczy świata i pełen jest pragnienia, jakoby się żonie podobał. »Która nie poszła zamąż« — mówił — »stara się o rzeczy Pańskie, aby była święta ciałem i duchem«. Wspomniała sobie teraz wyraźnie, jak, bezpośrednio zwracając się do niej samej, kapłan począł omawiać grzechy, niby brzemię wstrętnych rupieci, złożone u jego stóp.
Słowa jego były prawie nieśmiałe, określenia delikatne i nad wszelki wyraz dyskretne. Zdawało się, że to lekarz doskonały świadomymi palcami dotyka środka ogniłej rany. A jednak nie zapomniał o żadnym grzechu. Pamiętał każdy z nich z wszelkimi szczegółami. Widać było, że odrazu pojął całkowite życie, wszystkie sprawy domowe. Nadto stało się rzeczą oczywistą, że nie tylko przewidział wszystko, co mogło się stać w danej chwili, w danych warunkach, ale odczuł uczucia, wątpliwości, pokusy... Mówił śmiało o piękności cielesnej, nie jako człowiek i młody mężczyzna, lecz jako mędrzec daleki, który widzi i rozważa zjawisko, bada i roztrząsa wszystko bez wyjątku, bo nawet swój stosunek do tej piękności.
— Jesteś piękna, — szeptał w natchnieniu, — jak kwiat lilii, jak gałąź bzu, albo jak młoda róża. Bóg miłosierny dał tobie jednej jedynej to, czego odmówił tysiącom niewiast: piękność niezmierną. Któż pojmie, dlaczego tak uczynił? Byłaby to rzecz straszliwa, sprawa przerażająca i haniebna, gdybyś sponiewierała ten dar niebieski, gdybyś go uczyniła swoją własnością. Byłoby to dzieło potworne, jak złupienie świątyni, jak sprofanowanie kielicha. »Ciało twoje jest kościołem Ducha Świętego, który w nas jest, którego mamy od Boga, a nie jesteśmy sami swoi«. Płomienne Wersety listu do Koryntyan tak mówią. Pomyśl, — szeptał, — wszakże niczem nie przyczyniłaś się do piękności swego oblicza. Stało się ono pięknem pomimo nawet twej wiedzy. Utwórzże w sobie duszę anielską, co w twojej jest już mocy, i stań się taką piękną, jak jesteś piękna cieleśnie, ażebyś była i duchem podobną do aniołów. Nie prowadź nigdy rozmów lekkomyślnych, bo »złe rozmowy psują dobre obyczaje«, — mówi święty Paweł. Zamykaj oczy przed widokiem grzechu...
— A co jest grzech? — spytała.
— Grzechem jest zły czyn człowieka.
— A który czyn jest zły, jak poznać?
— Czyn ten musi być przedewszystkiem dobrowolny. Wola ludzka ma podwójne zastrzeżenie: — jedno bliskie, to jest rozum ludzki, drugie dalsze, prawo przedwieczne, czyli rozum Boga. Grzech tedy jest obrazą Boga. — W grzechu nędzne stworzenie podnosi rękę na Boga. Przyczynę grzechu stanowi rozum i wola. Dalszą, wewnętrzną przyczynę stanowi wyobraźnia i pożądliwość. Święty Tomasz, oprócz pożądliwości, wylicza jeszcze niewiadomość i złość. Ale przyczyną zewnętrzną, stojącą poza człowiekiem, może być tylko inny człowiek, albo szatan. Czytamy w piśmie, że »Bóg zatwardza i zaślepia grzeszników«... Co to znaczy? Znaczy to, że Bóg nie daje łaski człowiekowi grzesznemu. Święty Tomasz z Akwinu w dziele swem Questiones disputatae, w rozdziale o źródle grzechu mówi: »Na pytanie, czy Bóg może być źródłem grzechu, odpowiedź jest, że tak«... Szymon Magnus, manichejczycy, Luter, Kalwin, Cwingliusz, Beza i inni kacerze, za przyczynę i rzeczywistego sprawcę grzechu uważali Boga. Ale Sobór Trydencki stwierdził, że jeśliby kto powiedział, że nie jest człowiek w możności drogi swoje złemi uczynić, lecz tak złe czyny, jak i dobre Bóg wykonywa... niech będzie wyklęty. Wszystkie przyczyny, pobudzające do grzechu, można zawrzeć w jednym wyrazie — pokusa. Szatan, nie mogąc wywierać wpływu bezpośrednio na wolę człowieka, zaciemnia jego rozum, działa na wyobraźnię, podnieca żądzę. — Więc złą jest wszelka pokusa. Nie czytaj nigdy książek, utworzonych dla szerzenia grzechu, nie oglądaj rysunków i malowideł ohydnych, a główna rzecz, nie myśl nigdy o rzeczach, które są urocze na zewnątrz, ale wewnątrz plugawe. W nich to mieszczą się pokusy szatana. A teraz co do ludzi... Wszak prawda, że gdy idziesz ulicą, zwracają się na ciebie setki spojrzeń ludzi młodych — nieprawdaż?
— Tak jest... — wyszeptała była wówczas.
— Wszak prawda, że gdy mijasz orszak młodzieży płci męskiej, doświadczasz uczucia nieokiełznanej wesołości, idziesz jakgdyby przez aleję, pełną światła, róż i zapachu? Wszak prawda, że spojrzenia osób zupełnie ci nieznanych, budzą w tobie jakąś niespokojną, nie mieszczącą się w ciele rozkosz, której nazwać nawet nie sposób? Otóż — niechże te spojrzenia nie budzą w tobie radości. Od tego zacznij. Z chwilą, kiedy zwyciężysz nędzną dumę z tego tytułu, żeś piękna, i niską radość, że uliczni panowie obrzucają cię zuchwałemi oczami, a zaczepiają uśmiechem, wejdziesz na drogę poprawy, bo na drogę zdeptania pokus, — a z niej na stromą ścieżeczkę doskonałości. Na tej ścieżeczce znajdziesz stan łaski. Przyjdzie czas, że nie będziesz się pyszniła przed samą sobą nie tylko z tego powodu, żeś piękna, ale nawet z tego, żeś czysta duszą. Wówczas nie trzeba będzie zadawać pytania — co jest grzech i jak grzech poznać, bo zbliżysz się do stanu prostoty samej w sobie, która nie dopuszcza do siebie brudu, a tak idąc, dojdziesz do źródełka świętej pokory, do tego, co wielki apostoł Paweł nazywa »miłością i duchem cichości«.
Wtedy to ośmieliła się spytać:
— A czy taki stan — »miłość i duch cichości« nie jest egoizmem? Kapłan zadziwił się i spytał po chwili milczenia: — jakże to miłość może być egoizmem? Nie umiała oczywiście wyjaśnić... Jąkając się, bełkocąc sylaby poczęła coś pleść o tem, że stan własnej cichości ducha wobec męczarni i huraganu żądz, jakie znosi ten, naprzykład, co zamordował człowieka, albo ten, co ukradł, ucieka, kryje się, truchleje — jest egoizmem, gdyż jest niejako używaniem bogactwa, spokojem bogacza w obliczu ogromu nędzy tych, co nie mają, czemby płaczące dzieci nakarmić. Kapłan zwrócił na nią spojrzenie. Widziała niegasnący uśmiech na jego wargach. Wreszcie ciche, wzniosłe słowa:
— Wyucz się modlitw własnych, ukochanych, słów potęg i symbolów, które, jak miecz, rozcinają pokusy. Wzdychaj cicho, z uporem, z męstwem, z niezłomną wytrwałością. Stan łaski nie będzie ci odjęty. Gdy w tej chwili uczynisz mocne postanowienie poprawy...
Teraz właśnie nasunęła się przed oczy ducha istna radość: mocne postanowienie poprawy! Za chwilę wołała na siebie:
— Nie, nie, siostrzyczko! Nie mocne postanowienie poprawy, lecz poprawa sama!
Złożyła swój Panthéon littéraire na skancerowanym stoliku i chyłkiem pobiegła do kuchni. Tam, słowa nie mówiąc Leośce, rozrobiła z mąki i wody talerz lepkiego klajstru, zabrała ze sobą ścierki mokre, szczotki, butelkę z lakierem czarnym i drugą z farbą białą, nadto różne niezbędne zamszowe skórki, puszkę z zaprawą do podłóg, kredę i t. d. Obładowana tem wszystkiem wróciła do pokoju, opuszczonego przed chwilą. Zamknęła na klucz drzwi, zrzuciła z ramion stanik i zabrała się do pracy. Szybko popodklejała wiszące i odstające strzępy tapetów skrawkami, doskonale utrafiając w deseń, z istnym artyzmem pozalepiała wybite dziury. Oczyściła piec, a czarne szpary między kaflami zaciągnęła »śnieżystą« masą gipsowo-kredową. Wytarła potworną rurę pieca — i wówczas dopiero zabrała się do podłogi. Starła ją mokremi ścierkami i w miejscach najbardziej zdrapanych pomalowała farbą. To samo uczyniła z parapetem okna. Wówczas przyszedł czas i na stolik. Pracowicie a z bajeczną wprawą nalewała na zamszową skórkę resztki zeschłego w butli lakieru i, trąc niemi silnie powierzchnię, nie tylko zniweczyła ślady oparzeń, ale nadto obdarzyła stoliczysko »wyrazem« zupełnej (no, względnie!) nowości. Radość biła na duszę jej, kiedy stół z potwora, ze wstrętnego grzesznika przeistaczał się w cudo wdzięku. Śmiał się do niej swą lustrzaną, czarną powierzchnią ten stół z krzywemi nogami, zaiste jak twarz człowieka, któremu grzechy jego odpuszczono.
Gdy tak szybko, chwytając oddech i wyrzucając ramiona, z zaciśniętymi zębami tarła ów stolik, włosy rozpuściły się i burza ich spadła na obnażone ramiona. Prześliczne, królewskiej piękności ręce ustały od pracy. Do głowy krew uderzyła. Oczy zasłoniła mgła strudzenia. Ewa bez sił upadła, a później położyła się na wznak na żelaznych prętach pustego łóżka, niby na ruszcie piekielnym. Objęła oczyma pokój — i cała przemieniła się w uśmiech. Toż to już nie obmierzły »pokój pojedynczy przy familii z samowarem i usługą« — toż to jest cela świętej Teresy.
Jeszcze tylko widoku nieba!
Wstała leniwie i mocnym ruchem naścieżaj otwarła okno. Za chwilę leżała znowu na prętach żelaznego łoża, rżnących ciało, jak włosiennica. Jednym ruchem ręki ujęła wszystkie włosy i położyła je sobie, jak poduszkę pod głowę.
Przyszło jej na myśl to słowo: — włosiennica... Włosiennica!
Ach, spróbować! Zacząć! W tajemnicy przed wszystkimi. Mama spostrzeże... No, mamę można przypuścić do sekretu. A więcej nikt... Tatkę by można, ale to papla... Jeszczeby wygadał Horstowi... Do czego też dojść można, ujarzmiwszy włosiennicą ciało... Źródełko świętej pokory... Wówczas to — boska radości! — miała przez chwileczkę w powiekach widzenie niejakie postaci. Twarz biała, oczy zagasłe, kwef śnieżysty... Podszepnęła sobie samej wśród tumultu myśli, wśród rozruchu uczuć: święta Tereso, pójdę za tobą... Ty-żeś to, ty? Święta Katarzyno, co koło swojej męki i miecz katowski, symbole swego męczeństwa, niesiesz — ty-żeś to, ty? Pójdę za tobą... Niepokalaną duszę Nieśmiertelnemu Oblubieńcowi zachowam... Wdzieję włosiennicę i będę się biczowała codzień wieczorem.
Znikło widzenie.
Miała przed oczyma niebo. Teraz je dopiero spostrzegła i zawołała na nie z głębin otchłani duszy:
O, niebo!
Wiosenne, kwietniowe, rozkwitłe, przedwielkanocne obłoki płynęły i powiewały w głębokości niebieskiej. Jedne były śniade, w głębiach swych kłębów stalowosine, lub bure, ale obrzeżone pozłocistą białością, zrodzoną ze szczerego słońca, — inne fiołkowe i miłościwe dla oczu, jak bukiety, jak smugi fiołków. Za obłokami taił się tęgi błękit, jakoby przecudny bóg młodości z łukiem naciągniętym przez niezłomne jego ramię i z czujną chybką, pierzastą na cięciwie strzałą.
Obłoki, obłoki...
Widziały się, jakoby burza ciągnąca, jakoby przednie cugi i tabory gromów, jakoby sztandary i zwiastuny czyhających za skałami piorunów, piętrzyły się chyżo białemi masami, niby wierzchoły Alpów, a były jeno przeczystą pogodą. Tam i sam przemykał się wśród nich mars ciemnosiny, podobien do tarczy stalowej i, roztrącając rozkoszną słabość, a cichą dobroć siostrzaną, ukazywał za sobą okienko nieba wiecznego. Oto z głębin wznosiły się kłębami śnieżno-białe mocarstwa moce panowania, księstwa... Płynęły za ramę okna i ginęły. Ginęły tamże jakoweś wojny trojańskie, punickie, wędrówki narodów, pochody krzyżowe, zmagania się plemion trzydziestoletnie, rewolucye pełne zgrozy, krzyku i krwi... Rozwierały się wybrzeża skalne, które otaczają błękitny ocean bez początku i końca... Niosły się same obłoczki rozwiane, siewne i powłóczyste, nic o sobie i swej piękności nie wiedzące, a których istnienie było po to, żeby dać świadectwo piękności — i zginąć. Ciągnęły się wzajem ku sobie i ginęły jedne w drugich, podobnie, jak miłosne spojrzenia.
Chmurki te, chyżo lecące w niebiosach, ściskały serce widokiem swoim. Złotemi nićmi, co w oczach stają się wraz poniekąd białością i błękitem, oplatały duszę. Z najodleglejszych głębin wypłynął obłoczek biały, jak poranny śnieg, — w oczach rozszerzył się, rozpostarł białe skrzydła... Usta Ewy z radością, bojaźnią i czcią wyszeptały:
— Serafin...
Wszystka istność duchowa podała się ku niemu, a ciało zawisło niejako w powietrzu. Zaostrzył się zmysł słuchu i powonienia. Zmysł widzenia i zdolność pojmowania wzrosły bez granic. Możnaby wówczas zaiste rozumieć skomlenie i ryk zwierząt, słuchać dziejów ich cierpień, wiedzieć, co wyśpiewują ptaki, pojmować, co między sobą szepcą szelesty sitowia nad głębinami wód. Możnaby ogarniać jestestwem swojem dzieje wewnętrzne skał i tragedye głębiny ziemskiej, możnaby podsłuchać czemu płaczą i jak warkocze brzóz nad wybojami dróg, zdeptanych przez bose nogi i przez kopyta smaganych koni... Jasne obłoki poczęły rymować się w dźwięki przecudne, jak wiersze, wyjęte z głębin, z pokładów mowy pospolitej, z języka narodu, jęły przepływać w melodye, których piękność i najwyższa doskonałość powinnaby zostać na wieki, podobnie, jak zostaje dyament, urodzony w grubych pokładach czarnego węgla ziemi. W duszy zabrzmiał śpiew jednogłośny duszy przeistoczonej w anioła, a może i śpiew tronów, cherubinów, serafinów, aniołów i archaniołów, rozlegający się pod niebem, płynący po rosach obłoków, po niwach, siołach i miastach na rozległości ziemskiej, — hymn węglem żarzącym w sercu pisany:
— Jakże szczęśliwy jest człowiek, który zwyciężył grzech i wytrącił go z serca! Jakże szczęśliwy jest, płynąc w kompanii obłoków!
Płynie ku Bogu swojemu, śpiesząc się coprędzej, a bez odpoczynku, żeby w jego drzwi zakołatać. Jakże szczęśliwy jest człowiek, idąc na klęczkach po schodach niebieskich, na obraz chłopów, ciągnących do cudownego w Częstochowie obrazu! Jakże szczęśliwy jest człowiek, kiedy Pana może przyjąć w ciało swoje niewinne i nosić go pod sercem czystem!
Otom się stała, Panie, aniołem Twoim, i w obłok odziana leżę w niebiesiech. Ręce mam splecione na sercu głośno bijącem, a w ciele czuję rozkosz bytowania. Nic nie wiem i jestem ciemna. Łaska Twoja, wiosenne światło — na duszy mej. Woń fiołkowa — dziecięctwo moje — znów ze mną. Jedno szczęście kołacące serca mojego pod dłońmi słyszę. Spalę się, jako kadzidło, a jako dym błękitny kadzenia z ręki anioła wstąpię przed Twe oblicze. Oczy zatapiam w Twój błękit bez granic, a ustami całuję siostry me chmury — serafiny, chmury — anioły...
Zobacz mię, Panie, grzeszną i dźwignij mię z prochu ziemskiego. Pokropisz mię hyzopem i będę czystą, obmyjesz mię — i nad śniegi bielszą się stanę. Będę, jak obłok powiewny, bielsza od śniegu, Twoich Przebitych nóg rany czerwone przewijać sobą. Stanę się gładkim i wonnym płateczkiem róży rumianej, co Pod słońcem wiosny ogorzał, — na rany Twoich rąk Przypadnę niepostrzeżona.
Z tych marzeń, jakoby z twardego snu wyrwał ją nowy głos dzwonka. Ocknęła się z trudem, z przykrością. Poznała niezwłocznie, że to dzwoni obca ręka. Tak nie mógł dawać znać o sobie nikt z lokatorów i nikt z domowych. Niechętnie wdziała na siebie suknię, związała prędko włosy, zabrała rozrzucone naczynia, narzędzia i farby. Pomknęła do kuchni. Kuchnia była pusta: Leośka gdzieś wyszła. Ewa zajrzała do pokoju mieszkalnego. Tam siedział nad papierami stary pan. Nie wiedział o niczem. W takich chwilach nie wolno mu było przeszkadzać, gdyż był, jak poeta w chwili natchnienia.
Ewa z pośpiechem przyczesała i przywiodła do porządku włosy, suknię, stanik, szybko umyła twarz i ręce, a gdy dzwonek powtórnie i ze zdwojoną natarczywością się ozwał, pobiegła drzwi otworzyć. Za progiem stał jegomość, mniej więcej trzydziestoletni, porządnie ubrany. Uchylił kapelusza z zapytaniem:
— Czy to tutaj pokój do wynajęcia?
Ewa usunęła się ode drzwi i wpuściła go do korytarza, a następnie do pokoju. Pod nieobecność służącej i matki, które korzystały z niedzieli, musiała przedstawić zalety i wyłuszczyć cenę lokalu.
Młody pan z pewną mrukliwą niechęcią rozglądał się po kątach, kilkakroć w nieznośny sposób badał rurę od pieca, rewidował oczyma rokokowe przegięcia prętów i nóg żelaznego łoża. Zdawało się, że nic z tego, że nie wynajmie. Ewa, nie patrząc już na niego, czekała za progiem. Jeszcze raz spytał o cenę, o samowar, służącą, zajrzał tu i tam, a wreszcie oświadczył, że zajmuje ten pokój i zaraz zniesie tu swoje rzeczy. Wydobył pugilares i zapłacił odrazu 15 rubli za miesiąc. Ewa z radością trzymała w ręce trzy papierki i mimowoli, bez słów, modliła się dziękczynnie. Nigdy bardziej te pieniądze nie były w domu potrzebne, nigdy bardziej w porę nie zjawiła się taka suma. Zaiste!... Pan Bóg chyba posłał tego człowieka... Przez chwileczkę wspominała sobie pracę przedgodzinną w tym pokoju — fizyczną i duchową — i, niewiedzieć czemu — z najgłębszej, »anielskiej« głębokości serca spojrzała przejrzystemi do dna oczyma, z dołu w górę, uśmiechnęła się do przybyłego lokatora. Wyrazy drżały na jej wargach... Gdybyż on wiedział, jak dalece ludzie są braćmi i dziećmi jednego Ojca! Gdybyż on wiedział, kto go tu posłał!...
Ale, o dziwo! wtedy dopiero ujrzała tego pana. Bokiem do niej zwrócony, od niechcenia, z pod powiek i ukosa patrzał na nią. Spostrzegła jego czoło białe, prześliczne i w mig nazwała je za poetą »upojonem myślami«. Zauważyła jego prosty nos, lekki, ciemny zarost, usta wykrojone delikatnie i nazwała go w myśli »jakiś taki swój człowieczyna«. Ale nie było to trafne, boć widziała, jaki to arogant i pyszałek. Wyszedł z pomrukiem, że każe tu natychmiast znieść z dorożki rzeczy. Mówił, jak do służącej, gdy stała W korytarzu... Uśmiech jej poszedł za nim, gdy się już drzwi zamknęły.
— Gdy mama przyjdzie, — ileż to naraz szczęśliwych nowin! — Liczyła: — Rozgrzeszenie, pokój wynajęty, 15 rubli gotówką — i cóż to jeszcze?... Coś jeszcze takiego... Najważniejsze to, że wynajął nie studencina, nie »obibok«, nie »byle jaki Warszawiak«, lecz ten pan. Kto też to może być?... Tak... Zamelduje się, to pewna, ale żeby wiedzieć...
Wróciła do pokoju i usiadła w swoim kąciku, nic ojcu nie mówiąc o tem, co zaszło. On przez ramię, ze zwykłą flegmą i wielkopańskością zapytał:
— Kto to przychodził, dziecino?
Odpowiedziała niezdecydowanie, że to tam... lokator... Tymczasem nasłuchiwała cicho, pełna wzruszenia, podrażnienia, jakby rozłaskotania duszy. Pragnęła, żeby matka przyszła jaknajprędzej i żeby sama wprowadziła sobie owego mruka. Tymczasem dzwonek uderzył znowu. Pobiegła. Wszedł »ten pan« ze stróżem i posłańcem, dźwigającymi jego rzeczy. Były nieliczne i niebogate: kosz, wyszarzany tłomoczek podróżny, lekka jakaś kołdra w paskach, skórzana poduszka. Wstydliwie i nie tak już wyniośle lokator umieścił swe rzeczy w pokoju, zapłacił tragarzy. Ewa czuła się w obowiązku zawiadomić go, że niektóre miejsca w pokoju są świeżo pomalowane olejną farbą, białą, — tam znowu żółtą. Weszła tedy w otwarte drzwi i wskazała parapet, podłogę... Czuła przy tem, że wszystka jest w ogniach. Zrobiło jej się nad wyraz przykro i wstyd.
Przytrafiło jej się to, co zawsze, gdy była prezentowana, — to jest, że nic nie widziała, traciła zdolność widzenia rzeczy. Miała o to głuchą pretensyę do tego jegomości i do siebie. To, że przed chwilą była tu bez stanika, tylko w koszuli, zdawało się być wiadome temu panu, widoczne dla jego oczu, utrwalone niejako w kliszy fotograficznej.
Zarazem przemknęło, jak obłoczek, wspomnienie anielskich marzeń w tem miejscu, gdzie teraz leżą jego obce, męskie rzeczy... Senny smutek... Smutek, wiosenny cień... Jakowaś postać żalu, czy, z niewiadomej przyczyny, wyrzutu sumienia...
Nowy lokator kilkakroć ukłonił się chłodno, a bez wdzięku. W tłoku swych wrażeń usłyszała jego głos:
— Dziękuje pani... Zresztą... To drobnostka. Będę uważał. Pozwoli pani, że się jej przedstawię: Łukasz Niepołomski.
Obojętnie przyjęła do wiadomości to imię i nazwisko.
Słyszała jego głos, jakby z pewnej oddali. — Odpowiedziała strzępkami wyrazów — »bardzo mi przyjemnie « — i pośpiesznie wymknęła się z pokoju.
Uniosła ze sobą obraz jego twarzy i znieruchomiały wizerunek spojrzenia. Spojrzenie było uważne, badawcze, zdumione i zastygłe.
Była nareszcie znowu w swym kącie, za parawanikiem. Ujęła książkę religijną, rozwarła ją w dawnem miejscu, i z oczyma wbitemi w stronicę, zastygła w sobie, usnęła duchem. Był to już drugi dnia tego sen Jej duszy. Poznała go po szczęściu, które rozsiewał, ściągała w siebie szczęście, jak stęsknione płuca wciągają radosne powietrze wiosennego poranka. Odkrył się przed nią obręb samego dobra. Nagle i niespodziewanie się rozwarł, niby dolina błogosławiona w skalistych górach.
Błądziły tam powiewy bezinteresownych trwóg, jęki duszy o coś jej obcego, troski o kruchą i słabą nad wszelki wyraz koronę kwiatu, widną z za krat w Pańskim, w królewskim ogrodzie. Jedno nieszczęsne potrącenie może zabić na wieki wieków bezcenny kwiat. Czyje? Jakie? Skąd przyjdzie? Przesuwały się na obraz mgiełek wiosennych w parowach gór życzenia, zwrócone w nieistnienie, objawiały się ruchy pragnień, dążące w stronę niewiadomą, rosły w tajemnicy przed wolą i wiedzą, aż do ogromu potężnych sił i stawały się jak wybuchowe miny uczuć dusznych, których piersi nie były w stanie objąć i zmieścić w sobie.
Z burzy tej wysunęła się nagle dobroć powszechna i łaska wszechobejmująca. Ona się stała krwią i mózgiem, ona ruchem cielesnym i życiem duszy, uśmiechem ust, wzrokiem i słuchem.
Gdybyż to uczucie trwać mogło wiecznie!
Gdybyż w tym stanie łaski żyć i umierać!
Ale ono nie trwa. Coś wewnątrz niego, w samym nim stało się nagle. Stało się niewątpliwie, a znikąd, jak staje się w próżni ton muzyczny.
Rozdzielił, rozciął stan łaski na dwie połowice (jak ton rozcina ciszę), a one się jedna od drugiej posłusznie rozeszły. Wynikła w duszy i poczęła drżeć — tęsknota. Za czemś zupełnie nieznanem, za groźnem, za cudnem, za straszliwem a tak blizkiem, jak blizką jest własna dusza, własne bicie serca, własny oddech. Coś objawiało się w głębokościach duszy i stanęło przed nią. Serce kołace przed Tajemnicą. Oczy szukają w mroku. Drży ciało.
A gdy jeszcze oczy szukają i ciało drży, — już smutek idzie przez duszę. Sam jeden idzie straszliwy i mądry. Wszystko przejrzał, nad wszystkiem dumał.
Przeszedł, przeszedł, wlokąc za sobą czarny swój cień.
Załamał suche, koślawe ręce... Dość ma: obaczył kres...
Serce się wznosi, czoło się dźwiga ku niebu. Oczy i usta pragną. Usta szeptają błagalną modlitwę o jedną jeszcze poprzednią chwilę:
Wróć się, wróć się, chwilo łaski...






Łukasz Niepołomski stał we framudze otwartego okna i obojętnie patrzał na zaułek podwórzowy. Obecność w tej nieznanej izbie, czy obecność w tem miejscu Ewy sprawiła, że ruchy jego zleniwiały, wola gdzieś zginęła i rozproszyły się myśli. Popadł w stan jakby wycofania się z życia swego i chwilowego powrotu do stanów półświadomych dzieciństwa. Widziało mu się, że jeszcze słucha głosu złotowłosej panienki, że jeszcze wobec niej składa ukłon, a jednocześnie, gdy trwał ów stan siły wrażenia, niosła go złuda do miejsc dawno i zupełnie zapomnianych, do wsi, we wczesnej młodości opuszczonej, na zawsze. Miał w całej duszy, w oczach, w głowie, w uszach dwoistą świadomość, dwoiste niejako wrażenie. Ta żywa, piękna dziewczyna wywarła nań urok, jakgdyby (osobliwa rzecz!) nurtu głębokiej, czarnej bujnej wody w rzece rodzinnej. Tam! Wytrysła w duszy jakby kopia przedziwna, jedyna w świecie oryginału, niepodobna doń, a przecie taka sama co do siły i rodzaju. Wodę tę, ślizkimi zwojami, skręty, kłęby pędzącą, przebijało ongi poranne słońce. Nad nurtem jej bujały ważki błękitne. Widać było jej dno tajemnicze, niedostępne dla nogi, złote od piasku, czarno-zielone od ruchomych porostów. Niegdyś, w czasie była chwila, gdy stał nad tą wodą szczęśliwy i kochał ją bez granic, wszechsiłą młodego jestestwa niewiedzieć za co i nie wiedząc o tem, czego doświadcza.
Stała się ta chwila i na wieki, nieznana duszy, zginęła w przeszłości. Teraz odnalazła ją jakowaś władza, jak zgubioną uryańską perłę i, zwolna pracując, przemieniła w silną a oczywistą ideę. Panienka, co przed chwilą z tego pokoju odeszła, była jakoby tamta woda.
Taka sama. Wiecznie żywa, bezmiernie bujna, jasna, przeźroczysta. Ani jeden jej ruch nie był w stanie spoczynku. Wszystko w niej było stawaniem się i żywotem. I była w sposób niepojęty, tajemniczo pociągająca, jak tamta rzeczna woda rodzinnej wsi.
Wspomniał, a raczej ujrzał powtóre, jak słońce zanurzyło się przelotnie w jej włosach, niby w żywiole swym rodzimym, niby w samem sobie — i jęknął cicho. Poczuł w sobie dziwne wzniesienie, jakgdyby on, rzeka i ta dziewczyna — to było jedno i to samo.
Starał się otrząsnąć z tego dziwactwa i odegnać je logicznym wywodem.
— Wskutek wytężonego rozwoju pojęć rozumowych, — rozmyślał, — zaciera się zdolność odtwarzania sobie wypadków z życia minionego z taką samą intensywnością czucia, jaka im towarzyszyła.
Są momenty, utrwalone w nieświadomem myśleniu, które mają cechę czegoś, od naszej zdolności czucia i myślenia odmiennego, jakowychś wprost poza nami bytujących stanów. Związek między nimi a nami jest luźny nad wyraz, a często żaden. Patrząc tak w odległość, doświadczamy wrażenia, że człowiek składa się z szeregu postaci, które częstokroć nie mają pomiędzy sobą nic wspólnego. Przemiana materyi sprowadza ten skutek, że ciało odbudowuje się z nowych wciąż pierwiastków, z tego samego wprawdzie materyału, ale w nowych, wciąż nowych warunkach i formach bytowania. I do duszy wdzierają się pierwiastki nowe. Dawne giną. Człowiek jest, jak owa rzeka dzieciństwa. Jak tam wciąż nowe wody płyną w tem samem łożysku, tak samo w nim nieustannie nowe, rzec można, duchy przepływają w granicach tego samego ciała.Rzeka jest wciąż tą samą rzeką, lecz któż odnajdzie wody upłynione? Gdzie je odszukać? I jakże odnaleźć dokładne sformułowanie samego siebie?
Istotnie w plastycznej formie możnaby je przedstawić chyba tylko, jako szereg istot duchowych o najrozmaitszych obliczach. A im bardziej i wyżej człowiek Wznosi się na szczeblach rozwoju, tem głębsze w nim zapewne zachodzić muszą różnice.
Z takiego pojmowania wieloosobowości jaźni wynika nowy świat odpowiedzialności... W tak zwanym zbrodniarzu, któż wie? karzemy może dawno pogrzebionego człowieka grzechu, może strącamy z tarpejskiej skały świętego, który z tamtym ma tylko wspólne imię i nazwisko...
Niepołomski uśmiechnął się z szyderstwem...
Przez całe życie dążył do tego, żeby poznawać, badać, zgłębiać. Wszystko, co jest pod utwierdzeniem, przekłuwać, przebijać, sondować, jako przedmiot iglicą badania, zestawiać i wnioskować. Nie miało być w nim i poza nim nic, czegoby nie znał, nie ujął pincetem nie rozciął skalpelem, nie rozdzielił mikrotomem i nie określił za pomocą sylogizmu. A oto przyszło wspomnienie chwili niewiedzy, momentu ciemności, który jednak był jakimś światem tajemnic, a którego niepodobna było niczem ująć, rozłożyć na czynniki pierwsze.
Jedno, z odległych skutków wnosząc, można było o naturze tamtej chwili nadmienić, że tkwi w niej jakiś splot, węzeł sił duszy elementarnych i niewiadomych, z którego na całe życie starczyć może uczuć wszelkiego rodzaju, czyli woli.
Byłaż to radość czy rozpacz, cnota czy podłość?
Zadumał się, zagłębił i ujrzał przed sobą oczy o barwie gencyany górskiej i owej wody w rodzinnej wsi, oczy zaklęte, oczy wszechświat ducha, oczy najmądrzejsze i nieśmiertelne...
Usiadł na prętach żelaznego łóżka i, wodząc wzrokiem po nowo najętej izbie, posłyszał nagle z za ściany najrubaszniejszy śmiech męski i ochrypły, obmierzły chichot kobiecy. Drgnął cały i obudził się do rzeczywistości. Po chwili, chcąc rozpoznać, kto tak pięknie się bawi, wysunął głowę na korytarz. Głośny śmiech wychodził z za drzwi, ozdobionych napisem: Adolf Horst, Filozof.






Około godziny piątej tego samego dnia pan Pobratyński drzemał wśród połamanych sprężyn starej kanapy, jak zwykle o tej porze. Pani Pobratyńska pruła jakieś zatłuszczone barchany.
Ewa zajęta była reperacyą domowej bielizny.
Na drewnianym stołku, tyłem do okna siedział lokator, Adolf Horst. Był to przystojny mężczyzna nieokreślonego wieku (od lat 30 do 50), z twarzą najzupełniej zadowoloną i bystremi oczyma. Był dosyć zażywny, nie do tego jednak stopnia, żeby go można zaliczyć do grubasów.
Twarz miał starannie wygoloną z pozostawieniem podskubanego wąsika, włosy strzyżone przy samiutkiej skórze, co niweczyło niemal bez śladu zarysy zbyt już rozległych kątów łysiny. Ubrany był w całem znaczeniu tego wyrazu porządnie i wykwintnie, aczkolwiek suknie jego były dosyć wytarte i powypychane na łokciach. Tuż u nóg lokatora Horsta leżał śliczny taks, długi lśniący, nie spuszczając oka ani na sekundę z oblicza swego pana. Pan Pobratyński ocknął się już i poziewał.
Dało się słyszeć lekkie stukanie we drzwi. — Brudne barchany, zwinięte jednym zamachem w potężny kłąb, znikły pod kołdrą. Lokal zlekka zatrząsł się w posadach od podskoków matki rodu, zdążającej do kuchni dla ukrycia negliżyków poobiednich.
Pan Pobratyński przybrał pozę wykwintnie-niedbałą, jedno z arcydzieł swego ducha. Ewa otwarła drzwi.
— Państwo przebaczą... — mówił Niepołomski, wchodząc do pokoju, — pragnę złożyć rządcy domu moje legitymacye. Stróż mię objaśnił, że szanowny ojciec pani właśnie prowadzi meldunki w tym domu...
— Tak jest. Proszę pana... — rzekła, usuwając się ode drzwi.
Gość wszedł do cubiculum familii (niedostatecznie przewietrzanego).
Stary pan z dystynkcyą i pewną odmianką wdzięczności przyjął wręczone mu dowody legitymacyjne. Wyszukał okulary, nałożył je na nos i dopiero ministeryalnym gestem przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki, jak wanna nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa. Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku zapytania.
Pan Pobratyński zwolna wydłubywał z szuflady papiery, karty meldunkowe, przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.
— Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? — rzekł, pochylając głowę z uśmiechem poniekąd współczującym.
— Tak, z Wilczej.
— Tu ciszej, choć i to środek miasta... — dodał z ojcowską dobrotliwością.
— Kto lubi ciszę...
— A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.
— Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tem nigdy, co wolę: gwar, czy ciszę.
— To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii... — mówił stary pan, badając jednocześnie z poza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.
Gość nic nie mówił.
W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo trumnę.
— Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko, jak należy? — pytał jeszcze pan domu.
— Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej, żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołam.
— I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specyalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych... — dodał życzliwie Horst.
— Złote zasady! — wyrzekł pan Pobratyński.
— Nie wiem, czy to są jakie zasady, — mruknął Niepołomski do siebie.
— Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? — zapytał, a raczej stwierdził, patrząc w papiery, rządca domu.
Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda, Jak potrącenie pięścią:
— Tak. Jestem żonaty.
Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem Wesołości, zakaszlał. Ewa przyjęła do wiadomości słowa, wyrzeczone przez Niepołomskiego, w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś pięścią uderzył w głowę.
Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblało ją od stóp do głów.
— Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? — dopytywał się rządca ze słodyczą.
— Nie.
Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy, jak z surowego żelaza...
— Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu, albo, przypuszczam, o drugie łóżko... — wywodził pan Pobratyński, zdejmując wskutek emocyi okulary.
— Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja... mieszka gdzieindziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.
Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości, chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku — i stał się rzewnem pytaniem:
— Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?...
— Rozwód, — mówił w zadumie stary administrator, — twardy to orzech do zgryzienia, jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.
Sapristi! — dorzucił Horst.
— Tak jest, to twardy orzech, — rzekł gość. Uśmiechnął się przy tem dziwnie, połową twarzy. Jego suche, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.
— Znam się trochę na tem, — prawił pan Pobratyński, — bo to, szukając posady, człowiek ociera się o wszelkie sprawy tego padołu, a nadto miałem kuzyna, który był w sytuacyi właśnie, jak szanowny pan...
— A to pan poszukuje posady? — zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem, ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku...
— Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili... Pomimo nader licznych i najsolenniejszych przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcyi... Taka trudność, taki zastój, takie przepakowanie ludźmi!...
— Hm... A w jakiej dziedzinie pan poszukuje zajęcia?
Stary pan rozłożył ręce, podniósł brwi.
— Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z, byleby kawałek chleba...
Uśmiech, zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacyi, czy w grymas rozpaczy i pogardy... Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i hulaszcze.
— Ja tak oto pytam... Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie zagranicą dla studyów.
— Pan dobrodziej jeszcze studyuje?
— Uczymy się do śmierci!... — uśmiechnął się Niepołomski. — Zajmuję się kwestyami naukowemi.
— A gdzie mianowicie pan... studyuje, jeśli wolno zapytać? — rzekł grzecznie Horst.
— Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii...
— Tak... — mruknął rządca.
— Wracając do posady... proszę pana, jakież są pańskie... właściwie warunki, no, wymagania, kwalifikacye...
— Pracowałem po biurach, przy buchalteryi pracowałem i w technicznej branży: byłem w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcyach. Ale to... Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły wskazują. Młodzi nas biorą — oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź precz! Młody nam składa ofertę za niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za dziesięć złotych, — by byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymaj rodzinę... I niema rady!
— No, bo to i racya.
— Racya? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych ośm... nieskazitelnie! »Racya«! O, nie panie, nigdy panie!
— Widzi pan dobrodziej — to sprawa życiowa, nie etyczna. Niema co!
— Mówiłem... — dorzucił Horst, zamykając kwestyę.
— Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych, — ale co! dyabła czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstoję, jak zechcę...
— A, jak pan zechcesz... — zgodził się Horst.
— Stary! Ja, panie, folwark miałem, to, panie od wczesnego świtania, koń między nogi, służba, jak w zegarku!
— Krótko mówiąc, możeby mi pan zechciał przedstawić swe świadectwa. Mam tu kolegę, przyjaciela, młodego Krafta.
— Henryka? — zapytał Horst, patrząc szyderczo, zpodełba i tak przeszywającemi oczami, jakby miał zamiar Niepołomskiego natychmiast wyzwać.
— Nie, Wiktora.
— O, — mruknął tamten, — bratanek... Gruba ryba. Idealista, Wicek-socyalik. Znam tego kpa i wątpię...
— Panie dobrodzieju łaskawy... — z nabożeństwem, cicho mówił Pobratyński.
— Ten Wiktor Kraft skończył studya w Antwerpii, objął teraz schedę i zabiera się do wielkiego, celowego przemysłu na dużą stopę. Może dużo zrobić, bo głowa dobra i człowiek uczciwy. Uczyliśmy się razem, nawet robiliśmy niektóre rzeczy na spółkę. Właśnie wczoraj wieczorem spotkałem się z nim po dwu latach. Ma on dla mnie pewne zobowiązania. Możeby się udało wykołatać.
— Łaskawy panie!
— Kanalskie to jest plemię owe Krafty, ale co mi tam... owszem... — rzekł Horst.
— Zrobimy tak: ja napiszę do Wiktora Krafta list specyalny, a panu dam na rękę drugi polecający. Jest to bowiem zasada u tych panów, że tylko za dwoma listami...
— Łaskawy panie! — szeptał stary, dźwigając się ze swego miejsca ze złożonemi rękami. Nie było w nim nic z wykwintności wrodzonej, ani z elegancyi sztucznie nabytej. Stał obok krzesła, jak żebrak pode drzwiami. Obwisłe ręce, zdawało się, lada chwila wyciągną się z błaganiem, a kolana o podłogę uderzą.
Dobroczyńca spojrzał od niechcenia w stronę Ewy. Oczy jej były spuszczone na ręce, które splotły się na kolanach, usta ściśnięte, twarz trupio blada.
W owej chwili, bez uprzedzającego stukania, weszła do pokoju osobliwa dama. Była tak olbrzymia, że ledwie się zmieściła we drzwiach. Na głowie niosła Płaski, strupieszały kapelusz, rodzaj prowincyonalnego katafalka, otoczony ruinami ponurej woalki. Wchodząc do pokoju, zdjęła ów pseudo-kapelusz ruchem zgoła męskim. Ogromna jej twarz, długa, przerżnięta wzdłuż linią nosa, a wpoprzek głębokiemi zmarszczkami czoła, miała w sobie jakąś niezwykłą prostotę, doprowadzoną do najwyższej granicy. Możnaby ją było narysować kilkoma grubemi liniami. Twarz ta otoczona była włosami podciętymi »w czuprynkę« równo, a w taki sposób, jak to lubią czynić wiekowi a stateczni gospodarze w Lubelskiem. Włosy te, ściśle rozczesane na ciemieniu we dwie strony, gładko przylegały do skóry, zlepione (prawdopodobnie) pomadą. Luźny kaftan z taniego materyału obojętnej barwy i gładka spódnica okrywały wielkie ciało przybyłej.
— Ciocia! — zapiał radośnie Horst, nie ruszając się zresztą z miejsca. — Już wiem poco — oho! już wiem... A tu właśnie będzie posada — aha!
— Proszę cię uprzejmie, mości Horst, — stęknęła wielka osoba, zasiadając bez ceremonii na kanapie, — proszę cię, zamknij-no buzię.
— Pani pozwoli, że przedstawię... — mówił wykwintnie pan Pobratyński: — pan Niepołomski, nasz nowy lokator, pani Barnawska.
Dama dość niedbale skinęła Niepołomskiemu głową. Niezwłocznie zwróciła się do Horsta:
— Panie, te, panie! Masz zielone?
— A to co znowu! — żachnął się zapytany. — Słyszane rzeczy! Na wizycie?
— No, tylko bez tych tam wszelkich! Ty wiesz, mości Horst, że ja tego nie znoszę.
— Wstydź się, ciocia! Wiosna radosna nadchodzi, cała przyroda budzi się, że tak powiem, słoneczko, fiołki, a ciocia wiecznie swoje z tymi procentami. To nieładnie!
— Ty wiesz, panie Horst, że ze mną żartów niema. Pókim dobra, tom dobra...
— Ciocia jest zawsze dobra, ciocia jest nawet skądinąd...
— Ale jeśli mię tylko kto myśli zarwać, to z miejsca zadzieram ogona i rwę co pary w gnatach!
— Ładny landszaft!
— A osobliwie też z tobą, kotku angorski, ceremonii nie będę stroiła.
— No i jakież kuku myśli mi cioteczka zrobić? Możesz ciocia licytować moje efekta. Owszem! Oddaję ciepłą rączką wszystko, z wyjątkiem taksa i portretu miss Daisy.
— To tam już moja rzecz, co z tobą zrobię w razie potrzeby. Ja tylko mam zwyczaj ostrzegać.
— Żebym nawet tak chciał, jak nie chcę, to na szatana! nie mam fenia. Pan radca świadek!
— Jednak na Marcelin w małem, ale za to w doborowem towarzystwie toś miał w zeszły czwartek.
— Jużeś ciocia wyszpiclowała! Coto za organizacya! Możebyśmy jednak o tem przez wzgląd... na obecność... panny Ewy...
— Patrzajcież, jakiś ty moralny... »Przez wzgląd na obecność...« No, ja cię, Horst, ostrzegam po raz drugi.
— Nie słyszałem.
— Żebyś tylko nie żałował!
— Gdzie ja tam będę czego żałował! Złudzenie! Niemia takiej rzeczy na tym padole, którejbym żałował.
— Na nieszczęście ludzkie. Za te pieniądze, coś je przełajdaczył na świecie, możnaby zbudować szpital na sześćset łóżek dla rakowatych!
— No-no — to już ciotka dobrodziejka domy dla rakowatych będziesz budować i to z własnych oszczędności. A o moich oszczędnościach i ich zużytkowaniu proszę zachować milczenie, powtarzam, milczenie, bo to nie należy do rzeczy.
Pani Barnawska patrzyła na Horsta białemi oczyma bez wyrazu. On zapalił cygaretkę i, uśmiechając się łagodnie, mówił do Niepołomskiego:
— Muszę pana zawiadomić, dlaczego nasze dialogi są tak swoiste i barwne. Pani Barnawska, »ciocia«, jest dobrodziejką naszą, że tak powiem, kamieniczną, a nawet dzielnicową. Może i pan... Co do mnie, ilekroć uczuwam, czego Boże broń! brak gotówki, brnę do tej posępnej Canossy. Ciotczysko jest tylko z wierzchu tak kostropate, ale skądinąd... Filantropia ma w cioci fundament, skarpę... Zaobserwowałem również, że jeśli kto zdycha z głodu, skwierczy na patelni utrapień, łysieje wskutek poderwania kredytu, — ciocia zawsze takiego wyrwie z opresyi. Takie już serce. A trzeba pamiętać, że przyjaciel w potrzebie a friend in need is afriend indeed. Z tem sercem przyjaciółki w potrzebie ciocia przyszła na świat i z tem już wkrótce, (niestety!) umrze.
— Żebyś tylko, ty, Horst, pierwej się nie przejechał!
— O, ho-ho — jeszcze czego! Patrzcie-no państwo, na jaki się to ciotczysko koncept zmogło. Nie, matrono nasza! Już się u Świszczakowskiego suszą deseczki, trzyćwiercióweczki. Ja w tem! Mój to będzie akt wdzięczności, czysty gejzer tkliwości serca. Trumieneczka, jak pieścidełko, istna bombonierka. Gdyby nie ciocia i pan Pobratyński nie jednąbym gorzką chwilę przeżył w tych czasach stagnacyi i braku posad. A tak oto ciotczysko poczciwe przyjdzie, pocieszy, pogwarzy, zagra w zielone. Jeśli już nie można w żaden inny sposób, to z musu, z konieczności, łkając w głębi serca, wejdzie na pensyę biurową panny Ewy, namówi życzliwie, żeby wziąć do domu trzy »normy« z biura i pisać ceduły do białego ranka.
Boć praca uszlachetnia każde stworzenie w rodzaju ludzkim. Nic tak nie uszlachetnia, jak wyżej wzmiankowana praca.
— Panie Horst, panie Horst, — sykał pan Pobratyński niecierpliwie. — W moim domu... takie słowa...
— Przecie nic złego nie powiedziałem. Czy się ciocia obraża? Widzi pan przecie, jak życzliwem okiem patrzy na moje zadumane czoło.
Stara dama uśmiechnęła się pogardliwie i wyniośle.
Rzekła po chwili:
— Starasz się być dowcipnym, co nie jest rzecz łatwa, a boisz się mojego spojrzenia.
— Ja? Chyba nie, ciociu. Nigdy się jeszcze w życiu nie bałem. Skądżeby teraz?...
— A bo teraz starzejesz się, dobrodzieju, łysiejesz. Strzyżenie przy samej skórze nie pomoże, mizdrzenie wąsiąt, wyszczypywanie siwych włosów, podczernianie zlekka baczków, czyszczenie starych marynarek od najbardziej angielskich krawców nie pomaga. Ewa nie chce widzieć twych łajdackich uśmieszków i powłóczystych spojrzeń. Tak, tak — nic nie pomoże wywracanie oczów do góry nogami...
Pan Horst zlekka przybladł.
— A widzisz, trafiłam w to miejsce, gdzie cię boli. Ja się znam na szelmostwie ludzkiem. — Tak to. tak! Śmierć i ku tobie chyłkiem podąża.
— No, jużcić podążać podąża, ale w każdym razie przeżyję ciocię — i to grubo. Ciocia sobie nadweręża wierzchołki, siedząc wciąż w kurzach sądowych, trudząc się osobiście po najwyższych facyatach, gdzie właśnie najchętniej siadają wygłodzone a żarłoczne laseczniki. Ciocia wrzeszczysz zbyt często na hołotę, zdzierasz się łażeniem do adwokatów i komorników. Schnięcie żył... Kiedy nawet sam ten uśmiech... Dziadzio Pythagoras mówi, że najstraszniejsza obłuda nie jest w możności upiększyć śmiechu człowieka o złem serduszku. Bo w uśmiechu zdradza się człowiek. A ja? Patrz ciotuchna na mnie: ja się śmieję od rana do wieczora. Ja lubię jeść dużo i tylko rzeczy pożywne, zdrowe, smaczne, drogie, pić również, dobrze i czysto mieszkać, długo spać, mało, a nawet, jeśli to tylko możliwe, nic zgoła nie robić. Więc cóż to za porównanie? Nie przeczę wcale, że i ja kiedyś, jak mówi Anglik »przejdę do większości«. To się zrobi. Niepodobnaby przecie było przez wieczność całą zalegać w opłacie komornego i tych tam, Boże! procentów, chodzić na szachy do cukierni, spotykać tych samych kapcanów na ulicy i czytać artykuły tych samych wciąż kapcanów w tak zwanych gazetach miasta Warszawy. Mówię: w chwili właściwej dam się na wety pędrakom. Niechże też spróbują, jak smakuje, po najrozmaitszej hołotce, taki oto utracyusz, optymista, trwoniciel nadwartości, wydębionej z surowca przez prostaczków. Uczyni się to jednak wówczas, gdy czas nadejdzie, kiedy już wszystko będzie dokonane tak dalece na tym »padole«, że po indywiduum, noszącem chlubnie nazwę Adolf Horst — nawet kura nie będzie chciała zagdakać. Dopiero wtedy. — Dziś niema o czem mówić...
Ewa niepostrzeżenie, cichaczem wyszła z pokoju do kuchni.
Przez chwilę trwało milczenie. Pani Barnawska, jakby po dokładnem zważeniu argumentu, rzekła dobitnie, a z niepowściągnionym sykiem rozkoszy:
— Rozpusta cię zeżre prędzej niż myślisz.
— Rozpusta... cóż za wyraz lekkomyślny! — Ten kraj »ubogi a ciasny« — i rozpusta! Merum nomen sine re. Przecież starałem się kształcić wyobraźnię kochanej cioci... Dawałem z własnej podręcznej biblioteczki brukselskie pamiętniki wiecznie interesującej pamięci markiza de Sade, dzieła pana de Harcanville — zarówno Histoires secrètes des dames romaines (pamięta ciocia?), jako też Historyę dwunastu cesarzów w najozdobniejszem sztychowanem wydaniu. A sztyszki — co?
Coś, jak rumieniec, poczęło zwolna zabarwiać policzki pani Barnawskiej.
— Widzę, że sprawia cioci przykrą sensacyę to, co mówię. Parlons d’autre chose. Są sprawy, których poruszenie, w istocie...
— Żebym ja nie poruszyła spraw, które ciebie zabolą...
— Mnie nic nigdy nie boli, wracam też do kwestyi spadku. Po najdłuższem życiu... Bo co się stanie z kapitałem, z zaległymi procentami, z pakami rewersów, «listów ispołnitelnych«? Kto będzie chodził do adwokatów, dopilnowywał terminów i ścisłego pełnienia licytacyi, gdy ciocia powiększy grono dziewic? Jak stanie ta ogromna machina, excusez le mot, lichwy, gdy ciocia, oddawszy żałosne westchnienie, bladolica, z wywróconemi oczami, z palcami rękawiczek raz na zawsze — ehe — splecionymi, przez czterech bezimiennych drabów (a może i przez dwóch dla oszczędności) odniesiona zostanie pod kogutka?
Niepołomski miał zamiar wyjść oddawna, ale bawiła go gawędka tych osób. Siedział tedy bez ruchu, doznając fizycznej uciechy, jak w teatrze, i słuchał, gdy Horst jeszcze mówił:
— Gdybyś zaś ciocia dobrotliwa, stygnącą rączką wszystko mnie powierzyła, — jakże jabym misternie uporządkował te wszystkie fajanse. Sapristi!
— Przedewszystkiem zapłaciłbyś z pewnością w Bristolu coś tam winien i zaczętoby cię znowu wpuszczać za upragnione drzwiczki.
— Otóż to, złośliwość... Zapisze ciocia siostrzeńczykowi Kamilowi, a ten będzie spuszczał nawet nie w Bristolu. Ba ja wiem, gdzie taki może wydać? Ani nawet, mówię, kult zabawy nie może się rozwinąć w tym kraju! Jakże mię serce nie ma boleć, gdy o tem dzień i noc myślę...
— Uspokój się, mości Horst, uspokój, wszystko się to jakoś ułoży.
— A tak! My zawsze po polsku, jakoś to będzie... Ale coby to była za pociecha dla nieśmiertelnego oka cioci patrzeć (przypuśćmy, z czyścca), jak ja znowu wracam do Pool’a, do jedynego krawca na kuli ziemskiej, który gentelmana ubiera z zastosowaniem do każdej okoliczności jego życia odpowiedniego suit of clothes, podczas gdy inni partacze człowieka z gatunku homo sapiens odziewają, okrywają szmatami nagość jego gnatów. Cioci się zdaje, że jakiś silkhat od Henryka Heath’a, że rękawiczka od Dent’a, perfuma od Rimmel’a ze Strandu (oczywiście perfuma o zapachu koniczyny, bo co do orchidei, to prym trzyma, — wierz mi ciocia, — niezmiennie Lenthéric z Rue de la Paix), — że, mówię, te wszystkie rzeczy, — jest to rozpusta. I czyby to cioci nie było przyjemnie, żebym odziany w najmodniejszy dresscoat od Pool’a, skropion zapachem storczyków od Lentheric’a dla odegnania nieznośnego, bądź co bądź, zapachu, jaki wydawać będzie cioci kochanej cadaver, — szedł uroczyście i pozornie zmartwiony za trumną. A później »skrzynkę zieloną« (z ciocią w środku) złożywszy pod »czarny krzyżyk« i, zasadziwszy na tem miejscu bardzo rozłożysty krzak kaliny (albo jałowca), poszedłbym jeszcze raz zwiedzać świat. No, a cóż ten Kamil prowincyonalny, warszawski obibok? Spuści walory w ordynarnem towarzystwie i na żółtej mogiłce tyle drogiej cioci będzie tańczył kadryla, a może nawet miejscowego kankana z miejscowemi baletnicami... Wstyd mi rumieni czoło!
— Na razie każde z nas zostanie przy swojem. Pan, znakomity podróżniku, panie Horst, przy wspomnieniach i marzeniach o Paryżu, Londynie, wyspie Capri i wyspie Sycylii, a ja przy swych procentach, no i ciemnocie.
— Ależ ja gotów jestem ciocię oświecać, nawet (na razie) bezpłatnie. Opowiem wszystko sumiennie o życiu gatunku ludzkiego, wszystko, com tylko widział, nom z ksiąg extra ciekawych, a rzadko komu dostępnych, wyczytał. Jest-że to bowiem życie ta opereta, którą ciocia przepędzasz? Zbijanie kabzy, mieszkanie w Warszawie, w domu własnym przy ulicy Zielnej? A nie jest również życiem wypożyczanie z tejże kabzy i niepłacenie za pokój pojedynczy przy zacnej skądinąd familii...
Niepołomski pożegnał zebranych.






Zbliżał się już wieczór, a Ewa nie była w stanie podnieść się z ławki ogrodowej. Oczy jej z rozkoszą spoczywały na trawnikach parku, na prętach brzóz, które omgliło już listowie, na gałęziach kasztanów, napęczniałych w końcach swych, jak lepkie i tłuste kule. Sprawiało jej rozkosz nieprzerywające się i wciąż powrotne zdumienie że naga ziemia, którą w zimie tylekroć widziała była, miejsca zdeptane i nędzne, obrzydłe, publiczne — stały się teraz siedliskiem cudnych żywotów. Białe listki otwierały oczy z tej ziemi i patrzyły w oczy człowiecze z niewysłowionym wyrazem. Rodził się w duszy niepokój i zamęt, a przecież zwiększał sumę trwałego szczęścia. Gdy wzrok Ewy przenosił się z miejsca na miejsce, chodząc za wiosenną mgiełką błękitną, co się między drzewami rozpościerać poczęła, nagle zmącił się i stracił siłę swoją. Ujrzała w alei Łukasza Niepołomskiego. Szedł wolno, ociężale, po prostu — tchórzliwie. Oczy jego skierowane były w jej stronę.
Doznała uczucia niesmaku, przestrachu, przykrego fizycznie rozstroju. Zoryentowała się, że jej serce czegoś bije, jak oszalałe, i nie mogła, nie mogła w żaden sposób tego bicia powściągnąć. Niepołomski doszedł do końca ulicy, w której siedziała, i zawrócił w inną. Rzekła sobie, z pod oka za nim patrząc, że »na szczęście« zawrócił i odszedł. Skądże więc żal i upadek niespodziany serca? Spuściła oczy na szarą ziemię ścieżki i nie podnosiła ich długo. W pewnej chwili uczuła jakowyś zewnętrzny, mrowiący niepokój i znowu bicie serca. Spojrzała i zobaczyła go o kilkanaście kroków. Szedł ku niej. Zmarszczyła brwi, przybrała mimowiednie pozę wyniosłą i obojętną, — pomimo bicia serca, surowy wyraz twarzy. Słyszała cichy, — bojaźliwy zgrzyt jego kroków, gdy nadchodził. Ogarnęła ją trwoga już a to tylko, żeby nie usłyszał, jak serce w niej bije, bo biło głośno, publicznie, jak dzwon na wieży. Leniwym, chwiejnym, jakimś mglistym krokiem przeszedł przed nią.
Czuła za spuszczonemi powiekami, że ciemne jego widmo przesunęło się. Odetchnęła z ulgą, całą piersią-
Już sobie poszedł! Gniew na bicie serca i zadowolenie z odniesionego nad czemś zwycięstwa... Teraz tylko podnieść oczy, a później zaraz wstać i iść coprędzej do domu! Przyszła tu, żeby unikać tych przebrzydłych »pokus«, nie słyszeć sprzeczek ojca z matką, wywodów Horsta, żeby rozmyślać przed jutrzejszym porankiem, a oto mogła była zanurzyć się w złem, uledz pokusie. Czy grzechem jest to bicie serca? Czemu serce bije? Czy wola człowieka działa tu, czy nie? Czy tu szatan jest źródłem złego, czy ten »zewnętrzny« człowiek? Jak zwalczać zgiełk i trwogę serca? Poczęła, Patrząc w ziemię, modlić się żarliwie:
— Panie, pomnóż pokorę moją...
W owej chwili serce ucichło, a słowa modlitwy Przyniosły, jak gdyby chustę uciszenia. Słowa stały się w owej chwili, niby wieka z drążonego kryształu, ukrywające skarby zamknięte, których jeszcze nigdy pod nimi oko nie widziało. Nie były to już wyrazy, lecz poniekąd szkła wypukłe, przez które widać olbrzymi a nieznany świat łaski. Zadumała się nad owemi słowami, tajemniczemi i świętemi, jak wiosna, jak wychodzenie kwiatów i piórek trawich, jak nadwieczorna mgła podwniośnia. W zadumie podniosła błękitne swe oczy i ze drżeniem ujrzała tego człowieka. Stał o kilkanaście kroków, oparty o poręcz mostka. Był blady, bezsilny i tak boleśnie uśmiechnięty, jakby za chwilę miał być strącony z tego miejsca i upaść na ziemię. Spodziewała się wszystkiego: natręctwa, kokieteryi, zalotów, — ale nie tego. Ogarnął całą, wstrząsnął nią różowy dreszcz wobec jego spojrzenia. Nie była w stanie oderwać od niego oczu, bo nie wiedziała, że patrzy. Nie wiedzieć też kiedy, jak, jakim sposobem, jakiem prawem, wskutek czyjej nad nią przemocy posłała mu z głębi duszy uśmiech najczarowniejszej litości. Wtedy dopiero spostrzegła, co uczyniła, gdyż już szedł ku niej.
Znowu spuściła oczy w rozterce i w panicznym rozgardyaszu władz duszy. Było już zapóźno. Usłyszała jego głos.
— Czy nie pogniewa się pani na mnie, że przerwę jej zamyślenie...
Znowu ten sam uśmiech pokonał jej wolę. — Czuła uśmiech na własnej twarzy, pomimo, że chciała przybrać wyraz surowej powagi. Niepołomski zapytał powtórnie:
— Czy nie zrobi to pani przykrości?
Wstała ze swego miejsca, jak uczennica, odpowiadając:
— Nie.
— Dziękuję pani.
Usłyszała w tem podziękowaniu brzmienie głębokie, które, rzecz osobliwa, było również, jak poprzednie, podniesieniem duszy przez modlitwę, niby pryzmatem z tajemniczego kryształu, ukazującym odległe głębiny. Nikt jeszcze w życiu tak do niej wdzięcznie nie mówił. Uczuła się jak gdyby obdarowana, wywyższona i uczczona. Tkwiło w tem zawstydzenie i wdzięczność. Gasła poprzednia rozterka.
— Wyszedłem z domu, — mówił Niepołomski, niby to przyjaźnie i ze swobodą, jakby od dawien dawna łączył ich stosunek znajomości, a jednak ledwie chwytał piersiami powietrze. — Widziałem, że pani przyszła do ogrodu, że pani tu usiadła. — Bałem się podejść...
— Dlaczego?
— Bo tak mało panią znam. Myślałem sobie: obrazi się na mnie, jak na natręta...
Nie odpowiedziała nic na to. Tylko znów uśmiech bezwiedny, podczas gdy oczy na ziemię spuszczone.
Od kilku chwil zajęta była pytaniem, a właściwie sprawą, która ją całą znagła objęła. Chciała zadać pytanie i cofała się przed niem. Już, już postanawiała wyrzec i zamykała rozchylone wargi. Wtem dusza jej rzekła za nią.
— Czemu pan się rozwodzi z żoną?
Siedział przez chwilkę osowiały, jakby przytłoczony tem pytaniem. Potem odrzekł:
— Bo ją znienawidziłem.
— Żonę swoją?
— Tak.
— Dlaczego?
— Jest podła, głupia, przewrotna, do gruntu zła.
— Dlaczegóż się pan z nią ożenił?
— Nie wiem, dlaczego. Omyliłem się.
— Czyż można się aż tak omylić?
— Można. I jak jeszcze!
— Ale ją pan poprzednio kochał?
— Dzisiaj już tego nie pamiętam, jeśli nawet tak było. Późniejsze z nią rozkosze zabiły we mnie pamięć wszystkiego. Czasami zdaje mi się, że od samego urodzenia miałem tę jędzę przykutą do ręki.
— Czyliż to można tak nienawidzieć drugiego człowieka?
— A cóż z nim robić, jeśli jest taki, jak moja miła żoneczka? Mamże ją kochać? Jakim sposobem? Gdyby pani znała te sprawy... Ale pani ich znać nie może i nie powinna.
— Dlaczegóż to ja nie? — spytała naiwnie.
— Bo... nie. Pani nie powinna nic o tem wiedzieć!
— Proszę pana... a jeśli się pan uprzedza, jeżeli się pan kieruje nienawiścią i tylko nienawiścią?
— Nie przeczę, wcale, że mnóstwo spraw muszę oceniać przesadnie i wręcz źle... Ale cóż stąd? Nie jestem martwem drewnem. Nienawidzę — i to mi sprawia ulgę. Inaczej mógłbym dojść do obłędu lub samobójstwa. Opowiem pani tylko parę szczegółów, które dadzą miarę całości. Była z urodzenia wyznania protestanckiego. Dla uniknięcia kłopotów ze spowiedziami przed ślubem, braliśmy go w kościele luterańskim. Obecnie, kiedy zapragnąłem dostać rozwód, przekonałem się, że moja żonka przeszła na katolicyzm dla zniszczenia łatwości rozwodu. O rozwodzie decyduje teraz konsystorz katolicki, gdyż obydwoje teraz jesteśmy katolikami. Zrujnowałem się doszczętnie. Po ojcu, budowniczym na prowicyi, odziedziczyłem pewien kapitał. Dziś już jestem bez grosza, a sprawa nie posunęła się naprzód ani o krok. Poświęciłem się był pracy naukowej, zagranicą prowadziłem studya systematyczne, byłem na drodze do sławy. Teraz jestem rozbitek, zero...
— Proszę pana, a gdyby tak...
— Gdyby co?
— Gdyby zapomnieć! Przestać prowadzić ów proces...
— No, to mi się któregokolwiek dnia sprowadzi do mieszkania!
— No, więc to trudno! Przebaczyć, wszystko z serca odpuścić!
Spojrzała na rozmówcę i aż drgnęła. Twarz jego była oświetlona przez potworny uśmiech. Rzekł krótko głosem chrapliwym.
— No, to wolę śmierć.
— Jakże pan teraz inny!
— Jakto inny!
— Zupełnie inny.
— Nie mówmy już o tem, proszę pani. Dość mam familijnego szczęścia po całych dniach...
Zatrzymał się przez chwilę, przygryzł wargi. Twarz jego złagodniała. Rzekł cicho:
— Pani często tu bywa na przechadzce?
Nic nie odrzekła. Siedziała ze spuszczoną głową i wyrazem głębokiego rozczarowania na zmartwiałej twarzy.
— Nie, — rzekła, — nie bywam tu nigdy.
— Czy tak? Więc i jutro... nie będzie pani?
— Nie. Przyszłam dziś, — mówiła cicho, głosem suchym, wyniosłym i rozczarowanym, — bo chciałam być sama przez parę chwil. Byłam dziś u spowiedzi, a jutro mam przystąpić do Komunii Świętej. W domu nie mogę mieć samotności.
Niepołomski przypatrywał się jej z pod oka tak badawczo, że nie była w stanie nie spojrzeć nań. Zatopił wzrok w jej oczy, jakby sondę, czy hak, usiłując wyrwać z dna prawdę. Widać ją wyrwał, bo zwolna tracił pewność siebie, a wreszcie stropił się i zmieszał.
— Powinienbym odejść, — rzekł cicho.
Milczała pokornie.
— Ale tak mi żal odchodzić... doprawdy... doprawdy... Więc pani dziś... u spowiedzi? To niespodzianka!
— Dlaczegóż to niespodzianka?... — spytała z prostotą.
— Wyznaję, że ja grzeszny dawno już nie oglądałem temi oczyma, pełnemi złości, człowieka, który dopiero co był u spowiedzi. Powiem nawet więcej, że nie odrazu uwierzyłbym, gdyby mi mówiono o istnieniu takich ludzi w surdutach i europejskich sukniach.
— Pan nie chodzi do spowiedzi?
— Nie chodzę.
— Dlaczego?
— Nie będziemy dziś o tem mówili przed jutrzejszym obrzędem.
— Ależ dlaczego?
— Spełniałbym rolę szatana, który zasiewa ziarna grzechu w czystej duszy.
— Nie zasieje nic szatan, bo się będę modliła, «żeby Pan Bóg dał panu stan łaski i żeby się pan mógł jak najprędzej nawrócić. Gdyby jeszcze pan poszedł do jednego księdza.
— Pani, wszystko! Tylko do księdza — za nic!
— No, dlaczego, dlaczego?! O, to uprzedzenie! Właśnie księża, znając tyle sumień ludzkich, mają możność rozważyć, roztrząsnąć wszystko do gruntu. Oni to rzeczywiście mają moc...
— Och, oni mają moc! Oni wszystko mogą. Już ja to wiem także. Czegóżby to ksiądz nie potrafił. Un bon curé vaut mieux que dix gendarmes... Ale co do mnie, to rzecz stracona. Widzi pani... na mnie »łaska« dziecinnych lat już nie spłynie, a modląc się, nie mogłaby pani słyszeć wszystkiemi władzami duszy i ciała tego, cobym ja na trzeźwo mówił.
— Czystość serca daje taki stan szczęścia!
— Tak, tak! Pamiętam... Dziecinne lata, majowe nabożeństwa. Spowiedź... konfesyonał... strach... komunia... Więc to pani jest w tej chwili właśnie w łasce u Boga no i u ludzi... i u ludzi... — uśmiechnął się łagodnie, po dziecięcemu.
— Proszę pana, śmieje się pan ze swej własnej niemocy.
— Ja się bynajmniej nie śmieję. Ja tylko podziwiam zjawiska ducha — swego i pani... Pójdę już zaraz.
— Tak, już mrok idzie. Niech pan tu sobie zostanie. Niech pan wspomni dziecinne lata, dawne spowiedzie, dawne uczucia i zapomniane modlitwy. A może nowe nawiną się na usta...
— Już się nie nawiną.
— Ejże! Jabym pana nauczyła tak niewątpliwych tak niezbędnych, tak własnych.
— Dobrze. Pani dziś jest bez grzechu. Jest pani stokroć bardziej bez grzechu, niż ów ksiądz, który wyznania pani słuchał. To też pani bardziej chyba może słuchać spowiedzi cudzej, niż on. Niech mnie pani wyspowiada.
Ewa uśmiechnęła się prześlicznie, niewinnie, a później popadła w długotrwałą zadumę.
— Nie mam po temu prawa. Tylko kapłan może rozgrzeszyć człowieka. I tylko on może słuchać. Ale niech pan powie wszystko. A raczej niech pan powie tylko to, dlaczego pan nie wierzy, nie spełnia obowiązków chrześcijańskich, — dlaczego pan nie chce być zbawionym? Niech pan to powie, a ja pana przekonam.
— A to będzie spowiedź, czy tylko rozmowa?
Wahała się przez chwilę. Policzki jej zabarwiły się różem. Rzekła z przekonaniem:
— Spowiedź! Częściowa, niezupełna, bo ja nie mam tu żadnego prawa, ale spowiedź!
Po chwili dorzuciła:
— Dlatego, że może pana nawrócę!
— Dobrze. Cóż to mówiłem?
— Naprzód: — dlaczego pan nie chodzi do spowiedzi?
— Nie chodzę dlatego, że ja, chłopiec, który w gimnazyum spowiadał się, modlił, bywał w stanie łaski i w stanie grzechu — już dziś nie istnieję, jako ta sama dusza, podobnie, jak już nie istnieję, jako uczeń, chodzący w mundurku, pomimo, że to samo noszę imię i nazwisko i tą samą jestem osobą fizyczną. Dawny, jak to mówią, podmiot zamienił się na przedmiot. W mojej dzisiejszej świadomości, w dzisiejszym podmiocie, czyli w zjawisku, istniejącem samo dla siebie, tamta dusza chłopca z gimnazyum odbija się, jako przedmiot. To oddziaływuje na mnie. Wskutek różnych przyczyn skłania mię do tęsknoty i rzewności. Ponieważ jednak zdolny jestem do pochwycenia pełnią świadomości tego ubocznego działania wspomnień, więc sądzę, że mam też zupełnie dokładne wyobrażenie o moim dawnym świecie duchowym. Podobnie, jak ten dawny, odbija się w mej świadomości mój dzisiejszy pogląd na rzeczy niemal zupełnie tak samo, jak się w niej odbija dzisiejsza wiara pani. Owa przecudowna zdolność duszy do przezierania świata zewnętrznego i świata wewnętrznego — jaźń — zmienia się w nas stale. A ta właśnie zmienność jaźni najdowodniej świadczy, czem jest nasza dusza.
— A cóż jest dusza?
— Dusza jest to ocean, po którym kołyszą się fale, emanacye życia. Każda z nich wzdyma się ku słońcu, ku księżycowi, pędzi w przestwory i kona kędyć na piaskach, na zrębach skał... Jesteśmy w stanie spostrzegać te narodziny i śmierć, ale kiedyś dopiero w chwili najwyższej syntezy spostrzeżemy, że nad żywotem fal panuje niezłomne prawo i że wszystkie one roztapiają się w niezmiernym oceanie. Analiza, rozbijająca ocean na poszczególne fale, w pewnej chwili cudownej zestrzeli się w radosną, intuicyjną syntezę. Wówczas pojmiemy zasadniczą ciągłość żywota fal i ogarniemy ich dzieje. Ze spotęgowanej zdolności wyodrębniania i rozróżniania, czyli z analizy, wypływa to dobro, że spostrzegając wieloosobowość ducha ludzkiego i jego dzieje, oglądając w dalekiej perspektywie stopnie rozwoju, wyzbywamy się właśnie męczarni wyrzutów, poczucia straszliwej odpowiedzialności za grzechy. Natomiast ta dążność pozwala nam ściślej jednoczyć się z wszechświatem.
— Tak, to wygodna teorya. Spowiedź jest męką. Tymczasem zwalenie odpowiedzialności na kogoś, kto był, a którego już niema, — to takie naturalne. Dlaczegóż to jednak tylu ludzi wiekowych przechowuje od dzieciństwa aż do grobowej deski wiarę w duszę ludzką, niby kwiat nieśmiertelny? Dlaczego? Dlaczego?
— Są to szczęśliwi ludzie, którzy nie zatapiają się w logikę, w myślenie ścisłe, w rozważanie swego stosunku do wszechświata, do czasów płynących, do gwiazd wiecznych i do nieskończoności przestworów. Wystarcza im pierwotny ruch czucia i pierwotny pęd myśli, które ja również posiadam, ale które mi nie wystarczają. Jest przecie, proszę pani, mnóstwo ludzi, którzy nie zajmują się wcale, dajmy na to, matematyką, a jej wszystkie sztuczki, formułki, koziołki i znaczki, mają za ba i bardzo. To jednak nie dowodzi, żeby matematyka była nonsensem, a tamci, nieczuli na jej wdzięki, mieli zupełną słuszność, od dzieciństwa aż do starości ją ignorując. Naprzykład, ktoś kto ma w umyśle swym, wskutek stałego zajmowania się matematyką, pojęcie nieskończoności i rozumuje stale zapomocą pojęć tego rodzaju, ten, doprawdy, nie potrzebuje zupełnie, a nawet nie może zmieścić w mózgu swym pojęcia o »początku świata«. Tymczasem są umysły, dla których »początek świata« jest koniecznością myślową.
— O ile wiem, dość pospolita i powiedziałabym... trywialna niewiara naszych czasów nie jest jeszcze tak nieomylnie konsekwentna i niewątpliwie uzasadniona, jak wywody matematyki.
— To zależy, co wcielimy do tego lamusa z szyldem: »niewiara«. Jeżeli ktoś rozumuje logicznie od a do z, — może sobie stworzyć kryształowy pałac tak niewzruszonej konstrukcyi, że armaty piekielne go nie przemogą. Logika bowiem — to jest właśnie matematyka. A znowu wszelki rachunek staje się zuchwalstwem, jeżeli ma istnieć siła niestała, mogąca dowolnie zmieniać i przekształcać prawa, rządzące wszechświatem. Ostatnią sentencyę zawdzięcza pani niedoszłemu proboszczowi (Renanowi). Wszystkie poprzednie są moje i dlatego tak genialne. Ale może ja, proszę pani, wobec jutrzejszego... nie powinienem mówić takimi zwrotami...
— Przeciwnie, muszę o tem mówić, skoro to ma być coś pożytecznego, coś w rodzaju spowiedzi, skoro podjęłam się wyciągnąć z pana ową wstrętną, ordynarną niewiarę. Nie mogę zresztą zostawać w zwątpieniu i zamykać dziś właśnie ran mego rozumowania, które pan pootwierał, pajęczyną pierwotnego ruchu czucia. Czemuż tedy istotnie modlitwa sprowadza do duszy światło jasnego widzenia i rodzi w nas stan szczęścia?
— Poeci dawnego świata twierdzili, że taki stan wyższy, zwany natchnieniem, zsyłają im muzy. Zdaje mi się, że doskonałe rozumowanie, tworzenie ścisłych absolutnie konstrukcyi pojęciowych sprowadza ten sam stan zachwytu, poczucie szczęścia, rodzi uniesienie górne, które pani nazywa stanem łaski.
— Panie, panie! Kiedyż to, o czem ja mówię, zaiste podane jest duszy z zewnątrz, spada z wysoka, — niech mi pan wierzy, — idzie z nieba.
Niepołomski milczał.
— Czemuż pan milczy?
— Milczę, pani. Cóż mam powiedzieć? Nie mogę tego potwierdzić, żeby jakiekolwiek uczucie spływało na panią z wysoka. Uczucie wszelkie jest w pani, — w mózgu i nerwach, — to darmo. Tam się rodzi i tam trwa, dopóki nie zginie. O tyle wszelkie uczucie egzystuje, o ile są nerwy. Jeżeli gdziekolwiek nerwów niema, tam nie może być uczuć. Niema przecie drzewa tam, gdzie niema żadnych literalnie jego oznak. W chwili, gdybym utworzył w umyśle swym istotę objektywną, tak wszechwładną, że mogłaby rządzić najtrafniejszym rachunkiem mego rozumu i najsubtelniejszymi ruchami mojej duszy, owszem narzucać mojej duszy ruchy jej nieznane, musiałbym nieodwołalnie dojść do wniosku, że to jest jakieś do nieskończoności spotęgowane ja byłoby to zgodne najzupełniej z prawami naszej psychiki, ale nie stanowiłoby probierza prawdy. Najbardziej spotęgowane ja musi być ograniczone co do czasu swego trwania. Osobowość i czas — są to pojęcia nierozerwalnie złączone. Nie można połączyć w umyśle ludzkim osobowości z brakiem formy czasu, gdyż się to pomyśleć nie da i jedno drugie wyklucza. Z drugiej strony nasze ja, choćby spotęgowane do nieskończoności, może się różnić od nas tylko co do ilości przymiotów, a nie co do ich jakości. Spinoza mówi: »Gdyby trójkąt posiadał dar słowa, to powiedziałby nam, że Bóg nie jest to nic innego, tylko doskonały trójkąt. Koło powiedziałoby nam, że natura Boga jest kulistą w najwyższym stopniu«. To też niechętnie dochodzę do wniosku, że jest jakiś byt, który nie jest skutkiem jakiejkolwiek przyczyny, i przez nic nie uwarunkowany. Ale przypuśćmy... O bycie tym nic innego nie mógłbym powiedzieć, tylko to jedno, że on jest. A gdyby nawet przyjąć za pewnik istnienie bytu bezwzględnego, który różni się od ja naszego co do jakości jego przymiotów, to należałoby przecież przyjąć tę konsekwencyę, że ilości owych przymiotów są nieskończone, a więc wzajemnie między sobą równe. Tyle tedy jest bezwzględnie miłosierdzie, co i bezwzględny wymiar kary.
Przyjęcie za pewnik wszechwiedzy prowadzi nieuniknienie do przyjęcia za pewnik przewidywania własnych zamiarów, a przewidywanie własnych zamiarów jest zaprzeczeniem przymiotu najwyższego dobra, owszem, dowodzi współwieczności i współpotęgi złego. Jakże rozum logiczny człowieka zdoła pojąć te zjawiska i uznać je za wyobrażalne?
— Czytałam niegdyś zdanie Pascala w jego: Myślach: »Rien n’accuse d’avantage une extreme faiblesse d’esprit, que de ne pas connaitre, quel est le malheur d’un homme sans Dieu.
— Ach, Pascala! O Pascalu to Nietzsche najlepiej powiedział... Ale wejrzymy w widzenie świętego Jana, w to słowo: »I wyszedł drugi koń rydzy; a temu, który na nim siedział dano, aby odjął pokój z ziemi, a iżby jedni drugie zabijali, — i dano mu miecz wielki«. Gdzież jest miłość?
Ewa rzekła:
— Bóg jest miłość.
Po chwili zapytała:
— Skądże się mogło wziąć w ludziach to wyobrażenie, według pańskich dowodzeń tak sprzeczne z naturą ich rozumu?
— Skąd się wzięło... jest to bardzo skomplikowana historya. Gdybym chciał uczynić wywód tego zjawiska, jako mającego źródło zgoła przyrodzone, — to, pomijając już to, że nie zrobiłbym go dokładnie, mogłaby pani obalić ten wywód jednem zaprzeczeniem, albo cytatą z Pascala, Chateaubriand’a...
— Jeżeli pan nie chce zeznać prawdy, wogóle mówić o tej sprawie ze mną...
— Nie chcę mówić! Z panią! Ależ przeciwnie! Pragnę o tem mówić... Wyznać przed panią... Chyba niema sprawy bardziej dostojniej nad takie wspólne, najdalsze spoglądanie w naszą biedną niewiadomość. W takiej właśnie naradzie dwu dusz mogą z tajemniczych źródeł wynikać objawienia pełne błyskawic, przeczucia i chwile twórczych wstępować po bezcennych, onyksowych schodach w Krainę Zachwytu. Ale boję się... Powiedzą o mnie bliźni: oto libertyn, który dlatego wszczyna podobne gawędy, żeby w jaśniejącej duszy zniweczyć wiarę. Na chwilę nawet nie pomyśli nikt z poczciwych bliźnich, że owe mędrkowania stanowią całkowite uzia, czyli jestestwo duchowe półmędrka, alfę i omegę jego duszyczki. A tymczasem ów świat przebyty został własnemi stopami, zdobyty własną myślą i pracą. Nic w nim z cudzej, narzuconej własności, nic z jakiegokolwiek dziedzictwa.
— Czy to nie złudzenie? Czy jest człowiek, któryby nic nie dziedziczył? Mnie się zdaje... Ale czy mogę powiedzieć otwarcie?
— Ach, proszę!
— Mnie się zdaje, że skoro tylko człowiek wyrwie się ze sfery uczuć wrodzonych wszystkim bez wyjątku ludziom na ziemi, wówczas nabiera pewności siebie i dumy dlatego tylko, że jest inny od »tłumu«. Gdyby kto dziś zaczął podawać w wątpliwość twierdzenie Kopernika, z pewnością zaraz nabrałby dumy i gardził tłumem.
— Inna jest wiarogodność systematu Kopernika, a inna wiarogodność twierdzenia, że wiadome uczucia są wrodzone wszystkim ludziom. Właśnie to jest najbardziej uderzające, że te uczucia nie są wrodzone wszystkim ludziom na świecie. Są tacy ludzie, którzy ich wcale nie znają.
— O, to ciekawe, to, wie pan, arcy-ciekawe!...
— Istotnie. Nauka, której się specyalnie »poświęcam«, to jest antropologia, stwierdziła i ciągle stwierdza, że u bardzo wielu, tak zwanych dzikich — idee religijne nie powstają i nie istnieją. Są to jednak, o ile sobie przypominam, również ludzie. Że to są ludzie, stwierdzają najdowodniej religie europejskie, które zaczęły o »duszę« tych brudasów troszczyć się na gwałt ostatnimi czasy. Podobnie jak z »dzikimi« ma się rzecz z dziećmi, wskutek rozmaitych braków cielesnych pozbawionemi możności obcowania ze starszymi od najwcześniejszych dni bytu. Osoby głuchonieme, które ukształcono dopiero w ich wieku dojrzałym, zgodnie świadczyły, że same ze siebie, w stanie naturalnym niejako ich życia, nie miały wcale myśli o Stwórcy!
— Któż zaręczy z ręką na sercu, że badania tego rodzaju mogą być przeprowadzone ze ścisłością naukową, i że są obrazem prawdy? Czy pan może za to ręczyć, że dusze »dzikich« przenikniono do dna?
— Ja sądzę, że badania tego rodzaju mają bezcenną wartość. Ale mniejsza o to... Zwróćmy oczy na przeszłość choćby tych samych ludów, które zaległy ziemię i są teraz wessane przez silwasy, pampasy, lianosy, na etyopów, malayów, czerwonoskórych... Spojrzyjmy w noc historyi. — Czasami tylko stos kości w polu, czasami tylko ciemne smugi próchnicy w glinie powiedzą badaczowi, że tam jakiś lud wyginął, potargany przez łby katapult, albo czerepy granatów. Zdarzyło mi się jedną noc przemarzyć nad omurowanemi fosami Mantui. Czerwona, zgniła, stojąca woda i bujne platany!... Ludzie rozstrzelani, których Goya pochwycił w szpony swego geniuszu!... Ach, raz — małe rycinki sztycharza z początku XVII wieku, Jakóba Callot’a, zebrane w szereg p. t. Les misères de la guerre pozdrowiły mię tak straszliwym krzykiem przeszłości, żem go wyraźnie usłyszał...
— O czem pan mówi?
— Mówię ciągle o tej samej sprawie... O przedmieściach wielkich stolic, o ludziach w walcowniach i tkalniach. Zniweczenie i wytępienie jednych na korzyść innych, byleby stało się zadość widzeniu, jak »jedni drugie będą zabijali«... A nad tem wszystkiem, co było i jest, hymn: »Te Deum Laudamus«... Tak było zawsze. Nauka o człowieku doprowadza bezstronnego badacza...
— Ten wniosek może być fałszywy! Jak można tak bezczelnie mówić o Bogu! O Bogu! Jak można podnosić na Boga oczy i dotykać Go słowami! Umiera tak samo zabójca, jak ofiara, zwycięzca i pokonany magnat i nędzarz. Któż może twierdzić, że życie nędzarza nie jest częstokroć tysiąc razy lepsze, weselsze jaśniejsze od życia bogacza? A nie było jeszcze takiego bogacza, któryby nie umarł. Cóż mu z miliardów i pałaców, kiedy zjedzą go te same robaki, które zjedzą jego lokaja. A po śmierci... może ów sługa zasiądzie na prawicy Miłosierdzia, a pan wielomilionowy... Bo po śmierci jest sąd, piekło i niebo.
— No, tak. Pewna, bądź co bądź, jest w obecnym stanie pierwsza z tych czterech kategoryi. Tę musimy przyjąć do wiadomości...
— Trzeba wiele i żarliwie rozmyślać o śmierci. Wówczas dopiero rozświetla się wszystko. — Wielkość życia maleje i nędzne sprawy tutejsze, nie wyłączając wojen punickich, napoleońskich, nie wyłączając władzy miliardów i nędzy ludzi bez dachu, staje się, jak proch. Gdyby milioner amerykański był w stanie zajrzeć we wnętrze własnej swej trumny we trzy tygodnie po pompie pogrzebowej, — inaczejby żył. Święty Franciszek z Assyżu, największy skarb lądu ziemskiego, wierzył w Boga. Są zakony, które rozmyślaniem o śmierci zajmują się w ciągu wieków, a członkowie ich witają się i żegnają słowami: pamiętaj, że umrzesz«.
— Natomiast greczyn niektóry, imieniem Sokrates, wcale nie zajmował się swoją śmiercią. — Przeciwnie, jak świadczy jego uczeń i przyjaciel Plato, nazywał ją rzeczą dobrą, a nawet zyskiem. Tak się właśnie o śmierci wyrażał: »κέρδος ἔγωγε λέγω«. Porównywał śmierć do mocnego snu bez marzeń, wzruszeń, cierpień i radości, do snu niezmąconego, który każdy człowiek za największe szczęście uznaje, a którego sam król perski nie zawsze doświadcza. Wszystek czas pośmiertny przedstawiał w istocie przemądrze i nieodparcie widocznie, jako jedną noc głuchosenną. Brzmią mi te słowa w duszy: »οὐδὲν πλείων ὁ πᾶς χρόνος φαίνεται οὕτω δὴ εἶναιἢ μία νύξ«. A czyż nie »zyskiem« będzie owa wieczna noc dla ludzi przeklętych od losu, zaszczutych przez sfory łotrów, dla ludzi smutnych, zranionych przez straszliwe niedole, dla tych wszystkich, którzy tu spać nie mogą, bo serce ich czuwa, a piersi bez przerwy krzyczą z rozpaczy? Zdarzyło mi się raz we Lwowie, w brukowym dzienniku, między mnóstwem wiadomości pobieżnych, przeczytać opis włamania się władz do pokoju samobójcy w hotelu, i o znalezieniu na stole karteczki z temi słowy: »Dość już nareszcie tego życia«! Jakie też było to życie, jak wesoło musiało upływać! Pani, czemu Bóg »zatwardził serce« tego człowieka? Czemu zagasił przed jego oczyma istniejący świat? Jakże szczęśliwa musiała być nareszcie cisza wieczna i spokój, trwające, jako jedna noc twardego snu. Μία νύξ. Mnich, powtarzający za innymi rozkaz — »pamiętaj o śmierci«, jest wobec tamtego z hotelu sołdatem leniwego ducha i umysłu. Nieporównany wśród nas człowiek, Matlakowski, gdy umierał, kazał do siebie przyprowadzić ukochane dziecko, a napatrzywszy go się, napatrzywszy aż do śmierci, zawinął się w kołdrę, odwrócił do ściany i rzekł: — »No teraz już będę tęgo spał«.
— Zdaje się, że ja o tem samem...
— Nie, nie! Oto do czego dążę. Śmierć jest faktem, którego jeszcze nikt nie uniknął. Tak pani powiedziała. I to jest nowa prawda, choć wydaje się być powszechnie znaną od początku świata. Skoro zaś śmierć jest tak powszechnem zjawiskiem, więc nie rozmyślać o niej należy, jak to czynią ludzie słabi i mnisi niewolniczego ducha, lecz zapomnieć i nigdy o niej nie myśleć. Jest to wróg, który wcześniej lub później przyjdzie i zamorduje każdego z nas. Należy mieć tyle honoru, żeby pogardzić tym wrogiem. Tak czynią mężni żołnierze i wszyscy na świecie bohaterowie. Bo bohaterstwo jest to nadewszystko pogarda śmierci. Człowiek mądry nie uważa śmierci za rzeczywistość, godną myślenia. Przedmiotem myślenia filozoficznego może być tylko życie. Życie jest to ogrom niezbadany, nieprzebyty, jak podbiegunowy las dla samotnego wędrowca bez broni. Jest to wciąż jeszcze puszcza, w której nie wyrąbana jest ani jedna ścieżka. Śmierć wobec życia, wielkości zupełnie nieznanej, jest wielkością, nieskończenie małą, dokładnie i ze wszech stron znaną. Śmierć daje pole do marzeń. Jest to godne uwagi, że najbardziej lubią rozwodzić się o śmierci ludzie młodzi, początkujący poeci (choć zdarza się to i starym poetom). Ci ludzie przypominają mi pewne zdarzenie. Byłem raz w Paryżu na wystawie obrazów, w salonie wiosennym. Było tam wiele dzieł niezrównanych, istnych dzieł sztuki. Przed jednem z nich siedziałem w kącie kanapki, zatopiony w marzenia, które obraz wzbudzał. Raptem weszły na salę dwie młode, strojne damy. Szły, żywo rozmawiając, sprzeczając się, dowodząc. — Przebiegały od jednego obrazu do drugiego. Na ten zwróciły swe szkła o długich rączkach (Judenstock’i), na tamten zerknęły przez ramię. Tu coś do siebie bąknęły. Tam najniespodziewaniej zachichotały. Nawet i mój obraz, że się tak wyrażę, obwąchały zblizka, bez cienia uwagi.
Przebiegły szeleszcząc sukniami, jedną salę, drugą, trzecią w ten sam sposób. Widziałem je ciągle, gdyż bez przerwy właziły mi w oczy ze swemi piórami na kapeluszach, z szelestem swych jedwabiów. Kiedy przecwałowały już przez wszystkie sale, nie zatrzymawszy się przed żadnem z dzieł sztuki, z których każde bez wyjątku było owocem wielkiej pracy, a niejedno arcytworem, dopadły wreszcie owe damy do małych drzwiczek w ostatniej sali. Drzwiczki te prowadziły na strych, do składu rupieci, połamanych ram, niepotrzebnych stalug, płócien i tym podobnych sprzętów. Damy poczęły się dobijać do tych drzwi, szarpać za klamkę, wreszcie kołatać. Ponieważ drzwi były zamknięte na klucz, udały się coprędzej do portyera z natarczywem badaniem, co tam jest za niemi. Chciały to wiedzieć, nie mogły przecie odejść z wystawy, nie dowiedziawszy się, co ukrywają tajemnicze drzwiczki. Rozprawiacze o śmierci robią na mnie wrażenie....
— Gdzieś to czytałam, że prawd ścisłych nie można żadną miarą dowodzić zapomocą przenośni, metafor, podobieństw i porównań. Co innego jest, przypuszczam, ciekawość rzeczy pośmiertnych świętej Teresy, albo Dantego, a co innego ciekawość owych dam, co jest za drzwiczkami na strychu.
—, Ma pani słuszność. Ale owe damy przypominają ludzi, majaczących o śmierci, którzy wcale nie znają życia. Ojciec rodziny, mąż czynu, człowiek ciężko chory, nigdy ani przez chwilę o niej nie myślą. A każdy wielki charakter ma ją w najzupełniejszej pogardzie. Ów oficer japoński, który wyrok śmierci, wydany nań przez cudzoziemski sąd połowy, przyjmuje bez drżenia jednego muskułu, z uśmiechem, salutując ją po wojskowemu, jak siłę, którą się zna z matematyczną dokładnością!... Oto wszystko. Jest to rzecz znamienna, że cywilizacya starego świata doszła do tych samych wyników, co cywilizacya tak odmienna od naszej jak japońska, Już stary wyjadacz wszelkich systematów myślenia, znawca doktryn życia i, oczywiście, eklektyk Cycero, zaklina ludzkość w swych bredzeniach tuskulańskich, powtarzając z patosem myśl od stoików na wieczne nieoddanie pożyczoną, żeby ludzie, przepraszam za łacinę, mortem vel optare incipiant vel certe timere desistant, to jest, żeby pałali żądzą śmierci (w czem stary adwokat przeholował), albo, co jest sworzniem, zwierającym sprawy starego świata, na czem stała wieczna potęga Grecyi i wszystkie czyny żelaznego Rzymu, — żeby pogardzali śmiercią. Cóż komu przyjdzie z pytań pytagorejczyków: — »skąd przybywa duch, dokąd zdąża i poco jest posępne misteryum śmierci«? Cóż komu przyjdzie z pięknych inwokacyi Wiktora Hugo: »Co robi śmierć z naszą duszą? Jaką jej zostawia naturę? Co jej odbiera, a czem ją obdarza? Gdzie ją podziewa? Czy jej użycza choć czasami oczu ciała, ażeby dusza mogła patrzeć na ziemię i płakać«?
— Jeżeli komu rodzą się w sercu takie pytania, a pan na nie żadnej odpowiedzi dać nie może, to jakiemże prawem nastaje pan na ich bolesną ciekawość?...
Już mrok zapadał i ciemność wpływała w ogród.
Drzewa bezlistne jeszcze świeciły się konarami, lecz pnie już zatonęły w pomroce. To, co mówił Niepołomski, nie raziło już Ewy. Przeciwnie, podniosła cisza płynęła na nią z tych słów. Wszystko, czego oczy mogły dosięgnąć jeszcze w następującej ciemności, stawało się uroczyste, piękne i namaszczone.
Pnie drzew, poręcze ławek, kształty wygięte drożyn, ścieżek, zarysy różowe dalekich gmachów, — wszystko wychylało się z mroku i, stawszy się niejako istotami żywemi, zwróciło ku rozmawiającym uśmiechnięte, przyjazne i braterskie oblicza.
Unosiło się jeszcze na niemi lśnienie szczególnego światła i wyróżniło je z tysiąca innych zjawisk i kształtów. A lśnienie owo przenikało do głębi duszy, jak promień przenika głębiny wody. Nie takie było w rzeczywistości wrażenie od tych przedmiotów i nie to czuli patrzący na nie, ale możnaby powiedzieć, że rzeczy te i zjawiska wrastając w szczęśliwe oczy i w szczęśliwe serca, odbywały zdala pokłony, przesyłały jakoweś znaki, symbole i sygnały. Wynikła z nich świta przyjaciół, tłum sojuszników, przypuszczonych do sekretu, który stał się wspólnym i na najświętsze zawołanie zaprzysiężonym.
Niepołomski podniósł się ze swego miejsca, ukłonił i odszedł. Przez chwilę widziała jeszcze jego szare palto w alei, poczem między drzewami znikł.






W nocy zasnęła była twardo i przez czas długi spała bez widzeń. Aż oto, jakby z otworzeliska ciemnego, wystąpił w całej zbroi sen, na podobieństwo tragedyi Szekspira.

Działy się dookoła i w niej samej rzeczy straszliwe i wzniosłe. Wszystko było w ruchu i pełne krzyku. Widziała jak gdyby ucztę osób ukoronowanych i zgiełk tuż obok ludzi uzbrojonych. — Skądś, z tłumu nadszedł Niepołomski.
Biegł w popłochu, przeciskał się przez ciżbę osób obcych, brutalnych, ohydnie twardych w spojrzeniu. Miał na ustach jakąś wieść, wiadomość, sygnał czy znak. Wyczekiwała, żeby coprędzej zbliżył się do niej i nie mogła doczekać, chciała ku niemu biedz i nie mogła. Upadła pod jakiemiś drzwiami, w których on stał, i zasłoniła go sobą.
A wokół dym, strzały rewolwerowe... Rzuciła się całem ciałem naprzód...
Ale oto prysnęło i pierzchło wszystko. Stała nad brzegiem jaru, na wsi, w miejscu, które niegdyś widziała. Zdarzyło się w jej życiu, że jechała była sama od krewnych do stacyi kolejowej małą bryczulką zaprzężoną w jednego konia. — Pierwszy i ostatni raz jechała tamtędy przez dolinę pustą, zapadłą, zamkniętą ze wszech stron świata między wzgórzami, jakby w więzieniu.
Był tam szereg stawów, jeden za drugim idących, które z niewiadomych przyczyn skasowano. Na olbrzymich stawiskach były już teraz uprawne pola, łąki, łozy, gęstwiny i rozległe sitowia. Po stawach zostały jeno groble i ruiny upustów. Zarówno groble, jak upusty, nie wiedzieć czemu sprawiały (wówczas) wrażenie bolesne. Szczególniej upusty, — ogniłe resztki młyńskich pogródek, zzieleniałe ślady stawideł. Bystry ruczaj biegł środkiem stawisk i w szumiących wodospadach zlatywał z czarnych palów, hucząc w kilkunastu miejscach, co tworzyło bolesną muzykę. Dookoła doliny po wzgórzach wieszały się nieregularnie rozrzucone chaty długiej wsi. W głębi ze wszech stron czerniał bór liściasty. Była wówczas jesień i ciemny padał mrok na przedziwną kotlinę. Wody, pędzące w jej głębi, miały jakowyś zaciekły, oskarżający ton w swym szumie. Sprawiały wrażenie żywe, podobne do głosu dzikiego chłopstwa, które mamroce między sobą, zmawia się i protestuje w głupocie swojej przeciwko czemuś, czego nie rozumie wcale, — burzy się i grozi pomrukiem, a jednocześnie tchórzy szelmowsko przed niewiadomymi zamachy. Teraz we śnie Ewa uczuła trwogę i żal, rozpacz i boleść wobec tej wody szumiącej, czy tego chłopstwa, zmawiającego się na nią. Zeszła, niosąc w sercu to czucie ciężkie, poza ostatni staw, w miejsce, na które tylko rzuciła okiem, przejeżdżając wówczas.
Niezliczone sitowia, trzciny skrzypiące, wrzask szpaków, poświstywanie wodnego ptactwa... Mrok pada z dębów wielkodrzewów, mrok duszy samotnej wobec dziczy i krzywdy. Staw olbrzymi wyłamał w grobli wyrwę, w której zmieścićby się mogła wielkomiejska kamienica, — i uciekł. Po upuście zostały tylko wielkie, pokrzyżowane ruiny, koślawe pale i posplatane belki, niby piszczele zaciśnięte kurczowo, oplecione chwastem, obrosłe dyndającym mchem. Były to zaiste poprzetrącane kły i ohydne gnaty potwora. To, co zostało w tej ruinie, było już tak mocne, jak siła zniszczenia, i ostało się, szczerząc zęby. Woda spadała z obeschłego stawiska szumnym a ponurym ruczajem w dół i, wybiwszy głęboką jamę, biegła dalej z chyżością. — Nad ten to jar, w miejsce nieznane, którego nie mogła dosięgnąć oczyma, Ewa przyszła we śnie. Czepiała się rękoma leszczyn, tarek, rokicin, z pod których łzawiło się szkliwo zaskórnej wody, i patrzeć poczęła w dół. Wraz z bryłami mokrej ziemi zsunęła się ku rzeczułce, cicho sepleniącej w dole. Z oczyma wbitemi w jej chytrą, kryjącą się, ślepą toń, spadała, zsuwała się, szła bezwładnemi nogami. Strach, ciekawość... Aż wreszcie wstąpiła bosemi stopy w zimny, rwący nurt. Głowa jej zwisła na brzeg, a bezwładne czoło upadło na kępy zielonych chwastów. Było duszno i gorzko na duszy. Ostry zapach wodorostów, stapianych liści...
Przestała widzieć... Aż oto wydźwignął ją i wyniósł z ciemności jakoby ojciec, czy inny człowiek. Och wyszła stamtąd! Śpieszyła się teraz w nocy ciemnem polem, ciemnem polem... Po zagonach, przez samotne, opuszczone, poza-ludzkie pola. Strach ją doganiał, świszczał wiatr. Jakaś droga polna z dawno zaschłemi w mokrej glinie kolejami... Biegnie w dal, woła. O ludzie, ludzie! Piersi zduszone rękoma strachu...
Wtedy to ujrzała nagle, a tuż przed sobą ogród, jakoby raj. Daleko wschodzi błękitny poranek. Kwiat oblepił drzewa wiśniowe, wyniosłe rózgi czereśni bieleją na błękitach. Och, te drzewa! Rozkosz widzenia ich we śnie, nad szmaragdową murawą, nad rabatami spulchnionej ziemi. Poranek wchodził w ów sad nigdy niewidziany. Za wysokim płotem — pleciakiem ze świerkowych spławin, za wrotyma z ledwie ciosanych balas, tai się w mroku sad. Trawy w nim w pas. Zwarty gąszcz wyniosłej koniczyny — istny bór! Gąszczu, gąszczu niedotkniony stopą, ni dłonią! Wiatr cię jeno muska, deszcz wiosenny żywi i kąpie, a tylko pszczoły obciążają. Wielkie kule kwiatów napełnił przenajsłodszy miód i ubarwiła je szata, całująca w usta i oczy. Tam nizko, spodem... Gdzie oczy padną, zalew łaskawej dla oczu białej koniczyny, jakoby mrowie biedy, chłopskiego moc narodu... Tam i sam, tam i sam tkwią, wbite w wiotkie trawy, w miękkie, jak dym czy mgła powłoki mietlicy, złotolite łby — gwoździe przydrożnika. — Ewa śni — widzi. Wyciąga ręce. Dotknęła dłońmi wrót. Mokre od rosy drewna, zimna ich kora do rąk przystaje. Pchnęła zmurszałe wierzeje. Obróciły się bez szelestu na swych witkach brzozowych, obróciły się na czopach zmurszałych...
Otwarły się — ni to drzwi raju. Weszła. Bosemi nogami dotknęła mroźnej rosy. Chłodne, nad miarę bujne i wysokie badyle łechtają kolana, mokre włókna, jak węże, snują się po palcach nóg. Dreszcz.
Teraz dostrzegła oczyma z pomiędzy czarnych bugajów koniczyny wystrzelające nietykalne kule ostromlecza. Głowy ich, utkane ze światła księżycowego, najlżejszy oddech niweczy. Podano jej niegdyś do wierzenia baśniowe słowo i uwierzyła, że w tych łodygach tai się biały sok, trucizna, wyżerająca żywe oczy.
Ktokolwiek wyciągnie rękę albo nachyliwszy się tchnie, zetrze głowę, uczynioną z marzeń. Ktokolwiek zerwie łodygę, temu kwiat oczy wygryzie.
Ewa patrzy oczyma, nawskroś widzącemi, w samotne, białe puchy, rozsiane tu i tam. Wstrzymuje oddech, żeby nie popsuć tkanin, wypielęgnowanych przez dnie i noce, wychowywanych przez słońce i ziemię. Nim przyjdzie podmuch zabójca, co je zniweczy, niechaj sobie samotnie dumają, niech śnią swój krótki, a na nic nikomu nieprzydatny sen. Nie ja, kwiatuszki, popsuję wasze głowiny... Nie ja... Przenigdy! Pokój wam...
Patrzą się w nią białe, okrągłe, nadobne oczy z czarnych a mokrych traw. Zapach niewysłowiony i milczenie. Oddech tajemniczego zakątka sieje w sercu uczucie rozkoszy i siłoczucie młodości. Ogromne krople rosy wiszą na każdym płatku kwiatowym, rosy wielkiej i ociężałej. Słońce olbrzymie, — boskie Savitri, — powstało. Czerwone światło upada w krople olbrzymie, jakoby połysk wielkiego miecza, słońce strąca każdą kroplę oddzielnie — to tu, to tam. Ciężko padają — pac... pac... Rosy padają w mokrą trawę. To w miody koniczyn, to w wiotką kulę ostromlecza. A te, co pozostały, Ewa ogląda każdą z osobna. Przykłada do każdej oczy i spogląda w wewnętrzny każdej świat.
Nad czarnym dachem strzelają w czerwone niebo dwa modrzewie, młodocianemi igły okryte, zielone tak, że serce bije ze szczęścia od ich widoku. W dole nad rzeką złocą się i palą ogniem jaskry. Szumi woda. Senna lekkość napełnia piersi. Wśród tej lekkości przyszło ocknienie. Ewa spostrzegła, że głowa jej zwisła za poręcz łóżka, kołdra spadła na ziemię, a całe ciało jest obnażone. Cichy śmiech objął ją słodkim, czarownym uściskiem na widok nagości własnego ciała. Serce poczęło bić, lecieć... Jeszcze słyszała kapanie wielkich ros na kule ostromlecza, na kępy koniczyny, na swe serce i na rzęsy powiek. Rozkosz cielesna i rozkosz snu, który jeszcze nie odszedł, zdawała się leżeć na jej piersiach i wzdłuż całego ciała. Położyła się rozkosz na gorących ustach, jak usta, na oczach, jak oczy, na piersiach, jak nagie piersi. Wtedy przyszła, jak gdyby z głębi domu cichymi kroki straszliwa w swej mocy rozkosz — wiadomość, że on jest tu, za ścianą, której dotknęła wyciągniętą ręką. Ewa oparła na tej ścianie dłoń z rozstawionymi palcami i, przymknąwszy oczy, poszła bez tchu, duszą stęsknioną szybkimi kroki bijącego serca w głąb czarną wiśniowego sadu ku kroplom rosy, ku ścigłym modrzewiom, ku trawom, boskim arcytworom i ku onemu złotolitemu słońcu...






Rano, wczas, udała się do kościoła. Ale nadaremnie, ukryta w najciemniejszym kącie, obok wejścia na chór, klęcząc nagiemi kolanami na wilgotnych kamieniach, usiłowała modlić się, wzbudzić wczorajszy żal, wczorajszą skruchę i radość mocnego postanowienia. Ten stan wydarty został z jej duszy, wyszarpany z korzeniami. Czuła w sobie obecność wzruszeń, ale zgoła innych. Były mocne i twarde, grubijańskie i niezwalczone dla modlitwy. Zrazu zdawało się, że te wczorajsze dowodzenia Niepołomskiego coś w niej zepsuły, zatrzymały zegar uczuć, ale przekonała się wkrótce, że tak nie jest. Patrzyła na obrazy w ołtarzach i nie widziała ich pozamalarskiej, usiłowanej, niemateryalnej piękności, lecz właśnie spostrzegała malarską nieudolność. Spostrzegała nędzę, pucułowatą śmieszność barokowych (a raczej jezuickich) aniołów z wyzłoconemi skrzydłami do dźwigania pokładów kurzu. Rzucała się w oczy tłustość księżulów, rozsiadających się wygodnie w konfesyonałach, dreptanie starych jędz-dewotek ku uprzywilejowanym ławkom.
Czuła obrzydliwą niemoc duszy do przełamania tych zewnętrznych, cudzych wrażeń, do stłuczenia zewnętrznej skorupy kościoła, ażeby dostać się do wczorajszej jego treści. Były chwile, że ogarniała duszę rozpacz. Ewa chciała rzucić się do pierwszego z brzegu konfesyonału i wszystko to wyznać. Chciała i nie mogła. W ostatniej chwili, kiedy już rękę opierała na ziemi, żeby się podnieść, potworny śmiech ją wstrzymywał. Zapytana w owej chwili, odpowiedziałaby bez wahania, że to szatan szkarłatnemi skrzydłami okrył jej duszę. Czuła ciężar i duszenie. I najstraszniejsza rzecz: — doświadczała jakowejś satysfakcyi z tego powodu, że ma w sobie takie wzruszenia nieznane i nowe.
Przestała modlić się. Klęczała jeszcze, siedząc bezwładnie na ścierpłych nogach, z głową opartą o zimny mur. Oczy jej z niecnym uśmiechem patrzyły w głąb kościoła, gdzie jarzyć się zaczęły świece zapalone do nabożeństwa prymaryi. Tam to miała przystąpić do sakramentu Ołtarza. Rozległ się drżący dźwięk dzwonka. Cóż się z nią stało? Co się stało?
Jeszcze raz wzniosła oczy ku górze, porwała po prostu rękami za barki swą duszę i zatrzęsła nią ze wszech sił. Nadaremnie. Nic, tylko zaciekła duma, śmiech ze siebie.
Było już po nabożeństwie, kiedy powstała ze swego miejsca i, nie patrząc na kościół, wyszła. Zdawało jej się, że jest chora, przeziębiona, pół umarła. Szła tą samą drogą, co wczoraj, i ze spuszczonemi tak samo oczyma. Tylko dziś śmiała się szyderczo, gdy przyszło, jak w wybuchową minę uderzyć w myśl, że wraca, nie przystąpiwszy... Ale już ani okruszyny żalu! Weszła w ogród i bez wahania podążyła na swoją, wczorajszą ławkę. Tak musiała. Zbliżając się do tego miejsca, zauważyła po przez krzewy, ledwo, ledwo obsypane kłobuczkami, że tam ktoś siedzi. Domyśliła się prędzej, niż rozpoznała wzrokiem, że to Niepołomski. Ręce miał oparte na lasce, na nich opartą głowę. Nie widział jej. Mogła przejść niepostrzeżenie. Ale w tej samej chwili wychyliła się jasna świadomość, że to, co się stało, ma swą logikę, sens i porządek. Dlatego nie przystąpiła do Sakramentu i dlatego nie mogła się modlić, dlatego wyszła z kościoła, że jego tu spotkać miała. Ponure pytanie, którego sformułować nie sposób, trzymało ją na miejscu. Wahała się i kołysała w sobie. Aż oto — z podniesioną głową szybko podeszła ku niemu.
Podniósł oczy i wzdrygnął się. Spłonął z uśmiechu. Nie zdjął nawet kapelusza, nie wstał. Siedział wciąż tak samo z rękami daleko wyciągniętemi i wspartemi na lasce. Nieoczekiwana radość, uszczęśliwienie spadające nagle a niespodziewanie, jak rzęsistość deszczu na spaloną ziemię, szczęście, wydające na łup wszystko odrazu, — obezwładniło jego postać. Nie wiedząc, jak się to stało i kiedy, przez chwilę zatonęli oczyma w oczach, wcielili się oczyma jedno w drugie, weszli w przecudowne a rozwarte podwoje szczęścia, w rozkosz mroku spojrzenia jednego we dwu osobach. Ogarnęło ich, nie wiedzieć, krótkie, czy długie nabożeństwo wstępowania oczyma w oczy i zagłębiania się wzajem w ducha przez czarodziejskie obnażenie spojrzeń. Ewa uczuła, że ją całą, od stóp do głów, powleka rumieniec i miała świadomość o rozkoszy powlekania się nim nietylko dlatego, że to dawało nieopisany upał szczęścia, ale i dlatego także, że oczy jego mdlały wówczas dwakroć, trzykroć, dziesięćkroć piękniej. Stawał się piękny w uśmiechu i miły, jak ów sen nocny o rannych rosach. Był tak straszliwie piękny tylko przez chwilę, ale na zawsze w pamięci właśnie taki pozostał.
— Skąd pani wraca? — zapytał głosem mimowoli cichym, sekretnym, niemal spiskowym.
— Idę z kościoła.
— Ach, tak...
— O czem pan myślał, jak pan tu siedział? — zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.
— O pani.
— Cóż pan o mnie myślał?
Jakoś leniwie otrząsnął się i, rysując laską na piasku gzygzaki, mówił sobie:
— »Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie«.
— Co za mędrzec? — spytała, ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.
— Nie lubi pani, naprzykład, mędrców?
— A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć najsłabsze nawet wyobrażenie o historyach tak amarantowych, jak o tem, co to jest, naprzykład, mędrzec?
— Mędrzec — jest to człowiek szczęśliwy. Z zastrzeżeniem: w tej chwili. Paradoks głosi: sapientem solum felicem esse.
— Po łacinie? Uciekam do domu!
— Niech pani jeszcze nie odchodzi. Przecież jeszcze niczegośmy się nie dowiedzieli... Ja przynajmniej nie wiem nawet tego, jak pani na imię.
— A pocóż to znowu może być panu potrzebne?
— Do rozmyślań i spekulacyi naukowych — łacińskich, hebrajsko-amarantowych.
— E, — wie pan co, — nie powiem, jak mi na imię. Po co, na co to panu? Z jakiej racyi? Jeszcze pan komu obcemu powtórzy, narobi pan plotek...
— O tem imieniu?
— A o tem imieniu.
— Nikomu nie powiem! Sam będę to imię miał w sobie, jak woda ma czasami w największej swej głębokości słońce ze szczytu nieba.
— Och, jakie zawikłane porównanie!
— Wie pani, jest jedna taka woda na świecie...
— Nic nie chcę wiedzieć o żadnej wodzie na świecie!
— Niech pani zechce usiąść na tej ławce i posłuchać. To jest bardzo interesujące. Proszę powiedzieć mi imię swoje.
— A przecie pan słyszał wczoraj, jak Horścik bełkotał z »ciocią« Barnawską.
— Nie słyszałem... A on mówił naprawdę?
— Mówił.
— I ja, kretyn, nie spostrzegłem...
— Nie wypada mi potwierdzać...
— Ale pani teraz mi powie. Przecież tylko o imię chodzi.
— Fuksya... do usług.
— Proszę nie żartować!
— Nieładne? Pan wolałby pewno, żeby było — Pelargonia... Ale cóż począć!
— Pani powinnoby być na imię Jasność, Jaśnienie... Czy jest takie imię w kalendarzu?
— Nie czytuję kalendarza — panie!
— Jakby też to było zdrobniale od Jasność?
— Oczywiście — Nitouche.
— Ach, jakże można coś podobnego wymawiać! Chciałem powiedzieć... Ja sobie układałem, że Jasne Słoneczko, Błogousta, Jasnotka...
— Lepiej języczek trzymać zawsze za zębami. Tę cnotę nad cnotami nawet mędrcom się chwali.
— Imię!
— No, więc cóż tego?... Dajmy na to, że powiem. I cóż z tego? Czy panu przybędzie zdrowia, szczęścia, pomyślności, albo fortuny? Żeby choć Zofia, albo Aniela, albo choć jaka Helena...
— A tu co?
— A tu... o, wstydzie! Nie, to okropne! Nawet...
— Pani!
— No, niech pan przynajmniej zamknie oczy. A tu dopiero... Ewa... pierwsza grzesznica.
— Ewa. I to na seryo?
— Niestety! Tak stoi w metryce, a nawet w biurze adresowem.
Mówiła to ze śmiechem i w tonie łobuzerskim, a jednak cała znowu pokryła się rumieńcem. Oczy jej zlękły się wzroku rozmówcy.
— Ewa... — mówił Niepołomski do siebie, głosem matowym, który zagłębił się w ten wyraz i w nim utonął.
— Ewa, po hebrajsku Jewe, jest to czarujący czasownik, który w trybie bezokolicznym tylko jakby sam dla siebie egzystuje, a znaczy — istnieć. Ewa jest to istność, która była, jest i będzie. Jest to kobieta nieśmiertelna. Ewa znaczy to samo, co niebiańska Izys: przebywająca w przestworach nieskończoności.
Posłyszawszy te słowa, doświadczyła najmniej oczekiwanego w sobie uczucia wesołości. Miała, wbrew woli, chęć dowcipkować, wyśmiewać, ośmieszać a nawet miażdżyć i do góry nogami wywracać, zapomocą drwiny, tkliwe tchnienia duszy, lecące w dźwiękach i spojrzeniach. Skądś wyrosła w uczuciu cierpka złośliwość i chętka potargania tkanin jeszcze niezwiązanych, co się ledwie z nicości wychylały. Roiły się słowa zuchwałe i pospolite. Wszystkie wydają się dobre i godziwe. Gotowaby wszystko powiedzieć na złość sobie i na złość słuchaczowi.
Za chwilę ów dziwaczny nastrój znikł. Jakiś przestrach i popłoch... Iść do domu! — rozkazała sobie kategorycznie. Ale jedno spojrzenie Niepołomskiego, spojrzenie z dołu, spojrzenie żebraka, bez sił leżącego przy drodze... Skądże tak przedziwne uczucie prawdy teraz dopiero znalezionej w przepaściach, skąd brzmienie archanielskie wokoło głowy? Skąd uśmiech, w którym zawarła się wiekuistość? Siła i rozkosz w całem jestestwie obojga. Niebieskie oczy jej zdawały się zostawiać w przestworzu niebiański szlak. Współzachwyt przeistaczał się i wyrażał nazewnątrz w bezwiednem naśladownictwie ruchów i wzajem bezcennego brzmienia głosu. Na oczy wpółopuszczały się rzęsy, białka zaciągały się barwą błękitną, rysy martwiały i twarze bladły. Słowa stały się przyciszone, przejęte zawstydzeniem, zdradą, spozierające już-to naprzód, już poza siebie.
— Idę już. Do widzenia... — rzekła w zamyśleniu.
— Dlaczegóż pani odchodzi?
— Muszę do domu. O dziewiątej do biura.
— Pani pracuje w biurze?
— Tak.
— W jakiem biurze?
— W biurze zarządu kolei. W dziale przychodu...
— Czy to już dawno?
— Trzy lata.
— Jakież tam pani ma zajęcie?
— Robię »normy«.
— Cóż to za normy?
— To, proszę pana, dodawanie, czasami nawet odejmowanie, przedewszystkiem zaś pisanie. Dziewięć arkuszy, czterdzieści rubryk, czyli 250 linii dzienie.
— A pensya, jeśli wolno zapytać?
— Wolno. Zresztą, to można zobaczyć w etacie. Atak. Rubli srebrem pięćdziesiąt miesięcznie, tak, Panie. Początkowo było 26 rubli i kopiejek 10, a teraz pięćdziesiąt. Słyszy pan? Jeśli zaś robić dziennie trzy normy, co jest rzecz arcyniemiła, to można zarobić jeszcze 30 rubli. Wynosi to jednak dwanaście godzin pracy dziennej, czyli wbrew wszelkim zasadom proletaryackim. Do widzenia...






Niepołomski siedział na »swym« fotelu w mieszkaniu państwa Pobratyńskich. Fotel ów stał w ciemnym zaułku niszy, tuż obok drzwi do kuchni, a naprzeciwko wejściowych. W sąsiedztwie fotela, czyli
karła«, mieściła się »serwantka« z wybitemi pół na pół szybami, zakurzony skarbczyk familii (szkło czeskie, fajans, flaszeczki, postumenciki, figurki świętych, garnuszki z napisami »Pamiątka z Częstochowy«, pudełka z firaneczkami, w których stare opłatki, a nawet książki — Choix de monuments... kilka powieści Kraszewskiego, trzy tomy »Biblioteki Warszawskiej« z roku 1856, »Meir Ezofowicz...«).
Obok szafki, pod prostym kątem do »karła«, »zajmowała miejsce«, według opinii zamężnej córki rodu i jej ironizującego męża, kanapa. Dzieje tego mebla musiały nie być wesołe. Okolice, przeznaczone do siedzenia, zapadły się były dawno i na czas nieograniczony, tworząc wgłębioną powierzchnię, która stykała się niemal z poziomem podłogi.
To zbliżenie prawdopodobnie dało asumpt Niepołomskiemu do przezwania kanapy »niemalstyczną« w jej niejako wiekuistem a przecie bezcelowem dążeniu do zetknięcia się, wsparcia i zjednoczenia w spokoju wiecznym z wymienioną — wyżej prostą — podłogą.
Stary pan Pobratyński nie bez akcentu rzewności (czy dumy) nadawał kanapie w chwilach właściwych nazwę dość zagadkową: zwał ją »palisandrową«.
Nazwa ta budziła uśmiechy melancholijne, jeżeli nie zgoła cyniczne. Jakkolwiek bądź — okolica: kanapa, fotel, serwantka — były miejscem przenajdroższem dla pewnych osób w lokalu. Trudno zaiste uwierzyć, jak owe stare meble, owe, powiedzmy bez obłudy, graty, przeistoczyły się owymi czasy.
Była to ich młodość powtórna, ich zmartwychwstanie z nędzy i nicości. Gdyby ktokolwiek chciał usunąć »niemalstyczną« z miejsca, które »zajmowała«, gdyby chciał wydłubać z niszy fotel, wrośnięty w światło Rembrandta, zapomnienie i wzgardę, gdyby chciał poprzewracać figurynki, bohomazki i potwornostki, przechowywane z barbarzyńską doprawdy pieczołowitością, popełniłby zabójstwo ducha tych miejsc i rzeczy.
Od tej chwili, kiedy stary pan Pobratyński wrócił do domu z wiadomością, że dzięki bilecikowi polecającemu Niepołomskiego, otrzymał posadę u Kraftów, krótko mówiąc, na sześćdziesiąt rubli miesięcznie, nowy lokator stał się jego i córki (oficyalnie!) bożyszczem. Zaproponowano mu ze strony miarodajnej, bo ze strony matki rodu, w sposób tkliwie serdeczny a pełen godności, żeby się stołował. Przyjął bez jednej chwili namysłu i bez wahania zaczął płacić za obiady cenę niepraktykowanie sowitą.
W ten sposób wyrugował Horsta. Przychodząc na obiad i oczekując nań, (co zdarzało się zawsze wcześniej, niżby tego okoliczności wymagać mogły), Niepołomski zagłębiał się w czarny fotel i czekał bardzo cierpliwie. Obiady podawano punktualnie ze względu na to, że Ewa przychodziła na nie z biura terminowo co do sekundy. Właściwie nie miała prawa wydalać się na obiad, gdyż regulamin na to nie pozwalał. Ponieważ jednak biura kolejowe znajdowały się w pobliżu, umiała wszystko wykonać w pół godziny.
Od chwili otrzymania posady w »Kraftach« również punktualnie przychodził ojciec rodziny. — Ewa starała się zazwyczaj bawić »obcego« w czasie oczekiwania na wazę. Wypadało jej siadać w rogu kanapy, w pobliżu fotela. Pięć, najwyżej siedm minut trwała codziennie ta rozmowa, zwana przez urzędnika od Kraftów dyskursem, albo konwersacyą. (»Przerwijcie-no moi państwo, waszą konwersacyę« — względnie »dyskurs« — albowiem waza wjeżdża na stół...«). Ewa posiadała umiejętność zabierania miejsca na niemalstycznej w sposób iście archanielski.
Było to na brzeżku drewnianym, — zapewne, — ale nie stanowiło przecież zniewagi i pohańbienia dla starej, poczciwej, sponiewieranej kanapy. Zajmując miejsce, Ewa wsuwała się ruchem fali rzecznej z owego miejsca na ziemi, które znał tylko Niepołomski, — w zdradzieckie zagłębienia, zawisała na pochyłościach i upłazach, jakby w powietrzu. Nigdy nie bywała tak cudownie piękna, jak wówczas. Miała urok błękitnego obłoku, który zawisł na zrębach i szczerbach skalistej góry. — Może dlatego, że wstydziła się i za siebie i za starą towarzyszkę rodu, a wstydząc się za nią, żałowała jej odrobinę, podobnie jak się człowiek wstydzi prostactwa krewnych, a żałuje zarazem ich upośledzenia. Wtedy to oczy jej nabierały wyrazu, którego Niepołomski tak łaknął i pragnął od poranku do wieczora i od wieczora do świtu.
Zaraz po obiedzie Ewa wybiegała do biura. Wracała do domu po trzeciej, czasami znacznie później, gdy pracowała ponad normę. Wówczas ośmio, albo dziesięciogodzinny czas jej pracy miał tę jedną jedyną przerwę półgodzinną.
Gdy wbiegała do domu, gdy rozległ się dzwonek, zwiastujący jej nadejście szczególnem drżeniem, urwanym, krótkim tonem, wówczas kanarek w klatce przy oknie poczynał głośniej szczebiotać... Łukasz dźwigał ze swego kąta wzrok. Oto szelest jedwabny, oto obraz Jej, widny oczom już wówczas, kiedy się jeszcze nie ukazała, czarujące objawienie się jej osoby. Lekko błysnęła klamka... Światło w oczach, zanim weszła... Już jest we drzwiach... Oczy z za czarnej woalki ofiarowane czarnemu kątowi. Oczy, patrzące z za woalki, z pod ronda wiosennego kapelusza! Ledwie znać brwi i rzęsy... Szary płaszczyk usuwa się z ramion. Niewysłowiona jej postać, której piękności suknia nie jest w stanie ukryć, tak dalece, że ta suknia jest tylko uroczą zasłoną... Lekkim ukłonem się nachyla... Widać wówczas wszystką w ruchach niezwalczonego powabu, które zdają się wyrywać z więzów sukni. Oczy nie chciałyby jej widzieć nagą, a widzą ją mimo chęci. Spojrzenia obojga rzucają się ku sobie, zwalczając i omijając przeszkody, łamiąc tysiące zapór, wykonywując miliony podstępów. Pięć minut czasu! Na przestarzałym zegarze, którego wskazówki drgają nerwowymi ruchami, widać uciekanie bezcennych momentów. Co chwila z trwogą i żalem oczy obojga podnoszą się, badając zżółkły ze starości cyferblat, na którym stoi wypisana olbrzymiemi literami zczerniała, jeszcze z XVIII wieku zapewne, a niedościgle trafna sentencya: Hora perit, mors aderit. W łańcuchach wag starego czasomierza co chwila rozlega się ledwie dosłyszalny chrzęst i daje wyczuć lekkie drgnienie, znak, że uciekła minuta. Drgnienie to przebiega przez ciała rozmawiających, miga w ich oczach, jak błysk...
Zdawało się obojgu, że nikt na ziemi nie widzi, co się święci, że ani jedna osoba nie spostrzega ich spojrzeń. Byli przekonani, że spoglądają na siebie najzupełniej normalnie oczyma tak zimnemi, jak owe Szopenisko, którego zamorusany biust tkwił na szafie. W istocie — dla pana Pobratyńskiego były »amory« Ewy zaledwie dostrzegalną, a dość miłą zabawką. Widział jak przez mgłę owe spojrzenia, ale nie zwracał na nie uwagi. Inaczej »ci devant« piękność, czcigodna matka. Już pośpieszne wyrobienie posady przez człowieka obcego i najwidoczniej hołysza, wydało się jej, kobiecie, co przeszła miliardy utrapień życiowych, zdarzeniem nie bez przyczyny.
Powiedziała sobie: niema karesu bez interesu, — i zwróciła baczne oko. Rzecz prosta, że spostrzegła odrazu nietylko sam fakt, ale zmierzyła głębokość i siłę zjawiska. Zadrżała w sobie na widok owych nagłych przyblednięć córki, gdy dawały się słyszeć kroki »tamtego«, — owych osłupień obojga, gdy się witali, owego śmiertelnego uśmiechu, który zdawał się zespalać światło w wewnętrznych istotach obojga i świecił się z ich ciał, gdy się chwytali i ogarniali oczyma.
Widziała i mimowolne pochylenia postaci i oczywiste tęsknoty rąk, skazanych na wieczną rozłąkę. Sama niegdyś przeżyła miłość głęboką dla pięknego swego małżonka i była przez szeregi lat pożerana od szatana zazdrości. Znała się na tej sprawie, którą ludzie zowią miłością. Nienawidziła tej potęgi całą duszą, patrzała na nią z dalekiego wzniesienia i pragnęła ocalić córkę od mąk nieszczęsnego uczucia.
Starszą ustrzegła. Wydała zamąż dość szczęśliwie, szybko, bez trudu i korowodów. Zdawało się jej, że nie mógłby się zjawić na ziemi taki człowiek, któryby ją podszedł i dotarł bez jej woli do serca dziecka. Pilnowała umiejętnie, nie jak zimny dozorca, lecz jak czujny kapłan. Strzegła duszy. Stąd to częste napędzanie do spowiedzi, do modlitwy, do rozmyślań i do pracy. Byłaby tego Niepołomskiego, dowiedziawszy się, że jest żonaty i rozwodnik, trzymała za progiem, choćby konał z miłości. Wdarł się, za pomocą wyrobienia posady, do domu, jak wytrychem, i, co najstraszniejsza, miał już w dziecku sprzymierzeńca. Było zapóźno. Mama dobrodziejka wiedziała to już, że jest zapóźno. Musiała (brzydko, ale dosłownie mówiąc) przywarować. Powieki jej przymknęły się, ręce opadły. Tylko usta zacięte drgały a drgały...
Przyjąwszy za pewnik, że już ani religia, ani wyklęcia ze świecami i ewangelią, ani bicie, ani znęcanie się sposobami domowymi nicby już nie zmieniły, pani Pobratyńska postanowiła zabezpieczyć córkę od szaleństwa i zguby. Otoczyła ją tedy czujnością iście szatańską. Niemasz na ziemi dyplomaty tak przebiegłego, ani dyrektora policyi o takim sprycie, jakiego dowody przed samą sobą) złożyła stara dama. Nic się w życiu Ewy nie zmieniło, a jednak była jak w kajdanach, czy w kaftanie waryackim. Z każdej minuty godzin pozabiurowych musiała się legitymować dowodami rzeczowymi, a godziny urzędowania w biurze były nie do opuszczenia. Srogi mandryl, dyrektor biura, który bez pardonu dawał dymisyę za opuszczenie kwadransów, był tu jedynym sprzymierzeńcem. Ewa nie nadużywała swej swobody. Jej miłość była bezgrzesznem szczęściem. Niepołomski nie szukał schadzek. Oddawna oświadczył się Ewie ze swą miłością i prosił o rękę, ale był skuty dawnym ślubem, więc ani razu nie usiłował widzieć swego bożyszcza poza domem. Wyjątek stanowiły nabożeństwa majowe. Stara matka zabierała na nie córkę, o ile to było możliwe. Łukasz, aczkolwiek nienawidził kościół i wszystkie sprawy jego tak dalece, że, z natury zimny i spokojny, nie mógł mówić o tej materyi bez gniewnego uniesienia, chodził osobno, zdaleka, niepostrzeżony na owe, jak mówił, zbiorowe, przedwieczorne figle. Dzieliła go zawsze od Ewy znaczna przestrzeń.
Chóralny śpiew pieśni polskich, znanych tak dobrze z dzieciństwa, obecność mnóstwa młodzieży, uroczych kobiet w jasnych sukniach, kwiaty w ręku wszystkich, szczególny zapach bzu, więdnącego szybko w gorących dłoniach, na piersiach kobiet, przy ustach ludzkich, buchający z ołtarzy zapach róż, — wszystko to wywoływało szczególniejszy nastrój. Zbiorowisko ludzkie w kościele było dla Łukasza tak samo obce, jak obceby mu były rozkwitłe trawy na wielkiem błoniu nadrzecznem.
Cóż miał wspólnego z tymi wszystkimi ludźmi, śpiewającymi i rozmodlonymi? Nic zgoła. Ogarniał go tylko urok masy żyjącej, rozbudzonej, w której tętni i buja życie obce, a napoły znane — właśnie, jak życie rozrosłych traw na łące. Ale oto cicha akompaniująca muzyka organu nagle się urywała.
W płynną melodyę pieśni, która przypominała plusk fal górskiego stawu w kochanej stronie, — jakoby olbrzymi prąd wichru uderzały potężne akordy i poczynały lecieć przez człowieka strugami deszczu, zimna, mrozu.
Krew spłoszona wstrzymała się pod sercem. Tytaniczny głos tonów, bijących pożegnanie życiu, przerzynały to tu, to tam spazmy i płacz samotnych piszczałek. Żałośnie wołały, wołały w pustyni, nad jeziorem podziemnem, w kraju ciemności.
Wtedy poczynał szukać znajomego kształtu i drogiej barwy czarnego kapelusza z obszernem rondem. Widział ją nieruchomą, z oczyma spuszczonemi, bladą i zastygłą, jakoby jedną z figur symbolicznych tego kościoła. Suknia jej czarna, spadająca aż do płyt posadzki, wlewa się w oczy czarną falą i dreszczem żywym, rozkosznym, po nad wszelkie słowo, przechodziła wskroś ciała. A każdy fałd tej sukni, każde załamanie, każda krzywa linia atłasu, obejmującego ramiona, stawała się linią najwyższej piękności, symbolem jej ostatecznie wiernym. Łukasz przezierał wówczas, co Ewa czuła. Wiedział, że ta muzyka, od której ściany-kościoła zdają się giąć i falować, a wyniosłe filary drżeć od tego samego, co biegnie w nim, wzruszenia, — sprawia i w niej zamęt, zniszczenie myśli i chaos. Wiedział, że ona tak samo, jak on, nic w owej chwili nie wie, że jest poddana prawu muzyki, która jest mową duszy. Wiedział, że Ewa słucha, jako i on, mowy swej duszy.
Tony uderzają w duszę, jakby pioruny w ciemności nocy. Przy ich niewstrzymanym blasku widać mgnieniami oślepiająco jasną ziemię i niebiosa. Ale czyż to jest ziemia, biedna ziemia nasza, siedlisko synów Adamowych, gdy ją widzimy świetlaną w połysku gromowym? Śnią się dalekie, dalekie słowa Apostoła: »Wziął Anioł kadzielnicę i napełnił ją ogniem z ołtarza, rzucił ją na ziemię, a stały się gromy i głosy, błyskawice i trzęsienie ziemi«... Byli w takich chwilach oboje, jak wędrowcy, co się w nocy piorunowej spotykają twarzą w twarz i oblicza swe, znagła wytrysłe z przepaści nocnej, widzą wśród błyskawic. Radość! Życie! W obydwu duszach zgiełk uczuć, rozruch myśli i lot postanowień, nie wiadomo, jakim sposobem powstałych, nieznanych wcale a nieodwołalnych i raz na zawsze zrośniętych z istotą duszy. Łukasz wpatrywał się szalonym wzrokiem dopóty, aż tamta głowa musiała się odwrócić. Zamglone oczy przybywały go nawiedzić, jakoby widziadła z tamtego świata. Wolno spływały na nie rzęsy, a po ich cieniu zstępować się zdawał bezcielesny powiew — anioł miłości. Trwało to krócej, niż westchnienie, pozdrawiające anioła. Łukasz zamykał oczy i pozostawał w swej ciemnicy. Wzbijała się znowu dokoła niego muzyka, wybuchały posępne pieśni o śmierci, które zdawały się, jak Samson z posad ruszać filary gotyckie, a grubymi wybuchami przetrącać sklepienie nawy. Krążył tłum ludzki.
Dusza jego składała się wówczas z dwu połowic — z Sarasvati oszalałej i Niżdali zamykającej powieki, dwu sióstr, zakochanych w Krysznie, ogarniętym przez miłość wieczności. Wraz ze zniknieniem Ewy znikała Sarasvati, zostawała Niżdali, widząca jasno we wnętrznościach duszy. Stał w milczeniu i wychodził w milczeniu, obojętny na wszystko, ze spuszczonemi powiekami, bacząc na to tylko, żeby nie utracić lazurowych oczu, które widział tak jasno a niewiadomym sposobem kędyś w toniach własnych źrenic.
Pozatem widywali się tylko w czasie obiadu. Tak okrutną dla siebie zasadę ustanowił Niepołomski.
Postanowiono również, żeby nie mówić do siebie nic takiego, coby mogło zdradzić cień cienia istotnych uczuć. Okazało się wszakże, że rozmowy obiadowe, a raczej milczenie w ciągu tygodni, nie jest do zniesienia.
Łukasz powiedział to w dzień, o którym mowa.
Ewa potwierdziła, że tak jest w rzeczy samej. Wtedy szeptem »przedobiednim« oświadczył, że uczynił pewien wynalazek: przybił na drzwiach wejściowych Puszkę do listów, a nad nią umieścił swój bilet.
— I cóż z tego? — spytała.
— Tam będę znajdował listy pani.
— Moje listy!...
Tak. Gdy Wasza Przecudność będzie szła na obiad, z biura...
— Ach tak... Prawda... Doskonale! A ja?
— Tu, w domu, nie może pani mieć moich listów. Ktoś może przejąć. Jest to rozkosz nad rozkoszami czytać cudze listy miłosne...
— Nie mogę. Ani jednego listeczka!
— Będę pisywał miejską pocztą do biura, — nieczęsto, żeby nie wzbudzać podejrzeń woźnego, który będzie pani listy doręczał. Za każdy list duży pieniądz woźnemu.
— Dobrze, Galeotto...
— A czy zadowolona z pomysłu?
— Dziękuję, dziękuję... Ach, jak dziękuję...






»Ilekroć pomyślę, że to, co tu piszę, Pani czytać będzie, pióro mi w palcach drży! A przecież sam pragnąłem szczęścia pisania do Pani i sam tę łaskę wyprosiłem. Więc napiszę wszystko i tylko samą prawdę, nic nie zataję, uczynię przed Panią zeznanie prawdy i wyznanie duszy!... I, jak w psalmie Dawida — »serce, przewrotne odstąpi odemnie, a o złe nie będę dbał«. Dlatego to pióro mi w palcach drży. Otworzę moje życie i stanę przed Panią, moim ołtarzem. Nic nie może się równać z rozkoszą tego posłania do Pani i nic nie może być męką głębszego rodzaju nad niemoc wyrażenia w słowie. Ale wzniesienie się z barłogu swego i ta radość, że wstanę, jak duch, i pójdę ku duchowi. Trzepocą się we mnie słowa niezwyciężone, ptaki cudnopióre, a ręka drży i opada, gdy je wypuścić i posłać do Pani przychodzi. Pani natchnęła mnie łaską szczerości. Czarodziejskiem dotknięciem kwiatu powiedziała jej pani: wstań szczerości! Mogę otworzyć oczy i widzieć oczy Pani, — o, rozkoszy! — oczy, »w których niemasz zdrady?« Czy pojmuje Pani te słowa bezmiernej czci dla człowieka — »w którego oczach niemasz zdrady«? Bo zdrada jest wszędzie, we wszystkich ludzkich duszach, we wszystkich ludzkich oczach. Nią się ludzie żywią, jak chlebem. Ona jest najpospolitszym ich czynem. Gdy ją wykonywują, ogarnia ich najwyższa rozkosz, bo wtedy wysila się, pręży i na najwyższy stopień wstępuje ich rozum, — gdy jej doświadczają, najbardziej cierpią, bo wtedy do najwyższej granicy dochodzi ich uczucie. Zdrada jest powszechna, jak oddech. A w Pani oczach, jak w sercu dziewic czystych, o których mówi święty Jan, — »niemasz zdrady«. Obudzę się jutro i z ufnością westchnę: jej serce wierne jest, jak serce rycerza. Ręka jej podana, — to uścisk honoru. Spojrzenie jej, — to spojrzenie na sztandar. To, co wyrzekła, — wyrzekła. Jakież to szczęście przyjść do tej duszy i stanąć przed temi oczyma..! Wszak to w tej chwili spełnia się niedościgłe, wykołysane przez tajemnicze zmagania się i męczarnie ducha Indyi: — »ja — jestem — ty«. Weź moją szczerość, najwyższy skarb i największe dostojeństwo człowieka. Powiem to, co jest we mnie zamknięte, czem żyję... Idę przez Łazienkowski park. Czekam na Ciebie, choć wiem, że nie przyjedziesz. Chłodny poranek. Mży lekki, mglisty deszcz. Czasami przelata wiatr i korony drzew szeleszczą. Tęsknię za Tobą. Otwiera się moja dusza, jak się nigdy nie otwierała. Przyjmuję w siebie Twoją duszę. Pójdźmy... Zstąpimy ze stromego wzgórza, — ramię przy ramieniu, — w ciemną aleję Stopy Twe idą po piasku, pracowicie zdziobanym przez deszcz. Wszystkie słowa, które do mnie mówisz, zapisane są w mojem sercu. Powiem Ci, w co ja jedynie wierzę, czego się jedynie boję, czego zupełnie nie wiem, co będę czynił na tym świecie. Wszystko Ci oddam, powierzę Ci najtajniejszy sekret, bo w oczach Twych niemasz zdrady...«






»Na dziwnie przezroczystem, szafirowem niebie zapalają się jedna po drugiej gwiazdy, — latarenki mojej tęsknoty. Podnoszę ku nim oczy z myślą pogodną i szczęśliwą. To samo niebo jest nade mną i nad Nim. Nie płaczcie nade mną ciche gwiazdy-siostrzyczki... Czyż nie mam, jak i wy, daru Wszechobecności?«






»Przekonałem się w ciągu tych niewielu dni szczęśliwych, że miłość jest tworzeniem, że jest absolutnie nową emanacyą, że jest doskonałą syntezą wszystkiego, którą duch z zewnętrznego świata wyłamuje i na swoje wyłączne dobro obraca. Kiedy Pani wychodzi z obrębu tych ścian, kiedy Pani niema w tym domu!... Napróżno mówić... Czemże jest świat bez Pani! świat bez Pani! A jeśliby kiedyś zginęła dla mnie ta miłość? A jeśliby chciała odejść i nie wrócić? (Bo człowiek powinien wszystko wiedzieć...) Wmyślam się i wwiaduję w taki stan, kiedy Ciebie niema. Nie! Tego nie można pomyśleć! Tego serce nie może uczuć. Tam już niema uczuć i niema myśli. Tam już jest tylko lęk. Ja się nie lękam niczego, pogardzam śmiercią, — tylko lękam się, że może zaprzestać istnieć Twoja miłość. To jest kres. Tam byłoby już tylko przeczenie bezzasadne, rozkład ducha na cząstki i pierwiastki, byłoby samo tylko badanie zimne i roztrząsające, a bez planu, bez metody i niewiadomo do jakiego celu. Tam byłoby czekanie wieczne bez nadziei, zasłuchiwanie się w szmery, w szelesty... Tam byłoby tylko bicie serca, pędzące wbrew woli i wiedzy rozumu. Bądź pozdrowiona!«






»Przyszły do mnie kwiaty, by opowiadać wonne fantazye swych płatków. Układają się w przedziwne gamy i z niedosłyszalnym szelestem przepływają w gamy inne, by ukształtować jeszcze wyższy obraz piękności. Róże czerwone, pełne trójce barw — jaśnień, róż żółtych, ledwie rumianych i ponsowych... Zbyt płoniecie, o róże, zbyt jesteście kruche i nieoporne, a niezniszczalne jesteście w pięknie bez granic! Jaśnienia, Jasności, Jasnostki, Ponsy, Szkarłaty! Położę was, róże moje, na białem wezgłowiu chorego, w którego oczach pali się gorączka, w którym targa się serce, a z rozdartych płuc krew sączy się, sączy długą strugą... Więdnijcie, róże moje, gdyż zbyt piękne jesteście! Jesteście, jak pieśń wysoka, niewyśpiewana... Czy nie na tem polega wasz czar, na czem polega urok pieśni, że niema w was smutku rzeczy poznanych i dokończonych, że w waszych ogniach płonie życie?... O, wiecznie niedośpiewana, wiosenna pieśni, o, pragnienie przekwitu, dopełnienia i końca! O, płatki różane, ukrywające przyszłą swą barwność pod szaremi łuskami pąka! Kocham was, róże moje...
Uwiędły róże na piersi zmęczonej, odpoczywającej w poświacie księżyca, wśród bieli tkanin, w wązkim, wysokim pokoju. Dziwnie coś we mnie rozkwitło... Oplatują mię powojowo dziwne drobiazgi, nad którymi tylko śmiechem pobłażania wybuchnąć można. Uprawiam drobiazgowy, dziecinny kult pamiątek, które dawniej lekceważyłam Wzbiera we mnie hucznie i radośnie moc życia. Czy Pan zauważył, że ubieram się zawsze czarno i biało, albo szaro? To było jedno z dawnych przyzwyczajeń. (Mniszka). Teraz — czasami — chcę gorąco, żeby mię owionęły radość, różowość, błękit, lazur... To, że wogóle mogłam wzrok od wieczności odwrócić i ujrzeć chaos i harmonię życia, przejmuje mię rozkosznem zdumieniem... Proszę pisać swoje listy z pozostawieniem na środku marginesu (tak jak ten list jest pisany). Każę wszystkie listy oprawić w książkę ( — najcudniejszą na świecie — )«.






»Oczekuję na list mojego adwokata z wiadomością o przyśpieszeniu sprawy. Mam mocne podejrzenie, że mój adwokat jest to nikczemnik ostatniego kalibru, ale za to najgorszego gatunku. W dziedzinie badania spraw rozwodowych stałem się tak przebiegłym, że nieraz prześcigam nawet mego adwokata. Mózg można wytresować daleko bardziej szybko, niż konia wyścigowego. Ale nie o tem będę pisał... Powiem Pani o rezultacie wówczas, gdy się to nareszcie rozwiąże, gdy to pęknie. Teraz czekam. Moje obecne życie jest oczekiwaniem. Chwila obecna nie istnieje wcale. Istnieje tylko przyszłość. Czekam, czekam, czekam... Dnie, godziny, minuty... Zamykam się pod nieobecność Pani w tym samotnym pokoju, i, żeby nie tłuc się na podobieństwo bezmyślnego wahadła, czytam Szekspira. Obdarty tom znalazłem na dnie kosza, który tu w Warszawie był na przechowaniu u jednego ze znajomych. Nie miałem tej książki w ręku blizko ośm lat. Pamiętam swoje długie nad nim studya przed wyjazdem zagranicę. Było to na piątem piętrze, kiedy wskutek rozmaitych okoliczności (a szczególniej wskutek lekceważenia życia), po cztery dni nie miałem w ustach nawet kawałka chleba, ani szklanki herbaty, kiedy byłem obdarty, opuszczony, samotny, zdziczały, jak zbłąkany pies, kiedy zdradził mię pewien »nieomylny« przyjaciel. Miałem pustą, niezamiataną izbę, łóżko bez poduszki, kołdrę w zastawie. Pisałem komentarze do Szekspira na futrynie okna (w braku stołu, tudzież stołka), atrament wyrabiałem sam z materyałów chemicznych, przyniesionych z laboratoryum. Spałem wśród kości szkieletu, gdyż »jakoby« zdawałem był wówczas z anatomii. Nie miałem lampy, ani świecy, nikt mi nie usługiwał, nikt mię nie odwiedzał, nikt nie istniał dla mnie na świecie. Miałem z głodu coś w rodzaju gorączki. Wtedy to każdą wolną chwilę poświęcałem Szekspirowi. Za drogowskaz służyła mi historya literatury angielskiej starego Taine’a. Były to czasy, o dziwo! — największego zbliżenia się do siebie, do człowieka i do sztuki. Samotne dnie z oczyma wlepionemi w symbole, pogarda zewnętrzności życia, ostrowidzenie istoty rzeczy człowieczych, dotykanie tajemnic ducha, świętego świętych istnienia, nagiemi igłami nerwów. Śmiech, śmiech pomyśleć, że niejednokrotnie zaniedbywałem wszystko, nawet laboratoryum chemiczne, nawet możność wystarania się o 14 groszy na kupno wiadomego bochenka chleba, dla tej przyczyny, ażeby nagim, otwartym naoścież mózgiem pojmować (co za wyraz!) dwie tragedye w Hamlecie, albo cieszyć się wycofaną na osobistość potęgą Lira, albo wszczepiać się w ów świat bajek o rodzie ludzkim, plotek o dziejach człowieka osiadłego na ziemi, ażeby z drwiną na spieczonych ustach przechadzać się wśród owego tłumu, rozdzierać, kiedy wola, tajemnicę życia i zaglądać we wnętrza trumien. Wtedy także kochałem się (co za wyraz!) w mojej późniejszej żonie. Nadszedł czas, kiedy rzuciłem to wszystko dla ścisłej nauki o człowieku. Teraz, w ciągu tych dni, tak bardzo podobnych do tamtych dni z »pierwszego kursu« — znowu Szekspir. Oczy padają na wiersze i nie mogą się od nich odedrzeć. Moje wiersze!
Jakimże się to stało sposobem, że ów poeta z przed tylu lat, żyjący i zmarły za ziemiami i za morzami, — przeczuł mój dzisiejszy dzień i moją wewnętrzną męczarnię.

»Gdy raz tę różę zerwę, — już jej życia
Wrócić nie zdołam; musi, musi zwiędnąć.
Niechże się jeszcze jej wonią nacieszę,
Póki jest na pniu...

Chodzę po izbie i śpiewam sobie samemu te słowa. Melodye nawijają się na usta wciąż nowe. Nieraz tak dziwacznie silne, że drżę, kiedy lecą przez moje wargi, żeby przepaść w nicości. Gdybym mógł wytłomaczyć, co to znaczy, gdybym mógł wyjawić, co mówi do mnie ten Maur! Nie mogę wyjawić...
»Gdy raz tę różę zerwę, — już jej życia wrócić nie zdołam«... Jestem człowiekiem silnym. Ludzie silni cierpią najstraszliwiej, gdyż nikt nie wie, nikt nie zgaduje, jakie w ich spokoju zachodzą postanowienia. Ów Maur był silnym człowiekiem. Chwilami zdaje mi się, że mam w ręce jego szpadę, że mam jego ciało, schłostane od wichrów morskich, a w sobie jego dziką duszę. To też jego męczeństwo miłosne widzę z proroczą jasnością. Szekspir wywłóczy z człowieka zrozpaczoną duszę, jak kreta z nory, i pokazuje wszystkie jej drgawki. Widać wszystko, — od słodyczy miłosnej, która jest niemal jawną, aż do tego, co pierzcha i kryje się przed wszelkim wzrokiem. Niektóre jego słowa mają siłę błyskawicy, czy siłę zgłodniałego lwa, który wypadł skokami ze skalnej pieczary i ujrzał w oddali sarnę co uciekła«...






»Położyłam list Pana wśród ogromnych, jak cały stół, rachunkowych szematów, przykryłam go jeszcze większym arkuszem ceduł przychodu. Z wierzchu położyłam czysty arkusik. Miałam pisać... Podniosłam oczy z myślą radosną, że mogę pisać do Pana. Czy Pan uwierzy, czy Pan uwierzy, co się wówczas stało? Oto dwa dzikie gołębie ukazały się w czystym kwadracie okna. Leciały jeden obok drugiego nad Warszawą, chyżo szyły w powietrzu, pod chmurami. Ruch ich skrzydeł ledwie można było okiem pochwycić. Zaczęłam śledzić oczami, co się też stanie. Śledziłam tak długo, długo, dopóki mi nie znikły w błękicie. Widzi Pan... Czyż to jest zwyczajne zjawisko? Nie trzeba mi pisać smutnych rzeczy, których nie rozumiem, nie trzeba martwić słowami »gdybym mógł wytłomaczyć, co to znaczy«...






»Bon vieux marin, franc capitain de haut bord, vous dormiez la nuit, vous — et, le jour, vous vous battiez! Vous n’étiez pas un Paria intelligent comme l’est devenu votre pauvre enfant..
Słowa, przypominające najwcześniejsze dzieciństwo wstępną i pierwszą klasę. W notatniku mojej matki, w książeczce, oprawionej w zieloną skórkę ze złoconymi brzegami, były te słowa Alfreda de Vigny. Zachwycały moją wyobraźnię dziecięcą, zachwycały bardziej bezgranicznie, niż wszystko, co mię porywało później. Pierwsze przeczucie i przedpojęcie sztuki... Przez ileż to lat leżały we mnie te słowa.
W dzieciństwie upajałem się niemi, nie wiedząc dobrze, co znaczą, deklamowałem je, marszcząc czoło jak człowiek dorosły, jak straszny dla mnie i tajemniczy Chatterton. Mówiłem je sobie głośno dlatego, żeby słyszeć szelest i harmonię szumnolotnych wyrazów. A dziś oto przyszły znów do mnie — i błyszczą, jak świętojański robaczek w mroku mojej nocy... Ach, ileż prawdy zawierają te słowa! To mój rodzinny dom, lato na wsi, góry, staw, rzeka, cudowna moja matka...«






»Jedna z najradośniejszych chwil mojego życia była ta, kiedy wyczytałam w liście Pana, że we mnie niema zdrady. Tak, niema. Mój list nigdy Panu nie przyniesie nic złego. Wiem to napewno, że nigdy nie wniosę do życia Pana żadnego rozdźwięku, nigdy nie stworzę sytuacyi bolesnej, w której trzebaby coś kłaść na szalę i łamać się. Mówiono mi, że dziwnie nadaję się na siostrę miłosierdzia. I rzeczywiście, czasem samej sobie wydaję się siostrą-mniszką, która dusze ludzkie bierze ostrożnie i pobożnie w ręce, jak biedne pogniecione, więdniące kwiaty. Pod mojem tchnieniem może się rozwiną zwarzone pąki. Chciałabym być jak biały posąg... Prawda, Panie, że biały posąg, choćby był płaszczem purpurowym okryty, białości swej nie traci?...
Musimy dużo zrobić dla ludzi, tak dużo, iżby szczęściem z dokonanych rzeczy zasypać otchłań rozłąki, — jak różami... Prawda Panie? Bo cóż począć? Pan jest Dal, niepochwytna Dal, wyciągająca ręce do mojej Tęsknoty. Idziemy ku sobie — Dal i Tęsknota. Kiedyż spotkają się nasze ręce i kiedyż znowu nastąpi cud, a serce uwierzy, że Dal nie jest legendą... Dwoje nas tylko w czasie i przestrzeni. Prawdziwe i czyste są moje oczy i zawsze będę mogła śmiało patrzeć niemi na Ciebie... Zawsze będę mogła posyłać Ci ten sam błękitny uśmiech pogody. Błogosławioną niech będzie ta droga, która ku tobie wiedzie, ku zaraniu... Głucha Tęsknota wzywa w mojem łkaniu... Dziś mi się marzy tajemniczy eden, dokąd się wchodzi przez wieki raz jeden... Pośród rumowisk i skalnych okruchów marzę komunię nieskalanych duchów, co się poznały w błysku piorunowym i zapłonęły i świecą dniom nowym«...






»Gdyby dusza ludzka mogła umrzeć i stać się trupem, gdyby dusza ludzka była trupem, a ciało, co je i pije, zostało sobą, byłyby tak z człowiekiem, jak teraz ze mną. Nic przede mną i nic za mną. Kopczyk popiołu leży przede mną na tacy. To Twoje umiłowane listy, panno Ewo. Przed chwilą je spaliłem. Spaliłem Twe listy. Oto, co się stało. Wczoraj była moja sprawa. Przegrałem ją haniebnie, z kretesem. O rozwodzie ani teraz marzyć! Muszę płacić mojej »żonie« alimenta podwyższone, a to przyszło akurat w sam czas, kiedy jestem już bez złamanego szeląga, owszem, w długach. Adwokat mój radził mi dobrodusznie, żeby wszystkiego już zaniechać. Dać za wygraną. Ponieważ oddawna byłem przygotowany na wszelkie ewentualności, więc ta decyzya konsystorska nie zastała mię nieprzygotowanym. Byłem przygotowany materyalnie i moralnie. I moralnie, panno Ewo! Wyrzekam się Pani, opuszczam Warszawę, przyjmuję miejsce zarobkowe i jutro, — to jest nie jutro, tylko, żal się Boże! dziś — wyjeżdżam.
Tak, dziś wyjeżdżam. Dokąd jadę i gdzie będę, — nie zawiadamiam Pani i nie zawiadomię nigdy. Jest to mój ostatni list i ostatnie pożegnanie. Tak długo, tak dziwnie długo piszę. Nie znać w tem piśmie człowieka silnego, nieprawdaż? Nie widać potęgi woli, którą lubiłem się przechwalać. A jednak jestem silnym człowiekiem. Jestem jednym z najsilniejszych ludzi na świecie. Nie — nie! Jestem najsilniejszy ze wszystkich ludzi na ziemi! Opuszczam Panią dobrowolnie, świadomie, w chwili tej, kiedy mógłbym Cię ujrzeć za parę godzin, kiedy mógłbym... Dniu straszliwy, pocóżem cię dożył!
Cóż mogłoby być z nami, panno Ewo? Nie mogę Pani poślubić, gdyż mam żonę, z którą skuty jestem aż do tej chwili, kiedy żyć przestanę, albo kiedy ona żyć przestanie. Kocham — ach! — nie kocham, lecz czczę w Pani wcielenie czystości, uwielbiam ducha Twego, otaczam najgłębszymi honorami Twój honor. Jestem jak oficer, który ma powierzony sztandar armii. Mógłbym Cię kochać w tajemnicy, oszukiwać, zdradzać, podchodzić Twoich rodziców, może nawet, może nawet... Nie, nie będę Twoim kochankiem? Oddałem losowi moje szczęście, jak oficer zwyciężony oddaje szpadę nieprzyjacielowi. Nie zobaczę Cię więcej. Widziałem rozpacz i trwogę w oczach Twojej Matki, panno Ewo, i wziąłem samego siebie za gardło z okrzykiem: byłbyś ostatnim gałganem, gdybyś nie odszedł. A zresztą, — mówię całą prawdę: Matka Pani błagała mię żebym Cię nie gubił. Przyrzekłem, że się usunę. Usuwam się. Dlatego to, — niech Pani o mnie zapomni...
Może po latach życia, może po śmierci, jak poeta wierzy u »Boga w niebie, po wiekach wieków kiedyś spotkam Ciebie i tam przynajmniej odetchnę wraz z Tobą«... Czarowne, dziecięce złudzenie! Mój męski rozum wie, że nie spotkam przecie Pani »u Boga«, nie spotkam nigdzie i nigdy.
Oparłem przed chwilą na ścianie ręce, czoło, usta.
Szlochałem. Żegnaj! Pisałem w jednym z listów za dni szczęśliwych, kiedy jeszcze świeciła mi jutrznia nadziei, że proces wygram, — pisałem urywek z Otella... Jakże to dla mnie w tej chwili straszliwe wspomnienie! Wówczas, gdym to pisał, błąkała mi się w duszy obawa tej chwili. Dziś przyszła sama rzecz! W tej chwili zabijam Cię, jak Otello. Stokroć gorzej, niż Otello! Tamten zabił i mógł wiedzieć, czy słyszeć na dnie więziennego lochu, że trumnę zabito i oddano ziemi. — I nic już niema! A ja?
Ja zabijam, ale usłyszę w mem miejscu wygnania, po dniach, miesiącach, czy latach, że wyszłaś zamąż.
Dosyć — och, dosyć! Dosyć, bo mi się wydaje, że nie włosy mam na głowie, lecz języki płomienia.
Latam w pokoju i dlatego tylko nie duszę się rzemieniem od kufra, który obok mnie leży, że jutro — nie! że dziś, za parę godzin muszę odjechać.
Jechać! Dzień ten świtający podleciał do mnie, jak z dawien dawna ukartowana zasadzka, jak straszliwa pułapka. I oto ja sam, ja sam przyczyniłem się do tego na siebie wyroku. Ja sam, dobrowolnie Cię rzucam! Czyżem oszalał! Ja sam! Uszanuj we mnie to męstwo niezbłagane, jak śmierć. Gdy już zapomnisz o wszystkiem, gdy już będziesz cudzą, o tem jednem nie zapomnij, bo to było, — przysięgam na moją duszę! — ponad wszelkie siły człowieka. Nigdy już nic podobnego w życiu nie spotkasz. I ja nic już takiego w życiu nie spełnię.
To jest we mnie olbrzymie.
Nie dotknąłem ustami ust Twoich. Nie dotknąłem ustami nawet Twej ręki. Ust Twoich... Poznałem Cię czystą, jak górskie wody, białą, jak śniegi krótkotwałe na cyplach tatrzańskich, ujrzały Cię moje oczy w dniu spowiedzi... Oblubienico aniołów, siostro obłoków! Zachowaj czystość duszy...
Nie mogę wyrzec tej prośby... Zachowaj duszę, która jest naszą, moją i Twoją! Nie! Idź zamąż — i zapomnij o mnie!
Nigdy nie dotknąłem Twoich ust ustami. — Żegnam was, usta, całuję was. Całuję was, prześliczne włosy, przeczyste, bezzdradne oczy. Wolno mi jeszcze tylko to jedno: przycisnąć usta do zimnej ściany, za którą Ty we śnie spoczywasz.
Wydało mi się, że śmierć swoją ucałowałem w usta. — Ewo!«






Tego dnia, rano, nic nie przeczuwając, Ewa przybiegła do biura i z radością otrzymała list od szwajcara. Jak to się często zdarza w dziejach ludzkiej niedoli, była bardzo, a raczej nadmiernie, — możnaby powiedzieć, — bezbożnie, — szczęśliwa. Miała zwyczaj czytać listy Łukasza nie zaraz po zajęciu swego miejsca, lecz dopiero w ciągu pracy.
Gdy już wszystkie współpracowniczki były przy stołach i biurkach, gdy wszystkie zajęły się rachunkiem, sam pan naczelnik, skrzypiąc lakierami, przewiał do gabinetu, a i ona sama znaczną już ilość swego odrobiła, dopiero wówczas nieznacznie wydostawała z pod arkuszów Uczota umiłowaną kopertę. I tego dnia to samo...
Słodka radość, sekretna rozkosz powoli, w miarę czytania przeistaczała się, przeistaczała niepostrzeżenie w kindżał, nastawiony przeciwko sercu. A serce ustawało w swym biegu, zatrzymało się złowieszczo, porwane przez zdradziecki a nieubłagany wynik nieszczęścia. Sto razy zmartwiałe oczy przebiegły pismo. Jeszcze i jeszcze... Gęsty kopeć osiadł pod czaszką i nie dawał rozumieć. Ale zwolna coś odplatało się w piersiach, odplatało raz wraz...
Wówczas nagłe uczucie, jakby się pod stopami odwaliła ściana domu. Zdumienie na widok zionącej przepaści.
Głowa zwisła nad rachunkowemi płachtami, jak lity kamień. Wszystkiemi siłami Ewa zapanowała nad rękami, oczyma — i zaczęła spokojnie pracować. Pomimo zimna w palcach i zdrętwienia nóg, pomimo czadu w głowie liczyła trafnie, bez błędów, wpisywała pozycye w rubryki, nie patrząc na tytuły bez przeoczeń, a z przeraźliwą dokładnością. Słyszała dookoła głowy swej bicie zegarów, rozmowy, wezwania, odpowiedzi, głosy ludzkie blizkie i dalekie i dźwięki rzeczy martwych. O jakimś czasie, o jakiejś erze bezdennych dziejów tego dnia, zrozumiała, że należy, jak zwykle, wyjść. Spostrzegła, że mało już jest osób w biurze.
Zadrżała w sobie. Znowu, jak na początku, ścierpła wewnętrznie. Poza wszystkiem bowiem błąkała się schylona nadzieja, że jeszcze się ten kielich od jej ust odwróci. A nuż, przyszedłszy do domu, zobaczy, że to wszystko było tylko okropną próbą. A nuż stanie się wszystko znowu, jak być powinno!... Teraz przed tymi podszeptami litosnej nadziei stanął lęk. Ukazywał w miganiu lustra tajemniczego istotę rzeczy. Przeszywał duszę krzykiem rozpaczy. Zdało się duszy w tych chwilach słyszeć jak gdyby grom poza sobą. Zdało się jej, że zaiste ciemny szatan towarzyszy myślom, jak oprawca więźniom, skutym w żelaza. Szczęśliwe myśli ciosami roztrąca i w proch rozbija, a wyszarpuje z mroków jeno te, co są zabójcze, jak kindżał nastawiony przeciwko sercu niewiedzącemu nic a nic.
Wyszła spokojnie, rozdające na prawo i na lewo zwykłe ukłony, uśmiechy koleżankom i kolegom biurowym, portyerom i szwajcarowi. Spojrzenie, oddane szwajcarowi, wybuchło, jak lęk... Szła do domu omackiem, gdyż była zaiste na duszy ślepa. Dopiero na schodach ocknęła się i zachwyciła piersiami dużo tchu. Szła szybko na szafot schodów uśmiechnięta śmiertelnie, zdyszana, pełna męstwa, a z ustami pełnemi słów do Boga.
Ujrzała prawdę i poczuła ją, jak uderzenie siekierą w głowę. Puszka do listów, umiłowana kryjówka serdecznej tajemnicy, arka dusz, droga istota — powiernica, — była wyrwana. Gwoździe, które ją przymocowywały, wyważone przez te same ręce, co skreśliły list. Po gwoździach zostały wyłupania w białej tafli drzwi. Ewa poczuła w sercu ból owych wyrwań, czarnych, przyraźliwych jam od gwoździ. Teraz dopiero zatrzęsła się od przerażenia. Stanęła oko w oko z nieszczęściem, jakby oko w oko z zabójcą, który o ciemnej nocy włamie się do sypialni przez okno. Błyskawicami woli chwytała potrzaskane okruchy męstwa. Dygocącymi niejako palcami duszy przytrzymywała na twarzy cielesnej maskę spokoju.
Nacisnęła krążek dzwonka. Gdy otwarto, ukośnem spojrzeniem rzuciła na prawo i zraniła po raz trzeci.
Najgłębiej! Pokój Łukasza był pusty. Przez półotwarte drzwi widniały pręty łóżka obnażonego z pościeli. Pchnęła lekko te drzwi i zajrzała. Obłapił ją za nogi i spętał jęk tego pokoju. Pustka! Bezbrzeżny mrok przedmiotów spojrzał w nią, jakoby wyłupane, krwawe oczodoły.
Ugodziło ją teraz pod serce żegadło zbójeckie.
Skierowała swe kroki do mieszkania i weszła. Rzuciła spojrzenie na twarze obojga rodziców. Matka była zmieszana, pobladła. Dolna szczęka jej twarzy drgała kiedy niekiedy, a oczy były ciemne i głuche pod zsuniętemi brwiami. Ojca trwożne, jakby szpiegowskie spojrzenie, bolesny wywiad detektywa, przesunęło się po wchodzącej.
Jak na nieszczęście była w mieszkaniu zamężna siostra. Opowiadała coś rozwlekle i głupio.
Ewa czuła radość w tonie jej mowy. Poznawała dobrze, że Aniela wie, co się z nią, Ewą, stało. Rozumiała, że owo opowiadanie zimne i głupkowate siostra Aniela umyślnie przedsięwzięła i że będzie się ono wlokło do nieskończoności, gdyż na jej to cześć jest uczta.
Zaśmiał się w niej szatan.
Obrzuciła wszystkich wejrzeniem i spokojnie zdjęła kapelusz. Zwracając się do matki, spytała:
— Obiad prędko?
— Cóż ci tak pilno? — wtrąciła natychmiast Aniela.
— Pilno mi.
— Hm...
— Łukasz Niepołomski wyprowadził się? — spytała Ewa, zwrócona wciąż do matki.
— Wyprowadził się, — odpowiedziała stara pani.
— Wyjechał zupełnie z Warszawy?
— Wyjechał z Warszawy.
— Czy był tu z pożegnaniem?
— Był.
— Kiedy wyjechał?
— Dzisiaj.
— A dokąd?
— Nie wiem tego.
— Nie mówił mamie?
— Nie mówił.
— Cóż miał mamie mówić takie rzeczy? Co to kogo obchodzi, gdzie taki facet jedzie... — wtrąciła Aniela.
Teraz Ewa zwróciła się do niej z niespodziewanym dla samej siebie pociskiem słów.
— Wściekasz się, co? Gryzie cię widok, że ci już piersi obwisły, żeś już kwoka łażąca tam tylko, gdzie Władek każe, żeś już półklępie, baba, — a ja wciąż jeszcze ta sama! Smutne to rzeczywiście. Żal mi cię, kwoko. Już zębów nie można suszyć po całych dniach do każdego lokatora po kolei. Jak mąż spojrzy, ciareczki po plecach latają. Już piersi wystawiać na nic się zdało, oczami strzydz — to samo. Nikt już nie leci na takie wdzięki...
— Zwracam uwagę, — ozwał się nagle pan domu milczący zazwyczaj czasu trwania sytuacyi naprężonych, — zwracam uwagę... Jedno słowo Niepołomskiego i Kraft turnie mię w ciągu jednej godziny.
— Komuż ojciec zwraca uwagę? — spytała Aniela z bezczelnością osoby wyzwolonej, samoistnej, obcodomowej i moralnej.
— Zwracam uwagę tych wszystkich, komu na tem zależy, żebym miał miejsce tak krwawo zdobyte... — mówił wciąż tonem niezwykłym. Twarz miał zmalałą do wielkości ściśniętego kułaka, pomarszczoną i pełną arcyśmiesznej grozy.
— Już tam ojciec, oczywiście, »wisi na włosku«, już tam pewnie pod ojcem »doły kopią«.
— Milcz! Moja rzecz... Kopią doły, czy nie kopią, — moja rzecz. A ty milcz!
— Tylko patrzeć rychło przyjdzie wylany, tylko patrzeć... — mówiła matka, zwracając się jedynie do Anieli, jakby tylko ta Aniela była w pokoju, a obok niej nie było nikogo.
— Ale będzie pretekst... — perorowała tamta z bystrością i logiką. — To dlatego, że się Niepołomski wyprowadził... »Jedno słówko Niepołomskiego i Kraft«...
Stary pan jadł suchą, przedobiednią kromkę chleba, obojętnie i systematycznie. Przełknąwszy piąty, czy szósty kęsek, rzekł wyniośle:
— Wtedy dopiero będzie wiadomo, co się wykonało. Ale wtedy dopiero, gdy już będzie zapóźno. Wtedy dopiero nadejdzie żal, lamenty, awantury i inne opery.
— Cóż to wszystko ma znaczyć, filozofie z pod Bachusa? Co to ma znaczyć? — zaczęła nastawać matka, odkładając na bok wszelkie względy i zabierając się do ataku.
— Powiedziałem!
— Powiedz wyraźnie! Wyraźnie, niech wszyscy słyszą!
— Powiedziałem wyraźnie. Proszę o zupę. Nie mam czasu na interwiewy. Biuro nie czeka...
Wniesiono zupę. Ewa nalała sobie talerz i szybko jeść zaczęła. Widziała, jedząc, błysk noża, leżącego obok talerza. Ręka jej drgnęła, żeby go pochwycić i pchnąć w piersi siostrę Anielę. W głowie miała milczący wrzask namiętności skupionych w jedno. Coś w niej rozrywało się zwolna, jak powróz, na którym zawisł ciężar tysiąca pudów. Z pośpiechem, ale spokojnie zjadła obiad, włożyła kapelusz i, nie żegnając się z nikim, wyszła lekkimi kroki.
Niby przypadkowo wyszedł za nią tuż-tuż ojciec. Pokasłując i pomrukując, dreptał obok, plątał się to z prawej, to z lewej strony. W bramie coś tam zaczął mówić. Ewa nie słyszała, nie była w stanie słyszeć, co mówi do niej ten stary człowiek. Udawała, że turkot uliczny przeszkadza odróżniać słowa. Rzuciła spojrzenie w sposób przykry. Powzięła w siebie, jak przez mgłę wzrok rozmarzony, oczy zaczerwienione, pełne łez i uśmiech — żal.
Ale w niej nie było miejsca na przyjęcie tych uczuć.
Doznała podwójnej przykrości na widok twarzy i oczu tego człowieka obcego jej w tym momencie. Powiedziała jakieś zdanie, szereg szybkich wyrazów, o których nie wiedziała, czem właściwie były, i odeszła w swoją stronę.
Niosły ją nogi ulicami. Posuwała się, nie widząc ludzi ni rzeczy. Praca jej ducha polegała na opanowywaniu wybuchów świadomości. Wybuchy te możnaby przyrównać do nagłych ciosów halnego wiatru, który bije skrzydłami w ciszę nie wiadomo skąd, a znagła ustaje, nie wiadomo dlaczego i jakim sposobem. Serce zamierało, doznając wciąż ścierpnięcia śmierci. Ręce szukały oparcia. Z chaosu wyłaniał się żal czysty — okrutne, martwe, ślepe uczucie. Był on niby systemat bezzębych, tępych pił ze stali, który niestrudzonem tarciem na tafle rozpłatać potrafi całkowitą bryłę marmuru, bezkształtny, dziewiczy kloc, stworzony przez wieki wieków we wnętrznościach ziemi. A w pracy tego żalu, jak w pracy pił bezzębych była głęboka mądrość, niby mądrość, ukryta w słowach duńskiego królewicza, wpatrującego się w ogniłą czaszkę śmieszka Yoricka.
W biurze zajęła się usilnie pracą. Rachowanie, konieczność utrzymania myśli w karbach, w stalowych klubach, było dobrym przewodnikiem dla wichrów huczących w duszy.
Godziny biurowe szybko przeszły. Ewa nie chciała wierzyć własnym myślom, że już skończyła się praca.
Wyszła ostatnia. Zadała sobie pytanie, co robić z resztą tego okropnego dnia. Nagle przyszła jej do głowy mała myśl, — jak gdyby w mózg wpadło ziarenko szaleju i zrodziło myśl, — że wczoraj mogła pisać do Łukasza, a dziś nie może już pisać, bo jego już niema. Ta jakby nowa myśl zjeżyła jej włosy nad głową. Tłok popołudniowy ludnej ulicy warszawskiej zagarnął ją w siebie, jak sieć zagarnia rybę. Dała się ciągnąć tłumowi, jakiemuś skrzydłu wielkiego włoku ludzkiego Nie umiała zdać sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy znalazła się w parku. Poszła na miejsce pierwszego spotkania z Łukaszem. Niosła tam coś jakby skargi na niego do miejsc, dróżek, drzew... I tam był tłum nadwieczorny. Ławki pozajmowane, pył w powietrzu, szelest sukien, gwar rozmów. Ludzie w tem miejscu. Ewa zatrzymała się obok pewnego drzewa, w miejscu, skąd widać było ławkę. Oczy jej, chore z nieszczęścia, oczy, nie pragnące nic widzieć, oczy ugodzone, — poszły ku tamtemu miejscu.
Miejsce to samo, tylekroć widziane, przedmioty obojętne, — wszystko na całym świecie przemieniło się w jedno niezmierzone żalisko, pełne urn i mogił dla nikogo niewidzialnych. Nie podobna było tknąć wzrokiem żadnego przedmiotu. Minął już czas rzeczy tych. Stały się sobą, czyli przestały istnieć.
Nastał zmierzch jasności tych rzeczy wybranych, wyniesionych przez duszę czującą na wysokość symbolów.
Wszystkie odziewały się teraz w szary kir rozczarowania. Och, jakże teraz łkały drzewa, wytrącone z łaski serca osieroconego! Jak żałobne stały się drogi, ulice, aleje, trawniki, gaje i klomby. Stary dąb, ukochany, powiernik, brat —... Dalekie korony drzew...
Noc nadchodziła. Straszliwa noc! Pozbawiona czaru, nie była przybytkiem, świętym kościołem miłości: lecz nadchodziła zdala, jakoby pustynia mroku zemstą ziejąca, otchłań lęku i morze bezgraniczne zatracenia.
Dźwięk — niema — straszliwy dreszcz rzeczy martwych przewijał się w szmerze ludzkim, w wietrze, w szeleście liści... Wynurzała się zewsząd potworna i bezdenna nuda, która załamuje najmocniejsze ręce, wstawał głód duszy nie do zniesienia, który nie ma czemby się zaspokoił na całym szerokim świecie. Pustka wokoło niema i głucha, a poza nią wszystko wbite w ziemię. Ustała w świecie wszelka praca. Skostniało przedziwne życie ziemskie, które było radością czuwającego ducha i zdumieniem młodocianych oczu.
Upadła olbrzymia siła i skazana została na próżnowanie i zanik. Wykluczone było z tego obrębu wszelkie marzenie. Rzeczywistość, która była minęła, przewyższała wszystko, co mogłoby się zawrzeć w najśmielszem marzeniu. Ta rzeczywistość była odkryciem nowego świata, o którego istnieniu nie było wiadomo nic, nigdzie, nikomu. A teraz ta rzeczywistość, ta obiecana ziemia, przestała istnieć bardziej bezwględnie, niż znika sen po zbudzeniu. Były chwile, że Ewa szarpała ręką rękę dla utwierdzenia się w pewności, że wszystko, o czem myśli, jest w istocie, a ona wszystko dokładnie pamięta. To nie był sen. Wzamian nasuwał się dawniejszy świat. Tłoczyły się zapomniane rzeczy, sprawy, myśli z przed tamtego zdarzenia, z przed dnia spowiedzi i poznania Łukasza. Stały się teraz te rzeczy złowieszcze, a nieprzebłagane. Otoczyły duszę, jak zemściwy tłok szachrajów, którym prawo pozwala bełkotać o zyskach. A prawo to — nadał im Łukasz. On! Gdzież tu iść? Jak tu żyć?
Poprowadziły ją dokądś samopas błądzące kroki. Z podniesioną głową i z mgławicami źrenic w oczach, szła, dumając o sobie, jakby o czemś nazewnątrz bytującem.
— Kto ja jestem? Co ja czynię? — pytała samej siebie, zanurzając wywrócony wzrok w ciemności wewnętrze duszy. I odpowiadała samej sobie przez gęstą kratę wewnętrznych łez w tej rozmównicy opuszczenia:
— Jestem samotna, pogardzona dusza. Jestem bez przyjaźni i pomocy. Stałam się, jak rzecz bez wartości na nic nikomu.
Wszyscy ludzie widzą mój grzech, który w sercu popełniam i który pragnę popełniać, — bez końca, bez końca.
Tak mi dopomóż, Panie Boże mój! Ty mi dopomóż, który wszystko żyjące miłujesz, Ty, co jeden wiesz prawdę... Grzech mój jest błękit, który mię ogarnął, — Ty wiesz! — który mię ramionami otoczył, — Ty wiesz, opasał, objął. Grzech mój jest — oczy — i szelest — i dźwięk przyciszonej mowy. Kocham mój grzech w sercu leżący i nienawidzę wszystkiego, co mię odeń odwodzi. Poza nim jest zgniła ciemność i odrażająca śmierć.
Grzech mój jest krzywa linia rozkwitłych bzów, liliowy hymn, co się w zieloną ścianę drzew tulił, gdym czekała... Grzech mój jest to szelest brzozowych gałęzi, szelest niewysłowionego powabu, gdy wtedy łagodny deszcz go uciszał. Słysząc go, nie słyszałam: a teraz przyszedł na serce moje... O, mowo brzóz tamtych poranków czekania!
Zwarte krzewy, coście się usuwały za wiatrem, kiedy miał przyjść, a nie przychodził...
Gdzież tu na świecie szukać ratunku? Do kogo iść i w którą stronę.
— Nikt mi nic dopomódz nie może, ani poradzić. Jestem obarczona ciężarem ponad siły. Smutek wytarga ze mnie wszelką moc. Wszyscy widzą moje omdlenie, przepatrują mój grzech ukryty i sprawia im to nędzną radość. Chcieliby pokrzyżować w ciemności drogi, przestawić znaki, zmylić sens myśli moich. A nadewszystko wyrwać serce, wyrwać serce... A ci, coby mi dopomódz chcieli, — nie mogą. Jest to sprawa między mną, samą jedną i moim losem. Los wygrał sprawę. A ja moją dolę przegrałam. Jestem skazana... A cóż z tego, że nieszczęśliwy jest więzień skażany i litość budzi, kiedy osądzony jest i przeklęty?
W tej chwili, gdy tak szła, niosąc w sobie bezlitosne i miłosierne moce, co jak siostrzyczki za umarłą siostrzyczką płaczą, albo jak zbóje w karczmie wśród publicznych dziewek szydzą, znowu trafiła pamięcią jak gdyby w wybuchową minę w te słowa listu:
»Nigdy nie dotknąłem ustami ust Twoich, nie dotknąłem ustami nawet Twej ręki«.
Porwał ją krzyk i białowargi szept tych wyrazów, dwa symbole jednoznaczące niewątpliwej prawdy.
Ujrzała całą ich głębokość i ogrom, może bardziej niezmierny, niż go widział ten, co pisał.
— To prawda... — szeptała sobie, brodząc przez chichot, idąc wciąż w świat. — Nigdy nie dotknąłeś ustami moich ust. Ani ja twoich.
Za prawdą tą taiła się, jak hyena, chwila obłąkania z rozpaczy. Obrażała teraz Łukasza tysiącem krzywdzących podejrzeń i tysiącem posądzeń. Wbiegła w bramę jakiegoś domu i oparła o mur głowę, bo coś w tej głowie kipiało i paliło czaszkę, a myśli wysadzało, z kolein rozsądku. Wywinęło się znikąd, (wówczas, gdy tam stała), proste i rozumne marzenie o śmierci. A w marzeniu tem była słodycz — i ani cienia bezmysłu. Był to wyłom, którędy można wyjść z labiryntu potwornych ruin, szczelina, wskazywana przez dobrotliwą rękę ohydnego żebraka, co w rowie między pokrzywami spał... Bez tej myśli o śmierci nie mogłaby już żyć. Teraz na wiotkich skrzydłach cichych rozmyślań o rodzaju śmierci, o jej miejscu i czasie, poczęła kołysać się w przestworze nieszczęścia.
Szła ku domowi zadumana z oczyma zatopionemi w olbrzymiej pustce niebios. W pobliżu domu przypomniała sobie inny werset straszliwego listu.
Powtarzała szeptem:
»Jestem jednym z najsilniejszych ludzi na świecie. Nie — nie! Jestem najsilniejszy ze wszystkich mężczyzn na ziemi«.
I te słowa stanęły przed nią nie jako dźwięki, lecz jako oczywista i dotykalna, niemal bryłowata postać prawdy samej w sobie. Zadrżała w obliczu tej prawdy i byłaby gotowa upaść na twarz przed jej majestatem.
— Jestem najsilniejszy na świecie, — szeptała w zachwyceniu. — Rzuciłeś mnie, mnie, którą tak kochały Twoje czarne oczy! Mnie, która byłam w Tobie i byłam Tobą. Wyrwałeś mnie ze swej piersi, jakbyś serce bijące wyrwał sobie nieustraszonemi rękoma.
— Usta do zimnego wapna ściany, za którą spałam, przykładałeś na pożegnanie. I całowałeś śmierć. A ja nieszczęsna nie wiedziałam! Czemużem się nie ocknęła i nie uczuła, co robisz! Nie zechciałeś widzieć mię więcej. Ostatniego spojrzenia odmówiłeś i mnie i sobie. O, jesteś silny! Przed Twoją milczącą wolą nie mogłoby się oprzeć nic ani na ziemi, ani na niebie. Ty panujesz nad ziemią, nad sobą i nade mną. Jakże cię uwielbiam! Kazałeś mi zapomnieć, a Twój ostatni uczynek nie prowadzi do celu! Panie mój! Twój rozkaz, — tylko ten jeden, — nie będzie spełniony. Przenigdy! Umrę. Będę tak samo silna i mężna jak Ty. Gdy trupa mego wywloką z dołu śmierci i rozpoznają, przeczytasz sobie o tem w gazecie. Będziesz wiedział, coś zrobił! Wtedy wszystko zrozumiesz, Ty silny, — coś zrobił. Ty, coś nigdy nie pocałował mię w usta...
Pomimo, że wróciła do domu o parę godzin później, niż zwykle, nie pytała jej matka, gdzie była i co robiła.
W pokoju było ciemno. Stary pan siedział przy otwartem oknie. Kulawy samowar jeszcze spał w ciemności. Ewa nie piła herbaty i nic nie jadła. Szybko rozebrała się, nie zapalając światła, i zajęła swe legowisko za parawanem. Pierwszy to raz w życiu wydało jej się w tym domu podle i nędznie. Wieczór był parny. Czuła zaduch mieszkania i podwórza, odczuwała fizycznie nędzę plugawego bytowania. Okryła głowę lekką kapą, jakby chcąc ukryć przed sobą świat. Porwał ją wnet nagły sen, twardy sen młodości zmordowanej przez nieszczęście.
Upadła ciałem i duchem, niby kamień w bezdenną toń czarnej wody. Nierychło w nocy — z tego niebytu, z czarnego otworzeliska głębiny począł wywijać się sen dobrotliwy o czemś niebywałem, o czemś innem od naszego ziemskiego świata. Zaniosły ją tajemnicze potęgi na inny świat, prawdziwie na inny glob, na odosobnioną w przestworach ziemię. Czuła lekkość w sercu swem, jak po długotrwałym płaczu w samotności, gdy się uśmiechnie znowu dola.
Nic nie wiedziała o nieszczęściu swem, ani o męczarni serca. Snu tego nigdy później nie mogła sobie uprzytomnić ani przypomnieć. Wiedziała tylko o błogosławionej rozkoszy, która była w nim od początku do końca.
Aż oto dotknęło ją nieubłaganą ręką przebudzenie.
Siadła w kuchni na posłaniu i chciała dłonią powstrzymać łoskot serca. Jeszcze nic nie wiedziała... Pierwsza myśl wionęła ku niej z ciemności, jak czyjś czarny szept:
— Łukasza niema!
Objęła ją rzeczywistość rozpaczy obiema rękami za rozpuszczone sploty włosów. Zanurzyła w nie mgliste, chude, koślawe palce. O, któż opowie o wybuchu, powstającym znikąd, z dna serca! Podniósł się niepowstrzymany, niezapomniany niczem, na obraz drżenia, co wstrząsa skorupę ziemi przed wylewem wulkanu.
Ewa trzęsła się w potach, błagając, żeby tylko aby ten wybuch przeszedł szczęśliwie, przeminął i ustał.
Przechodził. Po nim westchnienie spadało na piersi, — ni to kamień rzucony z za płotu przez niewidzialną rękę mściciela. Śniła się krótka chwila pociechy, pociechy błękitnej, jak niebiosa między śniadością obłoków.
Ale, jak niknie jasne niebo wśród nawałnicy, tak nicestwiała w obumarłem sercu pociecha. Coś niepochwytnie szelestne, idące z za ramion, zdawało się szeptać, wpół śpiewać na nutę współczującą, nie wiedzieć jaką, a okrutną, jak ciosy rzemienia:
— Nie — nie — nie!
Głowa opadła na ręce i leciała ku ziemi, jak głaz z wysoka rzucony wzgardliwą ręką. Poczucie wzgardy na miejscu tem, gdzie były ołtarzowe róże i gdzie stał ołtarz, — nie było do udźwignienia. Oczy nabrzmiały od łez, serce biło szybkimi ciosy, biegło w bezgraniczną dal, jak wygnaniec po twardym gościńcu ziemi cudzej.
Nigdzie oparcia, nigdzie podstawy do wzmocnienia się duchem. Wszystko zawiodło. Tylko łkanie nocne, zduszone przemocą w piersiach... Tylko łkanie, ostatni pocieszyciel...






Dnie, tygodnie, miesiące...
Ewa nie miała najdrobniejszej wiadomości o tem, co się stało z Niepołomskim. Poczyniła była wszelkie możliwe starania. Na jakie tylko mogła wpaść domysły, — wszystko wyzyskała. Była w biurze adresowem, w biurze pasportowem, posyłała zapytania do pism codziennych...
Zewsząd otrzymała odpowiedzi jednobrzmiące: nie wiadomo. W biurze adresowem — jakże to drżała, kiedy wywoływano nazwisko Niepołomskiego! Powzięła wiadomość, że wyjechał z Warszawy. Wróciła tedy do tego właśnie miejsca, skąd wyszła. W odpowiedziach od redakcyi podawano już to stare adresy w Paryżu i Londynie, już odpowiadano krótko i węzłowato: — nie wiadomo. Utworzył się dokoła duszy jak gdyby spisek, jak gdyby sprzysiężenie ludzi, zmowa instytucyi rzeczy, zwarty kartel bezlitosnych okoliczności, popierających się wzajem wszelkiemi siłami, w tym jedynie celu, żeby nic nie można było się dowiedzieć o Niepołomskim. Zdawała sobie sprawę z tego, że to przecie jest złudzenie, a jednak, gdy przychodziła skądkolwiek odmowna odpowiedź, — witała ją z uśmiechem pogardy; — wiem, wiem, przyjaciele, co mi powiecie... Przyszła szybko do przekonania, że Łukasz umarł. Ale i o śmierci nie było nigdzie w świecie otaczającym wzmianki, pogłoski, echa, wieści...
Ewa przeżyła to skwarne lato w pracy bez wytchnienia.
Gdyby nie martwe i ślepe godziny mechanicznych dodawań olbrzymich kolumn, sprawozdań z podziału należności za przewóz towarów przez rozmaite linie kolejowe, byłaby oszalała. To też robiła zaciekle, zapamiętale, dwa razy, trzy razy więcej niż dawniej. »Odstawiała« po trzy, a nawet po cztery »normy« dziennie bez podniesienia głowy z nad papierów i bez oderwania myśli. — Nie była w stanie pozwolić sobie na jedną chwilę czasu »swobodnego«. Jej czasy swobodne zapełnione były korowodami myśli, podobnych do trupich głów w ślubnych welonach. Spostrzeżono jej zimną pilność, doskonałość jej wykazów, nieomyślność rachunków, ogrom pracy i nadmiar gorliwości. Zarobiła w tym czasie wprost »olbrzymie sumy«. Otrzymała zapewnienie najbliższego awansu. Naczelnik biura przyszedł do wniosku i przebąkiwał, że najoczywiściej »norma« dziennie jest ilością za małą, skoro pracownik może wykonać tyle, co panna Pobratyńska.
W tym samym czasie Ewa poczęła się »stroić«, (jak twierdziła jej siostra Aniela). W rzeczywistości poczęła ubierać się wykwintnie i subtelnie. — Suknie jej nie były oczywiście, drogie, bogate i uderzające, niemniej jednak dobrane i obmyślane ze smakiem i niezwykłą pieczołowitością. Nadto — były uszyte w pewien osobliwy, możnaby powiedzieć, arystokratyczny sposób. Na ulicy Ewa robiła wrażenie panny z wyższego towarzystwa. — Ta skłonność do ozdobności stroju zjawiała się powoli, rosła i dojrzewała. Była w tem doza zemsty, przechodząca aż w dziedzinę cynizmu.
Opuszczona, doznawała w tych skwarnych czasach wszystkich walk aniołów ciemności i wszystkich aniołów światła.
Sama była zwolna, zwolna przemieniona w duch cienia. Dusza jej nie miała już w sobie nic takiego, co ludzkie frazesy zowią kategorycznie cnotą, albo występkiem. Szła po ruchomej i sypkiej granicy między dobrem i złem, jakby po grani wapiennej Giewontu. Kochała cień, sekretność i niejasność swych myśli i z lubością przebywała w samej sobie. Znajdowała rozkosz w myśleniu samoistnem, bezpośrednio wysnutem z patrzenia niezmrużonemi oczyma w świat. Brała ów cały widoczny świat w swój umysł i mięsiła myślą jego odbicie. Dawniej bała się, jak śmierci, tego, co nauczono ją zwać występkiem. Teraz najskrajniejsza potworność warszawskiej ulicy nie stanowiła dla niej przedmiotu pogardy. Boleść i siła zmagały się w duszy i rosły ciągle. Nad wszystkiem górował śmiech z życia. Śmiała się po sto razy na dzień z Łukasza i jego »wielkiego czynu«, ze siebie tak głupio tęskniącej, z podeptanego kurczęcia, z biedy ojca, z pracy matki, z ciężarności siostry, z posłańca-tabetyka, podrygującego z ulicy w ulicę pod ciężarem pakunku, z beznosej żebraczki i z paralityka o białych oczach, wiezionego w wózeczku. Kochała się teraz w Łukaszu do szaleństwa. Ale odmiennie, zgoła inaczej. Już on teraz prawie na ziemi nie istniał. U tych krańców tęsknoty stał się zeń nieistniejący bóg, jakowyś Hermes Trismegistos, który, rozkazawszy duchom, braciom swym, żeby mu za świtę służyli, wstąpił na gwiazdy. Dla sprowadzenia go na ziemię sprzedawała mu się, czyniła mu w sercu ofiary, ustępstwa bez końca i bez rachuby. Obiecywała mu w marzeniach rozkosze raju, byleby przybył. Śniła o tem, żeby zostać jego służebnicą, pragnęła nocami rozkoszy cielesnej z nim, grzechu tajnego, któryby złączył duszę jego z jej duszą w potępionej wieczności. Patrzyła obojętnie, jak dusza dawna, dusza miniona — szatanieje. Patrzyła ze śmiechem, jak wśród szamotań dusza brnie z występku w występek, jak popełnia miliony nieznanych jej grzechów — i pragnie wciąż nowych. Cóż z tego, że grzechy te popełnia tylko myślą, tylko żądzą i wolą, kiedy one owładnęły już sercem. Leżały zamknięte w sercu, gotowe do wybuchu, jak iskry w zimnym krzemieniu. Przyszła wreszcie do niejakiej granicy i powiedziała sobie, że życie może nic istnieć, może się nie rozwidniać jutro, byleby istniał jeden dzień z nim, dzień dzisiejszy. Życie — to dzisiaj!
Gdybyż mogła wiedzieć chociaż tyle, że umarł. Gdyby umarł, odebrałaby sobie życie i wynalazła go w piekle, czy w niebie, w raju, czy w Azgardzie, wszędzie, gdziekolwiek jest. Ale jakże umrzeć, jeśli on żyje na świecie. Żyła tedy lichwą, wydartą z ostatnich okruszyn nadziei. Z okruszyn tych częstokroć wystrzelały nagłe złudzenia, olśniewające kraje, nieznane ziemie. Z założeń tysiąckroć drobniejszych, niż ziarenko nasienne rezedy, rosły baobaby ufności, cudne wielkokrzewy, zbudowane cudownie i niemniej ściśle, niż systemat Schellinga. Ale kiedy indziej w tę metafizykę odtrącenia wpadały efemerydy potwornych impulsów, ciosy tajemniczych poduszczeń do aktów niesłychanej zemsty... Jedno częstokroć wspomnienie gestu, powiewu, jęku, — niedostrzeżone czasu dni szczęśliwych, — zasiane teraz ręką szatana w ciemności, uderzało w piersi, jak nóż, przez tygodnie...
Ewa stała się niewymownie piękna. Gdy pośpiesznie szła ulicą, zatopiona w sobie, wyniosła, ze wzrokiem jakby wywróconym na nice i zatopionym w światach duszy — nie było mężczyzny, któryby jej nie ścigał wzrokiem i westchnieniem. Były to oczy ptaka konającego, przyćmione przez powieki, jak przez całuny. Stała się blada, zimna, wysmukła, przedziwnie mściwa, jak Diana. Jeżeli na kogo wzrok jej padł, to przeszywał zapalczywym ogniem ducha — na śmierć, niby strzała srebrnego łuku siostry Apollina. Zimne błyskanie nieprzebłaganych oczu i wzgardliwy uśmiech, — to najczęściej miała dla ludzi.
Wędrówki z domu do biura i z biura do domu były dla Ewy najprzykrzejsze. Wówczas rozwijała się najuciążliwsza praca wspomnień, obliczeń, zrównań bieżącego dnia i dni dawnych, nędznych małostek i nieskończoności, niewiadomych godzin marzenia i wiadomych, świeżo poznanych wielkości bieżącej godziny, — wszystka niezgłębiona, nie mająca początku ni końca matematyka osamotnienia dnia. Były pewne przysłowia, które Ewa powtarzała często, jako doskonałą dewizę swego życia, jako słowo wszechobejmujące. Co rana, spostrzegłszy w sobie coś nowego, mówiła to słowo, stwierdzała z gorzkim cynizmem: »im dalej w las, tem więcej drzew«. Szła coraz dalej w nieprzebyty las życia.
W ciągu tego okresu czasu kilkakrotnie doznała wstrząśnień, których później lękała się drżąc na całem ciele. Pewnego razu, idąc po południu ku domowi, pełna usiłowań, żeby wyrobić w sobie chociaż jakiś chiński cień charakteru, rzuciła okiem na tramwaj przejeżdżający i na jego szczycie ujrzała olbrzymiemi literami wypisane słowo »Łukasz«. Było to ogłoszenie jakiegoś sklepu, czy stowarzyszenia. Drgnęła wtedy, uderzona bezlitosnym prądem i napół zabita, odrętwiała, w paraliżu wlokła się do domu.
Kiedyindziej, gdy siedziała na »swej« ławce w parku, poddana mocy prawdziwie żywiołowych nasyceń zgłodniałych uczuć pewnikiem, że inni ludzie także kochają nieszczęśliwie, nienawidzą, cierpią, są nieszczęśliwi, gniją po szpitalach i umierają, — usłyszała nagle w rozmowie dwu przechodzących jegomościów zdanie jako odpowiedź: »życie życiem być musi, śmierć korzysta z praw śmierci«. Zdanie to każdą sylabą przywarło do duszy tak nieodparcie, jak głowonóg — ośmiornica przywiera do żywego ciała kostnemi ssawkami.
Najcięższą wszelako chwilę stanowiło przejście z matką. W parę dni po wyjeździe Łukasza, w czasie, kiedy nie obchodziło jej nic, kiedy była najstraszliwiej »wichrem porwana«, w chwili powrotu do domu, spostrzegła na bramie kartę z oznajmieniem, że pokój jest do wynajęcia w mieszkaniu rodziców. Bez jednej myśli w głowie, z furyą w sercu, zdyszana wbiegła na schody, przycisnęła dzwonek... Ledwie mogła doczekać się... Gdy wtargnęła do mieszkania, natychmiast wyciągnęła matkę na korytarz i obcesowo zapytała, patrząc jej prosto w oczy:
— Mama ogłosiła, że jest do wynajęcia pokój?
— No, ogłosiłam.
— Ten pokój?
— Ten.
— Pokój Niepołomskiego? — nastawała, wbijając w matkę oczy, jak noże.
— Czyś już zupełnie oszalała?
— Nie oszalałam, nie! Ja nie dam wynająć tego pokoju! — wycedziła przez ściśnięte zęby.
— Pytam ci się, Ewa, czyś oszalała?
— Jeżeli mama wynajmie ten pokój, jeżeli do tego pokoju... pierwszy lepszy się wniesie, to ja... Przysięgam mamie! Wyjdę na ulicę i, wie mama, pójdę z pierwszym lepszym!...
Stara pani nie spuszczała z niej oczu. Sama zbladła tak samo, jak Ewa, i trzęsła się tak samo, jak ona. Chwyciła córkę za obie ręce i wciągnęła ją do pustego pokoju Łukasza. Tam ją oparła plecami o mur i w oczy zaczęła jej szeptać:
— Musisz o nim zapomnieć, musisz, musisz! Zginiesz, jeśli nie zapomnisz!
— To zginę! — odpowiedziała Ewa jednym prawdogłośnym okrzykiem. — Mama myśli, że zginąć — to dla mnie przestrach. Dla mnie zginąć!... Podła jestem sobaka, że jeszcze żyję!
— On nigdy nie dostanie rozwodu, — mówiła stara nieodwołalnie. — Sprawdzałam sama w konsystorzu, chodziłam do jego adwokata. Ty myślisz, że ja jestem taka głupia, jak ty.
— To niech nie dostaje. Nie dbam o rozwód!
— Więc o cóż ty dbasz? Zastanów się i powiedz, czego chcesz?
— Niczego od was nie chcę.
— Nie wróci do ciebie nigdy, przenigdy.
— Dopięła mama swego, więc cóż jeszcze?
— A bo musisz zapomnieć!
— Długo mama pożyje, żeby tego doczekać.
— A kiedy musisz!
— Nie! Nie zapomnę go nigdy — przenigdy! — szeptała w szale z zamkniętemi oczami, z uśmiechem. — Choćby bił, choćby mię kopał nogami, choćby mię włóczył za włosy po ziemi, — będę go całowała po rękach, po nogach, będę go wielbiła do ostatniego tchu! Żebym go tylko mogła zobaczyć, och, żebym go mogła zobaczyć! Wie mama teraz? — pytała z okrutną kokieteryą.
Stara zakołysała się, zaszlochała w sobie. Twarz jej skrzywiła się boleśnie. Rzekła po chwili:
— Pleciesz bez rozumu. Jesteś zupełnie zwaryowana, więc ja od dawna i wciąż myślę za ciebie. Dniami i nocami, dniami i nocami. Rozumiesz mię, czy nie? Ja myślę za ciebie bez ustanku.
— Nie potrzeba.
— Czego nie potrzeba?
— Żeby mama...
— A kiedy ty jesteś moje dziecko. Ja cię na świat wydałam, ja ci darowałam to życie. Twoje życie to ja ci dałam. Gdyby nie ja, — nie byłoby cię tej chwili.
— To niech je sobie mama z powrotem zabierze — to życie! Jeśli tak należę do mamy, to niech mię mama zabije. Ach, żebyście wy mnie zabili, wy, dobroczyńcy!
— Ja po nocach nad tobą czuwałam, kiedyś była tylą kruszyną. A teraz, jakeś jest kobietą dorosłą, to ja mam iść precz od ciebie? Rozumiesz ty, co mówisz?...
— Nic teraz nie rozumiem.
— To ja też za ciebie pracuję teraz rozumem, tak samo, jak wówczas, gdyś miała pięć miesięcy i rok, i dwa, i dziesięć.
— Kiedyś wszyscy dorastamy, starzejemy się. Nikt nie jest dzieckiem przez całe życie od kolebki do starości. I mama niegdyś była dzieckiem... I ja już nie jestem dziesięcioletniem dzieckiem.
— Ale tego nie wiesz o życiu, co ja.
— A mama nie czuje nic z tego, co ja czuję. Ani najlżejszego drgnienia serca.
— I o tem wiem, co czujesz, bom przeżyła życie i także byłam zakochaną dziewczyną.
— Nie, nie kochała mama tak, jak ja.
— Skądże wiesz?
— Bo nie stałaby mama teraz nade mną, jak straszny kat. Straszny, bezlitosny kat! Mama to wygnała stąd Łukasza pod pozorem troski o mnie, dla mego — cha-cha-cha! szczęścia. Mama to może wymówić słowo, mamie to może przejść przez usta, zmieści się w piersiach, mamie! — to słowo: musisz zapomnieć? Jego zapomnieć! Łukasza, zapomnieć!
— Ja ci nie każę, ja cię tylko chcę chwycić za ręce i prowadzić precz od przepaści. Musisz zapomnieć, bo inaczej przepadniesz. Ty o tem nie wiesz, a ja wiem doskonale.
— A ja wolę zlecieć w przepaść...
— Wszystko przemija. I ten twój nastrój przeminie. Jesteś młoda, jesteś do ludzi podobna. Na świecie żyjesz i wśród ludzi.
— Nastrój mój przeminie...
— Wszystko przemija. Rodzice zapominają o dzieciach. Wiesz ty, co znaczy to słowo? Widzisz, że nie wiesz, nie wiesz! Kiedyś dopiero zrozumiesz, co się zawiera w takiem zdaniu: rodzice zapominają o umarłych dzieciach.
— Dzieci zapomną o matce, co za niemi aż do szaleństwa przepadała, której serce po milion razy przeszywał czarny słupek rtęci, pokazujący gorączkę. Chodziła nocą bosa i półnaga podsłuchiwać oddechy, czatowała rankami na przebudzenie, była, jak pies, wierna, a noc tylko ciemna wie, ile dla nich przecierpiała. Serce jej było pragnieniem ich szczęścia, ręce były narzędziami do budowania ich dobrej doli... Zapomną, jak o rzeczy nieużytecznej, zniszczonej, starej, niemiłej, gdy będzie sama twarz w twarz ze śmiercią. Odejdą z uśmiechami, zwróconymi do życia do pierwszego pięknego przechodnia. I zapomną... Mężowie zapominają o żonach, które im poświęciły pierwsze bicie serca miłującego i im się tylko oddały. Szaleją, biją czołami o mur, pistolet przykładają do skroni. Zapominają...
— A są tacy, co nie...
— Wszystko odchodzi pod dach Wiecznego Boga. Do tego strasznego składu, gdzie już powtóre nic nie odszukasz. A ja ci tak dzisiaj radzę, — żebyś go całkiem nie zapomniała, bo już, widać, na nieszczęście, nie zapomnisz, ani zbyt mocno nie pamiętała, bo nędznie zginiesz. Weź to do serca i pracuj nad sobą. Dzień i noc pracuj!
Ewa w szlochach oparła głowę na piersiach matki. Stały długo, łkając, wcielone duchem i ciałem jedna w drugą, jakoby na nowo jeden, oplątany krwionośnemi żyłami, nierozdzielny twór natury. Ewa ocknęła się pierwsza. Zalane łzami oczy utopiła w oczach matki. Usta, jakby krwi pełne, ledwo, ledwo szeptały:
— Mamo, ja wezmę ten pokój! Będę za niego miesięcznie tyleżsamo, co on, płaciła. Tu się przeniosę i zamieszkam. Ja potrzebuję być sama. Będę zarabiała jeszcze więcej, jeszcze więcej. Przecie zarabiam tyle, że mogę to samo zapłacić, co on.
Stara pani patrzała ponuro w ziemię. Mruknęła:
— Niewiele ci to pomoże, a nam krzywda.
— Więc ja już nigdy nie będę człowiekiem! Żebym trzysta rubli zarabiała miesięcznie, to także muszę siedzieć za parawanem? Wiecznie wasza, wasza...
— A bierz sobie, bierz pokój! Blizko dwieście rubli rocznie, jak w błoto rzucił.
Ci devant piękność wyszła z pokoju, wyniośle podnosząc głowę. Tegoż jeszcze dnia Ewa przeprowadziła się do pokoju, zajmowanego poprzednio przez Niepołomskiego. Umieściła tam wszystkie swe rzeczy, cały swój dobytek. Pościel zasłana na Żelaznem łóżku w taki sam sposób, jak była u niego. Rzeczy, które były w użyciu tego lokatora, ustawiła z pietyzmem. Po powrocie z biura, zamknięta na klucz, całemi godzinami zajmowała się czyszczeniem, myciem, podklejaniem tapet, malowaniem podłóg i t. d... aż doprowadziła ową izdebkę do stanu jakiejś niewypowiedzianej doskonałości i niewątpliwego uroku. Zmieniła to miejsce w świątyńkę, czy muzeum. Stare, tandetne graty stały się niemal piękne i dziwnie w swem prostactwie szacowne na lustrzanej podłodze, wobec nieskalanych ścian i przeźroczystych okien. Pokój ten pełen był zapachu kwiatów i subtelnych perfum. Na ścianach zjawiły się dwie ryciny niejako wydobyte z listów Łukasza Niepołomskiego, a po długich poszukiwaniach i za drogie pieniądze zdobyte u antykwaryuszów. Jedna z nich, — to Otello, zbliżający się w nocy do Desdemony, piękny sztych angielski, — druga, to portret Alfreda de Vigny. Nikt z domowników nie przekroczył ani razu progu tego pokoju. Doprowadziwszy go do stanu doskonałości, właścicielka zamknęła drzwi na klucz dla wszystkich bez wyjątku. Drzwi były zamknięte pod jej nieobecność. Nie odmykała ich również, gdy była u siebie. Sama sprzątała. Były tam książki, których mnóstwo chłonęła teraz, już to wypożyczone z czytelni, już nabyte. Miała w zamknięciu swe listy.
Żyła tak miesiącami w zupełnem odludziu, »nic nie mówiąc«, — to znaczy nie wyjawiając ani jednej sylaby olbrzymiej pieśni swej duszy, żyła na pustkowiu, jakby w celi, w lesie, czy niedostępnych górach.






Dni powszednie, w znacznej części wypełnione pracą biurową, mijały łatwiej, ale niedziele i święta... Dni świąteczne były długie, pełne smutku potężnego, jak noc, smutku, który nie ustępował przed najtęższym wysiłkiem woli — potęgi, jak noc nie ustępuje przed sztucznem światełkiem człowieczem, — smutku, co odchodził wówczas dopiero, gdy dopełniła się jego niewiadoma miara. Rano w niedzielę Ewa zazwyczaj szła do czytelni publicznej. W ciągu dwu, trzech godzin przeglądała czasopisma z ostatniego tygodnia. Na jesieni, już w drugiej połowie września, trafiła się pewna niedziela niezwykła. Ewa dość już długo czytała i powzięła zamiar, żeby wyjść. Sala czytelniana, pełna kurzu, szelestu, kaszlu siedzących bibularzów, poczęła ją nużyć. Jeszcze jedno jakieś czasopismo tygodniowe — i koniec zabawy. Powrót do domu...
Wyciągnęła rękę po pismo, mając już wyryty w mózgu obraz ruchliwej ulicy, potwornej i obcej ulicy, obraz podwórza, schodów, drzwi do mieszkania. Przed oczyma miała szpalty równie obce, cudze, odpychające, jak obraz ulicy. Czuła poza sobą tłum wszędzie obecny, ścigający samotność, tłum natrętny, tłum-goniec i donosiciel... To wszystko, co było w życiu i w pismach, nie miało z nią, z jej sprawami, z jej »kwestyą«, z piekielnymi artykułami jej życia — żadnego zgoła łącznika. Zaczęła czytać artykuł w naukowym tygodniku. Przeczytała. Nuda, nuda... Odwraca kartę, żeby zobaczyć następujący artykuł, rezerwuar nudy innego pokroju!...
I nagle, — trzask w głowie, płomień w oczach, szum w uszach. U dołu artykułu podpis — Łukasz Niepołomski. Nieci się w piersiach początek pożaru cichy ogień. Jego wężowe języki pełzają wokoło czaszki, wskakują we włosy. Wicher radości buchnie w ów ogień. Adres redakcyi...
Złożyła ostrożnie pismo i bez szelestu wyszła. Szum w głowie... Na ulicy powzięła decyzyę, żeby iść niezwłocznie. Kiedyindziej, ulegając wrodzonemu uczuciu nieśmiałości, byłaby kwadransami wahała się i trwożyła. Teraz wbiegła na schody i nacisnęła dzwonek, jak do własnego mieszkania. Otworzył drzwi stary służący, z którego oczu, policzków, czerepa, życie już wszystko wyjadło. Martwe oczy — szczera ziemia... Obudził w Ewie wstręt — przeczucie, jak widok glisty, czy rozdeptanego ślimaka.
— Czy pan redaktor jest w domu?
— Niedziela. Pan redaktor nie przyjmuje.
— Proszę podać mój bilet.
Rozdeptane oczy patrzą na ów bilet, później w twarz osoby z takiem zainteresowaniem, jakby patrzyły w otwarty i wystygły piec.
Dwie duże srebrne monety.
Poszedł.
Niema go, niema, niema!
Ewa marzy. Kombinuje, kłamie, obmyśla niestworzone historye, składa na poczekaniu ambaje, chwyta z przestworza duby smalone i odrzuca jako nieodpowiednie. Jeżeli jej ten dureń nie przyjmie? Co wtedy robić? Jak wtedy postąpić?
— Pan redaktor prosi.
Gabinet redakcyjny. Stosy piśmideł wszelkiego rodzaju. Wycinki, notesy, czerwony ołówek. Kurz. Nuda. Kołatanie ściennego zegara...
Usiadła na fotelu, obok biurka. Poprawiła włosy, bluzkę, wysunęła bucik w taki sposób, żeby go pan redaktor spostrzegł odrazu i nie odprawił z kwitkiem. Marzyła wówczas:
— Łukaszu, przyjdź, Łukaszu...
Czekała w rozterce, w dreszczach, wśród kąsających i tkliwych obaw — pięć minut, dziesięć, kwadrans.
Nareszcie otwierają się drzwi.
Redaktor, z grymasem gniewu, zakładając na nos binokle, ukazuje się, jak Wotan wśród ogniów górskich.
Ewa spostrzegła to podstarzałe, ślepnące, łysiejące, napoły bezzębe, wiecznie na pniu podcinane przez »wrogów« megalomaniactwo. Twarz, jak stronica zadrukowanej bibuły, dostojne oblicze, zszarzałe wśród szpalt, »zasad«, plotek, oszczerstw, korekt i knajpianego dymu. Ironia, wyniosłość, cmokanie dziurawymi zęby, pochrząkiwanie, idące zarówno z niezgłębioności intelektu, jak i ze »stłumionych wierzchołków«. Ale nawet te lubieżne plotkarskie oczy, zupełnie godne binokli w złotej oprawie, — spostrzegają. Na zmiętej twarzy maluje się rozmarzenie i romansowiczowskie zainteresowanie.
— Początkująca literatka?...
— Czem mogę służyć? — mówi redaktor ozdobnym szeptem, wśród zgniłych uśmiesząt, pełnych obietnic, sięgających jak można najdalej.
— Raczy pan redaktor darować, że ośmieliłam się zabierać jego czas, tak dla nas drogi. Ale sprawa wielkiej wagi... Zmusiło mię to do śmiałości...
— Proszę uprzejmie... — mówi z dobrocią potentat, kierownik opinii, zajmując nie tylko właściwą, lecz i taką pozę w bajecznem krześle z poręczami, ażeby najmniej było widać talerz łysiny.
— Jestem studentką z Paryża...
— A... bardzo mi przyjemnie...
— Wracam właśnie z wakacyi z powrotem na studya. Mamy jechać w kilka osób. Jedna z koleżanek poświęca się specyalnie antropologii. — Pracowała już dawniej pod kierunkiem pana Niepołomskiego. Właśnie ta koleżanka, która została jeszcze na wsi, poleciła mi dowiedzieć się, gdzie obecnie znajduje się pan Niepołomski. Miał i on obecnie jechać do Paryża... Szukałam adresu tego pana na wszystkie strony i nie mogłam dowiedzieć się nigdzie. Nareszcie poradzono mi, żeby się udać do szanownego pana redaktora, trzymającego dłoń na pulsie naszego naukowego życia...
— Niepołomski, — mówi redaktor, sięgając po mały notes z półeczki biurka, — Niepołomski mieszka obecnie... Zaraz... litera N.
Ewa zatopiła oczy w podłodze, tuż obok dyskretnie ukrywanego pantofla władcy. Czekała z miną obojętną, wśród łoskotu serca, które biło, jak alarm wiejski w czasie pożaru.
— Niepołomski mieszka — aha — we wsi Zgliszcza, gubernia lubelska, stacya pocztowa Puławy.
— Pan Niepołomski ma własny majątek? — pyta Ewa nizkim, obojętnym i zimnym głosem, notując sobie w myśli każdy wyraz, każdą sylabę, każdą literę.
— O, nie, nie! Uczony, literat polski — i własny majątek. Łaskawa pani zepsutą jest przez stosunki paryskie. W naszem społeczeństwie, — Boże drogi! Niepołomski jest poprostu nauczycielem w domu hrabiego Szczerbica, znanego dziwaka. — Kształci dwu podrosłych hrabiczów w umiejętnościach różnego rodzaju.
— Wobec tego należy chyba przypuścić, że zagranicę nie pojedzie, i że moja koleżanka niepotrzebnie na niego czeka, a ja niepotrzebnie trudziłam pana redaktora.
— Boże drogi! z największą gotowością, z całym proszę wierzyć, zapałem... Czy Niepołomski pojedzie do Paryża? Nie wiem tego, ale możnaby napisać. Był tu niedawno, lecz nic o tem nie wspominał.
— Był w Warszawie? Doprawdy? Jaka szkoda!... Można się było porozumieć, kiedy zapomocą listów... Nam się śpieszy bardzo. Czy dawno był ów pan Niepołomski?
— Był tu jakieś dwa tygodnie temu. Tak, jakieś dwa tygodnie temu... Ale wpadł tylko na chwilę. A pani co studyuje, jeśli wolno zapytać?
— Medycynę... — mówi Ewa, połyskując prześlicznemi oczyma, co wielkiego redaktora przyprawia o niepokojące wzruszenie.
— Prawda, mam list od Niepołomskiego... Zapomniałem. A coś on tam wspomina. Przepraszam, gdzież to ja mam ten list? Drukowałem w ostatnim numerze pisma artykuł, nawet wcale, wcale niezły artykuł z zakresu antropologii... Gdzież ja mam ten list?
Redaktor przewracał stosy swych papierów. Znalazł nareszcie.
— A, jest. Coś tu wspominał, na co nie zwróciłem uwagi.
— Więc... we środę... wieczorem? To bardzo dobrze. Można będzie zobaczyć się z nim i umówić. Wieczornym pociągiem kolei nadwiślańskiej.
— Tak jest.
Uprzejmym ruchem redaktor odszukał książeczkę z rozkładem jazdy, wynalazł odpowiednią stronicę i rubrykę i głosem zachwycająco, aż do omdlenia grzecznym, wygłosił:
— Siódma dwadzieścia. Jeżeli pani życzy sobie, gotów jestem poinformować Niepołomskiego o sprawie, gdy do mnie przyjdzie. A może pani tu zechce odbyć z nim konferencyę. Redakcya nasza jest do dyspozycyi dla naszych dzielnych pionierek wiedzy. Ja sam...
— Dziękuję, uprzejmie dziękuję. Zakomunikuję łaskawą grzeczność pana redaktora koleżankom. Naturalnie, że najlepiej im będzie tutaj zobaczyć się z panem Niepołomskim. Na wszelki wypadek zanotuję adres. A więc: Zgliszcza — pisała Ewa literami które miotały się na wszystkie strony, — gubernia lubelska, poczta Puławy, dom hr. Szczerbica.
Za chwilę podniosła się z uśmieszkiem. Redaktor miał możność ujrzenia niezwykłych oczu. — Oczu tych niepodobnaby było zapomocą sztuki malarskiej przypomnieć, nie możnaby muzyką wyrazić. Jaśniały na wysokościach duszy, jak gwiazdy na ciemnem niebie.






Niemal całkowite cztery dni.

Trwały te dni bez końca, były nieprzebyte w swej długości, a zawarły się w nich epoki dziejów serca.
W ciągu tego czasu Ewa załatwiła mnóstwo spraw biurowych za siebie, kolegów i koleżanki, odbywała po południu wielkie spacery do Łazienek, w kierunku Czerniakowa i w kierunku Woli. Pomimo wszelkich wysiłków nie mogła zabić, zepchnąć tych dni. Ulgę sprawiała noc i twarde jej sny. Sny te były daleko bardziej rzeczywiste, niż rzeczywistość.
Światy, ukazujące się tam, były miejscem pobytu, odpowiedniem dla duszy tęskniącej, duszy cierpiącej, były jej kwietnym ogrójcem, jej ojczyzną i ziemią.
Rzeczywistość dnia osłonięta była welonem senności, kurzem gęstym i nieprzenikliwym, Dusza tęskniąca nic prawie nie mogła zrozumieć z tego, co się działo naokół i była obca najzupełniej na tym świecie.
Jak potok z tamtej krainy, z ojczyzny snów płynęły myśli, w tajemnicy zrodzone, nieprzerwanemi falami przez dzienny świat. Były to myśli samotne, niezależne, poddane władzy sił nieznanych zgoła i dlatego dziwnie nielicujące ze wszystkiem. Częstokroć niewiadomo skąd wypływały słowa:
»Modrą wstążką po żółtym piasku cicha rzeczka płynęła...«
A ponad temi słowy, jak czarne motyle, a może jak błękitne, przejrzystoskrzydłe łątewki snuły się troski i nadzieje:
— Dokąd popłynie ta woda, dokąd popłynie? Czy popłynie do Tarpejskiej skały, czy popłynie na jasną łąkę, gdzie »żółte jaskry i koniczyna różowa?«
Przechodziły długie godziny głębokich dociekań, jakim sposobem się to stać mogło, że powzięła wiadomość o adresie Łukasza? Dlaczego się to stało?
Usiłowała odgadnąć, czy nie będzie szczęścia zadużo, jeśli go ujrzy. Czy nie wystarcza to szczęście, które jest? Czy złe moce, duchy ciemności, co ją trzymały w więzieniu przez miesięcy tyle, nie wybuchną zemstą na nowo? Dochodziła do niezgłębionego urwiska: czy pójść we środę na kolej? Żyła w takiem postanowieniu godziny długie, mordercze, aż do nowego kłębu postanowień. Temi myślami, jak biedny, ślepy robak systematem macek, zbadała swą dolę, wzdłuż, wszerz i naokoło. Przeszła wszelkie możliwe kombinacye zdarzeń, obejrzała wszelkie wypadki. Nad najbardziej bolesnemi przypuszczeniami dumała w ciągu godzin i mocowała się sercem z najbardziej srogimi ciosy, wiedziała już, co przyjdzie uczuć, gdy Łukasz nie przyjedzie, wiedziała również, co będzie z nią, jeśli się okaże, że cała informacya redaktorska była omyłką, nieporozumieniem, niedokładnością.
Wiedziała, co czynić i jak żyć, jeśli Łukasz nie zechciałby z nią mówić i gdyby uciekł. Wiedziała to wszystko.
— Jaka to pospolita rzecz, — mówiła samej sobie, — jestem zakochana w tym panu. Ja jestem zakochana? Ja jestem? Czyliż to możliwe? Czyż to jest miłość?
Ostatniego dnia, we środę, zaszła najdalej w pracy duchowej, bo aż do kategorycznych postanowień, jak się zachować. Nie wiedziała, rzecz prosta, czy tego dnia i tego wieczora nie wypadnie jej umrzeć... Wiedziała jednak, jak ma się zachować.
Postanowiła nie ukazać się Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako zgodziły się na to, żeby go zdala ujrzała. Tak też wobec siebie na to przyzwoliła.
Zobaczy go zdaleka, zdaleka... Czegóż jeszcze? Wie, gdzie on jest. Czyż to mało. To już wszystko.
Gdy minęły godziny biurowe i zaczęło się odwieczerze, Ewa, dla uspokojenia się fizycznie, dla uciszenia zupełnego nerwów, wzięła bardzo gorącą kąpiel. Powróciwszy z kąpieli do domu, poczęła ubierać się, jak na śmierć. Włożyła najczystszą, najpiękniejszą, pachnącą bieliznę i najlepsze a najwytworniejsze swe suknie.
— Należy mężnie żyć i wspaniale umierać... — mówiła sobie wciąż, czesząc cudowne włosy i wdziewając jedwabny stanik. Była gotowa na jakie dwie godziny przed terminem, przed ową godziną straszną i cudną.
Nie wychodziła jednak z domu. Pomimo kąpieli była niespokojna. Tarła wciąż ręce. Zapominała. Gubiła rzeczy i myśli. Przez głowę i jakby przez włosy wiały wciąż dreszcze. Tłukła się w ścianach, jak motyl w skrzynce blaszanej. — Padał jesienny deszcz. Dzień był ohydny.
Krążyły nad ziemią czarne chmury, powłóczyste widma niedoli, głodu i śmierci. Błotne kałuże stały na brukach, a ohydne, ciemne strumienie sączyły się w ściekach. Drzewa pod batem wichru i deszczu sypały na ziemię poczerniały liść, który nogi ludzkie wdeptywały w ziemię. Pnie i konary były oniemiałe, jakby pogrążone w lęku i spodleniu. Park, przez który Ewa dopiero co biegła, ogłuchł oniemiał, zestarzał się i znikczemniał. Szyby w oknie wciąż popłakiwały, zamazane długiemi smugami...
Na trzy kwadranse przed nadejściem wiadomego pociągu, Ewa wdziała na ramiona krótki i lekki syberynowy paltot i otoczyła czarny kapelusz czarną, gęstą wualką, jak maska. (Wualka miała u dołu szlak, niby ów pas na sukniach żałoby). Ogarnęła okiem raz jeszcze swój pokoik, — i chyłkiem wyszła z domu. Biegła szybko popod murami do stacyi tramwajów. Tam wyróżniła z trudem znaki idącego na dworzec nadwiślański i, rozejrzawszy się starannie, czy jej kto nie śledzi, wsiadła z pośpiechem. Tłok, który ją otoczył, gwar rozmów, widok osób biegnących po zalanych chodnikach, równych taflach betonu, lśniących od światła chwiejnych płomyków gazowych w latarniach, — wysoko pouginanych kobiet, mężczyzn schylonych pod parasolami, — wszystko sprawiało na niej wrażenie jeszcze bardziej podniecające. Jak wracać wśród tego wszystkiego, jeżeli nie przyjedzie? — Oto pytanie? Była, jak w gorączce, w ciężkim ucisku mocy ciała. Nie była zupełnie pewna, dokąd jedzie i jakie jest jej uczucie: czy to radość, czy rozpacz? W pewnej chwili uczuła, że ona sama i wszystek ten tłum spieszy, leci i gna na Powązki, i że tam wszyscy stłoczeni, dusząc się i mordując, runą w nieoczekiwaną, szeroko rozwartą paszczę ziemi. Szczególnie, kiedy flegmatyczny tramwaj miarowymi ruchy przemierzał długość dzielnicy Nalewkowskiej, kiedy cienie nóg, przecinających lśniące tafle chodników, stały się gęste, jak sieć, a szybkie, jak od drgawek, Ewę obskoczyły setki pytań: co robią ci ludzie, czemu tak drżą i poprostu szaleją w swej pracy? I odpowiadała sobie, że zaiste na pytanie o życiu nie może odpowiedzieć nikt, bo odpowiedzi jest miliard, a na pytanie o śmierci odpowiedź jest jedna i dać ją może każdy człowiek. Śmierć jest zgnicie w ziemi, przemiana ciała i sukien w gnój, w cuchnący gaz, w ów straszliwy zapach Powązek, który była raz tam poczuła w upalny dzień majowy.
Nagle spostrzegła, że tramwaj wolno zawraca w kierunku dworca, a wkrótce ujrzała ciemność szczerego pola. Już zeszła noc. Noc pełna wichru i siekących smug wody, noc pełna złowieszczych pojęków w pustce nadwiśla. Noc strachu, lecącego polem — pustkowiem. Oto teraz ciemne powrósła, bolesne witki ostatnich pytań opasały mózg: — jak też tędy będzie wracała?
Spojrzenie w ciemności życia, szybkie, jak błyskawica. Ściśnienie serca trwające długo. Ściśnienie niebolesne, jakoby pieszczota nieskromna rąk cudzych, rąk wstrętnych, których nic nie odtrąci. Ciało przepasał pas dreszczów, a włosiennica kłujących lęków pokryła duszę. Lęki drobne i cieńkie, jak włosy — dookoła, dookoła... Chwila męstwa i znowu ściskanie.
Tramwaj stanął. Ewa wyszła i w gronie ludzi nieznanych znalazła się w sali klasy drugiej. Ale natychmiast wybiegła stamtąd. Martwe spojrzenia osób siedzących osaczały ją nieznośnie. Lepiej się czuła wśród zgiełku tragarzów, łoskotu rzeczy znoszonych, turkotu zajeżdżających powozów, świstów lokomotyw, dzwonień kolejowych i tramwajowych. Wślizgnęła się poza gromadę portyerów w kapotach rozmaitej a coraz głupszej barwy, którzy uszykowani w szereg, stanęli naukos przez całą szerokość sali.
Zajęła framugę okienną tuż obok kasy, w owej chwili nieczynnej, przywarła do ściany, Jakieś bolesne, zapomniane wiersze, jęk nieznanego poety, przepływają przez duszę, jak wzdychanie przez rózgi nagiego drzewa w ciemności pól:

»Na jakieś bezbrzeżne, szalone odmęty
Z pogodą na czole popłynę.
I zanim mię wir ten pochłonie przeklęty,
Zaśpiewam, konając, słoneczny hymn święty...«

Ruch, zamęt. Ludzi coraz więcej, pośpiech coraz gwałtowniejszy. Bieganina posługaczów, krzyki, płacz dzieci. Powozy zajeżdżają. Słychać trzask ich kół. Padają ciężary, stękają głucho ludzie dźwigający. Słychać czyjś krzyk rozpaczy: o, Boże! Ewa czuwa. Wszystko słyszy i wciąga w siebie. Śni jej się złuda, że to z jej piersi jęk głośny wybiegł przed chwilą. Teraz pocichu niestrudzonymi palcami odpłata zwoje żmii, co okręciła serce i żywą z niego krew wysysa. Wtem łoskot ziemi. Ściany głucho oddają ciosy. Pociąg. Drzwi rozwarto. Portyerzy zaczęli głośno, miarowo, wyraźnie wykrzykiwać nazwy hotelów, Poczyna sunąć korowód ludzi. Rzecz tak zwykła wydaje się być Ewie, jak straszne, tajemnicze misteryum. Wlepiła oczy w idący tłum. Na każdą twarz padają jej oczy z przekleństwem, z okrutną grozą, z haniebnemi klątwami tragarzów, którzy są dookoła, ze stękaniem potężnych chłopów. Twarze obce, obce, obce! Krzyk w sercu: niema! Wzniosły, ohydny i niezwalczony widok posługacza, który, przysiadłszy na ziemi, zadaje sobie pasami na plecy kufer i nie może go dźwignąć. I oto nagle buchnie niepowstrzymanej niczem rozpaczy, paroksyzm żalu, egzekucya, łamanie kołem duszy. Świat powleka ciemność śmiertelna. Ciało drży. Śmierć duszy... Nie przyjechał.
Wtem! Tam daleko. Jeszcze za szybą., na peronie, w błysku latarni. Ucieleśniony sen... On! Ujrzała we drzwiach! Trismegistos!
Szedł szybko.
Od głowy, jakby z ran, otwartych lancetem żył, ścieka zimna krew aż do stóp. Do palców nieruchomych nóg płynie, co przywarły do ziemi, jak ciężary tysiącpudowe.
Szedł szybko, mijał portyerów z grymasem zniecierpliwienia. Na lewej ręce przewieszony pled, w prawej walizka Oczy Ewy przywarły. Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym lochu dziedzińca...
— To już po wszystkiem... cicho — cicho... — szepcą wargi białe, jak kreda, do serca bijącego boleśnie. — Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam...
I znowu w smutku niestrzymanym:
— To już i wszystko...
Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym przez szarpane wędzidła, a wywalonymi jęzory i strasznemi ślepiami, to tuż, tuż lśnią żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów — pochłaniają zgubione szepty nieszczęśliwych warg: Łukasz, Łukasz...
Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetę. Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas... Przemykała się między końmi, wśród latarń i kół, w tamtą stronę...
— Raz jeszcze spojrzeć, duszo moja!... Raz spojrzeć!... Nie! Już przepadł. Niema już nigdzie.
Ciemność... Szloch... Potrącił ją policyant, nastając, żeby odeszła. Krzyczał na nią stangret. Ktoś klął haniebnemi słowami. Zaczęła w pośpiechu wycofywać się, żeby iść w innym kierunku. Trafić tylko do tramwaju. Usiąść... Zimno!
Ktoś zawołał tuż za nią:
— Numer 2326!
Zadrżała i skuliła się wpół. Myśl:
— Jego głos...
Konie biegły wprost na nią. Latarnie powozu oświetliły jego twarz. Uskoczyła w bok, żeby iść, żeby uciekać! Szept honoru: — przysięgłam!
O krok od niej przesunął się, wsiadając do powozu. Wtedy, nie panując nad sobą, w spazmie rozpaczy, krzyknęła zcicha:
— Łukasz, Łukasz!
Wypadł z powozu. Twarz jego widać w przelotnych blaskach. Porwał ją za ręce, za ramiona. Olbrzymie jego oczy ze zgrozą patrzą w jej twarz. Tuż, tuż! Szept w straszliwem uniesieniu:
— Ewunia!
Wciągnął ją, wrzucił półmartwą do powozu. Cisnął dorożkarzowi jakiś rozkaz. Głowa jej w miękkiem wgłębieniu powozu. Zmartwiałe wargi pod jego wargami. Serce łomoce pod jego sercem.
Czy to już dobrotliwa śmierć, czy jeszcze życie?
Po setny, tysiączny raz jego usta, kiedy się oderwą, w paroksyzmie trwogi i szczęścia szeptają:
— Ewunia!...
Koła powozu na gumowych obręczach zdają się nie dotykać ziemi. Lecą, lecą, lecą wśród bryzgów wody ulicznej. Łagodny ruch, cichy, ostrożny, miarowy łoskot, jak gdyby tętno wszystkich rzeczy na ziemi... Skórzany fartuch chroni od deszczu, buda powozu od wichru i ludzi. Lecą, zda się powietrzem, nad ziemią i ludźmi w czarną rozkosz nocy. Usta, szukając jej ust, trafiają na szorstką wualkę i usiłują rozedrzeć tę przeszkodę, nieskończonymi pocałunkami. Ręce nie ośmielają się wznieść, żeby ją usunąć.
— Pocoś to zrobił? Dlaczegoś ode mnie uciekł? — szepcą oniemiałe, bezsilne usta.
— Cicho, cicho...
Pocoś to zrobił? Dlaczego wówczas napisałeś straszny list?... — Nieskończony błysk oświetlonych tafel okiennych, sznur latarniany... Biegną zmoczeni ludzie. Nieskończony korowód. Snują się za oczyma, jako chichot złego ducha. Ewa nie mogła mówić ani słowa. Czuła wszystko, lecz nie myślała. Pragnienie było spełnione. Czara szczęścia po brzegi nalana. Toć to jest powrót... Nagroda za wszystko, ale jak bezbrzeżnie szczodra! O, Boże, Ty, który wszystko wiesz!... Miała jego usta na ustach. Teraz już tylko skończyć to życie.
Wtem powóz stanął.
Łukasz ocknął się, z westchnieniem podniósł głowę.
— Co to jest? — spytała boleśnie.
— Już hotel?
— Co za hotel?
— Ja tu będę nocował.
— Ach, prawda!
— Już tu raz byłem. Przyjechałem do Warszawy chodzić pod twojemi oknami w nocy. Widziałem twój cień przez szybę.
— Ja mieszkam w twoim pokoju...
— Ewuś!...
— Cóż teraz będzie?
— Muszę tu zostać.
— A ja? Cóż teraz będzie?
— Nie wiem.
— Czy wrócisz do domu?
— Wrócę, oczywiście... Tak, oczywiście, wrócę do domu.
— A ty?
— Ja tu zostanę.
— Ale jutro? Co jutro?
— Jutro rano odjadę stąd na wieś.
— Do Zgliszcz?
— Skąd to wiesz?
— Wiem.
— Skąd to wiesz?
Cicho, krótko zapłakała. Stłumiwszy jęk, rzekła:
— Wszystko jedno! Muszę ci powiedzieć te wszystkie rzeczy, muszę powiedzieć! Gdzież ci to powiem? Antropologia jest to śliczna, prześliczna nauka! Mój Boże! jeśli znowu przepadniesz...
Milczał z oczyma wlepionemi w jej twarz. Wreszcie wyszeptał:
— Chodź ze mną...
— Dokąd?
— Wezmę numer w hotelu. Będziemy sami z godzinę. Później pójdziesz do domu.
— Doskonale! Bierz ten numer, zamawiaj! Tylko prędko! Ja tu cierpliwie poczekam.
Znikł w bramie hotelowej. W chwili jego nieobecności, wbita w kąt powozu, myślała:
— Prawda, że to ja z nim... w hotelu... A niech wiedzą, niech wiedzą! Niech się nacieszą!
Zacisnęła pięść i biła w próżnię, jak w paszczę wroga. Za chwilę Łukasz wrócił. Wręczył dorożkarzowi należność, Ewie podał ramię i szybko, co tchu, wprowadził ją w bramę i na schody. Idąc po marmurowych stopniach, wysłanych ponsowym dywanem, mówił:
— Zamelduję cię, jako swoją żonę...
— Tak, tak zamelduj!...
— Mam przecie pasport, opiewający, że posiadam żonę. Nawet i ten przeklęty pasport na coś się przydał.
Zaśmieli się w głos obydwoje. Ewa szła, jak we śnie. Śmiała się w weselu duszy, idąc cichym korytarzem rozkoszy. Otworzył jakieś drzwi. Byli sami. Wszedł służący i zabrał pasport. Jakieś dalekie, stłumione odgłosy. Huk miasta przyciszony, miły, senny. W niedalekiej rynnie plusk deszczu miły, senny. Wszystko to, jakoby przecudowna uroczystość. Dom ten, — to niedostępna świątynia. Jakie tu wszystko mądre i doskonałe! Są tu sami... Usiadła w aksamitnym fotelu. Blask świecy padał na twarz Łukasza. Ujrzała jego oblicze nie swoim własnym wzrokiem, lecz wzrokiem miłości. Wąsy, mała broda. Włosy z boku rozczesane... Twarz schudzona i poczerniała. Oczy dziwnie otwarte, głębokie, pełne tajemniczej niepewności. To Łukasz! Ten żywy człowiek, to już nie sen, nie marzenie, nie tęsknota, lecz Łukasz I Cóż za przedziwne uczucie, jakie zdumienie! Taka rozkosz! Taka cisza! Taka w duszy jasność! Można wyciągnąć rękę i dotknąć ręki nie obcego człowieka, lecz Łukasza! Powiedzieć: przyjdź — i przyjdzie! Już nie uderza w serce sztylet pustki. Można podnieść oczy i ujrzeć jego oczy. Ach, całować jego usta! Jak on pachnie!
Stanął po drugiej stronie stołu i szepnął do siebie, patrząc jej w oczy, jakby jej wcale nie widział:
— Ἐμοὶ δὲ αἱ μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι έπισταμένω, ώς έστι φθονερόν...[1]
Głos ten był cichy i senny, jak szmer deszczu, jak dalekie tętno życia miejskiego. Głos pół-bolesny pół-radosny, jakby nie jego głos, lecz nabożny werset kapłana. Ewę ogarnął nerwowy śmiech.
— Nie przy nas pisane... — mówiła kokieteryjnie, składając ręce i na bok przechylając głowę.
— Tak, nie przy nas, dawno pisane... To pisał Amasis, faraon egipski do tyrana Polikratesa. Taki był tyran na wyspie Samos, Polikrates... Człowiek dawny, przedwiekowy, który kochał sztukę i rozkosz. Przywarły słowa do mózgu od chwili tłomaczeń na szkolnej ławce trzeciej księgi Herodota. Tam są przedziwne mądrości!... Nigdy o tem nie myślałem, i dopiero dziś...
— A co to znaczy? Czy ciemna białogłowa może wiedzieć cokolwiek z takich morowych Herodotów?
— To znaczy... Ewo, Ewo! To znaczy, że »boskość« jest zazdrosna. Znaczą te słowa, że wielkie szczęście, zbyt wielkie szczęście... Jakoweś δὲιον[2], — złe czy dobre, — jest zazdrosne! Należy tedy wyrzec się zbyt wielkiego szczęścia, ażeby zazdrosne bóstwo nie wydarło mi ciebie. Bo ów człowiek najszczęśliwszy, Polikrates, był później przybity do krzyża na górach Mykale, on, któremu śpiewał Anakreon... Przybity do krzyża, patrzał gasnącemi oczyma na kraj swój, na siedlisko swojej rozkoszy, na wybrzeża ukochanych Jońskich wysp, na świątynię Neptuna i na dalekie, mgliste góry Azyi...
Gdy to mówił szeptem, jakby najgłębszą tajemnicę, ją ogarnęła bezbożna wesołość, drwinka pusta i lekkomyślna, nastrój, którego mniejby się mogła teraz spodziewać, niż śmierci. Coś z zewnątrz zadało jej pytanie: czy też szczęście tyle jest warte, ile kosztowało? Dowiedzieć się! A to, ile szczęście kosztowało, przemierzyło się w mózgu i odpłynęło stroną daleką, okolicą, jak grzmot wiosenny... Wraz nasunęła się niemal pewność, że ta potworna myśl sprawdzenia nie wylęgła się w mózgu, lecz jest na zewnątrz, wisi postronnie, jak uśmiech zdjęty z czyichś szyderczo skrzywionych ust, jak wzrok ohydnie przymkniętych oczu, patrzących prosto w mózg.
Łukasz stał wciąż nieruchomo po drugiej stronie stołu. Był jak zziębnięty, czy chory. Zacierał ręce. Oczy jego zatapiały się w oczach Ewy lękliwie, stopniowo, chyłkiem. A twarz jej stawała się powoli więcej, niż piękną, więcej, niż uroczą, przeistoczyła się w samo piękno, stała się tem, co budzi i żywi miłość i co się w miłości zawiera. Niechętnymi, bezwolnymi kroki zbliżył się, idąc po dywanie. Usiadł na krzesełku tuż obok. Później naprzeciwko... Pragnęła, ach pragnęła, żeby bliżej... Ale nie ważyła się prosić. Czuła, że gorący rumieniec pali jej twarz i jeszcze bardziej wstydziła się tego rumieńca. Słowa zamarły i znikły. Suknie dotknęły jego kolan. Czoło się chyli ku czołu. Pachną włosy. Oczy jej objęły go, oczy błękitny obłok, oczy najcudowniejszy żywioł ziemi. Jak długo trwało to wzajemne zaśnienie, owa zupełność i doskonałość szczęścia? Godziny, czy minuty? Siedzieli zdala od siebie, stopieni w anielski byt.
— Ty jesteś... szczęście — powiedział cicho.
Uśmiechnęła się z za smutku, tak samo, jak niegdyś uśmiechała się ku niemu, podczas majowych nabożeństw, z za czarnej wualki.
— Czy naprawdę jestem dla ciebie szczęściem?
— Naprawdę. Przysięgam!
— Jakże to miło słyszeć! Jak miło...
— Ty jesteś boska radość...
— Bardzo dużo przecierpiałam.
— I ja.
— Dlaczegożeś to zrobił?
— Musiałem.
— Raz czytałam... O jednem zdarzeniu.
— Że tak w hotelu wypili we dwoje jakiś tam kwas...
— Nie! Jadę do Rzymu.
— Kto, kto jedzie? — szepnęła blada, jak trup. Powtórzyła to pytanie kilkakroć, jąkając się i dusząc sylabami.
— Pożyczam pieniędzy od moich hrabiów i jadę do Rzymu. Mam duże szanse, że tam rozwód wyrobię.
— Czy podobna!?
— Wyrobię.
— W Rzymie wyrobisz?
— W Rzymie.
— Kiedy?
— Za jakie dwa, trzy miesiące.
— A kiedy wrócisz?
— Wrócę, wrócę! I już na wieki...
Znowu począł głosić miłą prawdę:
— Ty jesteś szczęście!
A później pod najgłębszym sekretem i najbardziej cichym szeptem:
— Jesteś bardzo piękna...
Wstała ze swego miejsca. Patrzyła na niego z tajemniczym, a nowym uśmiechem. Nigdy jeszcze takiego nie widział.
Była cudowna. Wicher w mózgu... Straszna wola rozkoszy.
Włosy przybrały same szczególną postać i nadały głowie wdzięk niewysłowiony. Jedno złotolite pasemko osunęło się na policzek. Chciała odgarnąć. Poprosił oczyma i błagalnem skinieniem ręki, żeby zostawić tak, jak jest. Wtedy uśmieszek i nowa zorza wstydliwego rumieńca pod tem pasemkiem.
— Ewo, — rzekł, — już musisz iść...
— Prawda. Już muszę...
— Ósma godzina.
— Tak mi żal odchodzić. Strasznie dobrze u ciebie! Z tobą strasznie dobrze! Ach, jak jest z tobą...
— Będę pisał do biura. Idź teraz!
— Taka to gościnność...
Uśmiechnął się szyderczo. Ujrzała jego białe zęby. Wszystek drżał i tarł ręce. Twarz jego stopniowo stawała się surowa, szara, okrutna. Ewa zlękła się czegoś i stała przed nim pokorna. Znagła łkanie wyrwało się z jej piersi. Oczy błagalne, na ustach słowa, nie dające się wyjawić:
— Nie opuszczaj!...
Krótki pocałunek, raczej szybkie muśnięcie ust ustami.
Narzucił paltot na ramiona. Prędko wyszedł, — pod rękę. Schody, brama. Ukłon portyera... Ciemnemi ulicami, po mokrych chodnikach, ciemnemi ulicami, wśród surowych kamienic, — bez słowa, bez słowa... Przed bramą domu szybki, mocny uścisk ręki. Znikł w mroku, w wichrze i deszczu.






W końcu listopada Ewa otrzymała w biurze następujący list:

»Szanowna Pani!

Przebywający w szpitalu miejskim p. Łukasz Niepołomski, na oddziale chirurgicznym, którego jestem kierownikiem, poleca mi prosić Ją o natychmiastowe przybycie. Chory ma płuco przebite kulą pistoletową. Stan jego jest ciężki i nie budzący nadziei.

Z szacunkiem Dr. J. Wilgosiński«.

Po krótkich ciosach pytań bez odpowiedzi, ogłuszających jak uderzenie łba stępy, po sofoklesowskiem siepaniu się ducha Edypowego, który ciska w niebo pytanie boleści »ω Ζευ, τι μου δρασαι«[3] nastała w Ewie oślepiająca jasność — owo »ταδ ηδυ διαφανη«[4].
Wszystko się wyjaśniło. Bezbrzeżny zielony ocean nieszczęścia stoi przed oczyma i kołysze się w słońcu. Poprawiła włosy. Uciszyła się rozkazami woli.
Poszła niezwłocznie do gabinetu szefa biura z wystylizowaną naprędce prośbą o urlop. Gdy weszła do sanktuaryum w porze nieodpowiedniej, przyjęło ją odpychające mocniej, niż pięścią, zimne spojrzenie.
Znała już do zbytku dobrze łysą czaszkę, śpiczastą siwą bródeczkę, oczy jesiotra i wargi notorycznego kata. Wyłuszczała prośbę o urlop w sposób trafny i spokojny. Długa twarzyczka władcy nie drgnęła.
Szef nie przestał palić papierosa, a właściwie nie zmienił przerw i dystansów w paleniu. Najsubtelniej skłamane okoliczności, które przedstawiała, nie wpłynęły wcale na zmianę raz przyjętego za właściwy sposobu otrząsania popiołu o brzeżek bronzowej popielnicy.
Mumia była nieczułą na wszystko, nawet na uśmiechy kobiece. Nierychła odpowiedź, odpowiedź bez skazy politowania.
— Pani żartuje!... Skąd urlop? Jakto! Dziś zaraz urlop? Czy pani nie zna przepisów?
— Panie naczelniku!
— Pani otrzymała w zeszłym roku urlop z pensyą. Pani chyba żartuje, powtarzam to już drugi raz.
— Nie żartuję, panie naczelniku. Są to okoliczności tego rodzaju. Ciotka, która mię wychowała od urodzenia, jest umierająca. Ja muszę! Zgodzę się na wzięcie na moje miejsce zastępcy, na urlop bez pensyi.
— Pani sobie żartuje. Powtarzam po raz trzeci.
— Przecież mam prawo do urlopu co roku.
— Ja przez dwadzieścia siedm lat nie brałem urlopu.
— Więc nie otrzymam nawet tygodniowego zwolnienia?
— Pod żadnym pozorem.
Wyszła z biura, nie meldując się nikomu. Przedewszystkiem wstąpiła do najbliższej cukierni i wypiła szklankę ohydnej herbaty w celu przejrzenia książki z rozkładem jazdy pociągów. Gdy powzięła wiadomość, że najprędzej może jechać dopiero za sześć godzin, udała się bez namysłu do starej Barnawskiej. Jak ptak wbiegła na schody, prowadzące do mieszkania lichwiarki, schody, które w rodzinie zwały się schodami ciężkich westchnień. Ile to razy chodziła tutaj po pieniądze na życie jeszcze wówczas, gdy była dzieckiem! Ileż to razy dźwigała daninę procentu, ile razy odnosiła znaczną część miesięcznej pensyi swojej!
Zadzwoniła. Nierychło rozległo się cłapanie pantofli starej Euriklei i nieufny głos:
— A kto tam?
Ewa wykrzyczała swe imię i nazwisko. Została wpuszczona. Przedewszystkiem zdjęto łańcuch, później otwarto z klucza drzwi, wreszcie usunięto zatrzask. « Ciocia« zajmowała dwa wielkie pokoje od frontu. Całe to mieszkanie było zastawione ślicznemi szafami, które przegradzały pokoje i tworzyły mnóstwo zakamarków. Ewa znała od dzieciństwa owe szafy prześliczne z mahoniu, wykładane bronzami, o szklanych drzwiach, tajemniczo zasłoniętych zieloną glasą. Powitała oczyma znane miniatury, rozwieszone na ścianach.
Miniatur było pełno. Stara jejmość była ich kolekcyonistką. Wydała na to ogromne, pono, sumy. Wszystkie były oprawne w drogocenne ramy ze złota, z cennego drzewa, wykładane pięknemi ozdobami z bronzu.
Były to przeważnie portrety pięknych kobiet i rzeczy miłosne. Ewa lubiła zawsze, przychodząc z interesami rodziców, w czasie spisywania przez starą wiedźmę pokwitowań, upajać się owemi malowidłami, pełnemi słodyczy i zmysłowej rozkoszy! Na niektóre miniatury stara nie pozwalała patrzeć, inne pokazywała sama z widoczną pychą i zadowoleniem.
Teraz widok tych scen kleszczami ścisnął serce. Skoro tylko stanęła w pokoju i objęła go zgasłem okiem, wynurzył się przed jej duszą miniony dzień młodości i przemknął — smutne widmo.
Księżniczka Vaughan... Ewa podniosła na nią oczy pełne łez i w tem spojrzeniu powierzyła okrutną tajemnicę swej duszy.
— Księżniczko, księżniczko! gdybyś wiedziała...
Tamta patrzyła z uśmiechem radosnym, z zalotną swobodą, jakby chciała wyrazić pogardę dla cierpień.
Miłość jest wszystkiem... — zdawały się mówić jej czerwone usteczka.
Z za szafy ukazała się niespodzianie Barnawska. Ewa coprędzej przystąpiła do rzeczy. Szeregiem kłamstw, misternie spiętrzonych, udowodniła starej damie, że rodzina potrzebuje niezwłocznie stu dwudziestu rubli, a to w celu pokrycia (nieistniejącego) długu, który teraz miał ich jakoby doprowadzić do wyrzucenia z lokalu. Ponieważ Barnawska już wielokrotnie pokryła długi starych pensyą Ewy, nie opierała się teraz bardzo. Czyniła wstręty raczej dla zwyczaju i powagi lichwiarskiego stanowiska, niż zasadniczo.
Skoro Ewa oświadczyła, że sama podpisze rewers, i zobowiązała się pokryć dług ze swej pensyi, otrzymała żądaną kwotę wyświechtanemi trzyrublówkami, co uczyniło pakę formalną.
Uzyskawszy pieniądze, wałęsała się po mieście aż do końca czasu biurowego, — dla niewzbudzenia podejrzeń.
Wróciła do domu w czasie właściwym, zamknęła się w swoim pokoju i pakowała w małą walizę najniezbędniejsze rzeczy. Wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Wieczorem, gdy już matka szła spać, a ojciec jeszcze z knajpy nie wrócił, wymknęła się z domu z walizką w ręku, wsiadła w pierwszą dorożkę, dopadła dworca, kupiła bilet i pomknęła w dal.
Przytulona w drewnianym kącie trzeciej klasy, rzucona w gwar prostactwa, między chłopów i żydów, obojętnie patrzała w okno. Oczy nieruchome, utkwione... Mrok... Księżyc świeci, ale od chmur niewidno. Ów najgorszy na ziemi tyran, tłum obcy, kiedy serce rozdziera niedola. Smugi czarnych pól. Pola niezmierne... Pasy leśne... Polna, nieznana łaska i cisza... Dobrotliwe samotnie i litosne pustkowia.
Głowa o drewnianą ścianę oparta słyszy żelazną melodyę kół i szyn, a serce pojmuje żelazny głos złe godziny. Nieubłagany głos powiada, jak dokonywują się sprawy pomimo nas, pomimo nas... Powoli idą, lub lecą szparko w dal, jedne z drugich wychodzą, jakoby ciała z ciał, koła się zazębiają za koła zębate, nie dbając przecie o to, że zmiażdżą zwyciężoną duszę...
Samotna, zwyciężona dusza jedna jedyna jest na tym świecie. Serce, jak mały biedny zajączek od psów ogromnych, od chartów zaciekłych w olbrzymich zgoniony polach... Przypadło teraz serce, jako zajączek przypada w kotlinie pod przykopą.
Wicher nad nim żałosny, a w wichrze głosy straszliwe pościgu. Lecz teraz jego krótka minuta półsnu, spoczynek z otwartemi oczyma. Słychać wszystkie głosy nieszczęścia, lecz piersi nabierają tchu do życia, do chyżego biegu w bezgraniczu pól. Subtelny niepokój nie leci światami, lecz w sobie leży. Siła jego dźwiga ciężką płytę zwierzęcego bytu...
Ewa pamięta wszystko, co było i niemal widzi, co będzie. Doszła do stanu nieświadomości. Oczy z pod powiek przymkniętych ukośnie raz rzucone, leżą w szybie okna wagonu.
— Straciłam miejsce w biurze... — poziewając, bezdźwięcznie mówią usta. — Rzuciłam dom. Na zawsze, och, na zawsze... Już mię mama nie przyjmie. Tatko-by może przyjął, gdyby się nie bał mamy i Anieli... Biedny tatko... Łukasz chory... Ma płuco przebite kulą... Któż to mógł zrobić, mój mocny Boże!...
Jeżeli Łukasz umrze... — marzyła bez bólu, — trzeba będzie... o mocny, o mocny Boże!...
Wspinała się na palce i dźwigała duchem. Przez wązką szczelinkę między ściśle zwartemi zasłonami rzeczywistości widziała ową chwilę odległą, chwilę swoją i jego w jakowymś brzasku dalekiego świtania. Widziała siebie, jako cień, idący pod zorzą w czarne pola. Tak niegdyś we śnie...
Późno w nocy ludzie się w wagonie pospali. Chrapanie, smród, kaszel jesienny. Konduktorowie trzaskają raz wraz drzwiami. Jakieś ciemne stacye za spotniałą szybą. Chropawe budynki, szkielety drzew w czerwonawym blasku latarni. Splątane badyle dzikiego wina z wiszącym tu i tam czerwonym liściem na ohydnym, zadymionym murze budowli stacyjnej. Kosmyki te snują się i plączą w oczach, jak obraz widomy cierpienia samego w sobie. Wciąż ostry zapach węgla, wieszczący niedolę. Pociąg leci dalej, leci, leci. Głowa o ścianę żelazną oparta słyszy żelazną melodyę...
Nareszcie szyba okienna stała się szara, szarobłękitna. Ewa starła z niej rosę i wyjrzała. Blada jutrznia rozwidniła się już nad zagonami, nad ciemnymi moczary. Któżby uwierzył, — marzyła Ewa, — patrząc na potworne kępy rokicin, na czarne rozlewiska i rude role, — że wy jesteście również cudownemi łąkami, że staniecie się różnobarwne jak sukienka Józefa, Jakóbowego syna? Któżby wierzył, że ten zgniły i obmierzły moczar będzie zalany od błękitu wód, będzie kwitł płomiennemi smugami jaskrów, będzie zachwycał kępami młodocianego sitowia bardziej, niż najpiękniejsza muzyka. Zasnuje się mgiełkami wiotkiemi dal, posępna dal i nieskończone mazowieckie aleje ciągnąć się będą w oczach, jak widzenie, a duszę wzywać w świat, w wędrowania dalekie — dalekie... Jakże się to dzieje, że śmierć może się stać życiem kwitnącem, a życie drżące i tęgie staje się śmiercią?
— Raz mówił mi Łukasz, — marzyła dalej, oczy mając wlepione w rozkisły, obdarty, chory, półumarły krajobraz — że dzieje ludzkie są, jak łąki i pola zbożowe. Gdzież się podziewamy wszyscy? Dokąd idziemy? Jesteśmy ścinani, jak te łąki, zżynani, jak te zboża, jesteśmy zjadani, jak kłosy. I niema nas na tej ziemi, jak niema teraz traw ani zbóż...
Oto rzeczka. Żelazny na niej most. Łoskot pociągu, lecącego nad próżnią. Kłąb białej pary nad rozciapanymi zagonami, nad szklistą w brózdach wodą. Idzie kłąb pary po grzbietach zagonów, jak zmora, wlecze się, jak upiór, ku nizkiej wsi. Znowu wioska, wiosczyna. Małe chałupy, drogi pełne bajorów. Tam człowiek brnie, wywlekając pracowicie buciory z grzęzawiska drogi. Oto tu ludzie mieszkają w tych budach, oblanych gnojem i kałużami, troskliwie pilnując chlewów przy chałupach i gnojówek u progu obór. Wszędzie szkli się woda i zewnątrz ścieka wilgoć. Serce przenika gnębiący smutek i niewysłowiona nuda owego ludzkiego życia, na którego obraz patrzą oczy. Przez mgnienie źrenicy na widok tej wsi, kisnącej w wiecznych brudach, widać z okrutną oczywistością, jak między ludźmi niema nic wspólnego, ani cienia pobratymstwa, jak niema między nimi nic, prócz grzechu pożądliwości i grzechu umówionej napaści, legalnego złodziejstwa — i grzechu użycia złupionych bogactw. Jakieś słowo nieśmiertelnego poety, czytane dawno, wraca się wciąż, jak natrętny przechodzień w ludnej ulicy, zaglądający w oczy to z tej, to z tamtej strony: »— Jedna jest i niezawodna twemu plemieniu — śmierć«.
Śmierć!
Drga w całem ciele to słowo, jak potężny cios, ścieka smagającymi dreszczami do stóp...
Świst przeciągły.
Ludzie się budzą. Konduktorowie biegają. Ach, więc to miasto!...
Wysiadła na stacyi, obmokłej od deszczu, weszła między ludzi zaspanych i zmarzniętych. Czuła się potłuczona i jak z połamanemi żebrami. Najęła dorożkę i kazała jechać wprost do szpitala. Łoskot owej dorożki w ciemnych i pustych ulicach... Miasto obce, nigdy nie widziane obmierzłe, i wstręt budzące.
W duszy spokój i ciche, kobiece, milczące męstwo. Chwilami, jakby ze szczeliny nieznanej ducha, wymknie się tajna modlitwa, żeby aby jeszcze zastać. Ale to krótko trwa. Nakazy co chwila, jak biczowanie ducha krnąbrnego: męstwo, milczenie, trzeźwa praca!
Szwajcar szpitalny przyjął ją jak najgorzej. Patrzał na nieumytą i nieuczesaną, w odzieniu zasypanem kurzem węglowym, jak na coś podejrzanego. Odwracał się plecami i nie chciał rozmawiać. Na szczęście nie był obojętny na blask srebrnych monet. Wyjawił tedy z kolei rzeczy przychylniej, że ów pan Niepołomski żyje, chociaż mu ta nie obiecują. Gorączka okropna, krew ustami... A że doktór Wilgosiński przyjdzie dopiero o jakiej dziewiątej. Co to jest takiego z Łukaszem, co za rana od kuli, — tego nie chciał wyjawić, a zapewne tak stanowczo nie chciał wyjawić dlatego, że, sierota, nie wiedział.
Usłyszawszy, że Łukasz żyje, chociaż mu ta nie obiecują, że krew... — Ewa zapłakała w ulicy, tyłem odwrócona, w sekrecie przed szwajcarem. Poprosiła też zaraz tego człowieka, żeby ją wpuścił, gdy przyjdzie o dziewiątej. Jakoś przyrzekł. Zostawiła tłumoczek i poszła tymczasem w ulice miejskie. Sklepy były jeszcze pozamykane. Trafiła na przecięciu zaułków na kawiarenkę, czyli »cukiernię«. Już tam zamiatano podłogi i wysypywano je piaskiem, a nawet już goście spożywali śniadanie. Ewa zajęła miejsce w kącie i kazała sobie podać kawy. Jakoś na tę »kawę« skrzywiono się, wolała tedy poprzestać na herbacie. W pobliżu siedzieli dwaj panowie, nachyleni ku sobie i zajęci żywo rozmową. Ewa nie zwracałaby na nich uwagi, ale oni swoją zwrócili na nią w taki sposób, że musiała patrzeć i czuwać.
Byli obadwaj młodzi (mieli najwyżej po dwadzieścia kilka lat), ubrani z nadzwyczajną, przesadną elegancyą. Siedzieli w paltotach i kapeluszach. Paltoty były z jedwabnemi podszewkami, buciki lakierowane, kołnierzyki, krawaty, kapelusze, mankiety najświeższej mody.
Jeden z tych panów był bardzo piękny, z czarnym leciutkim wąsikiem, prawdziwie ozdabiającym górną, ponsową wargę. Drugi miał jedno oko wybite, czy zapadnięte, w niem monokl, rysy nie tak piękne, jak pierwszy, ale niezwykłe, niezapomniane, wpadające w oczy. Uderzyło to Ewę, że ów piękny, wyglądający na eleganta pierwszej wody, ręce miał ohydne, jak rataj, wielkie, z ordynarnemi pazurami. Po drugie — pili wódkę w tej »cukierni« i zajadali kiełbasę, owiniętą w gazetę. Piwo usłużnie i szybko podawała blada dziewczynka, okryta chustką, przynosząc je skądś z zewnątrz, jakby z ulicy.
Piękny brunet nie spuszczał z Ewy oka. Poczęło ją to drażnić. Spojrzała na niego po swojemu, spojrzeniem młodej, cudnej, hardej dziewczyny, gniewnem i okrutnem, — żeby odtrącić o cztery mile. Ale tu, może pierwszy raz w życiu, spotkała się z oporem nie do zwyciężenia. Głębokie oczy tego człowieka nie zlękły się i nie cofnęły. Przeciwnie, podeszły śmiało, bliżej, jakby do boju. Było w tem spojrzeniu i wyzwaniu coś tygrysiego. Ewa doświadczała piekielnego wrażenia, jakby ją za gardło chwyciła ta ręka z grubymi szponami, tęga i ogromna. Usłyszawszy o herbacie, obstalowanej przez Ewę, młodzi panowie rozkazali bladej dziewczynie również podać sobie »dwie herbat«. Uczynili to ostentacyjnie, z cynizmem i zadzierżystymi uśmiechy, w których była przeszywająca do szpiku kości siła i piękność. Ewa niecierpliwiła się. Spoglądała co chwila na zegarek. Najniespodziewaniej brunet z czarnymi wąsikami i równie czarnymi pazury wstał ze swego miejsca, ujął za poręcz krzesełka i przysiadł się do stolika Ewy. Ukłonił się z elegancyą fryzyera, czy subjekta i bez ceremonii wszczął rozmowę.
— Pani z Warszawy?
Była tak przerażona jego śmiałością i spojrzeniem, że odpowiedziała natychmiast:
— Tak, z Warszawy.
— Zarazem poznał. Bo i my z kolegą z Warszawy. — Bardzo się cieszę...
Młody frant nachylił się ku niej i szepnął dyskretnie:
— Myślisz tu pani szukać karyery?
— Co to pana obchodził
— Nic, jak tylko przez życzliwość. Fest z pani kobieta! Przecie i my facety nie gorsze od innych...
— Panie!
— A co się tyczy pieniącha, to mogę pokazać. Jak lodu! Możnaby pofrajdować choćby i z tydzień.
— Niech pan idzie precz ode mnie! — rzekła Ewa, nie rozumiejąc dokładnie, ale czując w tych słowach coś strasznego.
Młody człowiek zaśmiał się zcicha, mrugając na towarzysza. Tamten siedział z dystynkcyą, bez ruchu, patrząc w Ewę swem jednem okiem. Słaby uśmiech wyniosłości, czy szyderstwa tkwił na jego ustach.
— Mogę odejść, czemu nie! Jeszcze się sama będziesz prosiła, jak zobaczysz nasze pieniądze...
Wykręcił swoje krzesło w powietrzu i odstawił, mówiąc w kierunku ściany:
— Moja-że hrabina Montekukuli!
Dziewczyna usługująca przyniosła herbatę, ale Ewa nie mogła jej pić. Zapłaciła coprędzej i nagwałt miała się ku wyjściu. Już we drzwiach poprosiła ową kelnerkę o pewną usługę: czy nie mogłaby gdzieś w kuchni, czy w sieni oczyścić swego ubrania? Dziewczyna z wahaniem i niechęcią prowadziła ją do swej izdebki za »salą bilardową«. Była to ciemna nisza z okieneczkiem w górze, framuga w murach zwilgłych. przedwiecznych. Stał tam tapczanik z siennikiem i kołderką. Znalazła się miska z wodą, mydło i ręcznik, Ewa zamknęła się w tej celce, umyła, uczesała włosy i okurzyła suknie. Gdy dziewczyna przyszła z powrotem, Ewa była gotowa i mogła wsunąć tamtej pieniądz w rękę. Kelnerka uśmiechnęła się blado, podziękowała... Przez chwilę Ewa czuła szczególne zainteresowanie się życiem tej biednej dziewczyny, jak gdyby to było jej własne życie. Patrzyła w ciemne schowanko z niepowstrzymaną ciekawością...
— Czemu pani nie wypiła swej herbaty? — spytała nieśmiało usługująca.
— Nie mogłam. Zaczepił mię ten jakiś... A mam, wie pani, ciężkie zmartwienie. Jeden człowiek jest bardzo chory... Kto to są ci panowie, nie wiadomo pani?
— Nie... — rzekła kelnerka z wahaniem i słabym rumieńcem.
— Pani wie, tylko pani nie chce mi powiedzieć.
— Boję się ich wydać... — szepnęła cicho. — Oni często gęsto przychodzą nad ranem. To jakieś morowe dranie...
Właśnie w tej chwili w przyległej izbie rozległ się hałas. Młodzi eleganci, najadłszy się do syta, przystąpili do gry w bilard. Ewa wyszła z kryjówki i zmierzała szybko ku drzwiom. Brunet, który usiłował był zawiązać z nią rozmowę, przeciął jej drogę, niby przypadkiem. Gdy go mijała, obtarł się o nią brutalnie ogromnemi dłońmi, z chichotem wyszczerzając śliczne zęby.
Po przybyciu do szpitala w oznaczonej godzinie Ewa zameldowała się do doktora Wilgosińskiego. Był już w szpitalu, ale zajęty. Czekała w wejściowej sieni.
Świat zewnętrzny, nowy, a niewiadomy jeszcze, świat zamknięty i pełen praw swoistych, świat szpitalny, to państwo przepotężne, urągające wszystkim mocom ziemi, — nie był, oczywiście, łaskawy dla duszy. Był twardą przeszkodą w nieustannej pracy serca, w szukaniu pociemku, omackiem prostej drogi przy pomocy biednego kija — instynktu. Chwilami przebiegała przez serce trwoga, czy doprawdy Łukasz jest jeszcze na ziemi, czy nie jest on tylko jej obłąkaną ideą, myślą zgubioną w chaosie? Cała zagadka i cała tajemnica istnienia polegała teraz na jednej jedynej zasadzie, na jego krótkiem imieniu.
Zegar szafkowy w rogu sieni wymierzył i wydzwonił niejeden kwadrans. Nareszcie szwajcar zjawił się w ciemnościach korytarza, wyszukał oczyma Ewę i wezwał gestem. Szła za nim po pasie linoleum, wśród zapachu karbolowego, cichymi krokami aż do jakichś drzwi. Sądziła, że to już drzwi Łukasza... Powstrzymała oddech i bicie serca. Szwajcar oznajmił, że to gabinet pana chirurga. Weszła. Wysoki przed nią, gruby, łysy brodacz, z wyłupiastemi, blademi oczyma, jak skorupy jaj kurzych, — prowincyonalny geniusz od urzynania gnatów, — srogi, straszny, gromowładny, wszystek czerwony od przelanej a niewinnej krwi pacyentów, groźny, jak belzebub, safanduła.
— Jestem Ewa Pobratyńska... — wymówiła z nizkim, panieńskim dygiem. — Pan doktor był tyle łaskaw, że zawiadomił mię listem...
— Tak. Więc to pani... No, tak, zawiadomiłem panią, bo ten waryat kwiczał mi bez przerwy...
— Jakże też on? Panie doktorze... Czy ma się lepiej?
— Ma się! — wybuchnął doktór Wilgosiński. — Źle! Moja pani niema co ukrywać... Płuca durch przeszyte. Co tylko mogła nauka, — dodał uroczyście, wywracając oczy, — wszystko zrobione. Reszta w mocy Wszechmocnego.
— Czy mogłabym go widzieć? — wyszeptała błagalnie.
— Ani o tem mowy! Żadnych! Ani mowy!
— Panie doktorze!
Nieprzepuszczający nikomu i niczemu, zimny i ostry jak lancet, nieodwołalnie stały, jak sama chirurgia, — ujrzawszy omdlenie i gorzkie łzy tych oczu, — natychmiast chrząknął złowieszczo i zmieszał się obskurnie.
— A jak krwotok?!
— Ja tylko w kąciku, ja pode drzwiami...
— Niechże pani zechce wejść w moje położenie... Jako lekarz!... Jeżeli coś jest tak wręcz przeciwne wskazaniom nauki... Co tylko mogła nauka, wszystko, co do joty... Muszę przygotować go stopniowo, krok za krokiem.
— Nic nie będziemy mówić. Tylko przy panu doktorze popatrzymy na siebie. Tylko się popatrzymy! I ja zaraz, natychmiast, na pierwsze skinienie!
— Boże, Boże! z tymi romansami, z tymi romansami! Z temi niebieskiemi oczami... — jęczał doktór Wilgosiński, kolosalnym krokiem wychodząc z gabinetu i wskazując Ewie drogę za sobą.
Stanęli pod jakiemiś drzwiami. Doktór dał znak, żeby została. Została skulona i zmięta, jak płaszcz zrzucony z ramion, spłaszczona w jedną jakowąś fałdę.
Wszedł sam, drzwi zostawiając półotwarte. Przyłożyła ucho do szpary i słuchała:
— Mam list od tej panny... — rzekł Wilgosiński.
Głos cichy, szeptany i prędki:
— Daj doktór!
— Pisze, że przyjeżdża...
— Dawaj doktór! Będę krzyczał, będę w niebogłosy... krzyczał!
Ewa, jak łachman na ciele żebraka od wichru, jak źdźbło na polu trzęsła się bez sił.
— A żeby to wszystkie cholery azyatyckie! Leż pan spokojnie! Łokcie na kołdrze! Już przyjechała. Leżysz pan spokojnie? Łokcie...
— Gdzie jest?
— No, jest. Będziesz pan leżał bez ruchu?
— Będę leżał.
— Bez ruchu?
— Bez ruchu.
Doktór uchylił drzwi. Ewa weszła cicho, jak powiew wiatru, minęła pokój niesiona siłą nieznaną. Przyklękła obok łóżka, jakby na rozkaz. Rozpalona ręka spoczęła w jej włosach. Oczy toną we łzach i nic nie widzą. W jego oczach szerokich, ognistych — szczęście bez granic. Głos suchy, trudny, oddech chwytany.
— Ewuś... Ewo... — szepce, — przepraszam... bardzo, nad życie... Miałem pojedynek z tym... draniem... Szczerbicem...
— Mówić tyle! Żeby to!... Morowe powietrze... z temi pannami! — jęczy lekarz.
— Bo ktoś wykradł twoje listy z mojego kuferka... Plotki w tym domu... Rozumiesz?
— Nie mów, nie mów!
— Już tylko... słowo... Odezwał się z kpinami w salonie. Trzasnąłem w pysk. Pojedynek. I tak mię... przeszył.
— To nic, to nic! Wszystko będzie dobrze... — zwiastuje mu z błogosławioną słodyczą.
— Nie będzie... dobrze...
— Będzie napewno!
— Umrę już... Ewuniu...
— To nic, to nic... — szept coraz cichszy. — Umrzemy sobie, dziecineczko, razem... Razem oboje... Alboż to źle? Mój rycerz — sokół! Mój obrońca! Tu... przestrzelili... Tylko cicho, tylko nie mów. Przecie to wszystko jedno. Ja stąd już nie odejdę. Ani na krok! Ja tu już będę...
Położyła złotą głowę na kołdrze. Patrzy mu szczęśliwemi oczyma w oczy, w święte swe niebo. Rozchylone w ekstatycznem uniesieniu wargi śmieją się zcicha wśród łez kapiących. Szepce rozkoszne, melodyjne, pieśniane słowa, zwiastuje mu prawdę cudną a prostą, tak przecie dawno znaną nieszczęśliwym na tym padole:
— Każemy sobie... złote litery, złote litery... wyryć... na grobie...






Za miastem, na wzgórzu pochyłem szła, wyciągnięta w szczere pola, ulica bez nazwy. Ludzie, mieszkający tam, nie odbierali, prawdopodobnie, listów, nikt się tedy o nazwę ulicy nie troskał, ani nie spierał. Określano to miejsce rozmaicie: — »za koszarami«, »przed koszarami«, »na górze«, »za miastem«, »na wygwizdnem«, — jak komu zresztą serce dyktowało. Ulica tamtejsza powstała niedawno, w stosunku do dziejów odwiecznego grodu. Była tam niegdyś, oczywiście droga, a raczej szereg płytszych i głębszych wybojów w glinie. Pod koniec XIX stulecia stanęły obok drogi koszary wojskowe, budynki długie, nieozdobne, odmalowane na kolor — brr! — niebieskawy. Z biegiem czasu, przed koszarami i za koszarami, słowem na wygwizdnem, powstały domki, zazwyczaj z ganeczkami, — również mało ozdobne, — ale wzdłuż drogi.
Ziemia cudnej urodzajności wyhodowała wnet warzywne ogrody i owocowe sady — i tak sobie, jakoś nieznacznie i poniekąd wbrew woli, powstała ulica. Nie było to przedmieście, ani wieś, ani miasto. Człowiek łatwowierny, skory do wniosków i nie spoglądający na zjawiska z punktu widzenia materyalistycznego, przytem oczytany, — mógłby był popaść w ekstazę na widok dworków, ganeczków, parkanów, sadów... Nic z tego! Dzielnica, o której mowa, nie miała nic wspólnego ani z dworkami na Antokolu, ani z żadnemi zgoła Bożemi czeladkami.
Powiedzmy otwarcie: dworki owe były wybudowane przeważnie przez Polaków mojżeszowego wyznania, — a nadto dodajmy, — z materyałów w rozmaity sposób pozostałych od budowy wyż wzmiankowanych koszar. Nie tylko zresztą drzewo, wapno, cegła, kamień i tym podobne gonty, ale nawet farba niebieskawo-łzawa, powlekająca ściany, była na całej ulicy jednaka, jeżeli tak można się wyrazić, koszarowo-żydowska. W dworkach od frontu mieszkali przeważnie zamożni izraelici, na tyłach mieścili się chrześcijanie najbardziej niezamożni. Mieszkania tam były bajecznie tanie ze względu na odległość od miasta, brak chodników, latarń i prawdopodobieństwo obdarcia z przyodziewku, osobliwie w nocy, każdego, kto, nie mając od natury danych sił odpowiednich i okutego drąga, zamieszkiwaćby zechciał w tych stronach. Droga, obok której stały domy, wychodziła za ostatnim już nie w pole, lecz w najpierwotniejsze pastwisko miejskie czy wiejskie, porosłe najordynarniej jałowcem, stawała się rodzimą, krętą drożyną, a wreszcie w krzakach i wrzosach, jakby ze wstydu, ginęła.
W tej właśnie wygwizdnej dzielnicy, bliżej pastwiska, niż koszar, Ewa wynalazła mieszkanie dla Łukasza, kiedy począł do zdrowia przychodzić. Przez kilka tygodni niebezpieczeństwa, kiedy leżał w szpitalu, mieszkała na mieście (w pobliżu szpitala), najmując ciupkę od pewnej niezamożnej familii. Codziennie była przy łóżku chorego, opiekowała się nim, czytała mu, grała z nim w szachy i t. d. Kiedy dr. Wilgosiński zdecydował, że dzięki nauce, pacyent jest ocalony i pozwolił już myśleć o kuracyi poza szpitalem, Ewa zbiegała miasto wszerz i wzdłuż. Była na wszelkich schodach i we wszelkich izbach »pojedyńczych«. Nie była to sprawa łatwa znaleźć dwa pokoje nie połączone ze sobą, a w tym samym domu, z których jeden byłby w zupełności odpowiedni dla Łukasza, przychodzącego do zdrowia. Nareszcie w grudniu wyszukała w jednym z drewnianych domów owej zamiejskiej ulicy wszystko upragnione. Dla Łukasza najęła pokój duży, suchy, z szerokiem oknem południowem, wychodzącem na ogród i czyste pola, — dla siebie z drugiej strony domu wynajęła izdebkę, bardzo zresztą nizką, ciasną, brudną i podłą. Wszystko tam wymyła, wyczyściła, poszorowała. Zniosła rzeczy niezbędne i przed Bożem Narodzeniem w lektyce pod opieką lekarza przetransportowała chorego.
Łukasz, pomimo kosztów szpitalnych, miał jeszcze dosyć pieniędzy, zarobionych w Zgliszczach. Ewa na swoje utrzymanie poczęła zarabiać. Dr. Wilgosiński, który, jak się notorycznie okazało, miał w sobie poczciwości co najmniej na dziesięciu przeciętnych chirurgów, wyrobił jej pisanie u adwokata, rzecz niebywałą w tem mieście od czasów wiekopomnej pamięci statutu wiślickiego, a może nawet i dawniejszych. Wkrótce jednak to zajęcie urwało się i to w sposób dość bolesny. Adwokat, człowiek familijny, i, co za tem idzie, moralny, pod wpływem żony, osoby również moralnej, wymówił Ewie miejsce ze względu na pogłoski, które do niej były przyczepione, a płynęły za nią, jak welon. Nikt nie wiedział, kto ona jest, skąd, jak, »co za jedna«. Wiedziano natomiast, że ma związek z owym Niepołomskim, notorycznym ateuszem, awanturnikiem, nie szanującym polskich hrabiów, pojedynkowiczem... Dr. Wilgosiński, raz skompromitowany i posądzony o wspólnictwo z ateistami i, co za tem idzie ludźmi bez moralności, — pomimo całego swego męstwa, zdaje się, stchórzył i nie miał już siły do protegowania Ewy gdzie indziej. Zaczęła tedy szukać sama. Nie znała tam jednak literalnie nikogo, a nadto zajęć, do których mogłaby się przydać, w mieście nie było. Ogłaszała się w miejscowem kołtuńskiem piśmidle, składała oferty, to tu, to tam...
Nie miała tylko »chlubnych« świadectw i »zaszczytnych« rekomendacyi, żeby się zupełnie upodobnić do papy Pobratyńskiego. W każdym jednak razie jego maniery, przeszpiegi, metody i sposoby przydały jej się teraz. Między innemi trafiła do pewnego inżyniera powiatowego z propozycyą wykonywania rysunków technicznych. — Liczyła na to, że Łukasz jej pomoże, będzie dawał wskazówki, — liczyła na to, że można będzie przez cały dzień pracować w domu... Inżynier (kawaler podtatusiały)... owszem... patrzał jej w oczy z radością, zgadzał się na wszystko, uśmiechał się arcyozdobnie. Musiała tedy ona popatrzeć na niego w sposób właściwy i zrzec się myśli o tem zajęciu.
Ewa drwiła sobie ze świata. Powiedziała, że znajdzie zajęcie i znalazła. Zaczęła szyć. Krawieczyzna bowiem jest to zajęcie, nie wymagające, jak doświadczenie uczy, od osób, które mu się »poświęcają«, moralności, o tyle wszakże, o ile płaca miesięczna jednostki nie przekracza pięciu rubli srebrem. Ewa zaczęła od małego, więc nie zwracano zbyt wielkiej uwagi na to, »co ona jest za jedna«. Mówiono o niej w magazynie — »ta jakaś z Warszawy« — i basta. Czasami dodawano słowo »lala«, albo inne jakie, mniej estetyczne, a za to bardziej prowincyonalne.
Łączyć na maszynie przykrojone »bryty«, wszywać rękawy, paski, haftki, guziki umiała oddawna, gdyż sama sobie zawsze robiła suknie. — Warszawski jej »sznit« i wielkomiejski gust sprawił, że stała się niezbędną dla krojczyni, która była zarazem właścicielką magazynu. Wkrótce te przymioty postawiły pensyę Ewy na wysokości 12 rubli miesięcznie. Nie potrzebowała zaczynać od terminu, czyli od stopnia »podręcznej« z pensyą miesięczną, wynoszącą okrągłą sumę dziesięciu złotych szczerze polskich. O najwcześniejszej rannej godzinie mknęła do domu, w którym mieścił się magazyn, i spędzała tam cały dzień, aż do ósmej wieczorem. Codzień widywała to samo... Wązkie podwórko, bruk z potwornych głazów, chodniczek z ułamków marmuru. Znały już oczy to dziwaczne, pokręcone podwórko, — rodzaj długiej sieni bez sufitu, — w które z nagich ścian wpatruje się wieczny żal bolesnemi źrenicami spłaszczonych, sześcioszybowych okienek. Znały już oczy te ślepe okna z ramami oblazłemi z farby, czarne, zastawione doniczkami... Wieczny smród z owego dołu między kamienicami, z nigdy niewywożonych odchodów, brudy śmietnika, odtajałe z pod śniegu. Ohydne kloaki, szopy, chlewy... Ewa przelotnie, w biegu wchłaniała w duszę oczyma kolor ścian żółto-czarny, porżnięty zaciekami, porypany od bryzgów brudu. Pamiętała na zawsze przeciąg zimnego fetoru w tej sieni, — okienko w czarnej, omacnej jamie z szybeczką we drzwiach przez którą to szybkę widać mnóstwo obrazów i bardzo ohydnych świętości na mokrej — mokrej, czarnej ścianie. Tam każdodziennie wzdychała w przelocie do swego Jedynego Boga nad łóżkiem stróża i jego dzieci. Na lewo była pracownia żydowska, w której krzątały się tajemnicze, groźne, do gruntu zniszczone ludzkie kształty-szkielety. W dole, na równi z ziemią, okieneczko żydowskiego krawca. Jego czaszka, broda, oczy, śpiew... Ślusarz, suchotnik pracujący we wgłębieniu, ale, po prawdzie, na dworze... Wszędzie za temi ścianami stuk młotków, zgrzyt pilników, miarowe kołatanie, nieustający puls nędzarskiej gorączki. Dzieci wybladłe i oberwane, ślizgające się w rynsztoku. Czarne i żółte wokoło twarze ludzi. Chłód, ziąb, zapach śledzi adwentowych i matki kapusty. Ach, pewien ślepy i potargany od nędzy człowiek, chodzący z wyciągniętym przed się kijem coprędzej, coprędzej, jakby stąpał po cierniach! Nareszcie wejście na schody. Okienko i tam.
Z wysoka pada brzask mistyczny skądś, z nieprzemożonego mroku na poręcz schodów i na kilka stopni. Jak dziwnie lśniły te stopnie, urobione z brudu, wyłaniając się z pomroki! Schody, idące w górę i zupełną ciemność, które trzeba umieć napamięć, żeby sobie nie roztrącić głowy i nóg nie połamać. Lepkie drzwi — i wnętrze pracowni. Zaduch, skrawki materyałów, śmieci, głuchy trajkot maszyn... Jedenaście panien, zarabiających sześć, siedm, ośm, aż do dziesięciu rubli... Mała, piegowata »podręczna«, wiecznie uprzątająca szmatki, biegnąca dokądś na miasto z gotową robotą, wyprawiana po sprawunki i w interesach. Popychadło, na którem odmierza swe poniżenie każda z »panien«. Kopciuszek, osoba za dziesięć złotych miesięcznie. Zapotniałe okna, przez które widać czasami niwkę błękitu, albo białą chmurkę-wędrowniczkę. A bliżej wokoło facyatki z szybami, przeważnie zalepionemi papierem. Za prawdziwemi szybami, ze szkła doniczki z moknącymi w nich liśćmi, dach rudy z przedwiecznej, glinianej dachówki. W niej tkwi wielki komin, zawsze dymiący w te właśnie czarne okienka.
Ta okoliczność, że mieszkanie Łukasza oraz pokoik Ewy znajdowały się w dzielnicy, zamieszkanej przeważnie przez żydów, że znajdowały się za miastem, niejako poza obrębem kultury i dobrych obyczajów, — miała wielkie znaczenie. Właściciel domu, zbogacony przedsiębiorca budowlany, od którego odnajmowali pokoje, był człowiekiem jeszcze młodym, mniej więcej czterdziestoletnim. Chodził w czarnym surducie do kolan, (na szabas kładł tużurek nieco dłuższy), spodnie wypuszczał na kamaszki. Używał kaloszy, kołnierzyków, mankietów ze spinkami. Miał także złoty zegarek i kapelusz — melon. Był to przystojny, wypasiony, silny ojciec rodziny. Dla Ewy okazywał stale wielką i delikatną grzeczność, a choć po polsku niechętnie mówił, dla niej, choć ze skrzywieniem, robił ustępstwo ze swej urzędowości. Kiedy Łukasz złożył w jego ręce swój paszport, w którem wymieniona była żona Róża, gospodarz o nic nie pytał i nie wchodził w szczegóły. Paszport został Łukaszowi wkrótce zwrócony. Raz tylko uprzejmy gospodarz spytał Ewę pół żartem, gdy ją spotkał wracającą do domu:
— Czemu to państwo żyją, jak w rozwodzie? Mąż śpi w jednym pokoju, a żona bardzo daleko w drugim pokoju? To nie pasuje.
— Mąż mój jest chory — wyrecytowała Ewa, ponsowa, jak mak... — Mąż potrzebuje ciszy, wypoczynku.
— No, a gdzie to jest napisane, żeby mąż miał mieć koniecznie niepokój od żony?
— Mąż mój nie może zupełnie spać, jeśli obok niego jest w pokoju druga osoba.
— Ja mu się wcale nie dziwię. Jabym tak samo na jego miejscu bardzo mało spał... — zaśmiał się żyd. — Ale ja tylko grzecznie żartuję. Przepraszam... bez urazy...
Łukasz, słysząc z ust Ewy sprawozdanie o tej rozmowie, zauważył, że i obcość żydów w społeczeństwie ma swe dobre strony. Oto te dziwne domy za miastem, jakby przez Twardowskiego wydmuchnięte z piasku licho wie jakim sposobem, na coś się przydały. Cieszył się, że są sami, że ci, co mieszkają za ścianą, są dalecy, nie rozumiejący nic zgoła, że światy ich są tak odmienne, a przez to tolerujące się wzajem, jak cudzoziemcy tolerują cudzoziemców w rozległym hotelu Nizzy lub Interlaken.
Początek zimy upłynął Ewie i Łukaszowi szybko, jak upływa rozkoszny sen. Chory nie czuł przeszywających bólów w okolicy serca, Ewa nie czuła, że pracuje, jak wyrobnica. Ciemny »magazyn« w brudnem podwórzu, nora, gdzie ścibały suknie niewolnice dla dostatku i zbytku, była dla niej miejscem błogosławionem. Bo obojętne dla niej było życie i jego jakość.
Była w istocie żoną swego Łukasza, choć nie należała do niego cieleśnie. Nie darowywała mu nawet pocałunków. Służyła przy jego łóżku, jak szarytka, jak siostra bratu, a nadewszystko, jak do szaleństwa zakochana narzeczona narzeczonemu.
Gdy przybiegła wieczorem, zaróżowiona od zimna, chyża z tęsknoty, chichocąca, z tysiącem anegdot, dowcipów, pełna szalonej swady człowieka, co skończył przeklętą, dwunastogodzinną pracę, a uzyskał swobodę przyrodzonych człowiekowi ruchów, — obydwoje wpadali w nastrój dzieci, w nastrój uczniaków na wakacyach. Wnet skwarzył się na maszynce przyniesiony od rzeźnika befsztyk lub kotlet, kipiała herbata... W »budzie« Ewa żywiła się byle jak — bułkami, ochłapkiem zimnego mięsiwa, a najczęściej dwoma serdelkami. Herbatę, podobnie jak wszystkie pracownice, gotowała sobie w rondelku, ustawionym na żelazku do prasowania (»Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci«...) Wodę do rondelków dostawały darmo, więc i Ewa. Tylko wykwalifikowane staniczarki i niektóre spódniczarki, zarabiające bajońskie sumy (15 do 18 rubli miesięcznie), wychodziły na prawdziwy »burżujski« obiad w czasie dwugodzinnej przerwy.
Wobec tego stanu rzeczy, Łukasz od rannej herbaty musiał czekać na »obiad« aż do wieczora. Ponieważ leżał bez ruchu, na wznak, wciąż w jednej pozycyi, więc w ciągu dnia nudził się bestyalsko. Czytał stosy książek, pisał ołówkiem etnograficzne i etnologiczne ramoty i ramotki na ogromnych arkuszach papieru. Wieczorem rozpowiadał Ewie o tem, co napisał, co przeczytał, co przemyślał, co chciał uczynić. Marzenia ich snuły się wciąż około faktu, że skoro tylko wyzdrowieje, pojedzie do Rzymu, uzyska rozwód. Wówczas skończy się ich tęsknota...
W końcu stycznia Niepołomski począł siadać, — wkrótce podnosić się, chodzić po pokoju. W połowie lutego w ciepłe dni wychylać się począł na dwór. Śniegi leżały duże. Przyszły mrozy.
Wówczas to właśnie zaszła w nim zmiana. Dopóki leżał, wydawało się, że to jest najście chwilowe, fizyologiczny skutek bezczynności. Ale gdy wstawać zaczął a nie ustąpiło... Nalatujący wciąż na duszę dym, czy wiatr, huragan obrazów, podchwytujący w lot i wciąż w jednym kierunku nachylający aż do ziemi wszystkie myśli... Szept nieustanny spalonych warg: — Ewa, Ewa...
Gdy powracała do domu, gdy posłyszał dochodzący zdala stuk jej zaśnieżonych bucików na drewnianych schodkach, gdy go owionął chłód drzwi otwartych... — popadał w stan nieprzerwanego szału...
Ramiona podnosiły się i pięści zaciskały, jak do bitwy, żeby się siec w pałasze ze sobą samym, żeby zdusić namiętne marzenia. Słyszał szlochanie dumy i godności, słyszał echa złożonych przed sobą przysiąg, nieodwołalnych słów honoru. Ale wszystko ginęło w gęstym kopciu, osiadającym pod czaszką, trzeszczało, jak łatwo palny materyał wśród sypkich iskier, co w dreszczu leciały po żyłach. Był ponad siły, nad możność zniesienia, stan obcowania z nią, uwielbiania jej, dotykania jej rąk, małych dłoni, które były tkliwe i wymowne, jak żyjące istoty. Był ponad siły stan spoczywania oczyma w jej oczach, co opromieniały wszystko, jak słońce, — zasłuchiwania się w jej nowe, niewiadome genezy, pieszczotliwe słowa, — patrzenia w cudne uśmiechy, — muskania włosów dłońmi, jak najtkliwszymi pocałunkami... Każda suknia, każda wstążka, każdy sprzęcik zdawał się patrzeć w oczy z niemem pytaniem, jakoby rój duchów gotowych na rozkazy. Wszystkiemi siłami woli Łukasz starał się zapomnieć, potargać pajęczynę ułudnych kuszeń.
Wmawiał w siebie, że już to, co się w nim dzieje, — jest to podłość, ostateczna hańba człowieka prawego, — że tego wcale być nie powinno, że niema być, — zaklinał się, żeby nie było. Po tytanicznych porywach, po wysiłkach duszy w istocie potężnych, po przyrzeczeniach w kłąb zmotanych — nastawały chwile ciszy. Ale wnet, jak z pod ziemi, wybuchnął inny zdrój. Było duszno, smutno śmiertelnie, jakby co minuta miało się ukazać czyhające nieszczęście. Płomienne uczucie oczekiwania, gdy była nieobecną w domu, rozdymało żyły i napełniało pokój zapachem rozkoszy. W ciszy, dotykalnej, jak ciemność nocy, lub jasność słońca, rozlegały s«ę jej słowa tak wyraźnie, że słychać było każde brzmienie i każdą sylabę. Szelest sukien trwał bez przerwy. Głowa płonęła, serce biło, jak zbuntowany niewolnik. Powieki opadały na oczy i niestrzymane obrazy rozkoszy objawiały się daleko wyraźniej, niż otaczające, martwe sprzęty. Wtedy to przemykała się w mózgu cicha i skromna myśl:
— A dlaczegóż to właściwie zachowywać te skrupuły? Dlaczego? Szczęście jest jedno, a nieszczęść milion.
Wówczas wyrywał się znowu, jak z objęć dyabelskich, wznosił ponad siebie i usiłował patrzeć na wszystko, co się z nim dzieje w tej izbie, z góry, z wysoka.
— Oto, — mówił do siebie, — teraz jest chwila rozumu czystego, włada, jakby powiedział stary Plato, τό λογιχόν. Wszystko, co jest poza tą chwilą, jest — τό ἄλογον, — namiętności, apetyty zwierzęce, cupiditates, podła szlaka w piecu, gdzie się ma wytopić czyste żelazo. Czyliż ja miałbym dopuścić do władzy owo alogon? Ja, człowiek przyszłego świata? Przenigdy. Choćby tylko dlatego.
Rzucał się do książek, do studyów, do ścisłego myślenia. Panował nad sobą w ciągu godzin. Ale rzut oka na cokolwiek, na ślad drobnych gwoździków w obcasach jej bucika, wyciśnięty na białych deskach sosnowej podłogi... Z desek tych, z nikłych, okrągłych zagłębień strzelała w górę cudowna, naga, cielesna mgła. Zasłaniał się od niej rękami, zaciskał przed nią powieki. Lecz ona była w nim, w oczach jego mieszkała od dawien dawna. Cudowne, ledwie rozkwitłe piersi, barki i ręce, biodra i łono były w przepaściach oczu i mózgu. Rozkosz i radość, dym z najcudowniejszych kadzideł, niewyśpiewany czar, tajna pieśń ruchów jej nagiego ciała napełniały duszę. I znowu Łukasz pytał sam siebie.
— Jestże złem to, co ja czuję?
I czuł w sobie śmiech potężny zdrowych sił życia, jako odpowiedź, na wywody honoru i na zaprzeczenia rozumu. Wtedy także najdokładniej poznał, jak rozkosz jest dobra, jak grzech jest łaskawy, a cnota nieznośna. Cień i blask, przestrzeń i czas były na jego rozkazy. Słodycz marzeń nie miała granic.
Kiedy zbliżała się godzina jej nadejścia, pokój stawał się ciasny i mały, niby klatka. Piersi były za małe dla mnóstwa zamkniętych westchnień, nagłych szlochań i bezimiennych wybuchów. Łukasz tłukł się w izbie od ściany do ściany, od drzwi do okna, od okna do drzwi. Czekał, liczył minuty, sekundy... Uchylał drzwi do sieni, zatapiał w szparze oczy i czyhał z powstrzymanym oddechem. Stał tak przytulony do zimnego muru, drżąc z zimna, rozszarpany przez uczucia głuche i ślepe, przez trwogi wyrafinowane, przez żądze, zwątpienia, ofiary i żal. Częstokroć wtedy właśnie gromadzili się we wspólnej sieni sąsiedzi, żydzi z interesami, oraz rozmaici przychodnie i toczyli pod temi drzwiami miłosnego oczekiwania zaciekłe dyskusye materyalistyczne, załatwiali interesy i skakali sobie z paznogciami do oczu.
Wtedy Łukasz popadał w stan dzikiego rozstroju, pienił się, rozpaczał i pękał ze złości. Były chwile, że chwytał za kij, żeby rozegnać chargocącą zgraję — i znowu zmieniał się w natężony wzrok, w czujny słuch. Tęsknota wbiegała na najwyższy szczyt swej drogi i leżała bez sił. Zostawało tylko błaganie i cichy, ciągły jęk wewnętrzny. Gdy nagle Ewa zjawiała się, gdy nagle wynurzał się z żydowskiego gwaru jej uśmieszek, gdy mknęła ku drzwiom wesoła, różowa, szepcąca swym melodyjnie-gardłowym głosem, gdy surowo karciła za to, że sterczy pode drzwiami przeziębły i blady, — nie wierzył swemu szczęściu i ulegał nagłemu zdumieniu, prawie rozczarowaniu, prawie depresyi. Patrząc na jej żywą twarz, na oczy iskrzące się, jak wiecznie nowy i wiecznie silny mróz, uciekał na drugi kraniec miłości, w kraj zimnych rozważań i nadaremnie wszystko znowu mierzył myślami.
Ewa od dawna spostrzegła, co się dzieje.
Jeżeli przypadkowo z pod czarnej sukni wysunął się jej trzewik, jeżeli, zajęta sprzątaniem pokoju, zmywaniem naczyń, przychyliła się w taki sposób, że uwydatniły się jej piersi, — widziała wówczas z pod rzęs, że ją chwytają jego oczy, niby płomienne ręce. I jej myśli poczęły chodzić chyłkiem po elipsach szału i rozpaczy. Przysięgła sobie, że skoro tylko on do Włoch pojedzie, wróci do Warszawy. Tam znajdzie sobie z łatwością zajęcie, jeśli nie w dawnem biurze kolejowem, to gdzieindziej, — w telefonach, telegrafach, biurach technicznych, wreszcie jako kasyerka, urzędniczka i t. p. Warszawa była jej miastem. Tam czuła się u siebie, wśród cywilizacyi, gwaru, rwetesu, pracy. Miasto prowincyonalne było dla niej pustynią, o tyle mającą jakąkolwiek wartość, o ile tu przebywał Łukasz. To też co rychlej pragnęła wrócić do »miasta«, znaleźć się wśród rynków, gdzie na ręce i rozum czekają, gdzie życie wre i myśl bezsennie pracuje. Ale jakże wrócić do Warszawy, do matki, do ojca, do owych prac, gdyby została » kochanką?« Wrócić i stanąć oko w oko z matką, — to jeszcze nic. Gdy ją zapyta o wszystko, — powie wszystko. Ale wrócić i powiedzieć, że przez czas nieobecności była »u tego pana«? Nie, wtedy już niema powrotu. Ściągać na siwą głowę matki pewność, wiadomość, potwierdzenie?... Kłamać? Nie, kłamać nie można. Tu może być albo prawda, albo niema powrotu. Ewa drwiła sobie ze świata, z całego świata, jak długi i szeroki, oraz ze wszystkich jego urządzeń. Łukasz — to wszystko.
Obmowy, potwarze, plotki — było to dla niej nic, owszem, — uciecha, byleby tylko nie mieć na sobie ciężaru, że to, co będą mówić, — to prawda. Gdyby Łukasz zażądał ofiary z ciała i duszy, nie zawaha się ani chwili. Ale pragnęła wszystką mocą ducha, żeby nie teraz jeszcze. Wiedziała, że ją czekają straszne przejścia nim rozwód przyjdzie, słyszała swoją przyszłość, lecącą koło głowy, jak świst bata. To też pragnęła jednej tylko rzeczy: mieć w sobie siłę śmiechu z potęgi światowej, mieć grunt pod nogami, żeby na nim stojąc, żywić do końca miłość i dumę.
Kiedy spostrzegła, co się z Łukaszem dzieje, szalała z rozpaczy. Była jednak w tej rozpaczy nieopisana postać rozkoszy, rozkoszy śmiertelnej. Najdziwaczniejsze pomysły, najsubtelniejsze obrazy śmierci, bohaterstwa... Przeżywała minuty szybkiego decydowania się. Wiedziała, że cokolwiek wybierze, ucieczkę, czy oddanie swego ciała, jeśli wykona jedno z tych dwojga, przejdzie na drugą stronę życia. Nazywała to, co się stać miało, najrozmaiciej, stworzyła całą metafizykę zstępowania ku rozkoszy. Mówiła sobie, że to jest żądza pełni życia, wola ducha, który pragnie przecudownych, nowych przeobrażeń, wyzwolenia młodości i wywołania na jaw cieniów marzenia. Mówiła sobie, że teraz chce w materyi rzeźbić potęgę ducha, stać się zarazem posągiem i rzeźbiarzem. Tłumaczyła się przed nieznanemi mocami, że nie grzech wcale zamieszkał w jej duszy i nie zdrada jakiegokolwiek ideału, lecz właśnie tajemna moc, która chce złamać zamki niewiedzy.
Nie były jej niemiłe szały oczu Łukasza, ani dziwnie zgięta linia jego ust, ani uśmiech, przejmujący do szpiku kości, uśmiech, co zdziera szaty i modlitwę wypędza z piersi na usta. Nieraz, gdy siedziała zdala, schylona nad książką, i miała oczy spuszczone, nieraz, gdy sądził, że jest do gruntu zajęta pracą gospodarską, przeszywała ją wszechogarniająca myśl nagła, ślepa ekstaza, żeby go uszczęśliwić... Nie mówiąc słowa, zdjąć suknie...
Niejednokrotnie drobny wypadek, szmer, głos daleki, sprzęt, stojący na drodze, odrzucał ten zamysł szatana na zawsze.
Łukasz doskonale panował nad sobą. Nie całował jej nigdy w usta, a w rękę całował szybko i nie patrząc.
Raz jednak bezwiednym niejako ruchem przykrył dłonią jej rękę, leżącą przypadkiem na stole. Gdy dłoń jej drgnęła nerwowo, stuliła się i zwinęła w sobie, począł do niej, do skurczonej, małej pięści szeptać czerwonemi ustami:
— Mały gołąbeczek, trusia bojaźliwa, mój ptaszek biały... Boi się czegoś, czegoś drży... — Boi się ręki, która ją głaszcze? Lęka się serca, co dla niej bije?
Ewa płonęła wszystkimi ogniami ciała. Uczuła, jak dusza roztapia się w jedną jedyną litość nad jego cielesnem pragnieniem. Niejasno zdała sobie sprawę, że wszystek rozum przemienia się w myśl najprostszą o konieczności natychmiastowej ofiary. Jeszcze jedno słowo, jeszcze tylko jedno pogłaskanie. On zaczął szeptać jakby do siebie:
— Gołąbek głowę między skrzydła tuli, oczy przywiera w trwodze. Serce w nim bije! Czegóż się boi, o co tak drży?
Położyła pałające usta na jego ręce, przycisnęła do wierzchu jego dłoni ponsowy policzek. — Poczuła wśród dreszczów rozkoszy, jak tkliwymi palcami drugiej ręki wyjmował szpilki włosów i rozpuszczał ich pasma. Drżała od sypkich dreszczów, mając senną wiadomość, że zanurza twarz w falę włosów... Wtem posłyszała westchnienie. Gdy oczy podniosła, leżał półodwrócony do ściany ze zmarszczonemi brwiami i zagryzioną wargą.
Jakże mu była wdzięczna!
Wychodziła zawsze z jego pokoju natychmiast po herbacie wieczornej. Wracała chyżo do siebie. Zamknąwszy drzwi na klucz, rozbierała się szybko, gasiła światło, rzucała na posłanie i, o niczem nie myśląc, zasypiała, jak kamień.
Rano, skoro tylko przez zamkniętą okiennicę wsuwał się mizerny, niezrozumiały odblask dnia, wstawała szybko i czyniła wszystko z pośpiechem, żeby corychlej wyjść z domu.
W drugiej połowie lutego nastał szereg dni mroźnych, suchych, bezwietrznych. Łukasz mógł już odbywać spacery, więc w każdy dzień świąteczny i niedzielny wychodzili z domu za miasto. Jednego popołudnia świątecznego wyszli drożyną na jałowcową górę i dalej aż do lasu.
Już się przybliżał zachód słońca. Powietrze było przeczyste i zimne. Zachodnia liliowo-rumiana zorza ciągnęła się nieskończenie pięknie nad równinami i wzgórzami ziemi. Widać było, jak na dłoni, dalekie, rude kępy dworskie ogrodów, granatowe smugi lasów. Na zachodzie mgiełka niebieskawa płynęła przez niebo zorzane, jak zadumany anioł, co opuściwszy skrzydła znużone od lotu pracowitego kieruje się ku krańcom świata. — W wyżynie niebo było bezdenne, różowosiwe. — Ani jednego głosu, ani najlżejszego szelestu. Tylko szczególny głos kroków obojga. Na drodze, utartej sanicami drwalów, śnieg pod nogami świstał i opornie, zawzięcie pozgrzytywał. Zboczyli z tej drogi i brnęli znowu czas jakiś po głębokim puchu, kierując się to tu, to tam w ślad zadętych do cna tropów lisich, czy zajęczych.
Śnieg ów, był sypki, kopny i lotny, jak mąka.
W przetrzebionym lesie maleńkie świerki, pogrzebane w okrągłych mogiłach, wychylały ku przechodniom kształty niespodziewane, tajemnicze, krzywe formy, — coś jak oczy dziecięcia zdumione i zasłuchane.
Zagajniki jedliny tworzyły najcudowniejszą baśń bizantyńskich kopułek świątyni, co się w ziemię zapadła.
Małe jałowce, przydęte pół na pół, śniły w nieruchomem zachwyceniu sen o zaklętej królewnie. Krzywy dąbek, osypany martwym, rudym liściem suchym, szumiał szelestem, a przyciągał ku sobie oczy, przykuwał myśli, jak znak tajemny, niezrozumiały hieroglif.
Ewa zapuściła oczy w sieć żółtych bylin, nikły ślad ongi-traw, wystający z białej głębiny. — Szła oczyma przez równie dziewicze, przez wzniesienia i zadmy rozbłękitnione, albo lekkim, niewiarogodnym powleczone różem, kolorem jednej chwili, na którego widok każde usta muszą się uśmiechnąć, — szła przez barwy i lśnienia tak piękne, jak pięknem było jej własne ciało. Nieprzytomnie o tem marzyła, że Łukasz tak myśleć musi. Przeszło, przemknęło burzliwe, szalone wzruszenie duszy... Pochwalała wdzięcznym wzrokiem otocza śniegowe dookoła wielkich sosen, co miały kształt jak gdyby stężałego wiatru, wściekłości, pozostałej w postaci widomej. (Wciąż, coraz bardziej złotolite stawały się niebiosa). Widziała dookoła siebie cienie, powstałe niespodziewanie i niewiadomo jak niknące, istne sny. Zanim sama zdążyła wśnić się w owe bytowania zadętych świerków, w żywoty fiołkowe cieniów i rumianych świateł na szczytach zasp, już pochłaniała je nicość. A to życie chwilowe cieniów, między narodzinami na puchu nieskalanym i między głuchą śmiercią, — wyrażało dla Ewy jakowąś nową prawdę, którą w tej chwili miała poznać. Był dookoła niej żyjący, złożony symbol, co się rozwijał, odsłaniał i ukazywał czytelne litery.
Milczeli oboje. Kiedy Łukasz dla odpoczynku zatrzymał się, Ewa ze zdumieniem i trwogą usłyszała w tym milczącym obszarze bicie swego serca. Samotne serce zdawało się bić między niebem i ziemią, jedyne na niezmiernym, zamarłym obszarze.
Wtem on rzekł ze śmiechem:
— Owa cnotliwość Desdemony, owa wierność i posłuszeństwo wówczas nawet, gdy ją »pan i małżonek « bije, ma dla mnie coś obmierzłego.
Właściwie mówiąc, takie cielę zasłużyło na to tylko, co je spotkało. To przecie nie kobieta.
Spojrzała zdumiona. To było tak dalekie od jej uczuć! Jakby potrącił! Łukasz nie patrzał na nią, lecz w ziemię, na śnieg iskrzący się od wieczornego mrozu. Miał policzki zabarwione. Broda, dłuższa po chorobie, czyniła go pięknym, jakby nieznanym, jakby innym, odmiennym. Tak był piękny i niezwykły, jak wszystko dokoła. Z trwogą rozwierały się oczy, żeby go widzieć dosyta. Nie, on jeden nie jest cieniem prześlicznym! On jeden jest wieczny!
— Kochała go wiernie, tego czarnego dyabła... — rzekła zcicha, rysując lekką laseczką, którą miała w ręku, długie kresy na puchach śniegowych.
Kiedy tak stali przez chwilę i on nie patrzył, przyszła Ewie chętka powiedzenia mu, że go kocha... jak Desdemona. Wywinęła się słabostka, żeby mu powiedzieć o owej odmienności jego wyrazu twarzy. Podniósł oczy, jakby przeczuwając... Zobaczyła brwi zmarszczone i ów znany, bolesny uśmiech.
— »Zachować siebie, zostać szczęśliwym — oto instynkt, oto prawo, oto obowiązek...« — mówił z głębokim namysłem, głosem metalowym, do siebie.
— Cóż to znowu za cynizm, za egoizm, mój panie?
— To zdanie mądrego Holbacha, człowieka silnej rasy, tej rasy, co to potrafiła ruszyć z posad bryłę świata. Nie na naszą miarę te słowa.
— Zdaje mi się, że i dziś jeszcze dużo nabrałoby się takich siłaczów. »Zachować siebie, zostać szczęśliwym...«
— Doprawdy.
— Myślę.
Podniósł oczy pełne ognia, wyrzutu, jakby pogardy
— A czy ty, naprzykład, potrafiłabyś zostać szczęśliwą wbrew całemu światu?
— Ja?! Cóż tam ja... — szepnęła zmieszana.
— Naturalnie, Desdemona jeszcze w was pokutuje.
— Nie rozumiem.
— Człowiek z tej samej plejady, — Diderot, — mówi bez wahania: »dozgonne małżeństwo jest nadużyciem, tyranią mężczyzny, który sobie przywłaszczył prawo posiadania kobiety«. Cóż ty na to?
— Nic. Mało co o tem wiem. I mało mię tam ów Diderot obchodzi... — mówiła wolno, wciąż rysując laską kresy na śniegu. Czuła, że za temi słowami ukrywa się coś innego. Łukasz wciąż mówił jednym tchem, jakby nie ją, lecz siebie przekonywał:
— Diderot mówi: »szczęście i obyczajność mogą się znajdować tylko w tych krajach, gdzie prawo nadaje powagę instynktowi«. I rzeczywiście, — w Japonii panny kąpią się wobec mężczyzn bez najmniejszego zakłopotania. A Japonia, — to wielkie społeczeństwo.
— Ach, z tą waszą Japonią! Japonia i Japonia na wszystkich ustach... — rzekła oschle i porywczo.
— Oczywiście, — gdzieżby nasza panna mogła kąpać się wobec mężczyzny i nie płonąć ze wstydu!
— No w samej rzeczy... — mówiła Ewa, czując, że się cała pali w ogniach.
— A tymczasem wstydliwość, podobnie jak szata, jest wynalazkiem, uchwałą.
— Doszliście już do takich wynalazków, że rumieniec wstydu młodej dziewczyny jest... wynalazkiem.
— Zaraz ci na to dostarczę dowodu.
— Dowodu!
— No tak. Na wyspach Sandwich damy miejscowe, już nieco po europejsku ogładzone, podpływały ku okrętom nago, dźwigając na głowach jedwabne suknie i parasolki. W te suknie stroiły się na pokładzie wobec oficerów okrętu, ażeby się tym oficerom podobać.
Ewa wciąż rysowała znaki na śniegu.
— Na wyspach Iles des Pins misyonarze wywołali gwałtowny protest, żądając, ażeby dziewczęta przywdziały opaski. Polinezyjki, które usiłowano jako tako przyodziać, rozbierały się dla najbłahszych powodów. Uczucia wstydliwości nie zna wcale całe królestwo zwierzęce i ani jedno ze społeczeństw pierwotnych ludzkich.
— No, więc cóż z tego? — spytała Ewa z uśmiechem. — Cóż z tego, że pierwotne społeczeństwa, albo zwierzęta? My nie jesteśmy zwierzętami, — to darmo, — ani z Iles des Pins. Także wzory!
— Chcę cię nieco wyćwiczyć w antropologii. Wstydliwość kobieca jest, według mego mniemania, wynalazkiem i to... mężczyzn. Otello wymyślił szczelne szatki dla szanownej Desdemony. — Pan jej, małżonek jedyny i władca. Dziedzicznie się to później przekazało córuniom.
Słuchała tego wszystkiego z wyrazem drwiącym na ustach, czego nie chciała się pozbyć. Ale w gruncie rzeczy z nadzwyczajną ciekawością przyswajała sobie wszystkie te szczegóły, (już notabene jako swoje najgłębsze przekonanie).
— Dlaczegóż ty zamierzasz zawrzeć związek ze mną? — spytała wreszcie blada i pomieszana.
— Bo cię kocham nad życie swoje! Ty zresztą... Ty już nie jesteś taką! W tobie jest już męstwo człowieka i siła człowieka. Ciebie mąż nie potrzebowałby zamykać w haremie, ani okrywać gałganami. Mogłabyś kąpać się wobec tłumu mężczyzn i pozostać dziewicą, albo... być wierna jednemu, któregoś wspaniałomyślnie, według duszy swej wybrała.
Szept jego stał się zduszony od uniesienia:
— Ty jesteś Psyche, dusza najzupełniej wyzwolona...
— Nikt nie wie, czem ja jestem!
— »Ludzie, woła natura, którzy wskutek danej wam przeze mnie podniety, dążycie do szczęścia przez cały czas waszego istnienia, nie opierajcie się mojemu najwyższemu prawu: pracujcie na szczęśliwość...«
— Czyjeż to są te znowu cyniczne słowa? spytała surowo.
— Znowu Holbacha. A zresztą... słowa wujaszka Epikura. Mądrość potępiona przez wszystkie ciocie...
Zapanowało dziwne milczenie. Wieczór już spadał. Świerki otaczającego lasu stały tajemnicze, zasute śniegiem, w objęciach mrozu.
— Gdzie jest szczęście? — rzekła nagle i spojrzała Łukaszowi prosto w oczy.
On milczał.
— Czy... to... jest szczęście — powtórzyła, drżąc na całem ciele.
Zdało jej się, że dookoła ziemia drży i kołysze się w dymach.
— Ewo... — wyszeptał. — Pocoś to powiedziała?
I wokoło niego stał teraz milczący las, jakby zapalony ogniem międzynarodowym. Ziemia dygotała. Chwiały się w oczach pagórki i mieniły niknące w nocy doliny.
Martwe przedmioty na mgnienie źrenicy otrzymały twarze przedziwne, wyrazy niesłychane. W ogniu, bijącym zewsząd, Łukasz posłyszał w sobie postanowienie...
— Dziś... — wyszeptał, patrząc w ziemię.
Gdy podniósł oczy, zobaczył, że Ewa ma ręce na piersiach zaciśnięte i załamane. W twarzy uśmiech bladej boleści, szczęście pokory. Oczy bez spojrzenia, usta zaklęte w milczenie od jego woli. Po bujnych włosach, które wiatr przerażenia wzburzył szła teraz gładząca ręka doli. — Usiadł bezwładnie na obmarzniętym odziemku powalonego drzewa. Ewa stała obok, bezsilna i spokojna. Czuła pewność siebie i jakiś rodzaj zadowolenia z tego powodu, że już nie leży na niej ciężar »wstydliwości«. Marzyła jak we śnie zapomocą dwu wyrazów: dość wyrzeczeń! Łukasz ujął jej rękę i przyciągnął do siebie. Siadła przy nim niewygodnie, z uczuciem, że to jakieś nieestetyczne, — oparła głowę, (bez uniesienia), na jego ramieniu.
Czuła policzkiem zimno osędziałego futra na kołnierzu i oddalone gorąco ust. Z coraz bardziej niepohamowaną ciekawością czekała na śmiałe pieszczoty, których za chwilę miała doświadczyć. — Wargi jej ust stawały się ponsowe, napęczniałe od płomienistej krwi. Zdawało się, że te usta nie mogą się już domknąć i zacisnąć, jak zawsze, jak dawniej. Ręce, ramiona, piersi, stały się twarde, natchnione, ruchliwe, podatne i giętkie, jak lotne ciało ptaka, szybującego w powietrzu. Zimne, roziskrzone niebo, śnieżysty las, pochyła równia obmarzniętej góry, — wszystko, jak we śnie...
Zakasłał. Wyrwała mu się z rąk, zsunęła z kolan, odwróciła i stanowczo poszła ku miastu. Była piękna w swych prostych sukniach, a jakby naga. Z wyżyny nieba świecił się już księżyc i nasycał blaskiem tajemne kryjówki.
Zapadł w głębiny śniegu i błyszczał miliardami promiennych kryształów, iskier błękitnych i pomarańczowych. Oczy Ewy pochłonięte były przez gwiazdy nieba i te gwiazdy ziemi. Śniło się, że słychać trzask światła zaziemskiego i ciepło martwych promieni księżyca.
Jak wietrzyk przewinął się w duszy zapach myśli:
— Idę sobie teraz po drodze szczęścia... Gwiazdy... Droga szczęśliwej doli... Dokąd prowadzi, dokąd idzie gwiaździsta droga?
I inna myśl, jeszcze bardziej wyraźna:
Cisza długa duszy, cisza tak wielka, jak w tym całym, szerokim obszarze. Nareszcie, nareszcie myśl ostatnia — ni to płacz nie wiedzieć czyj, ni to okrzyk strażniczy, po którym wzdrygnienie w nogach, ni to hasło radości:
— Żegnaj!...
Gdy oboje wstępowali na strome schodki, prowadzące do mieszkania, Łukasz trzęsącemi się rękoma zlekka popchnął ją do swego pokoju. — Zamknął drzwi na klucz. Temi latającemi rękoma zapalił lampę. Stała wciąż przy drzwiach. Zbliżył się i spojrzał w oczy. Po raz pierwszy ujrzał nowe ich spojrzenie. Patrzyły z pod górnych powiek daleko — daleko... Były zagasłe, przeraźliwe, bosko żyjące, a jakby umarłe. Zdumiał się i przeląkł, patrząc w to błękitne spojrzenie, obnażone a pełne wyniosłości, jak kielich cudnego kwiatu, który ręka od łodygi i ziemi z szaleństwem oddarła. Chwytał w swe oczy to spojrzenie — miłość.
— Czyliż ta chwila — czyliż to nie jest szczęście? — zapytał jej ze łzami.
— Szczęście... — wyszeptała z pomiędzy szczękających zębów.
Wtedy to począł szybkiemi rękoma, jak waryat, rozpinać, rozrywać jej stanik, ściągać siłą ciasne rękawy, targać na ramionach guziki koszuli, zdzierać spódnice, urywać tasiemki...






Popłynęły dnie miłości szczęśliwej. Stało się czynem oddanie serca, duszy i ciała. Zstąpił na ziemię, jak uroczystość, czas poświęcenia łaskawego na wszelkie żądanie, dobrotliwego dla rozszalałych wybuchów, dla kaprysów i porywów drugiego ducha i innego ciała. Otworzyły się wrótnie ogrodu, gdzie można płakać ze szczęścia, albo płakać wskutek niezdobytych dla słowa cierpień miłości — i kresów ich pod cienistemi gałęziami drzew raju. Łzy tamte przepływają z oczu w oczy, wysychające na ukochanej twarzy, uśmiech jest wspólny jeden we dwu ustach.
Dreszcze przechodzą z ramiom w ramiona i wracają na dawne miejsce, przynosząc wieść o wzruszeniach tajnych, o uczuciach poza wszelkim wyrazem, zdolnym do wyjawienia ich bytu i siły. Pocałunki splatają nie ciała, lecz zaiste splatają dusze. Ciała nie mają dla siebie tajemnic, a dusze dążą do objawienia i do wykrycia swych najgłębszych istności.
Rozkosz cielesna, zmazująca z duszy smutek miłosny, ucisza jej niezgłębioną, wszystko z posad ruszającą muzykę. Cisza i szczęście w objęciu. — Serce wyniosłe i nieunoszone, które niebezpieczeństwem wzgardziło, a zaślubiło ofiarę, serce wierne, pokorne i samochcąc uniżone, serce — niezgłębione zjawisko bije w cudownych rytmach dziewiczych piersi, w wiecznie ruchliwej fali ich, w czarodziejskiej ich tajni.
Szczęście, tętniące w niem, pracowicie mierzące czas, było pulsem całej przestrzeni świata. — Świat był to hymn, pieśń tworząca, która wychwala tworzenie. A początek i koniec życia był w uderzeniach tajnego serca.
W czasie tych dni miłość stała się zapomnieniem, zniszczeniem egoizmu, wydarciem z człowieka miłości własnej i napełnieniem go egoizmem innej ludzkiej istoty. Były to chwile łaski, chwile podźwignienia nad ziemię i przemienienia natur. Przez niesłychane wzniesienie i zamianę dusz istoty cielesne stały się nowe, cudnie odmienne i nieznane sobie nawzajem. Czułość ich wszakże i zdolność pojmowania się wzajem doszła w tym samym czasie do zenitu, z którego, jak z góry Nebo, wszystko widać. Zatracić siebie dla tamtej istoty — toż to rozkosz! Oddać jej wszystko, nawet szczęście posiadania, nawet widok cielesnej piękności, nawet samą miłość dla sprawienia radości o jednej sekundzie trwania — toż to rozkosz! Wszystko łatwo wykonać. Do najgłębszej tajemnicy dość łatwo. Wszystko można zrozumieć i wszystko obejrzeć ze czcią wzrokiem, oczyszczonym z samolubstwa. Ziemska niewiedza przeistacza się raz wraz w płomyki świadomości, w symbole poznania, — co gasną, zapadając w mrok, ażeby się, jak gwiazdy za nadejściem nocy, znowu odrodzić.
Głowy stały się ukoronowane świetlistemi koronami z promieni księżyca, a z głębi nagich ciał wynikać się zdawała promieniejąca jasność. Były chwile, że on widział w niej Dianę-bóstwo, a ona widziała w nim Hermesa, równego bogom. Tworzyli rozkosz, która była posłuszna ich woli, a zarazem rozkazując im samym, żeby ją tworzyli. Była wśród nich ciągle, była ich własnością, a nie znali jej, podobnie, jak nikt nie znał orfickiej tajemnicy w dolinie Tempe.
Nastały dzieje pewnego bukiecika fijołków. Był bukiecik pomiędzy obojgiem ust i był na piersiach, w których serce święte wiecznie bije. Stał się wonią pocałunku i zapachem odkrytych ramion. Listki jego były rozsypywane na łonie śnieżyście białem — i zagradzały drogę ustom do ust. Wargi obojga całowały go jednocześnie, a oczy jednocześnie wgłębiały się w jego ciemną toń.
Dzieje pewnego rysunku, który sztycharz angielski dla świata ocalił... Grecka idylla, gdzie para szczęśliwa, objąwszy się, śni wśród kwiatów. Dumanie nad tem, że w życiu ich stało się na jawie to, co z przed wieczności chciał wyczarować geniusz... Prosty, cudny, zabawny aż do śmieszności rysunek. Chciał wyrazić to, co było w ich życiu, tę woń i urok, chciał bezsilnemi kreskami wyrazić szczęście, zatrzymać na wieki uśmiech, przykuć do papieru westchnienie... Darmoś się silił Artysto, drogi, kochany człowieku, wierny przyjacielu w nieznanem morzu ludzkości...

Dzieje szarego płaszczyka i bonnetki tego samego koloru. Dzieje szarego irysa... I dzieje trzech róż, co przez jedną noc smutku uschły na sercu...
 

»Nie zdołam wyrazić słowami rozdarcia, którego doświadczam. Siadłem tutaj, w tym pokoju hotelowym żeby pisać, bo to jedyna ucieczka przed zaciskaniem się serca, wzmagającem się bez miary. Lecz cóż napiszę? Poco jadę? Dokąd jadę? Czemże jestem? Gdzie jestem. Chwilami w wagonie zdawało mi się, żem zwaryował i światem lecę. Porzuciłem Ciebie. Teraz widzę jak marnym i nędznym jestem człowiekiem. Istnieję tylko przez Ciebie. Nigdy w życiu nie doświadczałem takiego zamętu w uczuciach, takiego ucisku myśli, nawet wówczas, gdym do Zgliszcz uciekał. Wówczas dźwigała mię męska wyniosłość...
Próbowałem w wagonie czytać przewodnik po Rzymie, ale ilekroć otworzyłem książkę, drgał w ustach dźwięk jakiegoś głosu. Jestem strudzony od uczucia smutku, jakbym przeszedł o głodzie kilkanaście mil, albo przetrwał chorobę. Czego się dotknę i na co spojrzę, — wybucha płaczem. Łka przestrzeń za mną i przede mną, wypominając wciąż jedno imię.
Nie mogę pójść na pocztę, bo już za późno, a marzę, że mógłby tam być list od Ciebie. Cóżbym dał za to, żeby go znaleźć. Jutro rano z tego Krakowa wyjadę, a wieczorem będę w Wiedniu. Żeby prędzej! Nie pocałowałaś mię, gdym wsiadał do wagonu. Płakałaś. Teraz mi tego pocałunku najbardziej żal. Och, kiedyż znowu Twe usta... Wiem, że mię kochasz. Kochaj! Najsłodsza!... Oszalałbym, straciwszy Ciebie. Nie istnieje czas i przestrzeń. Jestem z Tobą i Ty jesteś ze mną.
Czy znajdę list na poczcie jutro rano, czy znajdę list w Wiedniu? Noc, noc! Zegary na wieżach jęczą. To czas leci. Głosy ich przerażające i pełne okrucieństwa szybują w powietrzu. Hejnał maryacki zaciska oczy pociesze, dusi za gardło nadzieję. Czy do Ciebie dolecą te głosy, czy je posłyszysz spłakana, we śnie posępnym pogrążona? To ja stać będę nad Tobą. Usiądę przy Twem łóżku... Złe przeczucia — i owo najgorsze, że Cię więcej nie ujrzę, zdaje się stać za drzwiami i rękę kłaść na klamce. Głowa boli, szum w uszach i rozłamanie moralne. Lichy ze mnie teraz podróżnik. Słyszę uszyma nie dźwięk dzwonków, lecz głosy zadźwiękowe, mało co widzę, choć patrzę na przedmioty, a w gruncie rzeczy widzę tylko smutek własny na przesuwającej się ziemi, na obcych twarzach. Nic mię nie pociąga. Wygasła we mnie siła ciekawości. Niema nic gorszego nad jazdę koleją w takim nastroju. Jakże doskonale pojąłem dziś tę prawdę, że wszystko, cokolwiekbym zrobił w rozwodowej sprawie dla naszego szczęścia, cokolwiekbym przedsięwziął, zobaczył, czego się nauczył, do czego dotarł i co zdobył — nie warte jest jednej chwileczki, uświęconej przez Twój niebiański uśmieszek. Żegnam Cię z takiem uczuciem, jakie powinno zmazać wszystkie względem Ciebie przewinienia.

Twój do śmierci — Łukasz.
P. S. Nie napisałem tutaj tego, co czuję. Jakieś słowa literackie... Na to, co czuję, nie mogę schwycić nazw, słów prawdziwych. Ale mnie zrozumie Twoje serce, otwarte na miarę anielską i może prawdę przeczytają po przez zasłony słów Twoje oczy widzące. Żegnam Cię«.





»Piszę te kilka słów z Wiednia. Mam na sercu Twój list. Dostałem go w Krakowie. Nie było czasu czytać, więc go tylko przycisnąłem do serca — i na kolej. Czytałem w wagonie. Teraz na sercu. Tak mu lżej, tak lżej, gdy na niem leży list! Zdaje się, że to Twoja głowa leży na piersiach, że Twoje jasne, jasne włosy snują się przed łzami oczu. Och, Boże. Twój list... Umiem go napamięć, jak przecudne wiersze... Nie jest to list, lecz pocałunek... Noc znowu ciemna nade mną, a w sercu coraz dokuczliwsza kolka tarniny, coraz złośliwsza drzazga żalu. Pamiętasz naszą wiosenną rozmowę rok temu w ogrodzie? Rozwodziłem się wówczas szeroko i długo, chciałem Ci zaimponować uczonościami i greckościami...
Dziś szedłem tutaj przez olbrzymią aleję. I oto pewien konar drzewa, jedna grupa przypomniała mi tamto miejsce. Z całej rozmowy został obraz tego konara... Twoje oczy, gdyś słuchała, i Twe usteczka... Upadłem na ziemię duszą i szlochałem. Jakże Cię kocham i Jakże Cię miłuję, małżonko moja, powiernico serca, oblubienico duszy! Jutro znów dalej. A przecie, gdy załatwiam wszelkie czynności tej podróży, to właściwie nie czynię nic, nie podróżuję, nie zbliżam się do Rzymu, lecz tylko wciąż oddalam się od Ciebie. To jest jedyna czynność moja. Wszystko, cokolwiek się dzieje, to tylko ciągłe i nieskończone oddalenie się od Ciebie. Ten i ów człowiek do mnie mówi, odpowiada na moje pytania, dowodzi lub zaprzecza, a ja, tak rozmawiając z ludźmi, rozmawiam tylko z Tobą, jestem z Tobą i patrzę bez końca w Twe oczy. Chciałbym być niebem, jak Plato w swym wierszu lirycznym — i chciałbym posiadać wszystkie oczy na ziemi, żeby patrzeć na Ciebie«.






»W Tarvis. Moja pamięć zatrzymała się na jednym punkcie, jak wskazówka zegara, i oznacza wciąż tę samą godzinę. Ach, kiedyż tryby tego zegara znowu się ruszą! Kiedyż tędy będę do Ciebie powracał, jako człowiek wolny! Miejsca obce, niech was co prędzej zobaczę, gdy będę wracał! Niech zegar zatrzymany pocznie odmierzać godziny życia nowego, życia pełnego prawdy i siły, wielkości, olbrzymich dzieł i odkryć!«






»Jechałem w nocy z Wenecyi. Światło smugami padające obok żelaznego mostu w czarną wodę — hieroglify smutku, promieniste pismo klinowe, które mozolnie czyta dusza, żeby złożyć sobie samej pieśń nie do śpiewania, słowo miłości. Rano. Widać drzewa oliwne. Bluszcz oplata wysokie pnie. Rowy, obrzeżające kwadraty pól. Wzdłuż tych rowów wciąż drzewa oliwne. Wszakże to w ogrodzie oliwnym przecierpiał godzinę swoją Chrystus?... Modlił się: »odwróć ode mnie kielich goryczy«... Ty, która umiesz się modlić, to znaczy obcować z Bogiem«...






»Nie mogłem się powstrzymać, żeby na jedną noc nie stanąć w kochanej Florencyi. Mieszkam w hotelu Porta Rossa. Z okna mej izby widzę wieżę Duomo. Gdybym był tym listem, za kilka dni byłbym w Twoim pokoiku, może na Twoich ustach, może na piersiach Twoich... O, białe piersi, piersi moje... Prześniłem na was złoty sen mojego życia. Dziś utraciłem już prawie wiarę, że moje usta mogły bez przeszkody i bez rachuby tulić się do boskiej linii, która was dzieli, czy łączy, a oczy moje mogły zasypiać w olśnieniu waszej piękności. Mamże wierzyć, że to, co mię teraz ze snu porywa, jako straszliwa krzywda, to w mojem życiu napewno było? Rozkosz mojego czoła, Twoje ramiona, Twa szyja przeświecająca z pod jasnych splotów... Jestem sam, straszliwie sam. Obok mnie jedyni towarzysze — pled, laska i tom starego Montaigne’a. Tyle zostało ze świata, w którym ty żyjesz. To też ręka nie może się rozstać z pledem i laską. Tam, w ulicach wre życie włoskie. Światła elektryczne jednostajnie lśnią w oddali. Przed pół godziną duet uliczny z towarzyszeniem mandoliny przygłuszał gwar. Słowa pieśni miłosnej brzmią w uchu. Pieśni miłosnej... Jakież to dziwne słowo, jakie dziwne zdarzenie! Alboż inni ludzie kochają? Skądże im może być wiadomo, że istnieje miłość. Miłość jest to przecie moja sprawa. Jest to stan mojej duszy. Melodya wbiegła do izby, jakbyś Ty sama wbiegła do izby i o coś nagle zapytała. Doświadczyłem uczucia, jakbym się po dziecięcemu zachłysnął... Patrząc w ulice tego obcego, a tak swojskiego miasta, jakże zazdroszczę młodym ludziom, którzy prowadzą pod ręce śliczne kobiety, co idą dokądś, do tajemnych miejsc ich miłości!... Ja tylko jeden, wygnaniec, szukam w tłumach, czego oczy nie znajdą, patrzę z przeraźliwą ciekawością, widząc napewno, że nic tu niema. Oczy poszukujące znajdują tylko miejsce wygnania, bo każda rzecz i każde miejsce jest torturą dla żywych spojrzeń miłości.
Jeździłem dziś tramwajem elektrycznym na górę, do Fiesole. Z pomiędzy kęp cyprysów, z za róż i wistaryi wiosennych patrzyłem na Florencyę. Stary, odwieczny mur. Fale przypołudnika z kwiatami, jak nasz poczciwy, lubelski oset, przewalają się przez jego grzbiet, niby dzieci przez ręce i kolana ojca. Fale kwietne i zielone płyną, kapią, wiszą soplami, pełzają ku południowi. Gdybyś tu była! Miłość, mieszkająca w mem sercu, jest, jak cień: zjawia się nieoczekiwanie na rogach ulic, ukazuje się na gzemsach domów, siedzi smutna pod gałęziami drzew, — znika i znowu po chwili wraca.
Z każdej róży florenckiej, co się z muru zwiesza, czyha westchnienie za Tobą. Tęsknota daje poczucie oddalenia, poczucie obce ludziom anormalnym«. Wiecznie w tem uczuciu oddalenia jest coś nowego, coś nieznanego, nieustanna trwoga i, jak w muzyce, niezniszczalna energia. Umiałem dawniej żyć samą nienawiścią, być jak granat, naładowany japońskim prochem szimoze.
Umiałem służyć samemu sobie do tego celu, żeby myślą zabijać. Teraz Ty dałaś mi poznać syntezę życia i ukazałaś melodye miłości. Przez ciebie osiągnąłem dobro nieznane mi dawniej, które było we mnie ukryte.
Zasiałaś we mnie łaskę duchowego spokoju. To też miłość moja do Ciebie godna jest gruntownego badania i szczegółowego opisu. Jest to bowiem sprawa najdostojniejsza, fenomen niezrównanej wartości, historya przetworzenia się duszy, przejścia z jednej formy w inną formę, czyli historya jej postępu. Utrwala się i przekazuje pokoleniom chwila lotnego natchnienia Mozarta, niejeden kaprys Chopina: Czemuż nie mogę wyrazić tej prostej a tak doskonałej mądrości, która mię uczyniła innym aż do gruntu. Miłość moja do Ciebie jest to czysta rozkosz, wielka i wieczna radość, spokój i pogoda, — niby pogoda roztoczona w niebie nad przecudnemi wzgórzami Toskanii, które widać ze stopni starorzymskiego teatru we Fiesole«.






»Rzym! Jeszcze włosy zakurzone, skóra na twarzy schłostana od wiatru, czarna od kolejowej sadzy. Ale już jestem w izbie własnej. Postanowiłem zająć pierwszą, byleby była, oczywiście, tania, jak najtańsza byłoby mi wszystko jedno, czy okno moje otwierać się będzie na śmietnik, kuchnię hotelową, czy na ogród kwiatowy. Któżby uwierzył! Oto wprowadza mię stara jędza z zawiesistymi wąsami do izby, otwiera okno i ukazuje ręką najczarowniejszy ogród! Tuż przed oknem, pod dolną jego ramą palma daktylowa. Śni nieruchomo pień jej łuszczaty, a gruzły żółtych niedojrzałych daktylów leżą między liśćmi jak w misie. Daleko widać zagaje kameliowe, rosnące w kątach ogrodu, jak u nas leszczyna i bez. Zwiędłe krwawe i białe płatki zaścielają ziemię. Nazwałem zaraz ten gaj gajem mojej oblubienicy. — Czy ten wypadek, że otrzymałem taką izbę, nie zwiastuje czegoś dobrego? Powiedz!Powiedz! Izdebka mała, ciasna, jak kaftan waryata, o ceglanej podłodze. Cóż z tego? Cóż z tego, że fundusze są minimalne, że z nich we dwoje nie wyżylibyśmy tu, jak była mowa, żadną miarą.
Trzeba będzie szukać na gwałt roboty. Ty jesteś ze mną w ciszy tej izby. Będę tu sam całymi miesiącami, niepragnący niczyjego towarzystwa. Ty jesteś ze mną. Ach, teraz już każdy dzień upłyniony będę zwalał za siebie, jak tragarz zwala z ramion przydźwiganą do celu pakę cukru. Z rozkoszą notorycznego lichwiarza obliczam zyski na czasie, na szybkości pociągów, na krótkości noclegów w tej drodze, którą poznałem. Każda moja myśl zaczyna się w taki oto mądry sposób: — gdy będę jechał z powrotem... Obmyślam przeszpiegi i podstępy. Już byłem raz w kancelaryi wielebnych patrów. Ale o tem nie będę pisał, ja się do tego biorę z zakasanemi rękawami. Och, księża! Teraz moja sprawa z wami!«






»Czekam już kilka dni na pierwszą konwersacyę z pewnym dygnitarzem w skromniutkiej rewerendzie. Nic, nic, ojczulkowie, ja umiem czekać. Choćbym zginął, to się doczekam!
Broda moja pod słońcem Italii, miast zczernieć, przybrała kolor jeszcze bardziej niezdecydowany.
Zdaje mi się, że stanie się kiedyś podobną do kwiatu nasturcyi. Ale za to co za oczy! Jakże piękne mam oczy!
Biada ci, Ewo! Jeżeli nie będziesz mi wierną, uzyskawszy od zacnych kapłanów rozwód, pojmę tu w mieście wiecznem jakowąś grubo posażną Seforę i będę się trudnił, zależnie od posagu, już to pasterstwem, (po pierwszem s—t — koniecznie!) już wyrabianiem podobizn serca szwajcarskiego, albo zgoła założę tawernę pod miastem w Bosco Sacro. Nim to jednak nastąpi, jestem, skądinąd, wyznać należy, dosyć niezamożny. Dziś dałem do podzelowania buty.
Jutro tedy będę jeszcze piękniejszy o całe podeszwy. Dziś, niestety, siedzę w domu bez podeszew, a nawet na łóżku, z podwiniętemi nogami, albowiem posadzka z cegły nie jest wcale ciepła. Czy się nie lękasz, że to wszystko może we mnie zapalić miłość dla mojej ongiś żony?
Drżyj, Ewo! Jestem od tak dawna zanurzony w celibacie... Szatany tęsknoty, szatany marzeń o Tobie mieszkają we mnie. Wylewam tedy na cały ów Rzym czarę żółci z cytryną i mówię mu, jak Janosz pewnej Niniwie: — bodajbyś skisła, ty księża Niniwo, która mię tu trzymasz siedzącego na łóżku, w skarpetkach (dziurawych«!)






»Ewo! dostałem w tym Rzymie zarobek, »posadę«, jakby zaraz powiedział poczciwy papuś. — Było to tak. Pewnego razu, czytając w domu, gwizdałem sobie aryjkę polską. Gwizdałem raz i drugi. Aliści rozlega się pukanie do drzwi. — Otwieram — jegomość nieznajomy. Mieszka w tym samym hoteliku, tylko niżej i znacznie lepiej. — Przedstawia się, nazwisko niemieckie — Gertler — ale pyta, czy mówię po polsku. Polak z Wiednia. Jest to polskość po bardzo zniżonej cenie, poprostu — cztery sztuki za grosz. A przecież aryjka polska zwabiła go do mnie. Gadu — gadu z kiepska po polsku. Jest dosyć znacznym urzędnikiem w ambasadzie austryackiej. Po długich z nim gawędach powziąłem wiadomość, że w owej ambasadzie można znaleźć zajęcie, nawet zyskowne. Tłomaczą z jej poręki rozmaite dokumenty historyczne w sekcyach naukowych, zbierają dane, piszą referaty. — Otóż, — wyobraź sobie, — przyda mi się język staro-słowiański, grecki i, mirabile dictu, polski! Już od kilku dni siedzę w murach Watykanu i pracuję. Tłomaczę, jak obecnie, stare dokumenty na niemieckie. Określonej pensyi nie mam, bo jest to zajęcie od sztuki i od nawału roboty. Ale widziano już moją pracę i już mi to nie uciecze. Taki antropolog da sobie radę! Sprawa idzie nieźle. Zapracuję się i, jeśli tylko nie zdechnę, będę wolny i wiecznie Twój«.






Pomiędzy dniami szczęśliwej miłości i dniami osamotnienia Ewy zaległa wielka zasłona. — Zdawało się na początku, że zasłona jest cienka, jak płócienna chusta, a ruchoma, jak chmura. Ale gdy długie poczęły mijać dni, chustka otworzyła tajemniczy swój wymiar wszerz i stała się daleką okolicą, krajem rozległym, wielką ziemią.
Nad krajem tym leżała wieczna noc. Nigdy tam nie wstawało z za widnokręgu słońce i nigdy nie jaśniała zorza z zachodu. Gdy oczy przywykły do mroku, ujrzała zarysy tej krainy wygnania, kształty na niej żywiące, a nawet drogę, co się wlokła w nieskończoną dal, drogę, po której miały iść stopy skazane.
Ileż to razy, brnąc w swe wygnanie, Ewa marzyła, żeby spotkać istotę współwygnaną, ktokolwiek miałby nią być: — żebrak, sypiający w rowie przydrożnym, czy pies sparszywiały, odpędzany kijem i krzykiem od każdych drzwi. Ale nie było nikogo. Nikogo!
Była sama jedna, jedyna, jak ostatnie drzewo nasienne w pustkowiu po wyciętym lesie. Z tego to zapewne bytowania w samotności wyrodził się w duszy jakby nowy organ poznawczy: drapieżna, dzika czujność.
Czego za światła, w dobie radosnej miłości nigdyby oczy nie zobaczyły, to teraz było jedynie jawne. Zarazem mnóstwo przedmiotów dawniej oczywistych znikło teraz z powierzchni ziemi i zostało złożone w duszy, w jej podglebnych składach, chodnikach i zaułkach. Kraj samotności, przez który Ewa szła w swem niestrudzonem pątnictwie, był krajem najbardziej bezwzględnie należącym do Boga. Błąkając się tedy w ciemnościach świata zewnętrznego, błąkała się w Bogu. Kraj podziemny był krajem duszy. Kryjąc się przed światem zewnętrznym, kryła się w duszę swą tak zupełnie, jak kret kryje się w macierzystą ziemię.
Tam to jedynie mogła wyrażać cierpienie swoje bezgłośnymi krzykami, co stały się językiem jej codziennym, mową jej pospolitą. Tam jedynie mogła iść naprzód i wracać co prędzej po własnych śladach, rzucać się, jak lis w kluczowe skoki dla zmylenia pogoni nieszczęścia. Z zewnątrz okryta była własnowolnem milczeniem, kamienną ciszą i lodowym spokojem. Jak dawniej, chodziła do magazynu mód, jak dawniej żyła życiem normalnem. Owa idyotyczna praca w magazynie, trawienie dni w gronie głupkowatych wyrobnic igły, wędrówki z domu do magazynu i z magazynu do domu, — były to nawet konieczne dla niej podniety do życia. Gdyby tego zabrakło, jużby nowych szukać, a tembardziej znaleźć nie była w stanie. Podobnie było niegdyś w biurze kolejowem. Tylko tamto było kaprysem dziecka wobec tego, co na nią teraz upadło.
Miała przeczucie, że zaszła w ciążę.
Brak znanych objawów, szczególna fizyczna żarłoczność, silne, a dawniej nigdy niedoświadczane bóle głowy i twarzy, nagłe zawroty, zjawiające się bez przyczyny i przechodzące bez skutku, rozdrażnienie, nieustający ogień w gardle, a nadewszystko obmierzły smak w ustach, — wszystko to zaczęło ją osaczać, ogarniać i zwolna nauczać. Żyła w nieustającym pościgu obawy, wśród symptomatów czyhającego nieszczęścia.
Zdarzało się, że wszystkie owe zwiastuny przycichały.
Wówczas oddychała całą piersią. Ale wkrótce... Budziła się rano z nieznośnym smakiem w ustach, który, wzmagając się stopniowo, doprowadzał do mdłości — i oto furye rzucały się na nią z poczwórną pasyą. Nie miała wcale dokładnej wiadomości o tem co się z nią dzieje. Wiedziała przypadkowo, ze słuchu, stąd i zowąd, cośkolwiek. Teraz te wszystkie wiadomości poczęły wyrastać, jak przeraźliwe gorgony, chimery, harpie, łby psie i sowie, jak strzygi i drzewa wielkokrzewy, jak straszne góry, otaczające dolinkę życia. — Szła pamięcią za każdem z owych podań, docierała szalonymi skokami do źródła, skąd, z czyich ust wytrysła każda w przeszłości, (obojętna wówczas), wiadomość lub półsłówko — i oceniała wartość każdej z tych wieści rozumem tak wyostrzonym, że nieomal tworzyła sobie z niewiedzy i nicości prawdę istotną. A na drzwiach owych prawd i wyszarpanych z mroku, rozsuwały się nieskończone pasma, włókna i nici przesądów. Była przez te nici opasana i zaplątała się w nich, jak mucha w pajęczynie. Każda chwila dawnego życia, to jest czasu, kiedy była razem z Łukaszem, teraz dopiero stała się zrozumiałą. Każda z owych chwil wchodziła w miejsce swe i łączyła się z innemi za pomocą powinowactwa, hierarchii nieubłaganego porządku. Wszystko stało się zrozumiałe, jako przyczyna i skutek.
Zjawiska wyłupywały się ze zjawisk. Zdarzenia, napozór proste, otwierały swe łona zamknięte, w których taiły się przerażające widoki. — Leciał z tamtej, prześnionej krainy ku duszom polotny, sypki szelest długowłosych brzóz, naginanych od ciepła suchego wiatru. Płynęła stamtąd na zgaszone oczy falista chełb zbóż, snująca się poprzez łany młodego żyta i rozłogi pszenicy.
Zamarły widok kopuł bzu pachnącego, w deszczu zmoczonych, wlewał się w oczy zalane łzami. I tak objąwszy ciało, opasawszy duszę, złe moce rzucały skałę na piersi z krzykiem potępienia: tam się urodził twój grzech! Widziała wtedy wzrokiem użyczonym, podczas gdy włosy jeżyły się na głowie, a w uszach syczał świst i łopot tajemniczych skrzydeł nieszczęścia, wszechmoc namiętności. Widziała kształty ich czyste, figury, pozbawione wszelkiej osłony. Patrzała na to, jak one służą tylko samym sobie.
Badała je w jasnowidzeniu, przez nieskończenie zbliżające szkła nieszczęścia, z ciekawością i uwagą, nieznaną ludziom, którzy chwilowo bytują poza krajem niedoli. Widziała rozmaitość namiętności, ich rodzenie się, rozwój, bujanie w przestwór i zgon. Dostępny dla jej czułego poznania świat namiętności był nieskończenie cudaczny, jak świat chorób, jak świat drobnoustrojów, albo jak świat z dna morza. Były godziny, że z wlepionemi w swą przyszłość oczyma, z rękami wbitemi we włosy pytała się minionego świata z krzykiem i rozpaczą:
— Ktożeśty jest? Skądżeś się wziął na nieszczęście ludzkie? Kto cię utworzył i — na co? Kto oddał dusze ludzkie w twoje wszechmocne szpony?
Odpowiedzi nie było nigdzie.
Było poczucie władzy nieodwołalnych wypadków. Była ponura pewność, podobna do takiej, jakiej doświadczyłby człowiek patrzący na to, że miejsce, gdzie wykwitły przenajcudniejsze okrążki i listki korony kwiatu jabłoni zajęła powłoka gruba i mięsista, w której z dnia na dzień rozchodzą się twarde i tłuste komory owocu.
Stawanie się, żywot i przemoc faktu, dokonywanie się jego poza wszelką siłą i wbrew wszelkiej woli prowadziło duszę coraz dalej i dalej w kraj subtelnej ciemności. Z chwilą, gdy dusza poznała cośkolwiek z rzeczy i spraw ciemnonocnych, cierpienie oswoić się, przywyknąć, pogodzić się i spocząć nie dało jej ani na chwilę.
Coprędzej gnało ją dalej. A gdy, upadłszy na ziemię, wbijała palce w grunt znany i zlewała go krwią łez, zaciskało sprzączki smyczy i wlokło ją zduszoną na śmierć, gdy trzpienie wbijają się w podżuchwowe gruczoły, a rzemień dławi gardziel.
Nieraz zdruzgotana na śmierć postanawiała, leżąc pod progiem szaleństwa, nie dać się światu. I cóż z tego, że będzie miała dziecko nieprawe z człowiekiem, który ją samą zostawił i gdzieś zagranicą przepadł? Rodziły przecie i rodzą młode dziewczęta dzieci, chodzą długo ciężarne, bezkształtne, rozdęte, a później wracają znowu do pięknego świata, widzą znowu oczyma bez i jaśmin, słyszą znowu wesołą muzykę i męski śmiech. Ubierała się staranniej, szła do magazynu, pracowała spokojnie, brała w siebie przemocą wesołość i spokój. Ale nagły poryw wymiotów wśród pracy, — spojrzenia śmiercionośnej ironii, ciskane przez koleżanki, — tłumna ich a najżywsza radość na widok jej strwożenia, — szept szczęścia wśród ich zastępu, gdy nie mogła ukryć, co się z nią dzieje i truchlała, — wszystko to wracało ją nazad do ziemi nieszczęścia. Porywał ją spazm wewnętrzny przed światem, wielka, ponad wszystko bojaźń prawa umówionego między ludźmi w ciągu wieków przeciwko ciężarnej dziewczynie.
Gonił ją licami śmiech kobiecy, który depce nogami i włóczy w błocie. Smagały ją zjadliwe a milczące spojrzenia. Trzepały się nad nią czarne skrzydła słów plugawej zniewagi. Biły ją po głowie kije drwin męskich, ulicznych piosenek o ciężarnej dziewczynie, które była niegdyś słyszała. Stawała się znowu dla samej siebie niczem już więcej, tylko przedmiotem pośmiewiska. Przeobrażała się znowu w stojącą u pręgi, na którą ludzie ze wszech stron i z całkowitą rozkoszą miotają swoją zemściwą głupotę, plują niecnym swoim dowcipem, mszczą się za pomocą grubego i brudnego konceptu. Nie mogła sobie zrobić tej ulgi, żeby uwierzyć ku pocieszeniu serca, że ta złość świata jest tylko czasowem jego skażeniem i zależnem od mnóstwa przyczyn zepsuciem. W strasznej niedoli swej przychodziła do drzwi gorzkiej prawdy, że ścigająca zemsta jest jedną z najbardziej normalnych właściwości natury ludzkiej. Sama jedna, jako ciało, i sama jedna, jako dusza, przybiegała do domu i, padłszy na łóżko, miotała się po niem, nadaremnie prosząc bezlitosną śmierć, żeby ją grzeszną zabiła.
W tych minutach zaszczucia przychodziło kiedy niekiedy, ale bardzo rzadko, przedziwne uczucie: uczucie wielkości. Zdawało się wówczas, że ją dźwiga i unosi ramię mocnego demona. Stawała się czemś zgoła odrębnem od świata i była od niego niewątpliwie wyżej. Stała wówczas poza ludzkiemi uczuciami, troskami, poza drżeniem i lękiem w obliczu niedoli, które są przecie stokroć gorszemi od niedoli samej. Przeobrażała się w czystą siłę cierpienia, która się wznosi ponad życiem ludzi i ponad nędzą ciemności, wreszcie ponad życiem własnem. Siła jej wówczas stała blizko wszechrzeczy, a jednak w odosobnieniu od wszystkiego, co jest rzeczą i sprawą. Przenikała wszystko aż do samego dna, jak powietrze, — i spoglądała we wszystko nawskroś, jak światło słońca. Subtelną i potężną władzą siła cierpienia uderzała w sprawy ludzkie i oddzielała jedne od drugich nieomylnie, cicho i dobrotliwie. Gdy bolesne oczy ciała błądziły po nagich ścianach, po miejscach, obnażonych z wapna, po rysunku, powstałym z wypaści i pęknięć, sęków i skaz, wzrok cierpienia widział pismo czytelne. Z kresek, plam, z osędzielizn kurzu i połysków zabłąkanego światła tworzyły się lica szczególne. Zarysy ich zabijały nadzieję i strącały w przepaść pociechę, gdy dźwigając się, znikąd powstawała, — rosły znaki przeklinające i rysy jakoweś, które możnaby nazwać nutami poznania. Zdarzenia, wypadki, fakty przemieniały się na nuty pisane po ścianach, na martwe znaki, według których dusza snuła symfonię swoją zaświatową. Symfonia była olbrzymiego zakresu, straszliwej piękności, niestrzymanej siły. Oczy ducha widziały nuty, a słuch pełen był zaświatowej symfonii.
Wykwitał na rozchylonych ustach i w wyschłych oczach uśmiech zwycięski. Powiew wzniosłego podwyższenia, gardzące wszystkiem uciszenie ochładzało znużone skronie. Wówczas dusza na własny swój użytek, dla samej siebie tłomaczyła wypadki, sądy ludzkie, uczucia przeżyte, rzeczy widziane, dnie szczęścia i noce rozpaczy. Przekładała sobie nędzę żywota na nowy język, który był jej językiem, i wiązała z nich po bielonych drewnach ścian jakoby napisy, aforyzmy, zdania nieodwołalne. Z tych zdań, łagodnie, znikąd przychodzących, wysuwała się mądra, niezłomna, nieomylna wiedza duszy, jej pismo.
Lecz chwile tych halucynacyi prędko mijały, gdyż rozwiewała się wiedza duszy pod uderzeniami maczugi.






Ostatni list Łukasza Ewa otrzymała w połowie maja. Później przestały przychodzić. Minął cały czerwiec i mijał lipiec. Zarazem w tymże okresie czasu ustaliła się w umyśle Ewy pewność, że jest przy nadziei. Zmieniła się zupełnie jej figura. Ewa czuła już w sobie ruchy płodu i bicie jego serca.
Nie mogąc ukryć tego stanu przed oczyma ludzkiemi, przestała w dzień wychodzić z domu. Magazyn mód porzuciła zupełnie. Dnie spędzała u siebie w izbie. Późnym wieczorem, okryta chustką, wymykała się na miasto po pożywienie, które kupowała w coraz odleglejszych zaułkach miasta, częstokroć na drugim jego krańcu dla uniknięcia wszelkich z ludźmi stosunków i dla zatarcia wszelkiego po sobie śladu. Mieszkanie miała zapłacone za cały rok wówczas jeszcze, gdy je wynajmowała wspólnie z Łukaszem. Na żywność traciła bardzo niewiele. Trochę pieniędzy zostawił jej był Łukasz, trochę miała zarobionych w magazynie. Jadła tylko chleb i wędlinę. Do tego miała specyalny gust, a nawet całodzienne łaknienie. Jadła późno w nocy, gotując sobie na maszynce herbatę. Sypiała długo w dzień, do dwunastej.
Około dwunastej w południe zjawiał się był dawniej listonosz. To też teraz, w ciągu długich tygodni, około dwunastej, stale na niego czekała. Czekała, leżąc na wznak, z oczyma półwidzącemi, z których kątami płynęły łzy bezsilne i martwe. Przychodził dawniej ów stary człowiek z rudym zarostem tak punktualnie, że mogła była czekać nań, patrząc na skazówki zegara. Był wówczas, jak wykonawca, jak ścisły przestrzegacz woli Łukasza, Był wówczas, jak dobrotliwy zwiastun miłości i jak najżyczliwszy powiernik. Dawała mu za każdy list złotówkę, albo czterdzieści groszy. Uśmiechał się też, skoro tylko drzwi uchylił. Na jego twarzy, zmęczonej od astmy, w oczach, okrążonych czarnemi obwódkami, rozniecał się przelotny, nikły blask. Znała odgłos jego kroków w podwórzu, na czterech drewnianych schodkach, znała sposób stukania do drzwi.
I teraz codziennie ściskała w ręce srebrny pieniądz. Trzymała go w dłoni przez całą noc, śniąc na jawie i śniąc we śnie, że rano list nadejdzie. A po ocknieniu wszystka zmieniała się w słuch, w czekanie na znany odgłos kroków. I nieraz zawodne, mściwe zmamienie dawało jej słyszeć daleki, znany łoskot Bił odgłos w jej serce, podwajał szybkość jego uderzeń, — zbliżał się, zbliżał się... Z zamkniętemi oczami, nieruchoma, prosiła się tego głosu, żeby się zlitował, — i chłodła, jak kamień, gdy tonął w nieskończonej ciszy. A straszliwa cisza otaczała ją znowu i przywalała ją znowu, jak pole wielkiej gliniastej ziemi. Schodziło na nią fizyczne bezczucie, albo najcudaczniejsze zachcenia.
Były dnie, w których ciągu żyła złudzeniem najdoskonalszem, że wcale nie stało się to, co się stało. Do nieskończoności natężone pragnienie niosło w chwile młodości, kiedy jeszcze nie znała Łukasza i była wolną dziewczyną. Leżąc na krzyżu, z rękoma zasuniętemi pod głowę, z oczyma, utopionemi w bielonych deskach powały, śniła na jawie, że w czerwcową noc po całodziennej pracy w zaduchu biura, po strudzeniu mózgu, kości, mięśni i nerwów, — idzie sama jedna w ciemny łazienkowski park. Zdala pachną jaśminy i różowe akacye. Nie ciągle, nie stale, tylko kiedy niekiedy szeleszczą wielkie drzewa. To stary, ukochany dąb na wzgórzu... Ach, jak szeleszczą te wielkie drzewa, drzewa widma żyjące! Jak dziko, jak uroczo! Z dala, zdala, z otwartego gdzieś okna dolatuje nokturn Chopina. Muzyka smutna a pełna siły najbardziej głębokiej... Muzyka smutna, a nie zawierająca w sobie ani rezygnacyi, ani wyrzekania.
Smutek i spokój spływa z tej tajemniczej, z tej bosko pięknej muzyki w ciemnoszelestny park, między widma drzew. Niema w niej grozy i niema rozrzewnienia, co kruszy wyniosły smutek i we łzy się wylewa. Nokturn ów, — druga noc, druga obok tamtej... Jak noc, — nokturn ów zawierał w sobie smutek, który mógłby ogarnąć cały ród ludzki i wystarczyć dla wszystkich dusz, co cierpią na tej ziemi. Jak wielka, cicha, tajemnicza noc był siłą niewiadomą, zamkniętą w sobie i wiecznie żywą, co zachęca, ażeby mężnie i wyniośle iść swoją drogą przed się, iść daleko, z oczyma utopionemi w gwiazdy ciemnego nieba. Jak noc wołał i porywał ku nieskończoności. Szła też wówczas pełna młodych sił, jak powietrze przesycona zapachem jaśminu, owiana szelestem czarnych drzew, jak ciemność pełna tonów nocnej muzyki Chopina.
Co chwila podsuwali się ku niej z uliczek jacyś ludzie, zaglądali w oczy, szeptali jakieś słowa i zagradzali drogę propozycyami. Słowa te spadały koło niej, jak rzucone kamienie. Nie słyszała ich prawie, spojona uczuciami. Na zaczepki najbardziej bezwstydne, odpowiadała w myśli krótką zniewagą:
— Odstąp, głupcze! Jestem człowiekiem spracowanym. Chcę odetchnąć po mojej niewoli. Chcę być sobą przez małą chwilę i czuć, co daje niebo, noc i muzyka. Chęć być sama jedna z moją nocą, z moją muzyką i moim jaśminem...
Na wspomnienie tamtych chwil palce jej zakrzywiały się, jak szpony, — wyprężała się w tył, a z gardła wypadał skowyt rozpaczy. Wiedziała to oczywiście, że tamto już przeszło na wieki i skonało bezpowrotnie. Nie tyle żałowała swej dziewiczości, ile swej duszy dziewiczej, wolności wewnętrznej dumy człowieczej, zachwytu i porywu serca. Mówiła sobie, że zdradziła nie tyle rodziców, ile wieczność. Toteż dobrowolnie poddawała się widzeniom i złudom. Mamiła się całemi godzinami, (aż do wybuchu rozpaczy), że wcale nie oddała się Łukaszowi, że była jeszcze tą samą, co dawniej. Wszystko skupiło się we wspomnieniu szarego płaszczyka, dawnej, panieńskiej okrywki. Iluż tu uczniaków, studentów, iluż poetów ów szary płaszczyk budził ze snu, gdy chodziła na pensyę! Skoro się ukazywał w ulicy, ileż serc młodzieńczych biło i ile oczu gorzało. Lubiła zarzucać jednę jego połę, gdy szła z pośpiechem... Mówiono jej o tem i pisano w tajnych liścikach, że poły tego płaszczyka, — to skrzydła anioła... Lubiła teraz nawracać śnieniem do tamtych dni, ale nadewszystko lubiła marzyć o chwilach, kiedy się opierała Łukaszowi, kiedy się broniła na zabój... Widziała znowu dzień wietrzny, w czasie marcowej odwilży, kiedy stali na pochyłości góry. Był wtedy szczególnie wzruszony i miał oczy pełne łez, a w ustach słowa tak zachwycające, tak miłe, tak cudne!... Musiała była odejść, a on w tem miejscu zostawał. Kiedy na pożegnanie przywierali do siebie wzajem ustami, zdawało się jej, że już przestała żyć i leci w rozkosznym, zimnym wichrze, razem z nim, jako pył, jako pył ziemski. Zimny wiatr okręcał jej suknię około jego nóg, a zimowy płaszczyk dookoła jego ramion. Byli spleceni i mieli oboje jak gdyby te same dwa skrzydła. Upadła wówczas przed nim na kolana, objęła jego nogi rękoma. Była to rozkosz nad rozkosze patrzeć nań z dołu, na związanego rękami, gdy w swem krótkiem futerku nachylał się i uśmiechał. Dookoła był mokry śnieg. Dziko szumiały gałęzie świerków. Słyszała teraz w sobie szum tych drzew i razem z szumem leciała w wichrze.
A w parku, w ciemną noc! Siedzieli przytuleni, sami jedni, oddani sobie nawzajem duchem i ciałem. Słyszała i teraz jeszcze, jak w nim biło wzburzone serce, czuła ustami ogień jego policzków. Słyszała jeszcze błagalny szept...
Nigdy jednak nie ważyła się wchodzić myślami razem z nim do tamtego pokoju. Stawała na tym progu, z załamanemi rękoma, jak obca dusza, i biła nieszczęśliwem czołem o te drzwi. To było blizkie tak bardzo, że nie można było spojrzeć nań zdala. To było tajne, sekretne i wykonane pod przysięgą. A teraz oto zdradzone zostało wszystko.
Najgłębsza rozkosz nocna, o której wiedział tylko on sam, Łukasz, i ona sama, — rozgłoszoną została po rogach ulic przez straszne, obce siły, poznana jest przez najbezwstydniejszych szyderców, przez wrogów najbardziej mściwych!






Pewnego odwieczerza, w drugiej połowie sierpnia Ewa siedziała w oknie swej izby, martwo patrząc w podwórze domostwa.
Coraz częściej zdarzał jej się teraz ów stan pozornego odrętwienia. Roztyła się i zbrzydła. Oczy miała podkute, rysy zgrubiałe i jakby opuchłe, cerę żółtawą. Sypiała coraz dłużej i wstawała coraz później. Już od miesiąca nie rozmawiała z nikim, chyba w sklepiku. Raz tylko odwiedził ją gospodarz domu, zbogacony izraelita. Wszedł chyłkiem, niby to od niechcenia. Usiadł na stołku i, rozglądając się pilnie po stancyi, gawędził. Oczy jego długo zatrzymywały się na twarzy Ewy i zatapiały w niej z uwagą. Ją wówczas poczęło przebiegać mrowie. Pot zimny oblał ramiona i plecy. Czuła, że ten człowiek ma zamiar coś z nią zrobić, że on to, nie kto inny, jest teraz jej władcą. A jeżeli on wie wszystko? A jeżeli już zawiadomił rodziców? A jeśli za chwilę powie, że ojciec już przyjechał, albo Aniela?
W tej samej chwili rzuciły się myśli trwożące, że on ją komuś wyda, że ją z mieszkania wypędzi, że na mocy jakichś tam praw każę zabrać... Przeczuwała, że na nią czyha siła fizyczna, brutalna napaść, zamach, który nie będzie końcem, lecz najwyższem spotęgowaniem niedoli.
Gospodarz »grzecznie« rozmawiał, czynił figlarne aluzye do jej stanu. Dopytywał się od niechcenia, gdzie jest mąż, czemu tak długo nie przyjeżdża. Odpowiedziała blademi usty, że niedługo już... przyjedzie... Żyd jeszcze raz począł żartować. Oczy jego zamgliła żądza, którą Ewa już nauczyła się rozpoznawać. Wtedy uczuła, jakby ją ktoś ciął w głowę ostrzem siekiery. Powiedziała sobie wtedy, że musi umrzeć. Od owej chwili, która w jej umyśle wciąż była przytomną, minęły tygodnie nudy tak głębokiej, że nieszczęście w niej byłoby pożądaną rozrywką. Żyła w zupełnej ciemności, w gnuśnem zaniedbaniu. Stała się, jak rola zarośnięta zielskiem. Nic już nie było przed nią i za nią.
Nie chciało się jej wracać do znanych cierpień, a nowych leniła się poznać. Straciła wiarę w to, żeby mógł istnieć jakiś inny świat uczuć, zgubiła w ciemności wiadomość nawet o tem, że żyją ludzie na świecie. Ziemia dla niej była pusta. Myśli wygasły, wola ginęła. Czasem jeszcze miotały się nerwy, jak odruchowo miotały się członki zwierzęcia, związanego powrozami. Nastało bezwzględne bankructwo wszystkiego. Już teraz rzadko kiedy widziała, jak jej, stojącej nad przepaścią, ziemia z pod nóg się sypie. Nadchodzi bezwład. W tej nocy okrutnej i nieskończonej nawet wspomnienie o Łukaszu uległo zaćmieniu. Pamiętała o nim nie jako o człowieku, lecz jak o czemś, co ma w sobie światłość. Ta światłość, — to był przedewszystkiem boleśny żal. Jak człowiek, w nocy i ciężkiej gorączce pogrążony, który nie wie nic dokładnego o świetle słonecznem, a tylko o niem śni, czuła za sobą, w tej stronie, dokąd Łukasz pojechał, brzask gasnący. — I to światło już nicestwiało.
Domyślała się, że i ono wkrótce pożarte zostanie przez ciemność, że nie będzie w jej sprawie życiowej nic a nic znaczyło, tak samo jak nic nie znaczy matka, ojciec, Aniela, — jak wszystko co niegdyś było, a później przestało być, a wreszcie żadnego literalnie niema znaczenia. Pisała jeszcze wciąż listy i pod dawnym adresem wysyłała je do Rzymu, ale po co to czyni, co to ma za sens, — już nie wiedziała.
Jeżeli do czego zwracały się jeszcze uporczywie jej pożądania, to do jednej, jedynej sprawy... Do sprawy nicości.
Nie być! Gdybyż to ktoś zakradł się znienacka i zabił ją w półśnie! Wszystko już przeżyła. Strwoniła swe szczęście, a teraz, obskoczona przez skutki, przez pętlice, stryczki i węzły męczarni, nie może znaleźć Wyjścia. Jeżeli nawet jest gdzie wyjście, to bezwład nie da się dowlec. — Myśl sama sili się jeszcze nadaremno i próżno kołacze to tu, to tam.
Resztkami obumarłych władz pragnęła teraz dowlec się do jakiegokolwiek kresu i ujrzeć jakikolwiek widnokrąg. Napróżno! Bezwładność, jak płynny muł, oblegała duszę...
W upały sierpniowe po całych dniach wysiadywała przy otwartem oknie, z głową opartą na obu rękach, wpatrując się w przeciwległy kąt podwórza, gdzie stała nowa, drewniana kloaka. — Wiązadła, płatwy, drzwi, gonty, schodki ściany tego budynku wryły się już w mózg i stały symbolem śmierci. Jeżeli, choćby przypadkiem, zwróciła oczy w tamtą stronę, już ich nie mogła oderwać. Myśli wpadały, jak w łożyska i kluby, jak w zaciosy i fugi, któremi nieodwołalnie mknąć musiały. Sam żółtawo szary kolor desek natychmiast przyciągał i porywał ku sobie.
W mgnieniu oka tworzył się szemat umysłowania o nicości. Skóra zlekka cierpła, przez włosy leciał sypki mróz, oczy wlepiały się w tamten kąt podwórza. Jak dojść do nicości. Oto są drzwi pokoju. Drzwi te otworzyć. Cztery schody prowadzą na podwórze z wązkiej sionki. Podwórze. Trzydzieści kroków. Znowu schodki. Pięć schodów...
I drzwi. Któż je otworzy? Kto udźwignie rękę ciężką, jak skała? Kto udźwignie nogi, ciężkie, jak góry? Kto wsunie i przekręci klucz w zamku? Tam jużby łatwiej.
Zamknąć tylko oczy, westchnąć do Boga, rzucić się głową na dół, w otwór szeroki. Przez chwilę będzie bardzo źle, ohydnie. Rozkraczone nogi, zadarta spódnica... Ale za to stanie się nicość. I noc. Jedna noc. Stanie się owo greckie, tajemne słowo. Nareszcie się skończy i przetnie ucisk duszy. Bo »dość już tego życia!« Nie będzie wcale ciężaru hańby, leżącego na piersiach i na czole. Ani cuchnącego wokół powietrza cnoty obywatelskiej. I bólu w sercu, i żalu, i czekania. Już nikt nie przyjdzie z drwiącym swoim pyskiem, nikt nie zhańbi spojrzeniem posiepaka. Nikt jej nie spoliczkuje przymrużeniem oczu. Noc jedna cicha...
I tego dnia, o którym mowa, siedziała jak zwykle. Myśli jej ociężałe snuły się około tego pewnika, że pieniądze, które posiadała, już są na wyczerpaniu. Mieszkanie zapłacone do końca roku, to prawda, ale z czego żyć, gdy wyjdzie ostatni grosz? Przeliczyła troskliwie swój zapas, myląc się, jak zapisał, przy każdem obliczeniu.
Wkrótce i tym rachunkiem, niby ciężką pracą zmęczona, zapadła w zwykły półsen o nicości. W chwili, gdy tak siedziała, przesypując nędzne myśli, jak piasek, spostrzegła jakiegoś pana, chodzącego po podwórzu to tu, to tam, zaglądającego z kolei do wszystkich sionek.
Był to śliczny, młody człowiek, zapewne dwudziestokilkuletni, wysmukły blondyn, z małym, jasnym wąsem, ubrany w strój angielski, w pończochy, grube trzewiki, jasną marynarkę i mały, zielonkowaty kapelusz z piórem.
— Strój od Pool’a, od jedynego krawca na świecie, który człowieka ubiera... — Uśmiechnęła się Ewa do wspomnienia o Horście.
Zdziwienie jej nie miało granic: taki człowiek na tem podwórzu! Bywali tam tylko mniejsi i więksi starozakonni handlarze, sołdaci i służące. Tymczasem młody człowiek, spostrzegłszy Ewę w oknie, przyjrzał się jej z uwagą i do jej właśnie drzwi skierował kroki. Usłyszała wkrótce jego stąpanie. Zmieszała się i nie mogła zatamować bicia serca, pomimo, że rozum mówił wyraźnie o jakiejś chwilowej pomyłce. Dało się słyszeć pukanie, drzwi się uchyliły i nieznajomy, nie zdejmując kapelusza, wszedł do stancyjki.
Gdy uchylił wreszcie kapelusza, Ewa mimowoli spostrzegła, że jest bardzo ładny. To ją jeszcze bardziej zawstydziło.
— Przepraszam... — mówił spokojnie wykwintny pan, — czy nie tutaj mieszka panna Ewa Pobratyńska?
— Tak... mieszka...
— To pani?
— Ja... — mówiła Ewa, stojąc bezradnie i zwijając w palcach jakiś strzępek.
— Proszę pani... Przychodzę tutaj z polecenia pana Łukasza Niepołomskiego.
— Łukasz! — krzyknęła, zapominając o wszystkiem. Oczy jej spłonęły od płomienistych łez, usta owiał uśmiech. Serce porwało się i nagle ścichło, jak przecięte mieczem. Złożone ręce przycisnęły je i zdawały się błogosławić przychodnia, dobrego zwiastuna.
Młody pan stał obojętnie, z bezwzględną jednak ciekawością z pod oka patrząc na Ewę.
— Gdzie jest Łukasz? — zawołała.
— Pan Niepołomski jest w Rzymie.
— Wciąż w Rzymie?
— Musi się pani przygotować na coś gorszego.
— Gorszego...
— Pan Niepołomski jest w więzieniu.
— W więzieniu!
— Wszystko to pani w paru słowach wytłomaczę. Muszę naprzód powiedzieć, kim jestem. Nazywam się Szczerbic.
— Hrabia Szczerbic? To pan kulą przestrzelił Łukasza?
— Tak, to ja. Miałem z nim sprawę honorową i przestrzeliłem go w pojedynku.
— A!... Więc to pan.
— Teraz otrzymałem od niego polecenie.
— Do pana pisał?
— Nie pisał sam, lecz ktoś z moich znajomych w Rzymie pisał do mnie na skutek jego prośby.
— Cóż on zrobił takiego?
— Dokładnie pani powiedzieć tego nie potrafię, gdyż sam nie wiem. Przyjaciel mój pisze w ogólnych wyrazach, że Niepołomski, który dostał się, jako płatny dyetaryusz do ambasady austryackiej i był używany do kopiowania starych dokumentów, niektóre najcenniejsze akty zdołał wynieść z archiwów i posprzedawać antykwaryuszom amerykańskim...
— Łukasz?!
— Wkrótce się to jednak wykryło. Schwytano go na gorącym uczynku kradzieży jakiegoś cennego rękopisu i tym sposobem dostał się do więzienia już w maju.
— Ach, już w maju, już w maju... — szepnęła.
Oczy jej były rozjaśnione, jakby posłyszała najpomyślniejszą nowinę. Teraz już wszystko wiedziała. W duszę spłynęło odbicie dawnej rozkoszy miłosnej i stało się jakby uczucie szczęście samego.
To pochłonięcie w ciągu krótkiego momentu na nowo, od jednego porywu i rzutu duszy całych dziejów miłości było dla Ewy czemś tak nieoczekiwanem i nowem, że zapomniała o obecności nieznajomego pana. Dusza jej w owej chwili była, jak ciemna, zapomniana woda pod nawisłemi drzewami w pejzażu Jana Stanisławskiego — jak posępna, sama dla siebie bytująca samotnia, w którą z wyżyny niebios wpadła srebrna strzała gwiazdy. Gwiazda, niewidzialna dla oczu, przebiła wodę do dna i brylantowy wizerunek swój roznieciła w odrętwiałej wodzie. Nim czarna, nim wieczna noc wróci, opuszczona woda przez chwilę piastuje w łonie swem gwiazdę wieczną, świeci nią samej sobie w mrokach... Stała się na chwilę jasność i napełniła mrok.
Hrabia Szczerbic przyglądał się Ewie, zwolna otwierając żółty pugilares. Usiadł swobodnie na brzegu stołu i z przegródek pugilaresu wydobywał papierowe pieniądze. Ona podniosła na niego oczy i z pewnem zdziwieniem przypatrywała się jego sposobowi bycia. Lekki uśmieszek pogardy wygiął jej wargi. Przyszła do głowy myśl, że i ona jest szlachcianką, równą temu jakiemuś tam hrabiczowi. Cóż to za wychowanie siadać tak na brzegu stołu wobec kobiety i w cudzem mieszkaniu?...
Spojrzała na niego jeszcze raz i nagle uczuła za pośrednictwem fizycznego bólu w piersiach, że to ten przestrzelił płuca Łukaszowe. Krew jej uderzyła do głowy. Straszny gniew! Rzucić się z pazurami i poszarpać tę buzię! Zamieć myśli:
— Szubrawiec! Szuja! Szpicel! Czytywał cudze listy miłosne i zużytkowywał do plotek ich treść!
Hrabia Szczerbic wydobył wreszcie pięćdziesiąt rubli rozmaitymi banknotami i położył je na stole.
— Proszę pani, — rzekł, chowając szybko pugilares, — pan Niepołomski prosi mię za pośrednictwem mego przyjaciela, żebym pani dostarczył nieco pieniędzy do chwili jego powrotu. Nie wiem, co to znaczy, kiedy on myśli wrócić. W każdym razie zostawiam obecnie pięćdziesiąt rubli. Jeśli pani będzie potrzebowała mej pomocy, proszę mi dać znać listownie — Zygmunt Szczerbic w Zgliszczach. To wystarczy.
Straszliwy gniew rozrywa węgły rozumu i bucha w pola obłędu. Porwie te pieniądze i rzuci mu w pysk! Jeszcze chwila...
— Jakże teraz zdrowie pani? — zapytał grzecznie.
— Dziękuję... — syknęła, wszystka szkarłatna od wewnętrznych ogniów.
Szczerbic spojrzał na nią z pod rzęs wzrokiem dziwnym, przeszywającym, a jednak struchlałym. Ledwie dostrzegalny uśmiech szyderstwa, który tkwił na jego wargach, nicestwiał i znikł. Ewa pod wpływem uczuć, które nią raz wraz wstrząsały, stała się prześliczną, stała się taką, jaką była w istocie. Wynikło coś królewskiego ze złamania i ze skrzywdzenia tej piękności. Haniebna krzywda, co się słała dokoła jej postaci bezsilnej i zbezczeszczonej, wystąpiła teraz z oczywistością. Szczerbic poczuł, jak potwornie rysują się papierowe pieniądze, które złożył przed chwilą na sosnowym stole. Niesmak, wstyd, żal, czy rozpacz, jak zaduch, ogarnęły go ze wszech stron. Ewa milczała.
Młody hrabia ujął swój niezwykły kapelusz, i zlekka kłaniając się nim, niezgrabnie wyszedł za drzwi.






W końcu września Ewa ponownie była bez grosza. Sumę, zostawioną przez Szczerbica, wydała prędko, a raczej strwoniła bezmyślnie. Sprawiła sobie dwie nowe suknie, letni kapelusz, płaszczyk (szary), kupowała wciąż paki łakoci i cukierków.
Nie była w stanie oprzeć się natarczywym pokusom i dziwnym smakom, które nią rządziły. Dopóki miała jeszcze trochę pieniędzy, żyła, jak dawniej, w stanie doskonałej bezmyślności. Kiedy wydała niemal wszystko, od razu wpadła w rozpacz. Ponieważ Łukasz i teraz nie dawał znaku życia, wyrosło do niebywałych granic poczucie, że on jest w więzieniu. Po nocach, wmyślając się w to, co się z nim dziać może, Ewa doszła do przedziwnych jasnowidzeń. Były półsny, w których ciągu przebywała z Łukaszem w mrocznych czeluśniach, — i były dnie, że nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy, głosu, ruchów. Wówczas napadała ją furya przerażenia. Rwała włosy, tłukła głową o ścianę i w ciągu godzin wzywała go, żeby przyszedł. Oczy jej straciły wszelki zgoła wyraz i były pełne straszliwych snów. Rozkudłana, w poplamionym szlafroku błąkała się wśród czterech ścian swej izby.
W czasie jednego z takich dni, popołudniu, przyszło na nią ostatecznie nieszczęście. Wałęsając się po izbie, miotana przez rozpacz, uczuła, że zwisa nad nią niżej i niżej zabójcza myśl. Miała wrażenie, że ta myśl skręca się w pewien kształt, w senną, krzywą postać i daje jej znaki. Nie chce wyraźnie oznajmić prawdy, lecz każe się samej domyślać. Ewa rzucała się w szale po kątach, uchodząc przed tą myślą. Zakrywała twarz rękoma i, jak wroga, biła nieszczęście pięściami. Wreszcie, oparta o ścianę, wysłuchała wszystkiego w urywanych łoskotach serca:
— Łukasz wymyślił owo więzienie. Jest to pozór. Przysłał przez tego Szczerbica pięćdziesiąt rubli, żeby się odczepić. Odczepić się raz na zawsze. Swej dziewce... pięćdziesiąt rubli...
Przeżywszy tę myśl, Ewa ścierpła, zziębła i osłabła. Usiadłszy na brzegu łóżka, myślała, co pocznie ze sobą i z tem dzieckiem, które w niej żyło. Zdawało jej się, że siedzi na brzegu gliniastego parowu, gdzieś w Sandomierskiem. W dali, Wisła...
Wtedy poczęła się w niej dusza szamotać, targać i szaleć, jak zbrodniarz, wleczony do policyi... Aż od jednego zamachu i od jednego ciosu woli postanowiła. Oczy jej stały się dzikie i złe, jak u psa na łańcuchu. Porwała ze stołu piękny, starożytny fermoir, który jej Łukasz na pamiątkę zostawił, i rozbiła ten sprzęcik o ziemię na drobny mak. Potem zaczęła się ohydnie śmiać i upadła twarzą w łóżko.
Nazajutrz rano, po zupełnie bezsennej, białej nocy, odziawszy się w najlepsze suknie, zabrała resztę pieniędzy i wyszła na miasto. Na targowisku miejskiem, po długich poszukiwaniach, wynalazła chłopa, który był przywiózł drwa do miasta i z pustą furą wracał w stronę Zgliszcz. Chłopina zgodził się chętnie podwieźć ją do pałacu, choć go to, jak mówił, narażało na zboczenie z gościńca. Wziął za to ledwie trzy razy tyle, co taka usługa mogła kosztować. Wysłał słomą siedzenie między drabinkami i Ewa pojechała. Postanowiła w nocy, nad ranem, zrobić ten krok, żeby powziąć wiadomość od młodego Szczerbica, czy jej przypuszczenie o Łukaszu trafne jest, czy nie. Dłużej już sama ze sobą nie mogła tego rozstrząsać. Nie miała już ani źdźbła siły. Pojedzie tedy do tego człowieka. On jeden przyszedł w ciągu nieskończonych dni... A gdy będzie z nim razem w jakimś pokoju, padnie mu do nóg i będzie całowała jego buty, żeby jej tylko prawdę powiedział, co jest w liście o Łukaszu. Kto wie? Może on da jej do przeczytania list swego przyjaciela? Może jej oczy wyczytają w tym liście słowa pociechy? Przez jeden kwadrans zajmie swemi sprawami pięknego hrabiego Szczerbica! Wyżebrze z niego prawdę, wypłacze istotę rzeczy.
Cóż z tego, że powie mu wszystko, że będzie zmuszona więcej wyjawić, niż on w jej listach miłosnych wyczytał, ( — co za los i co za śmieszność!), cóż z tego, że zmuszona będzie zdjąć ze siebie wszystkie zasłony, że mu przedstawi nagość swych grzechów, — cóż z tego, że ten człowiek obaczy jej trwogę, — upadek, rozpacz i nicestwo, które dotychczas widział jeden, jedyny — Bóg?... Cóż z tego? — Jeśli jej powróci cień nadziei, że Łukasz jest ten sam, którego pokochała... Jadąc na furze i odpowiadając na kretyńskie pytania gadatliwego gospodarza, nie myślała o problemacie, który był celem jej podróży. Rada była, że jedzie przez puste pola, przez nieznane równiny, wśród zrudziałych ściernisk, które cichy deszczyk zlekka pokrapiał. Patrzała na poorane role o barwie brunatnej i rudej — i czuła, jak w nich pod deszczem rodzą się siły wieczne, z których powstaną znowu trawy, chwasty i krzewiny. Patrzyła na obłoki zwisające, jesienne zasłony polskich pól...
O jakie dziesięć wiorst od miasta chłop pokazał jej aleje zgliszczyńskie, kępy drzew i białą w nich kamienicę, zwaną pałacem. Ewa ścierpła na ten widok.
Wtedy to przyszło jej na myśl, że w tym pałacu wezmą ją przecie za kochankę młodego Szczerbica. Cóż ona powie? Przesunęli się przed jej zamyślonemi oczyma jacyś lokaje, fagasy, służące dworskie. Poczuła, że w duszy jej zrywa się znowu burza. Żeby zażegnać to najstraszniejsze z nieszczęść, postanowiła nieodwołalnie wracać do miasta. Prawie wszystkie pieniądze wydała już na furmankę. Zostawało jeszcze parę złotówek.
Chłop podwiózł ją do miejsca, gdzie z gościńca należało zboczyć na prywatną drogę dworską. Ewa kazała stanąć i wysiadła. Włościanin, odebrawszy swoją należytość, pomedytował zapewne na ten temat, czy nie udałoby się jeszcze cokolwiek wydębić, wreszcie zaciął konia i dobrodusznie pojechał dalej. Mogła teraz dowoli śmiać się ze siebie. Śmiała się też dowoli, brnąc po głębokim piasku szerokiej drogi. Doszła wkrótce do alei, wysadzonej odwiecznemi lipami. Przytulił ją do swego serca lekki, jesienny szum wielkich drzew. Pogłaskał ją po głowie roztrzaskanej podniebny szelest lipowy. Usiadła w rowie, na przykopie, pokrytej wilgotną, przyżółkłą trawą i wśród szeptania usychających liści zapadła się duchem w siebie samą, w głębokie, podziemne chodniki jestestwa. Stowarzyszył się z nią śmiech, nieodstępny obserwator, i okazywał to tam, to sam z błyskawicowem jasnowidzeniem nędzę jej bytu. Aż oto wskazał nareszcie to, co było najtajniejsze w niej samej. Szepnęła samej sobie:
— Dziecko!
Poczęła śmiałemi myślami wdzierać się w norę tego zagadnienia. Rzucała się w siebie samą z bohaterstwem. Zimny pot zrosił jej czoło, drżały nogi z rozdętemi żyłami, biło serce... Cóż uczynić, jeśli ją Łukasz zdradził? Rzucił? dokąd pójść? Jak przestać żyć, jeśli będzie żyło to dziecko? Pomyślała ze śmiechem, że, chcąc żyć, trzeba powrócić do Warszawy — z tem dzieckiem. Z odcieniem szczególnej satysfakcyi, wśród dzikich zapędów gniewu uprzytomniła sobie siostrę Anielę, Horsta, Barnawską, — a nadewszystko swój głupkowaty zachwyt dla Łukasza, swoją dla niego cześć. Rozmowy o tem z matką... »Choćby bił, choćby kopał nogami...«
Spojrzała w pole osierociałe. Odmieniła się niepogoda. Deszcz ucichł. Miękkie chmury rozpadły się i potworzyły ze siebie szeregi kształtów, idących stronami. Słaby, czysty, jesienny blask oświetlał miękkie podorywki — i owe białe, dalekie chmury. Te same to były pola, które niejednokrotnie widział Łukasz. Tu mieszkał, tu był... Był!
Nie jest legendą, snem, rojeniem dziewiczem, ten człowiek, którego imię leży na piersiach, jak ogromna szkarłupa ciosowego kamienia na grobie. Jakież to było fenomenalne, jak niezbędne, że on był w istocie, był na tej drodze... Łukasz tu był! Po trawie tej ślizgały się jego oczy, może o niej zadumane, kiedy tą drogą przejeżdżał. Ujrzała go pośród drżenia szczęsnego w grzesznem swem sercu, w oczach pełnych wiary, jak tą drogą samotny przechodził. Widziała żywo jego głębokie, posępne oczy, usta, które tak rzadko nawiedzał uśmiech... Objęła myślami jego czoło umęczone — i odpuściła mu z głębi serca.
Nic się nie zmieniło, nic nie polepszyło w niej samej. Była tą samą, wyśmiewającą się z duszy swej, depcącą nogami serce. Wstała z tego miejsca i powlokła się z powrotem w stronę miasta, myśląc wciąż, jak śmiesznem bez miary jest nieszczęście, jak głupim i potwornie niedołężnym jest człowiek, zaplątany w jego sieci i od niedoli powalony na ziemię...






Jesień. Po dniach suchych, po niezdrowych spiekach, co napełniały całe powietrze pyłem dróg, po długotrwałych upałach jesiennych, co utrzymywały na gałęziach drzew zagasłe już liście, nastały dni wichru, noce zalane burzą.
Zdarzało się w ciągu tych ostatnich dni ciąży, że Ewa chodziła na pocztę. Bóg wie poco. Chodziła, żeby czekać pode drzwiami, na kamiennych schodkach gmachu. Wstępowała na owe schody i patrzała w czarne drzwi. Wchodzili i wychodzili ludzie zajęci, zaambarasowani, weseli albo zrozpaczeni. Naznaczała sobie terminy tego rodzaju: gdy ów pan wyjdzie, to ja zaraz pójdę, bo z nim razem wstyd... A gdy wychodził, naznaczała jakiś inny kres pod wpływem głupich przesądów. Raz zaczepiła urzędnika pocztowego, który siedział za drewnianą balustradą, czy niema listu poste restante pod adresem »Ewa«. Dowiedziawszy się, że niema, wyszła z pośpiechem zdruzgotana od wstydu. Ale od tego dnia chodziła stale pod drzwi pocztowe. Spotykała tam wielokrotnie człowieka-starca w łachmanach, opuchlaka, sparaliżowanego, na rękę, nogę i mowę. Zazwyczaj drzemał na pocztowych schodach. Zasypiał nagle, skoro tylko siadł. Chrapał i kiwał się arcyśmiesznie. Gdy się ocknął, bełkotał do siebie niezrozumiale, siedząc ze skurczonemi nogami. Miał na tych nogach grube buty, z których zostały tylko cholewy, a przyszwy i obcasy tworzyły jakoweś strzępy, związane do kupy szpagatem od cukru. Obiedwie kieszenie rudego paltota miał oddarte i zwisające, jakby na dowód, że w tych kieszeniach nie posiada żadnych walorów, obieg w kraju mających, żadnej wogóle własności prywatnej.
Pewnego razu, widząc Ewę, wstępującą i zstępującą ze schodów, człowiek ów przestał wydrapywać wszy ze siebie, ze swych europejskich sukien, gałganów i włosów. Coś półzrozumiale zagadał. Pojęła tyle, że on tu wyczekuje na listy jakiejś pani, pani Zatockiej. Stojąc tak bezradnie na schodach, Ewa popatrzała na owego człowieka. Ujrzała go z poza swego snu, jakby przez gęstą mgłę. On jeden jej nie wyśmiał. Towarzysz... I oto, schyliwszy się nizko, pocałowała go w opuchłą twarz, pogłaskała ręką jego rękę, trzęsącą się od pijackiego delirium. Poszła wówczas do siebie, szlochając zcicha i naprzemiany śmiejąc się zcicha.
Powstała w niej teraz zdolność do tworzenia ze siebie dziewiczych podobizn. Przymknąwszy raz oczy, nie tyle śniła, lecz miała pewność, że jest motylem. Wyfrunie przez to okno przeklęte, wyfrunie raz na zawsze...
Innego dnia, patrząc się w puste obszary podmiejskie, w zeschłe ścierniska, porznięte rowami, — utroiła sobie, że jest psem, biegnącym w kraj temi polami, polami... Nagle poczęła szeptać żałośnie:
— Już teraz drugi pies tam, za mną nie pożenie polami, polami...
Ocknienie z takich zamroczeń wpędzało ją w najstraszliwsze doły rozpaczy. Miała za sobą, przed sobą, wszędzie i zawsze wielooki strach. Straszyły ją rachunki w biurze, nieskończone schematy, i słupy cyfr. Wewnętrzny dreszcz przebiegał ciało i wichrzył myśli. Drżała na wspomnienie pomyłek, których się mogła była dopuścić. Buzia naczelnika, plugawy ryj z czyhającemi ślepiami, z uśmiechem, przypominającym do złudzenia błysk światła na gumowym kaloszu... Straszyły ją oczy Horsta, przerażały oczy matki i siostry. Widziała nieraz poza sobą zimne kamienie pod czołem Barnawskiej, gdy jej tłomaczy skłamane historyjki, żeby wyłudzić pieniądze. Spychała ją w otchłań lęku wieść przebolesna, że Łukasz został zraniony... Straszył ją świat cały, a nadewszystko śliczny, ciemny brunet, którego spotkała niegdyś w cukierni, a później wielekroć na ulicy. Szyderstwo jego oczu przebijało, jak nóż zbójecki. Bała się wszystkich ludzi i często bez przyczyny oglądała na wszystkie strony.






Onego wieczoru świecił księżyc. Chmury skrzydlate leciały z zachodu na wschód przed nieruchomą światłością tarczy.
Zimny blask spadał w okno, rozwidniał izbę, obchodził kąty, jak wzrok szpiega, — i znikał nagle w pomroce.
Już kilkanaście godzin Ewa siedziała na swym barłogu, szczękając zębami, w bólach. Czasami jeszcze zrywała się w szale i wałęsała po izbie. — Nadeszła Wreszcie godzina, w której ciągu straszliwe kurcze, wynikające wbrew woli, łamać poczęły raz za razem jej krzyż, brzuch, uda.
Szukając przeciwko nim ratunku, opierała się plecami o ścianę i, wobec każdego napadu, za pośrednictwem tłoczni brzucha, podległej woli, przychodziła sobie z pomocą.
Ręce jej, jak czujne pomocnice obdarzone rozumem, raz wraz badały tajemnicę dzieła, straszliwy akt, dokonywający się poza granicami rozumu. Usta były suche, jak drzazgi, język spieczony i chropawy. Kolana trzęsły się i nogi w łydkach kurczyły. Kilkunastominutowe ataki wzmagających się bólów poczęły powtarzać się, wzmagać, przeszywać na wylot, jak rozdzierający sztylet, jak cienka szpada, którą ktoś mściwy a rozszalały zadaje cios po ciosie. Strach i szał! Ręce chwyciły krawędź łóżka, stopy wparły się w słomę siennika. Przeraźliwe ognie poczęły latać po kościach i tańczyć przed oczyma. Najsroższy ból rozdarł wnętrzności na poły. Zdawało się, że ból ów rozsadzi kości i rozerwie nogi. Czuła w sobie zgrzyty czegoś twardego. — Wrażenie, że pół brzucha pękło. Jeszcze jeden, drugi ból, jakoby wbijano na pal... Ruchem rąk, bez wiedzy o tem, co czyni, namacała główkę dziecka. Dzika podnieta pchnęła ją w odmęt, wytwarzania nowego, świadomego bólu.
Oto wywaliły się barki małe, tułów... Nowonarodzony, zwalany w mazi płodowej, wysunął się między uda. Oplątywały go sznury pępowiny grubości małego palca. Ręce matki brodziły w pętlach, w skrętach tętniących krwią żywą, bijących jakoby samo serce. Ewa nie widziała, co się dzieje. Czuła tylko ulgę zwierzęcą i leżała z uśmiechem, bez ruchu. — Ale oto wśród skrwawionych wód płodowych w zwojach, tętniących coraz słabiej, coraz słabiej, — rozległ się krzyk.
Porwała się przerażona, namacała palcami i dłonią zacisnęła usta noworodka, jeszcze zlepione śluzem.
Włosy zjeżyły się na głowie.
— Łukasz, — szeptała, — Łukasz! na pomoc!
Rozejrzała się wokół, wokół. Światło księżyca smugą białą, nieruchomą leżało na podłodze, ostrym klinem zimnym, bolesnym przerzynało ścianę. Cisza wszędzie. Niema nikogo.
Poznawszy za pomocą oczu, że jest sama, Ewa zadrżała od smagań strachu. Poty zimne, mokre, ślizkie. Cała spocona leżała bez poruszenia, nasłuchując, czy nie idą żydzi z sąsiedniego mieszkania. Zdała sobie sprawę z tego, czy też mogli usłyszeć krzyk.
Kilka obłąkanych myśli latało w sklepieniu czaszki, pod zwichrzonymi włosami. Uczucie jakieś biło śmiertelnie skrzydłami w głębi piersi.
Nowy ból, towarzyszący odklejaniu się i wyłonieniu łożyska, zmusił ją do nowej pracy fizycznej. Drżała teraz z zimna czy ze strachu i rozgrzewała swe ramiona oszalałemi dłońmi. Gdy wreszcie wszystka masa łożyska wypadła między uda na ciałko małej istotki, Ewa poczuła, że jest wolna. Jasna myśl, jak błysk piorunowego ognia, oświetliła jej wszystko.
Niezłomna wola, jakby czyjś rozkaz, pchnęła ją z łóżka.
Ewa wstała na równe nogi. Ciepłe smugi krwi sączyły się po jej kolanach i łydkach. Od jednego zamachu zwinęła cztery rogi prześcieradła i wszystko brzemię wraz z niemowlęciem, łożyskiem i sznurem pępowiny porwała w ręce. Cicho na palcach podeszła do drzwi. W ciągu chwili nasłuchiwała. Przez uchyloną szparę patrzyła w sionkę. Było cicho. Wiatr sennie jęczał. Słyszała jedynie rozgłośne ciosy swego serca. Ujrzała podwórze. Leżało w cieniu domostwa. Światło księżyca stało na dachach, na ostrzach sztachet i płynęło przez parkan na ściany sąsiedniej posesyi.
Wybiegła. Nie wiedzieć kiedy, od jednego susa znalazła się na schodach, prowadzących do kloaki. Lekko wskazującym palcem odrzuciła haczyk. Weszła cicho, jak duch, bezszelestnemi nogami. — Ujrzała nagle przed rozwartemi oczyma, w ciemnym otworze grzązką i płynną powierzchnię. Powierzchnia cała zalana światłem miesięcznem. — Z cichym okrzykiem podniosła ręce i z tajną rozkoszą, z niezwalczoną siłą, z całej mocy rzuciła prześcieradło w otwór dołu. Nachyliła twarz i szpiegowała oczami, co się dzieje. Ujrzała, jak się płótno zwolna rozwarło, niby kielich olbrzymiego kwiatu nakrapiany wielkiemi plamami czarnej krwi. Malutkie rączki, podobne do pylników tulipana, prędko — prędko otwierały się i zamykały. Brzuszek wyprężył się. Małe kolanka zginały się raz wraz, coraz szybciej. Posłyszała żałosny krzyk, jakby podziemne stękanie. Wówczas, źgnięta zbójeckim nożem straszliwego żalu, rzuciła się głową w otwór, z wyciągniętemi rękami, żeby ratować. Ratować! Boże wszystkowiedzący, — ratować! Piersi jej grzmotnęły się o coś twardego, głowa odwaliła na bok. Mrok zasłonił oczy. Nastała cisza.
Ocknąwszy się, powzięła zmysłami wiadomość o tem, że głowa jej leży w kale, a ręce ściskają kurczowo płatwę poprzeczną. Wspomnienie... Rzuciła głowę przed się i przez otwór kloaki ujrzała już tylko płynną powierzchnię dołu, zalaną przez oślepiająco jasne światło miesięczne. — Nie było nic. Jeno na tem miejscu, gdzie widziała była prześcieradło, pokryte czarnemi plamami, rączki i nóżki szarpane od drgawek, — było nieznaczne wgłębienie, jakby wklęśnięta mogiłka.
Cichy śmiech radości wstrząsnął przemarzłe piersi. Zerwała się z miejsca i, jak mogła najszybciej, wionęła do izby. Szarpały ją bóle wewnętrzne srogie i nieprzerwane. W bokach, ból jak najmocniejsze rwanie próchniejącego zęba. — Wściekły ból w krzyżu, przeszywający kręgosłup od końca do końca.
Od pachwin do kolan jakby wyprówano żyły. Szczękając zębami, poczęła wić się po izbie na drżących łydkach, — w kółko, w kółko, na wzór owych obręczy, co ją wewnątrz coraz silniej ściągały. Chwyciła haust wody z garnuszka, żeby spalone wargi ochłodzić. Ale zimno przerażające pchnęło ją, żeby na rozgrzewkę biegać, biegać...
Ściany izby poczęły wirować. Światło księżyca, okno, stolik, łóżko — wszystko leciało pędem — a wokoło, a coraz niżej, niżej... Dopadła swego barłogu i runęła weń, szlochając głucho, zcicha, sennie wyjąć, żeby zaś nie posłyszeli sąsiedzi.






Ani złamanego szeląga, ani jednego strzępa, który możnaby sprzedać. Nic!
Siedziała przy oknie z oczyma wlepionemi we drzwi kloaki. Strzegła tych drzwi za dnia i w nocy, za dnia i w nocy przez dwa tygodnie. — Patrzała pilnie, czy z nich nie wyjdzie tajemnica. Mrowie wilgotne, nigdy nie doświadczane, łechtało ramiona, gdy myślała, że zajedzie wóz do przewożenia brudów, a obcy ludzie, chłopy cuchnące, z rozjuszonemi oczami, z pyskami pełnymi moralności wyniosą na światło tajemnicę. Była już jako tako zdrowa. Mogła chodzić bez wielkiego bólu. Wydalając się na miasto, przechodząc przez podwórze, przypasywała pod suknię gruby jasiek, żeby się przed sąsiadami okazywać, jak dawniej, ciężarną. Chodziła z umysłu ociężale, przewalając się z nogi na nogę. Gdy ją idącą wyszydzali żołnierze, oficerowie i młode piszczyki miejskie, wystające całemi popołudniami na rogach zaułków, śmiała się doskonale. Obsypywała ich wszystkich, (w myśli), najhaniebniejszemi wyzwiskami, które była, nie wiedząc o tem, posłyszała u progu szynków, — które zrodziły się w niej, we snach straszliwych, — które wylęgły się w jej duszy...
Jedno jedyne marzenie silne tak samo, jak moc życiowa, karmiło ją teraz i trzymało na nogach: uciekać!
Jeżeli zdoła uciec niepostrzeżenie, ślady mogą się zatrzeć do cna. Żyła tu pod obcem nazwiskiem, pod imieniem Róży Niepołomskiej, żony Łukasza. Któż ją odnajdzie w Warszawie, gdy tam zamieszka pod swojem własnem nazwiskiem? Wrócić do wolności, do piękności, do stroju kobiecego! Zarabiać na utrzymanie, jąć się do roboty! Zatatrać, zagrzebać, zaklepać wszystko, co było! Uciec od siebie dzisiejszej, wyrwać się ze siebie samej! Nadewszystko, — uciec od tego miejsca kaźni, z tej izby, w której zamknięte jest wraz z nią ciche piekło!...
Wyczyściła już była swą jedyną suknię. Powypierała plamy krwi z podłogi. Powynosiła nocami przekrwiony barłóg z łóżka. Zatarła wszelkie ślady, zniszczyła wszystkie własne sprzęty, papiery, aż do ostatniego gałganka. Nie zostawiła na miejscu ani jednego sznurka, ani jednej nitki, któraby ją mogła zdradzić.
Obmyśliła wszystko bez wyjątku, przygotowała się do drogi. Tylko na bilet nie miała złamanego szeląga.
Już bardzo dawno nie jadła nic gotowanego, nie piła nawet herbaty. Żyła kawałkami starego chleba. Oszczędnie kruszyła ostatni bochenek, przewidując, że może przyjdzie jeszcze długo czekać. Wiedziała doskonale, że musi coś przedsięwziąć dla zdobycia przynajmniej trzech rubli na bilet kolejowy. Zważyła już wielekroć myśl jazdy bez biletu i odrzuciła ją ze względu na obawę zaplątania się w dochodzenie, kto ona jest, skąd i dokąd jedzie. Musiała jechać swobodnie, gdyby można, drugą klasą, ażeby jak najmniej zwracać na siebie uwagi.
W jej przebiegłych planach, w szeregach myśli niedościgle śmiałych, wśród kombinacyi nad wyraz sprytnych, zawsze przesuwał się właściciel domu, krótkopoły żyd.
Stokroć już zamierzała prosić go o »pożyczkę«. Udzieliłby tej pożyczki napewno, gdyby go się zapewniło oczami, minami i z pomocą nic nie mówiących frazesów, że później, kto wie, może... Ale i to mogłoby zwrócić jego uwagę, skierować na nią jego uważne oczy. Odrzuciła tę myśl daleko od siebie i na zawsze. Przebiegała myślami domy i sklepy tego miasta. Twarze widziane, stosunki... Budowała i burzyła plany podejść, szachrajstw, kłamstw, wyłudzeń...
Tak oplątana przez myśli troskliwe i pomysły ostre aż do szału, — siadywała przy oknie, zawsze mając spojrzenie zwrócone na drzwi kloaki. Jeżeli tam ktokolwiek wchodził, drżała, dopóki nie wyszedł. Najlżejszy ruch, gwar, głos na dziedzińcu przyprawiał ją o szalone bicie serca.
Pewnego ranka Ewa spostrzegła, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, że żona właściciela domu wraz z dziećmi wyjechała dokądś dorożką. Odjeżdżający czynili nadzwyczajny hałas, kilkakroć wsiadali do wehikułu i wracali z gadaniem do domu, widocznie po zapomniane drobiazgi. Ich krzykliwe zachowanie się drażniło i przerażało Ewę. Stąd zapewne o wyjeździe licznej familii wiedziała. Po wydaleniu się całego tłumu dzieci, w sąsiedniem mieszkaniu było cicho. Około godziny pierwszej z południa Ewa posłyszała, że tam ktoś podśpiewuje. Domyśliła się, że to szanowny gospodarz. Znowu nasunęły się splątane o nim myśli, pomysły wydobycia od niego trzech rubli...
Drzwi gospodarskiego mieszkania otwarły się. Słychać było majufesowe podśpiewywanie daleko wyraźniej. Poczem zgrzyt klucza w zamku. Ewa dobrze słyszała chropawy trzask.
Uczuła jakby to w jej głowie ów głos coś otwarł na oścież. Gospodarz przez chwilę stał w sieni. Ewa wiedziała, co on tam robi. Mieszkając w tym kącie tak długo, poznała doskonale, (a raczej wyczuła cieleśnie), wszelkie obyczaje, przyzwyczajenia i tajemnice domowe.
Gdy cała rodzina żydowska wydalała się z domu, chowano klucz w pewną szparę węgielną. Ewa nieraz go tam widziała, przebiegając przez wspólną sionkę. I teraz posłyszała znany, charakterystyczny szmer, gdy gospodarz starannie zasuwał klucz między bale.
W myśli Ewy stanęło niejasne postanowienie, plan całkowity od początku do końca, lecz osłoniony jeszcze welonem tajemniczym. Przymknęła powieki i z uśmiechem patrzyła w doskonałą konstrukcyę swego planu. Serce zlekka, radośnie biło. Namiętna żądza wykonania natychmiast była ponad wszystkiem. Powstały niespodzianie ból głowy począł uwierać w skroni. Tymczasem echo kroków żyda oddaliło się, przycichło i zgasło.
Wstała wówczas i cicho, na palcach poszła ku drzwiom.
Wyjrzała przez uchylone. Deszcz padał na dworze. Było zimno. Liście żółte we mgle... — Żal w sercu... Wiatr miotał drzwiczkami furtki. — Z zagryzionemi do krwi wargami pobiegła na podwórze, przemknęła się chyżo pod ścianą domu i wyjrzała na ulicę. W oddali widać było postać gospodarza, ociężale wlokącego się pod parasolem ku miastu. Ewa natychmiast wróciła do sieni spokojnie, (choć z pośpiechem), wydostała ze szpary klucz i bez wahania otworzyła drzwi do lokalu sąsiadów.
Odrażający zaduch nieprzewietrzanej siedziby powstrzymywał ją na progu, jak zaklęcie. Słuchała pilnie, pilnie...
Gdzieś w głębi mieszkania cykał zegar. Pamiętała, gdzie chowano pieniądze, kiedy tu niegdyś płaciła komorne za chorego Łukasza. Było to w bocznym pokoju. Chciała otworzyć drzwi, ale te właśnie były zamknięte na klucz. Drzwi to były niewielkie, całkowite, z dużym zamkiem zewnętrznym i zawiasami od strony wejściowej. Ewa skombinowała, że bez trudu można te całe drzwi wyjąć. Ująwszy je za zamek i dolną, żelazną zawiasę, wydobyła rygiel z za odstającego haka i wydźwignęła z zawias. Weszła do izby następnej. Natychmiast rzuciła się do ohydnej komody, nakrytej wyświechtaną serwetą, i próbowała odsunąć szufladę. Szuflada nie była zamknięta na klucz, lecz mocno zatarasowana. Ewa znalazła jakiś ostry gwóźdź, porzucony za łóżkiem, i za jego pomocą zdołała odsunąć szufladę. Teraz już była zmęczona, spracowana, drżąca. Krew biła w kościach skroni, serce drgało w piersiach, różowe mgły zasłaniały oczy. Straszliwe paroksyzmy strachu, od których cierpła na całem ciele, paraliżowały ruchy rąk. Dygocącymi palcami wyszukała pudełko, które była niegdyś bez uwagi spostrzegła. Z trudem oderwała pokrywkę. Było dużo rozmaitych papierowych pieniędzy. Przez chwilę dumała spokojnie z łokciami opartymi o brzeg grata, — czy nie zabrać wszystkiego. Roztropność nakazała dla niepoznaki wziąć tylko tyle, ile trzeba na drogę. Ewa pomyślała jeszcze, że musi zjeść kawałek mięsa, wobec czego dobrała jeszcze drugie trzy ruble. Zamknęła uważnie pudełko, ustawiła je w tem samem miejscu, zasunęła komodę. W to samo miejsce rzuciła zardzewiały gwóźdź. Nie mało miała trudu, zanim wstawiła drzwi w zawiasy i zamek. Ukończyła tę czynność wszystka w pocie, drżeniu, ogniu i łzach. Zmiotła oderwane kruszyneczki wapna, obejrzała wszystko uważnie, wysunęła się do sieni i zamknęła pierwsze drzwi na klucz. Tam schowała klucz w wiadomej szparze. Wróciła do siebie. Odetchnęła całemi piersiami. Wzniosła ręce ku skroniom. Chwiała się, chwiała na nogach przez długą chwilę, — aż runęła przy łóżku na kolana. Wstąpił w jej piersi jęk modlitewny, szloch wyzywający przed obliczem Boga, który ją widział, strzegł i wyrwał...
Po chwili, — jedno spojrzenie, ostatni cios oczu we drzwi zamkniętej kloaki. Krwawa pieczęć, położona na tamtych drzwiach. Krzyk duszy rozerwanej od miecza. Ostatnie przeklęte słowo na tę izbę... Wybiegła... Szła szybko bez podnoszenia oczu, chwytając usilnie dech w piersi. Bił ostry, zimny, przenikający deszcz jesienny. Na pierwszym rynku dopadła do dorożki i kazała się wieźć na dworzec. Była bez kapelusza, bez chustki, w starym staniku i wyświechtanej sukni. Siedziała w rogu nastawionego pudła, wtulona w głąb, ze szklanemi oczami, które patrzyły w próżnię. Szeptała samej sobie bezmyślne, radosne słowa, tryskające życiem i szczęściem. Na dworcu wsunęła się niepostrzeżenie do sali klasy trzeciej, usiadła w najciemniejszym kącie. Pociąg w stronę Warszawy miał nadejść dopiero po upływie dwu godzin. Siedziała tedy, jak na szpilkach. Kiedy nareszcie prawie pusta sala napełniać się zaczęła, kupiła sobie w bufecie wędliny i pieczywa. Następnie nabyła bilet. Szybko zaspakajając głód, bacznie wciąż łypała oczyma, czy czasem nie wejdzie na salę żyd, właściciel domu. Każde otwarcie drzwi przejmowało ją śmiertelnem drżeniem...






Zmęczona, bez sił, dowlokła się ulicami, które jej się wydały szumne nie do zniesienia, przed dom rodziców. Weszła wyniośle w bramę i oddała zwykłe skinienie głową stróżowi na jego życzliwy ukłon. Udała się na schody kuchenne i bez żadnego planu w głowie, co ma mówić rodzinie, jak ich przywitać, stanęła u drzwi.
Z zupełnej prostracyi duchowej wyrosło wtedy niespodzianie uczucie pychy. Teraz dopiero zrozumiała, co uczyniła, przyjeżdżając tutaj... Cóż za straszny krok postawiła! Tu przyszła po tem wszystkiem, co było! Jakże tu wejść do mieszkania? Snuły się w głowie kłamstwa jakieś, głupkowate pomysły, awantury zełgane — i znikały natychmiast. Przez chwilę marzyła, żeby odejść na zawsze od tych drzwi i nigdy już nie zbliżyć się do tego progu. Pycha wzbierała w piersiach. Chęć namiętnej kłótni z matką i Anielą... Błyski, płatki gniewu poczęły latać przed oczyma.
Oparła się plecami o ścianę i dumała. Dumała, co począć... Obok był zlew, należący już do mieszkania rodziców. Odpadki, gnijące w nim, — to już były resztki ich stołu... Płacz w piersiach... Szlochanie... Suche rzężenie boleści... Ręką chwyciła się za krawędź tego zlewu. Była tak zmęczona! Miała nozdrza zasypane sadzą węgla, w oczach niedostępne widziadła żyda, pod sobą drżące nogi, w piersi serce, pełne drgającego jęku. Przybyła teraz jeszcze owa kłótnia, niepowstrzymana niczem, z matką i siostrą, — owe nieznośne, potworne kłamstwa, które należało podjąć i z precyzyą wykonać. Teraz wykonać te wszystkie kłamstwa? To ponad siły!
Nagle otwarły się drzwi i służąca z wrzaskiem stanęła przed Ewą.
— Matko Boska Cudowna! Przecie to panienka!
— No i czegóż tak wrzeszczysz? — z cynicznym śmiechem zapytała Ewa.
— Matko Boska Cudowna! — trzepała wciąż Leośka drżącemi wargi, nie spuszczając z Ewy wytrzeszczonych oczu. Miała minę tak głupią, tak nadzwyczajnie głupią, że Ewę opanowała wyniosła złość, pasya rozgniewanej »panienki« na wiecznie głupią służącą.
— Panienka! — jeszcze raz wybełkotała ta istota »do wszystkiego«.
— Czy pani jest w domu?
— Pani?... A jest. Gdzieżby miała być?
— A pan?
— A pana niema. Jezus, Marya, Jezus, Marya!
— Gdzież pan?
— A no... nie wiem. Przecie-że w knajpie.
Niespodziewanie w oczach Leośki zamigotała jakaś twórcza myśl. Oczy te stały się chytre i badawcze. Podeszła do Ewy bliżej, szybko ujęła prawą jej rękę, potem lewą rękę. Obiedwie te ręce podniosła do góry, pod światło, i szczegółowo obejrzała dłonie, jedną po drugiej. Spostrzegłszy, że te tak wypieszczone niegdyś ręce są spracowane, pokłute, pozbijane i szorstkie, Leośka pokiwała nad niemi głowiną, uśmiechnęła się do nich przedziwnie, jakoś świadomie, mądrze a miłosiernie, i jedną po drugiej z szacunkiem pocałowała. Ewa nie spostrzegła nawet tego zachowania się Leośki. Jej oczy były zamglone od widoku znajomych sprzętów kuchennych. Służąca, zdobna już w całkowitą głupotę wyrazu twarzy i obfitująca w nadmiar kretyńskich ruchów, wciągnęła ją do kuchni. Sama, wierzchem dłoni obtarłszy wargi, weszła do pokoju. Ewa ze spuszczonemi oczyma stała obok komina. Czuła teraz, że krew ucieka z jej twarzy, że milionem szybkich drgań zdaje się spadać aż do ziemi, spadać dalej i dalej. Trzęsła się od śmiertelnego strachu, chwytała oddech i strzępy jakichś podłych, ohydnych myśli.
Odgłos pantofli! Drzwi do pokoju rozwarły się z trzaskiem. Ewa ujrzała przeraźliwy gniew w obliczu matki. Nie była to twarz, lecz pędząca chmura. Oczy wypęczniałe od straszliwych łez. Wielka twarz stała się dwakroć większa. Rysy twarde, szare, jakby z piaskowca wyciosane. Usłyszała krzyk, wyrwany z głębi piersi:
— Precz! Łajdaczka! Precz!
Dwie zaciśnięte ręce, kamienne pięści przeleciały przed oczyma. Uciszyło się serce. Już, już nareszcie!
Tak, lepiej, że już wybuchło — i że tak właśnie. Nareszcie spokój — i poczciwa, wyniosła, ostatnia pocieszycielka — pycha. Ewa zabrała się do odejścia. Cyniczny uśmieszek wygiął jej wargi. — Wycedziła przez zęby:
— Jeszcze dotychczas nie byłam łajdaczką. — Może teraz zostanę.
— Milczeć! Nie waż się mówić do mnie! Ty, — szelma!
— Może mię mama przestanie poniewierać przy służącej. Także!
— Milczeć! Szelma, szelma!
— Proszę mię zostawić w spokoju! Nie przyszłam do mamy, tylko do ojca. Przyszłam zobaczyć się z ojcem. Mam do niego interes.
— Precz!
— Pójdę, tylko zobaczę się z ojcem. Czy mogę zobaczyć się?
— Nie!
— Tyś mi opowiadała... — zwróciła się ze spokojem do Leośki, — że pan jest w domu.
— Nie w domu, tylko w knajpie. Gdzieżby pan teraz wysiedział w domu? Nie w domu, mówiłam, tylko w knajpie.
— W której?
— Ale niechże panienka zaczeka! Gdzież to panienka będzie po knajpach ganiała? Żeby znowuż nie można było z panem się w domu rozmówić? Rodzonej córce? Słyszane rzeczy! To już rzeczywiście! O, niech panienka usiądzie na stołku, — o, przy ogniu!... Ogrzać się! Przecie cała mokra — i trzęsie się... Żeby rodzonemu dziecku ogrzać się w kuchni nie dać, — to już honor, jak Bozię szczerze kocham!...
Leośka frygała po stole statkami i przewracała na kominie fajerki.
— Milcz i ty, flądro! Pójdziesz wont — razem z tą! Razem wont — obie!
— Przecie-że pójdę z takiego znowu zapowietrzonego domu! Żeby pani wiedziała, że pójdę — razem z panienką! Takie matkie mieć, to Jezus, Marya!
Rozległ się w przedpokoju brzęk dzwonka. — Leośka rzuciła rondel, który trzymała w ręce, i w podskokach pobiegła. Po chwili słychać było przez otwarte drzwi jej szept:
— Panienka, panienka...
We drzwiach kuchenki stanął stary pan Pobratyński.
Przekroczył próg cichymi kroki, ociężałymi ruchami. Ewa podniosła na niego strudzone oczy. Nie ruszyła się z miejsca, myśląc sobie dobrotliwie i spokojnie, że on, jak zawsze, zaakceptuje rozkazy matki. Ale stary pan szedł ku niej z uśmiechem jasnym. Gdy był o krok, przyciągnął ją do siebie i przycisnął tak mocno, że jej zabrakło tchu w zgniecionych piersiach. Ogarnął obadwa jej ramiona trwożnem ramieniem i pociągnął ją siłą we drzwi pokoju. Głaskał jej głowę, twarz, ręce.
Z jakąż radością poczuła znajomy zapach cygar i kochany zapach fiksatuaru! Szloch jeden, drugi...
Matka stała we drzwiach. Z krzykiem, zapalczywie, ledwo chwytając dech w piersi, — wołała:
— Nie waż mi się brać jej do domu! Ja tej dziewki nie przyjmuję! Słyszysz!? Nie przyjmuję! Szelma, ścierwo! Słyszysz?! Nie przyjmuję! — Szelma, ścierwo! Nie przyjmę nigdy, przenigdy! Tak mi Panie Boże dopomóż! Nie przyjmuję! Słyszysz?!
Stary pan podniósł wyblakłe, załzawione oczy. Wzrok jego pierwszy raz w życiu był kamienny i straszny. Stary pan mówił półgłosem:
— Milczeć, milczeć! Zejdź mi z drogi, bo teraz zabiję! Zatłukę! Na śmierć zatłukę!






Lustrzane tafle w ramach, imitujących łagodny mahoń, stoliki z blatami, naśladującymi żółty marmur z Sieny, różowy grecki, rosso antico, albo bezcenny, zielonkawy, — posadzki, udające mozaikę kościoła świętego Marka, — niby bronzy, którym w fabryce nadano umyślnie cechę starości... Wszędzie, gdzie oko pójdzie, lśniące jaja, albo greckie ample świeczników elektrycznych. Tam i sam zwinięte węgle żarowe lampek, umieszczone w bronzach kształtu kwiatów, w podobiznach pąków różanych, owoców, łodyg rozsiewały światło rozpustne i lubieżne, ponsowe i niebieskie, a powtarzając się po stokroć w lustrach, sprawiały wrażenie nieokreślonych połysków i drżenia sprzętów. — Gdzieindziej, — lampy, schowane w kloszach, obwieszonych rżniętemi szkłami, tworzyły źródliska barw łagodnych a różnorakich. Niewolniczy, wiecznie równy, sypki żar lamp łukowych, białe światło w szklanych kielichach, nie żarzy się, lecz trwa niespracowanie, wyobrażając duszę wiernego lokaja tłumu.
Wszędzie bezduszne rozwidnienie, perłowe albo nieznośnie błękitne, powolne a niewyczerpane w sile swej nieskończonej. Wielkie szyby okienne, jak tonie niezgruntowanej wody. Wieczny ruch drzwi od ulicy, bezszelestnych, chodzących w tył i naprzód, — wieczny ruch drzwi, prowadzących do kuchni, — niby wieczne działanie potwornej gęby i kiszki odchodowej. Zawsze jednakie twarze lokajów, obłudnie eleganckie, chytrze uległe, pod pozorem jowialnego wesela brutalne i znudzone aż do wściekłości. Oto stoi kilku tych mężów z wypomadowanemi głowami. Marzą o własnych kawiarniach i o legiach własnych kelnerów. Przyszli obywatele, filantropowie, znawcy sztuki, oraz patryoci. Miny i teraz mają uroczyste, ale wskutek bezsenności twarze porysowane, poryte i jakby podeptane. Są poważni, jak kapłani, oczekujący na chwilę wykonania tajemniczego obrzędu. W gruncie rzeczy, stojąc, drzemią. Wyzyskują tę chwilę czasu, by wytchnąć po nocy wiecznie bezsennej. Białe ich fartuchy snują się, jak żałobne linie szat tajemniczych. Powietrze nasycone i przesiąknięte błękitnym tytuniowym dymem. Niezliczony, nieustający, nieprzebrany tłum mężczyzn. Oficerowie, studenci, wykwintne damy, którym stroje nadają pozór i kształt widomy męskich rojeń i samotnych widziadeł namiętnego snu. Połyskujące cylindry, wykwintne paltoty z podniesionymi kołnierzami, modne gorsy, jaskrawe krawaty, wąsy, wąsiki, brody najróżnorodniejszego kształtu i barwy, oczy zawsze bezwstydne. Tam i sam stolik drogocennych kokot w wielkich kapeluszach i szeleszczących sukniach. Wobec tego motłochu, który gada o rzeczach nieznanych, gestykuluje, szepce, który wybucha śmiechem i drwi, — Ewa, zamknięta w klatce kasyerki, niby w konfesyonale, jest samotna, jak w głębi lasu, lub na puszczy. Piękność jej powróciła, jak po zimie powraca wiosna. Znowu, jak królewski dyadem, wznosiły się nad czołem szczerozłote włosy. Czoło stało się białe, nieposzlakowanej barwy, jak kora brzozy — oczy, zawarłszy w sobie tajemnicę życia i tajemnicę duszy, stały się głębokie, ukrywające w sobie niedocieczony świat. — Na ustach osiadł uśmieszek okrucieństwa. Na nowo poczęła teraz ubierać się wykwintnie, perfumować i pieścić sobą. Włosy jej uczesane były w sposób niezwykły, skromny, a przecież zwracający wszystkie oczy. Ręce wypiękniały od gruntownych zabiegów około ich utrzymania. Już tak od kilku miesięcy urzędowała w najwykwintniejszej cukierni, w zakładzie urządzonym na wzór europejski. Miejsce to wyrobiła jej Barnawska przy pomocy filozofa Horsta. Ta dobroć i zapobiegliwość Barnawskiej o dobro Ewy miało tło zgoła utylitarne. Chodziło o odbiór sumy, pożyczonej podstępnie przed rokiem.
Stary Pobratyński stracił był posadę. W domu panowała skończona bieda, ledwo osłaniana dawniejszemi resztkami egzystencyi.
Skoro tylko Ewa zjawiła się na horyzoncie, Barnawska przystąpiła niezwłocznie do wyszukania dla niej »odpowiedniej« posady, — w tym celu, oczywiście, żeby można było wejść na pensyę miesięczną. Aczkolwiek wszelkie pozory były doskonale zachowane (— mówiło się wszem wobec i każdemu ciekawemu z osobna, że Ewa bawiła przez rok u krewnych pod Wilnem —), to jednak wynaleźć jakieś lepsze miejsce trudno było nad wyraz. Dokądkolwiek zwrócono starania, — zewsząd pod najrozmaitszymi pretekstami następowała odmowa. Tymczasem Barnawska nie myślała czekać. Puszczony został przez nią w żywy ruch sam Horst. I dziwna to była dla wszystkich rzecz: ten abnegat w parę dni wynalazł miejsce. Początkowo Ewa odrzuciła ze wstrętem tę najnieznośniejszą dla niej propozycyę siedzenia w kasie cukierni, ale pod naciskiem złowieszczych pogróżek Barnawskiej, pod wpływem namów rodzicielskich i zachęty ze strony przyjaciela Horsta, — przyjęła. Adolf Horst mieszkał, jak dawniej, w korytarzu rodzicielskiego mieszkania. Ponieważ jednak stary pan Pobratyński nie miewał już częstokroć »drobnych« na poobiednią »małą z kieliszkiem«, — Horst chodził sam i już nie do dawnej dziury, lecz właśnie do pierwszorzędnej cukierni. Miał tu swój kącik, który zajmował stale, mniej więcej od godziny czwartej po obiedzie do późnej nocy. Stoliczek Horsta miał szczególniejszą siłę przyciągania towarzyszów. Byli tam starzy i młodzi, mniej i więcej zamożni. Horst ich oświecał, wtajemniczał, oprowadzał po Europie, bawił opowiadaniami. Tu dopiero miał możność wyładowania całokształtu swego systemu filozoficznego, oraz kolekcyi pikantnych anegdot.
Wesoły stoliczek mieścił się tuż obok »loży«, w której królowała znana już i podziwiana »panna Ewa«. Ilekroć powiodła oczyma po ciżbie, widziała zawsze i przedewszystkiem okrągłą głowę Horsta, jego psa i przyjaciół.
Słyszała ciągle jego monologi. Jeszcze nie zaczął się zmierzch, jeszcze nie płonęło światło, a już Horścik miał swą kompanię, całkowity zespół, tworzący codzienne symposion, — i mówił w takie, dajmy na to, słowa:
— Pozwólcie mi, optymaci, którzy spoglądacie na ten padół przez najdokładniejszy teleskop, (mam, oczywiście, na myśli ucho od kufla), żebym was dziś ściślej zapoznał z usposobieniem i najistotniejszym kierunkiem myślenia kmiotków polskich. W te spostrzeżenia o naturze kmiotka polskiego, której fenomena zaraz tu wyłuszczę, zaopatrywałem się w doczesnej wędrówce bardzo starannie! Będę mówił, wspóliteraci moi, absolutnie bezinteresownie, z najgłębszą i najszczerszą ufnością, że ani wesołe pepeesy, ani mniej wesołe endusie nie zwrócą na to, co tu będę wieszczył, najprzelotniejszej uwagi. Nazwą to objawami ciemnoty i zapowiedzą, czego Boże broń! zapomocą proklamacyi, że oni tę właśnie ciemnotę zniweczą, skoro tylko dorwą się do władzy. Nie będę wam, wybrani, udawadniał, że do władzy dorwie się naprzód ten, który najbardziej schlebiać będzie rodzimej ciemnocie, a znowu najbardziej ten się zmęczy, kto będzie niszczył ciemnotę, kto jej wypowie walkę najbardziej nieubłaganą.
Albowiem ostatni, którego sprawiedliwość nakazuje zwać lekkomyślnym, będzie walczył jednocześnie z dwoma wrogami. Jakże wyż wzmiankowany może odzierżyć władzę? Przenigdy! Mędrzec, dążący do władzy, winien snobizm, (w języku polskim kołtunizm, czyli kołtuństwo), uczynić najistotniejszą częścią swego »programu«, dać kołtuństwu możność rozkwitu, nazwać kołtun najpiękniejszemi naukowemi nazwami i popierać go entuzyastycznie.
Nigdzie bowiem kołtun tak nie zakwitł z prawieków, jak w Polsce, (plica-polonica). Biada obcinającym kołtun polski! Kłonice ich nie miną. Tyle co do teoryi. Przechodzimy do wypadków. Wypadek pierwszy. Była w pewnym powiecie, (dajmy na to, że rzecz dzieje się w Piotrkowskiem), wielka suma pieniędzy. Dawne jakieś, wojewódzkie pieniądze. Procentując przez kilkadziesiąt lat, urosły te sumy do monstrualnej wielkości. Zwiedzieli się o nich dwaj »ludzie dobrej woli«, dwaj młodzi obywatele ziemscy i po dokładnej deliberacyi postanowili czynić wszelkie możliwe starania o przeznaczenie tych sum na przeprowadzenie szosy bitej z powiatowego miasta do jednego z miasteczek najbardziej zapadłych. W istocie, — cała okolica byłaby niezmiernie zyskała, bo ziemia tam urodzajna, gospodarstwa dobre, a tylko drogi iście dyabelskie. Władze miarodajne przystały na wyasygnowanie owych sum na budowę szosy, o ile na to przystaną gminy, których obszar nowa droga miała przecinać. W to naszym szlachcicom graj! Kije sękate w garść do obrony od Burków — i od chaty do chaty z agitacyą! Jeden z nich przez szereg lat był sędzią gminnym, znał tedy ludzi, stosunki, wady, obyczaje, okoliczności, przywary. Wojtka tak zaczepi, Ignacego tak zagadnie, Magdę podmówi, żeby swemu przełożyła. Robota szła, jak po maśle. Chłopy jeden w drugiego, każdy na osobności przytakują. Któżby też ta nie chciał szosy murowanicy? Przecież i wóz, i koń, i transport... A czy ta na jarmark, czy ta na odpust... Jednem słowem! Obeszli szlachcice moje wszystkie sześć gmin, zmachali się setnie, ale rzecz ukuli. Jedność, zgoda, karność! Dobra nasza! Nawet już bodaj — z »szlachtą polską«...
Przyszedł nareszcie tyle oczekiwany termin wielkiego zebrania. Zeszły się na jedno pograniczne miejsce wszystkie sześć gmin. Przyjechał komisarz włościański, przyjechał i sam gubernator. Przyjechała i szlachta gromadą. Moi szanowni inicyatorowie jeden po drugim wchodzą na stolik i palą świetne mowy. Chłopi przytwierdzają ochotnie. Nareszcie wstępuje na stolik komisarz włościański i mówi:
— Tak jakże, chłopcy, zgadzacie się przeznaczyć owe sumy powiatowe na budowę szosy?
Okrzyk wszystkich sześciu gmin, jakby jednego człowieka:
— Nie chcewa! Nie chcewa! Nie chcewa!
Wypadek drugi.
Trzeba zdarzenia, że w pewnej dziurze, (Łomżyńskie), zjawiło się w tych fatalnych czasach grono czułostkowych inteligentów, zwane pogardliwie przez rdzenne miejscowe kołtuństwo »ochroniarzami«. Grono to ujrzało nagły a niewątpliwy ratunek na wszelkie »niedomagania« w bardzo powszechnej oświacie i z furyą, godną lepszej sprawy, postanowiło w wyżej wzmiankowanej dziurze własnemi siłami zbudować ochronę wzorową. Tkliwe indywidua tego grona wyimaginowały sobie, że potrafią wydobywać dzieci ze świętych, ale śmierdzących »ognisk« rodzinnych, z chałup — szkarlatynek i w swej fiksackiej ochronie zapomocą dokładnego, a ściśle naukowego freblo-patykowania umysłów urabiać przyszłych »obywateli« i tym podobnych członków«... Imaginujcież sobie, współbiesiadnicy, co się dzieje! W środku pól czterech poblizkich, graniczących wiosek, było gromadzkie pastwisko, wspólna własność »Wspólnota« — if you please »opole«... Jeden z najbardziej zaciekłych »ochroniarzy« zwołuje wieś, do której pastwisko należało, wygłasza płomienną i, (samo przez się), absolutnie niezrozumiałą oracyę z cytatami poetów, prozaików — i proponuje: — Obywatele! puście nam w wieczystą dzierżawę pół morgi waszego pastwiska w tem miejscu, gdzie będzie najbliżej do każdej z trzech wiosek.
— My na tym pasku ziemi zbudujemy wzorowy, murowany dom szkolny, za kilka tysięcy rubli, i oddamy go na własność waszej gromadzie. Dzieci wasze będą miały prawo do bezpłatnej nauki w tej szkole na zawsze. Żadnych kosztów ani na budowę, ani na utrzymanie szkoły wieś wasza ponosić nie będzie. Żadnych nigdy nie będziecie płacili podatków. Ileż będziecie żądali za dzierżawę roczną pół morgi tego pastwiska?
Po długiej naradzie wieś wyniosła odpowiedź: dacie nam po 50 rubli rocznej dzierżawy.
— A ileż, — spyta idealista, — kosztuje dzierżawa morgi najprzedniejszej roli uprawnej w tej okolicy?
— Kosztuje dwanaście rubli.
— To pół morgi pastwiska czemuż ma kosztować pięćdziesiąt?
— Bo będzieta na tym placu stawiały budynek, dom murowany.
— Ale ten budynek rejentalnie będzie opisany, jako wasza własność i wasza szkoła.
— Tak to ta ono, ale taniej nam nieporada z dzierżawy spuszczać...
Wypadek trzeci i t. d.

Światło elektryczne cicho weszło, jak duch, — i odtąd żywie w naczyniach. Światło wyłupane z nicości w głębinie ziemi przez pracę niewolników, których płuca potargał kaszel gruźliczy. Światło, stworzone przez mękę nędzarzy, których domowe ognisko oświetla kopeć lampki naftowej. Całościenne tafle lustrzane tworzą teraz złudzenie mnóstwa sal, dalekości przestrzeni. Odbijają w sobie tłum krążący. W oczach i mózgu tworzył się wieloraki, olbrzymi obraz, wielokroć odbity w ścianach korowód postaci wesołych, migotliwych, pochód strojów, przemarsz widziadeł o kształcie ludzkim, niosących na licach wszystkie uczucia, od szczęścia — do rozpaczy — wizyę nieskończoną rodu ludzkiego. Nawet mając oczy spuszczone, rachując, pisząc, Ewa widziała przed sobą to sunące pasmo ludzkie. Jakże często w tejże ciżbie mężczyzn, wyrostków, chłystków, starców, zjawiała się jakaś twarz urocza, młodociana, jakiś owal lub profil niewiarogodnie piękny, zadziwiający i bezprzykładnie miły! Oczy nie mogły się odeń oderwać... Częstokroć jakieś oczy błagały godzinami, albo napastowały w ciągu nieskończonych wieczorów. Ewa musiała się wyuczyć spokoju, zdobyć formę twardej obojętności, pewną postać ponurej tyranii. Ugrzeczniona, dobrotliwa bezczelność, łaskawa pogarda niewidzenia... Łagodny uśmieszek ślicznych ust mówił: — patrz sobie, koteczku, patrz!... Patrz, śliczny paziu... Wypatruj piękne oczęta... A choćbyś patrzał dzień i noc, i cały adwent, i cały karnawał, i wielki post, nie, sierotko, nie wypatrzysz jednego drgnienia brwi. Wiem ci ja, o co ci idzie. Chciałbyś mię dławić temi białemi rączkami o szlifowanych paznogciach, chciabyś rozgniatać mi usta i piersi... Wiem, wiem. Nic z tego, nic, bo jestem, widzisz, wierna Łukaszowi, którego może na świecie już niema... Oczy jej widziały tłum, myśl dostrzegła natężenie zabawy, (aczkolwiek rządziła nieustającym prawie rachunkiem), lecz to, co w oczach widzi, ta władza, która jest zdolnością widzenia, dostrzegała zarazem światy dalekie, dalekie... Za spokojnym uśmiechem, w miarę kokieteryjnym, który był, jak maska papierowa, wdziana na twarz od godziny dziewiątej rano do późna w noc, — żyło senne marzenie, niezmiennie trwałe, niemal tak samo, jak światło elektryczne w amplach. Marzenie o tem, że kiedyś to wszystko musi się skończyć, że kiedyś zniknie z oczu ten korowód bladych cieniów, wszystek ów orszak ludzki, tłumy chłopów, o których bajał Horst... Oczy, patrzące w ścisk wieczorny, widziały miejsca i tłumy inne, dalekie, dalekie...
Tam pójść! Ciepło radości na wzór słońca jesieni Ogrzewało zmurszałe serce wobec tego marzenia, że kędyś na ziemi jest samotnia, gdzie na bardzo długo można znaleźć ciszę taką i taki błogosławiony spokój, jaki przepływał przez ową dawną, dziewiczą noc... Ewa czuła, że jest to marzenie zgubne, że stokroć gorsza jest dola tych, co ni dachu, ni chleba nie mają wcale, co klną życie dla głodu, lecz mimo to marzyła... Niekiedy przebiegał znajomy dreszczyk... Oczy latały, jak nietoperze i padały w ciżbę ze zgrozą, chyłkiem przeszywając wszystko od drzwi do drzwi.
Lęk... Zimno...
Ciche kwilenie gdzieś za uszami, jakby w ścianie. Malenieczkie rączki drgają, małe kolanka tłuką się o siebie. A nuż wysunie się z tłumu żyd, właściciel domostwa, — i spojrzy! Włosy przez moment jeżyły się i niedosłyszalny, suchy trzask sypał się wewnątrz uszu. Mroźne iskierki mknęły po krzyżu, po udach, po nogach... Dumanie, szybkie jak owe iskry, którędy Uciekać, jak wysunąć się z kojca, jak niepostrzeżenie skoczyć w ulicę, którymi zaułkami gnać do domu. Dumanie, czy biedz do domu, czy biedz wprost nad Wisłę? Czemu nad Wisłę? Tam... Nad Wisłę...
W znużoną, bezsilną duszę spływała pociecha: — powiedzieć Łukaszowi... Tylko to jedno: powiedzieć mu wszystko, wszystko, jak było, — a potem wszystko już jedno! Ale umrzeć, ale zginąć, ale pójść do kryminału i nie powiedzieć mu wszystkiego, jak było, nie wyskarżyć całej duszy!... Na samą tę myśl ciało drżało i serce tłukło się z boleści.
Gdy wreszcie późna noc kończyła dobę przeżytą i Ewa opuszczała »budę«, Horst również zachęcał pieska do porzucenia zakładu. Na ulicy przyłączał się do powracającej i towarzyszył jej do domu. Z biegiem czasu przywykła do jego asysty. Nieraz była z niej zadowoloną. Gdy miasto ogarniała dżysta noc, gdy chodniki stały się lśniące od lepkiej wilgoci, a latarnie o spłoszonych i lękliwych płomykach, rada była, gdy obok niej szedł wierny towarzysz. Dawniej, przed rokiem, nie znosiła jego cynizmu, sposobu mówienia, jego osoby i towarzystwa. Teraz przeciwnie, — on to właśnie był dla niej przyjemny, jego sposób widzenia rzeczy poniekąd najrozumniejszy, a rodzaj zachowania się najbardziej naturalny i poprawny. Horst nigdy nie mówił do niej o swych uczuciach. W kawiarni darzył ją płomiennemi spojrzeniami, ale z pod oka, kiedy był pewny, że tego nie spostrzeże. Nigdy nie uścisnął jej ręki, kiedy razem wchodzili na ciemne schody i rozstawali się w ciemnym korytarzu, dążąc do swoich izdebek. Było jej przyjemnie, (o czem zresztą nigdy nie myślała), że on kocha ją wytrwale, a bez wynurzeń. Nigdy w rozmowie ich, nie było wspomnień przeszłości, nigdy żadnej wzmianki o Niepołomskim, nigdy aluzyi do spraw, które się zdarzyły podczas nieobecności Ewy w Warszawie. Horst był, jak lekarz i pedagog. Rozmawiał wiele, ale tylko o tem, co jest teraz, o sprawach nowych, bieżących, wesołych, o tem, co mogłoby Ewę zająć i wciągnąć w życie. Ona wiedziała doskonale, że ją poczciwy Horst dla siebie obłaskawia. Z tych jego mądrych zachodów śmiała się dobrotliwie, z cynizmem, który rozpostarł się w jej duszy. Owszem nieraz zużywała filozofa, darząc go niepostrzeżonemi i nie obowiązującemi do niczego okruchami łaski. Czasem skinęła na niego, wychodząc z miejsca pracy, gdy się dla niepoznaki ociągał, czasem posłała mu nawet dziwaczny i nic nie znaczący uśmiech, jak się daje grosz dziadowi, co na nasze miłosierdzie czyha pod bramą. Nauczona doskonale, co to znaczy życie zupełnie samotne i odludne, chowała na czarną godzinę przyjaźń wiernego Horsta. Zresztą i teraz nieznośna była dla niej samotność. Nie cierpiała ulic, zadymionych sinawą, gęstą, zimną mgłą.
Gdy oko zanurzało się w jej nieskończoność złowieszczą, czuła w sobie natychmiast lęk i popłoch. Domy z oślizgłemi ścianami straszyły ją swymi kształty bezmyślnie i bezładnie spiętrzonymi, latarnie snuły się w oczach żywym a bolesnym korowodem. Czuła wówczas, że jest sama na świecie, że sama jedna idzie w mroku bez granic po żywym cmentarzu, gdzie się błąkają tłumy trupów. Dokądkolwiek szła, wszędzie potrącało ją to, co już było. Nie istniało dla niej nic a nic z tego, co rzeczywiście jest, a istniało tylko to, co było i wcale już nie istnieje. Stokroć chwytała się na sekretnych marzeniach o tem, że teraz jest jeszcze to samo, czego już w rzeczywistości zupełnie niema. Ach jakże łkał wówczas w samotnem sercu natarczywy widok ruchliwego miasta! Olbrzymie domy i olbrzymie kramy, zgiełk bez ustanku i wieczny pęd naprzód, a ona jedna jedyna stoi w środku bezmiernego wiru, nie mogąc ani iść naprzód, ani tam wrócić, skąd wyszła. Dookoła biedni ludzie, wciąż w popłochu, całemi gromadami oddani drgawkom pracy, wieczyście osaczeni manią prześladowczą, okropnem a nieśmiertelnem widziadłem głodu i chorób, — ludzie ubodzy, zawsze i wszędzie posępni, groźni nawet wówczas, kiedy hulają, jeżeli nie sami przez się, to przez obraz i sposób swojej hulanki... Miasto nocne było, jak jej dusza, pełna lęku, rozterki, o której nie wiadomo nic, poco jest i jaki ma cel. Najboleśniejsza z trosk, że cierpienie i rozterka nie posiadają żadnego celu, że są same dla siebie, że cierpienie nie ma nigdzie nagrody... Wieczny a nieopisany smutek ludu i wieczny jego ferwor, jakby ferwor głupiej maszyny stalowej... Nigdy nie dający się zapełnić ogromem pracy ogrom potrzeb... Owo wiekuiście to samo życie nędzarzy... Straszliwe głupstwo takiego życia... Ohydna, brzydota prac i brzydota lic ludzkich, skażonych w pracy bydlęcej... W tych tłumach spostrzegała teraz siebie. Jedną z tłumu... Skoro samotna szła ulicami, doświadczała uczucia, którego nie można słowami wyrazić. Czuła, gdyby tak powiedzieć, że jest przykuta do potwornego tłumu, a jest samą, lecz, że w niej, w niej jednej, jest to całe wielkie miasto. Czuła, gdyby tak powiedzieć, że ona to jest z konieczności żywy głos niezmiernego zbiorowiska domów, ludzi, zamkniętych w tych domach, i ludzi, pędzących z ulic w ulice. Głos zamknięty w niej widział wszystką cyniczną prawdę i rozsadzał piersi, żeby się wyrwać. Lecz ona sama nie wiedziała — i nie mogła go wydać. Więc tylko samotne wzdychanie niemocy, wzdychanie za wszystkich tłoczyło piersi — i głęboki smutek, korona cierniowa — oplatał głowę.






Pewnego razu, gdy późną nocą zdążali do domu, Horst, po długiem milczeniu, rzekł:
— Czy nie chciałaby pani zapoznać się z panią Niepołomską?
— Z kim?
— Z panią Niepołomską.
— Nie rozumiem... Kto to... taki?
— Żona Łukasza Niepołomskiego, który mieszkał u państwa rok temu.
Ewa posępnie milczała. Rzekła wreszcie:
— Dlaczegóż to pan proponuje mi tę znajomość?
— Wydało mi się, że mogłaby pani dowiedzieć się czego o Niepołomskim od tej pani.
Ewa chciała zakrzyknąć nań, ale zamilkła, uległszy jakby zachłyśnięciu od tych słów Horsta. Szła, nie wiedząc, że idzie, nie pamiętając, gdzie jest. Dawno już, dawno wytracała w sobie to nazwisko: — Niepołomski. Nie chciała o niem nic wiedzieć, nie chciała o niem myśleć, podobnie, jak człowiek chory na suchoty nie chce wiedzieć o swem nieszczęściu, które z nim jest zawsze i wszędzie, utajone poza wszystkiemi jego myślami i poza każdem jego uczuciem.
Opanowawszy siłę wrażenia, mówiła do Horsta:
— Skądże to panu przyszło do głowy? Nie rozumiem doprawdy!
— Et... proszę pani. Wiem, co mówię i robię.
— Jakimże to sposobem pan się mógł zapoznać z żoną Niepołomskiego. To ciekawe.
— Jakim sposobem? Szukaliśmy tu przecież pani po całym świecie. Szukaliśmy śladu, cienia, poszlaki. Udało mi się przypadkiem posłyszeć o egzystencyi tej damy. Byłem u niej, myszkując, czy się czego nie dowiem o miejscu pobytu jej męża, bośmy przecież nie wiedzieli, gdzie on się podział. Już jeżeli Barnawska nie mogła trafić na ślad pani...
— Cóż to za kobieta?
— Tak... Kobieta, jak inne. Mieszka przy ulicy Złotej, numer 40. Zechce pani, to ją odwiedzi, nie — to nie. Zresztą nie mówmy o tem, bo to panią denerwuje.
— Mnie nic nie denerwuje. Jestem spokojna i najzupełniej wesoła.
— Świetny stan. Ja również jestem zawsze, jak wiadomo, spokojny i najzupełniej wesoły. To też podoba mi się coraz bardziej ostatnie usposobienie pani.
— Najzupełniej mi to jest obojętne, co się panu podoba.
— A naturalnie! Tak być powinno...






W najbliższą niedzielę około godziny pierwszej Ewa udała się na ulicę Złotą i weszła do bramy domu oznaczonego numerem 40. Zatrzymała się przed listą lokatorów i czytała spokojnie. Ale oto oczy jej trafiły na nazwisko: Róża Niepołomska. Ewa doznała uczucia zdumienia i lęku na widok tego nazwiska. Było już tak daleko, a oto znowu zbliżyło się do niej to nazwisko. Przyczołgała się na górę zapomnienia i znowu stacza się do jaskini przeklętej. Stała bezradnie z oczyma, utkwionemi w listę lokatorów, i nie mogła poruszyć się z miejsca. Wicher gorący zahuczał dokoła głowy... Daleki grom zatrząsł posadami duszy. — Ocknęła się i poszła wprost na schody bocznej oficyny, pod numer, wskazany na liście lokatorów. Wkrótce stanęła przede drzwiami. Gdy miała nacisnąć krążek dzwonka, zastanowiła się, co ona tu robi, poco tu idzie. Co powie? Pierwszy popęd uczucia doradzał powiedzieć czystą prawdę. Rzucić tę prawdę pod nogi żonie Łukasza i doprowadzić ją do stanu drżenia, do stanu rozpaczliwej niemocy, zrównać jej stan ze swoim. Wtedy można coś skorzystać, wyrwać w rozmowie, w kłótni, czy bójce jakąś o nim wiadomość. Wyznać, kim się jest, — to działać otwarcie, bez obmierzłych wykrętów i ohydnego milczenia.
Już podniosła rękę i już się dźwignęła ciałem i duszą na stopień tego szafotu, gdy nagle znów się cofnęła.
Uczuła się, jak naga na placu. A jeśli nic się nie dowie? Pocóż mówić o sobie? Poco? Inna pobudka zawładnęła duszą, wykrętnie ubrała się w słowa Alfreda de Vigny: »Seul le silence est grand et tout autre est faiblesse.. Więc wrócić się z tych schodów i cofnąć do izby swej na niedzielną nudę spoczynku?
Wszystkie wahania połknęła nagła ciekawość: jaka też ona jest? Byłaby ostatnią gęsią, gdyby jej powiedziała wszystko o sobie. Poco? — Przypatrzmy się jej, przypatrzmy tej towarzyszce w czekaniu na Łukasza Niepołomskiego. Pośmieje się z niej wewnętrznie, odniesie tryumf, że ona to jej wydarła męża, i pójdzie z powrotem do domu.
— Otwórz, siostro, — wyszeptała ze śmiechem, opierając czoło na przybitym do drzwi bilecie wizytowym Róży Niepołomskiej. Podniosła ociężałą rękę. Zadzwoniła.
Dały się słyszeć kroki. Drzwi otwarto. Weszła. W ciemnym korytarzu stała jakaś osoba. — Trudno ją było tam rozpoznać.
— Czy mam przed sobą panią Różę Niepołomską? — spytała Ewa.
— Tak jest. Czego sobie pani życzy?
— Chciałam prosić o chwilę rozmowy.
— Proszę uprzejmie.
Ewa weszła do dużego pokoju z alkową. — Okno wychodziło na ogrody. Było widno, jasno w tem mieszkaniu.
Ewa odwróciła się czemprędzej, żeby zobaczyć osobę idącą za nią. Przez chwilę nie panowała nad gwałtownością swego wzroku. Stała przed nią kobieta jeszcze młoda i dosyć ładna.
Była to szczupła, (nieco za szczupła), szatynka z rysami nadzwyczaj regularnymi, które jednak wkraczały w granice zbytniej ostrości. Wszystko w tej twarzy było prawidłowe, narysowane prostemi niejako liniami. Bardzo piękne, mądre, szerokie czoło mięko i miło otaczały włosy rozczesane w sposob oryginalny, a jakby z umyślnem dążeniem do postarzenia twarzy. Usta i równy, chrząstkowaty nos tworzyły spokojne, »greckie« linie. Oczy były zimne, pełne rozumu i stanowczości. Przenikliwa siła skupiała się w blado-przezroczystych źrenicach, pełnych promieni światła. Pani Niepołomska przez chwilę cierpliwie i uprzejmie czekała na nazwisko Ewy, a nie mogąc się doczekać, z pewną stylową oziębłością wskazała jej ręką nizki fotel w środku pokoju. Ewa czuła dobrze, że należało przedstawić się, i myślała nad tem, co ma czynić. Miała nadzieję, że inną w tem miejscu zastanie kobietę. Od pierwszego wejrzenia poznała, że się zawiodła. Niespodziewanie dla samej siebie rzekła:
— Przedewszystkiem... muszę pani powiedzieć swoje nazwisko...
— Pani nazwisko — to Pobratyńska. Panna... Ewa Pobratyńska...
— Czy pani mię zna?
— Nie znam pani.
— Skądże?
— Domyśliłam się. Gdy pani tu weszła i spojrzała na mnie, pomyślałam sobie natychmiast, że to właśnie panią zgubił mój nieposkromiony małżonek.
— Z czegóż to pani wywnioskowała?
— Ze spojrzenia oczu.
— Nie wiedziałam, że moje oczy zdradzają tak karygodnie wszelkie tajemnice.
— Zdrady nasze rodzą nowych zdrajców w nas samych, w naszych rękach, oczach, ustach.
— Nie popełniłam zdrady względem nikogo. Chyba względem własnej duszy i względem wieczności. Może względem rodziny. Ale i rodzinie mojej nie przyrzekałam nic takiego, czegoby później...
Pani Niepołomska siedziała bez ruchu. Broda jej oparta była na dłoni, łokieć ręki na poręczy fotela. Patrzyła z dołu na Ewę swemi spokojnemi oczyma, które były blado-niebieskie, jak mgła daleka, a przejrzyste, niby woda górska. Niepochwytny dla wysłowienia wdzięk spokoju i rozumu widniał w jej całej postaci. Jednakże Ewa dostrzegła, że jej przeciwniczce krew zwolna uderza do głowy. Widziała, że krew ta nie zalewa policzków, tylko nieznacznie, stopniowo, rozczerwienia uszy, rubinowemi liniami podkreśla dolne powieki, rozpala wargi. Ewa czuła niemal za tamtą i rozumiała, co się w tamtej dzieje. Było jej to przyjemne i zajmowało to przedewszystkiem, że ów urok spokoju łamie się i pęka pod uderzeniem wrażeń.
— Nerwy w niej grają... — myślała wobec samej siebie.
Chciała korzystać z tego stanu podrażnienia i postanowiła podnieść go do potęgi. Spytała tedy ze skrajnie złym uśmieszkiem:
— Czy pani kocha jeszcze swego męża?
Róża Niepołomska nie odpowiedziała. Powieki jej zakryły zwolna oczy. Suchy, nerwowy kaszel zakrztusił ją na chwilę. Gdy znowu podniosła głowę, spytała cicho i grzecznie:
— Nie dowiedziałam się, czego pani właściwie życzy sobie ode mnie?
Ewa nie była przygotowana na to pytanie. Rozumiała, że grunt wysuwa się z pod jej stóp. Wypadnie iść, a nie dowiedziała się nic. Nic! Przez mgnienie oka myślała o tem, że teraz przyjdzie zstępować po ciemnych schodkach, że się będzie wlokła ulicą, wróci do domu, — tak samo nieszczęsna, tak samo zdeptana i podarta na strzępy. Straszny żal nagle wybuchł w piersi i stoczył się po sterczących głazach, po targających korzeniach w bezdenną wyrwę nicości. Siedziała sztucznie uśmiechnięta, poruszając w bezradnej ręce ściągniętą rękawiczkę, która jej się wydała ciężką, jak sztaba żelaza. Nie miała siły wstać i nie miała tyle siły, żeby podnieść oczy. W wichrze uczuć, rozszarpujących serce, trzymała się oburącz jednego marzenia, żeby dowiedzieć się czegoś nowego o Łukaszu — i wyjść. Choć małą, choć drobną, na nic niezdatną pogłoskę, choć wiadomostkę, choć echo wieści... Usłyszała głos tamtej, który jej się wydał jakimś dalekim, odległym, przyciszonym:
— »Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa. Przemija, jako cień...«
Ewa podniosła zbolałe oczy. Smutny, aż do śmierci smutny wzrok utopiła w oczach przeciwniczki. Oczy Róży były szczere i prawdomówne bez granic. Uważnie i głęboko patrzała na Ewę. Uśmiech boleśniejszy od gorzkiego płaczu, stał na jej ustach.
— Tak, niegdyś, — mówiła, — miałam i ja chwile szczęścia. Wstałam i ja z domu moich rodziców, jak kwiat. Byłam człowiekiem dla samego siebie istniejącym, jak kwiat. Łukasz dostrzegł mię i ułamał, ażeby nosić przy piersi, pókim mu pachniała. Później spostrzegł, że dosyć. Wszyscy, kogo kochałam, pomarli. Rodzice, brat. Zostałam sama z nim. Gdy mię chciał rzucić na ziemię; broniłam się zapamiętale. Pani to zresztą musi wiedzieć lepiej ode mnie, bo nie byłam w stanie wszystkiego złego zapamiętać, którem, z podziwieniem ludzi, tworzyła. Dopiero później przypomniałam sobie. Musiał pani mówić, bo lubi o mnie mówić źle, jak najgorzej. A pani przecież była teraz najbliższą jego sercu... Nowym jego kwiatem...
— Tak, mówił mi o pani.
— Więc wciąż mówi źle? — spytała Róża z uśmiechem nader dziwnym dla Ewy.
— Istotnie... mówił źle.
— Już mię to dzisiaj nie boli. Już to nie wpływa na mój spokój, ani na sposób mówienia o nim. I tego spokoju nie wyrzeknę się już za nic!
— Nie kocha pani Łukasza? — spytała Ewa powtórnie, cicho, nachylając się ku niej.
Róża spojrzała ociężale. Płomień szczególnej namiętności błysnął w jej oczach. Nierychło odrzekła:
— Nie może pani widocznie zrozumieć mię. Zadawałam istotnie Łukaszowi rany ciężkie, ciosy wszelkiego rodzaju. Walczyłam z nim bez wyboru broni, a to w tym celu, żeby mię kochał, jak wówczas, gdy byłam jego narzeczoną. Dochodziłam w tej walce do granic zemsty. Wszystko to było.
— Mówił mi o tem.
— Aż jednego dnia ujrzałam, pomimo i wbrew woli, wszystkie rany jego duszy, które mu zadałam, i wszystkie jeszcze niewykonane zamachy moje na niego. Zadrżałam ze zgrozy.
— Już go pani nie kocha?
— Cóż mam powiedzieć? Od tego momentu już nie knuję nic złego przeciw niemu. Może pani teraz łatwiej zoryentuje się, że nie mogę odpowiedzieć na pytanie, czy go kocham.
— Przebaczyła mu pani, że panią opuścił?
— Nie wiem tego. Czyż ja mogę dziś wiedzieć?
Wyrzekłszy te słowa, Róża po namyśle wstała i z wdziękiem wydobyła z szuflady starożytnego biureczka dziwnie piękny safianowy portfel, w którego środku była oprawiona fotografia Łukasza z lat dawnych. Fotografia była urocza, pigment włoski bez retuszu. Łukasz na nim był uśmiechnięty złośliwie, ale porywająco, mądrze, głęboko. Oczy jego patrzyły, jak żywe. Zarost był inny, włosy wzburzone.
Ewa przywarła oczy... Róża usiadła na swem miejscu, nie wypuszczając z rąk fotografii. Siedziały obok siebie, stykając się niemal ramionami, zapatrzone w wizerunek Łukasza. Źrenice ich zaszły łzami. W oddali huczało miasto, czas leciał... One nie wiedziały, że upływa. Róża rzekła cicho:
— Teraz wydaje mi się już nie tylko we śnie, ale często na jawie, że go kiedyś spotkam nieskończenie stąd daleko. Wtedy on ujrzy moje przemienienie i zobaczy rany, które w gniewie i zemście zadał mojej duszy. Wówczas ujrzę go takim, jak tu, na tej fotografii... takim samym, jak był wówczas. Staniemy się znowu równi sobie, podobni do siebie, oczyszczeni z brudów, które nas pokryły. Pozdrowimy się wtedy, jak za wiosennych dni naszej młodości.
— Ale jak przyszła ta zmiana? Jakim sposobem tak nagle? — pytała Ewa z doskonale utajoną nienawiścią.
— Znużyło mię złe. Znudziło mię do cna, jak fetor. Obmierzło mi wszystko, com robiła. Wtedy to wynikła konieczność wycofania się z tej matni. Zarazem ukazało się ślepym oczom moim, pomimo mej chęci i woli, to, co mię już nie zawiedzie nigdy, co mię już nie oszuka i nie okłamie.
— Jakże w sobie znaleźć taką skłonność?
— Nie wiem, pani. Trzeba jakoś dojrzeć do tego, żeby uczuć nadzwyczajną rozkosz w pohamowaniu swych żądz.
— Tędy cię wiedli... — pomyślała Ewa. — Bardzo to mądrze ukartowane.
Róża mówiła dalej z błyszczącemi oczyma, choć cała jej postać nie zatracała spokoju:
— Trzeba znaleźć w sobie przyjemność zrzeczenia się swych nałogów cielesnych, pogardzenia nimi. Wtedy już łatwiej dostać się do kraju jasności, jakby się w mozole i upałach przeszło łańcuch gór, przełęcz strzelistą, gdzie się zdobywa każdy kamień i każdy krok okupuje bezmiernym wysiłkiem. Od tej chwili poskromienia siebie i zobaczenia oczyma ran Łukasza ja przynajmniej weszłam do doliny spokoju, dostałam się na jasną łączkę, która doprawdy jest początkiem wieczności. Sądzę, że uczucia, które tam ożywiać nas będą, takie są właśnie. Teraz widzę, że byłam chora, a mogłam przecie w tym samym czasie być zdrowa. Moje wyzdrowienie dokonało się bez mojej woli i żadnej w tem mojej niema zasługi, jak bez mojej zasługi istnieją kwietne doliny i liściaste lasy na południowej stronie Tatr, a straszliwe głazy i rozwarte przepaście na ich szczytach.
Chwilę milczała a później rzekła, uśmiechając się czarownie:
— Jednej jeszcze tylko rzeczy pragnę gorąco. Oto spotkać Łukasza i wszystko, com mu zrobiła złego, wyznać. Jego wszystkie rany założyć tą cudną pajęczyną, co snuje się u nas w jesieni nad złotem rżyskami...
Ewa słuchała. Jej powieki były przymknięte. Do serca nie trafiały te łagodne słowa. Zamknęła je wszystkie w jeden wyraz — »deklamacya« — i odrzuciła od siebie.
Biedziła się nad tem, jak zadać pytanie o Łukaszu, jakiego użyć wybiegu, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. Ach, — i gdybyż jej wyrwać z rąk tę fotografię!
Rzekła, nie podnosząc oczu:
— To wszystko stosuje się do pani. To wszystko charakteryzuje piękną duszę pani. Ale mnie chodzi o jedno: jaki jest stosunek pani do Łukasza! To w danej chwili interesuje mię najbardziej. Jeżeli Łukasz nie jest już dla pani tem, czem był dawniej...
— Któż to powiedział?
— Pani sama!
— Bynajmniej!
— Ach, ciągle w koło... Jest to przecie pewnik niezbity, że nie chciała pani zgodzić się na rozwód i że ten upór był źródłem wszystkich nieszczęść. Cóż z tego, że pani doskonali swą duszę, skoro zgody na rozwód dotąd niema...
Ewa mówiła to już w sposób gwałtowny i posępny. Teraz w pamięci jej poczęły ukazywać się cierpienia, a nadewszystko konieczność wyjazdu przymusowego do Rzymu, wyjazdu wtedy!... Złowieszcze iskry błyskały w jej oczach. Róża Niepołomska siedziała na swym fotelu, oczy mając wbite w ziemię. Po długim, głębokim namyśle mówiła z bolesnym uśmiechem na ustach:
— Nikt teraz... nie zwracał się do mnie z tem żądaniem.
— Bo rezultat wiadomy!
— Kto wie, jakby dziś wypadł rezultat... Mojaby to dziś była rzecz powiedzieć tak, lub nie. Ale i ja jestem człowiekiem. Należy mówić do mnie, jak do człowieka.
Ewa ciągnęła swoje:
— Czy Łukasz obchodzi panią jeszcze do tego stopnia, żeby go pani mogła ratować?
— Ratować? Z czego ratować?
— No z jego teraźniejszego nieszczęścia.
— A cóż się stało Łukaszowi?
— Żeby go wydobyć z tego więzienia! Może pani ma jakie środki, znajomości, stosunki?
— Z więzienia? Łukasz jest w więzieniu? Gdzie?
— Nie wie pani tego? W Rzymie!
— W Rzymie... — szeptała Róża blada, jak śnieg, wstając ze swego miejsca i nachylając się nad Ewą, jakby chciała utaić przed światem to, co szepnie:
— Cóż on zrobił takiego?
— Kradł.
— Łukasz kradł? — szeptała wciąż Róża.
Twarz jej była śmiertelnie blada, krople potu oblały czoło. Ręce jej poczęły drżeć. Oczy utonęły we łzach. Równa, spokojna, delikatna twarz złamała się od boleści, jakby ją nagła siła nieszczęścia spoliczkowała strasznemi rękoma. Bez sił, szlochając, upadła na swój fotel i zasłoniła twarz dłońmi. Ewa dopięła swego: pogrążyła przeciwniczkę w stan podobny do swego. Nadto powzięła pewność, że Róża o Łukaszu nic jej powiedzieć nie może. Obejmowała okiem nagość jej ramion, bioder, piersi, nóg — i myślała:
— Chuda... Chociaż takie miewają czasem ładne uda i są namiętne. Nie! Już do niej po mnie nie wróci. Po mnie nie wróci!...
Patrzyła jeszcze przez czas pewien z żalem i dziwną radością na dłonie i łokcie tamtej, wciąż drżące od płaczu. Później, rozglądając się po pokoju, spostrzegła portfel z fotografią, leżący na dywanie. Schyliła się, podniosła i niezdecydowanie zatrzymała go w dłoni. Wstała ze swego miejsca, ziewnęła od wewnętrznego zimna... Gdy Róża nie przestawała płakać, rzekła cichym głosem:
— Żegnam panią... Już muszę iść...
Nie otrzymała odpowiedzi, więc poszła ku drzwiom, radując się za każdym krokiem niebiańsko, w głębi serca, wskutek wciąż dochodzącego głosu płaczu i płacząc sama. W milczeniu, przyciskając do serca fotografię zstępowała ze schodów.






Pewnego dnia, zatopiona w myślach, spostrzegła, że ktoś jej się pilnie przygląda. Czuła na sobie wzrok nieprzyjemny. Mężczyźni patrzyli na nią ciągle z wiadomym jej wyrazem. Teraz jednak odczuwała na sobie wzrok nieznośny. Podniosła od niechcenia oczy i ze drżeniem spuściła je na swą kasę maszynową. Przy kontuarze, zastawionym pudłami cukrów, stał hrabia Szczerbic. W kapeluszu i paltocie wybierał pomadki, wskazując je rączką laski, — a jednocześnie rzucał przeszywające spojrzenia w stronę Ewy. Gdy mu pakowano nabyte słodycze w duże pudło, od niechcenia odwrócił się tyłem do kontuaru i bez przerwy patrzał w stronę kasy. Po chwili, gdy mu subjekt z eleganckim ukłonem wręczał pakę, obwiązaną kolorowemi bibułkami, młody pan zbliżył się do kasy, trzymając między palcami kartkę z sumą należności. Ewa ujęła kartkę i poczęła układać srebrne pieniądze reszty na miękkiej ceratce. Twarz jej była spokojna, ruchy rąk zdecydowane, ale serce łomotało w piersiach i nogi skostniały. Szczerbic powolnymi ruchy zbierał drobne monety i chował do portmonetki. Czynił to najwidoczniej dłużej, niż należało. Ewa podniosła oczy na jego twarz, zdobywając się wszystkiemi siłami ciała na spokój. Młody hrabia patrzył na nią z pod oka. Dostrzegłszy jej oczy wzniesione, nieznacznie uchylił kapelusza — i wyszedł.
Tej nocy Ewa źle spała. Człowiek ów z jej najgorszych momentów życia stawał przed oczyma, jak upiór, budził ją z pół-snu, nachylał się i składał straszny swój ukłon. Bała go się w nocy. Rano ów lęk rozwiał się, ale został nieokreślony niepokój, bojaźń, wzmogła się podejrzliwość. Żyd właściciel znowu począł snuć się w myślach, a nawet w oczach...
Około godziny trzeciej z południa, gdy w kawiarni najmniej było osób, znowu wszedł hr. Szczerbic. Widać było po jego sposobie zachowania się, że w kawiarniach nie bywa. Szukał przez chwilę miejsca, zmieniał je, wreszcie usiadł w taki sposób, że twarzą zwrócony był do Ewy. Nie zdjął ubrania. Jego lekkie, drogie, karakułowe futerko i kapelusz zwracały uwagę nawet w tej pierwszorzędnej cukierni. Kazał podać sobie kieliszek wina i »Times«. Gdy po raz pierwszy podniósł do ust kieliszek, skierował oczy w stronę Ewy i, spotkawszy się z jej spojrzeniem, znowu złożył jej lekki i szybki ukłon. Ona odpowiedziała obojętnem i dość niedbałem skinieniem. Teraz nie lękała się już tak bardzo. Owszem, — było jej troszeczkę przyjemnie, że ten śliczny i wykwintny pan, na którego zwracały się oczy wszystkich, zarówno kelnerów, jak gości, poznał ją i pozdrowił.
Następnego dnia, wieczorem, podczas największego natłoku osób, Szczerbic znowu przyszedł do kawiarni. Tym razem krótko bawił. Wychodząc, zbliżył się do kantorka Ewy i rzekł do niej półgłosem:
— Nie jestem pewny, czy pani przypomina mnie sobie...
Uśmiechnęła się i z nieporównanym wdziękiem podniosła głowę. Szczerbic mówił szybko:
— Pragnąłbym z panią porozmawiać o niektórych ważnych rzeczach, które pani dotyczą. Kiedy się kończy to zajęcie?
— Wieczorem.
— Późno?
— Tak, późno.
— Nie chciałbym, żeby pani z mego powodu uległa przykrym posądzeniom... Czy nie mógłbym którego dnia widzieć się z panią?
— Tylko w niedzielę mam czas wolny.
— A... więc w niedzielę.
Ktoś z płacących przerwał rozmowę. Hrabia odszedł na drugi koniec sali do szafy z gazetami i jedno z pism czytał dosyć długo, jakby dla dania Ewie chwili czasu do namysłu. Gdy miał wychodzić, a właśnie przy kasie nikogo nie było, zapytał:
— Może pani będzie w kościele świętego Aleksandra przed godziną dwunastą w niedzielę? O dwunastej będę przed kościołem. Moglibyśmy, idąc Alejami, rozmawiać swobodnie. Czy dobrze?
— Dobrze... — rzekła z pośpiechem, żeby tylko odszedł i nie narażał jej na pytające, jadowite, podejrzliwe, szpiegowskie spojrzenia Horsta.
W niedzielę ubrała się w najlepszą swą, czarną suknię, włożyła paletko, sięgające ledwie do pasa, jedyny dawny zabytek przeszłorocznych elegancyi, — na głowę czarny kapelusz, otoczony grubą, jakby żałobną wualką, czarne rękawiczki. Blada jej twarz, prześliczne smutne oczy z za tej czarnej zasłony przeglądały niewymownie. O dwunastej, wyszedłszy z kościoła, zobaczyła Szczerbica, idącego chodnikiem. Gdy wysunęła się z tłumu podeszła do niego, ledwie ją poznał. Długo krocząc obok niej, nie odrywał oczu od jej wysmukłej czarnej postaci. Był to jeden z ostatnich dni lutego, dzień wyjątkowo słoneczny. Bryły i skiby śniegów spadały z dachów na chodniki, woda huczała w rynnach. Wróble, nastroszywszy pierze, radośnie szczebiotały po żelaznych sztachetach i w nagich gałęziach drzew. Ewa czuła, że Szczerbic jest nią zachwycony. Było jej to przyjemne. Szła obok niego dużymi »modnymi« krokami z wdziękiem nienaśladowanym. Gdy osób było mniej na trotuarze, powiedziała:
— Cóż to pan hrabia miał mi zakomunikować?
— Przedewszystkiem muszę pani zrobić wymówkę za to, że mnie pani nie zawiadomiła o zamiarze... o zmianie miejsca pobytu... o wyborze zajęcia. Jestem przecież opiekunem pani.
— Pan? Moim opiekunem?
— Doprawdy tak jest, tak jest!
— Nie wiedziałam.
— Ale teraz będzie to pani brała pod uwagę?
— Muszę troszeczkę pomyśleć, muszę pomedytować, jak to jest. Wracając do rzeczy... Proszę powiedzieć, co pan hrabia chciał mi zakomunikować?
— Tak. Mam dla pani wiadomość. Czy mogę mówić otwarcie?
— Tak — tak... Ale... z oględnością...
— Chcę tylko zapytać o to, czy pani wciąż... To jest... czy pani chce wiedzieć, co się dzieje?
— Chcę wiedzieć, — mówiła Ewa gwałtownie idąc coraz szybciej.
— Pisał do mnie znowu, po raz drugi, mój przyjaciel o Niepołomskim.
— Cóż pisał?
— On jeszcze nie jest na wolności, ale jest już osądzony. Odsiaduje teraz karę więzienia... — mówił Szczerbic szybko, ze zrozumieniem duszy słuchaczki, jakby ze siebie wyrzucał te szczegóły.
— Panie! — rzekła Ewa z gwałtownym wybuchem, — zaklinam pana, niech mi pan powie całą prawdę.
— Daję słowo honoru szlachcica, że mówię prawdę.
— Więc owo więzienie i... te wszystkie sprawy nie są wymysłem?
— Czyim wymysłem?
— Ach! moim wymysłem...
— Rozumiem... rozumiem... Nie, nie są wymysłem. Doszła pani tedy do takich słupów granicznych. Biedna pani, nieszczęśliwa pani...
— Nie jestem wcale biedna! Jestem, jak pan widzi, tylko nizko podejrzliwa i bardzo podła!
— Och, ordynarne wyrazy — na oznaczenie uczuć cennych.
— Cóż jest w tym drugim liście?
— Nic ciekawego. Są pytania o panią. Na te nie mogłem odpowiedzieć wcześniej, bo tam, gdzie pani mieszkała, powiedziano mi...
— Pan tam był? — spytała Ewa, czując, że się, pod nią nogi zginają, a straszny wstyd bucha do głowy krwawemi falami.
— Niech się pani uspokoi... Żadnych obaw! — mówił Szczerbic cicho, jakoś sennie, dobrotliwie. — Wiem tylko ja jeden. Temu żydkowi zapłaciłem...
— Zapłacił pan? — jęknęła.
— ...I zagroziłem, że go zniszczę, zmiażdżę, gdyby pisnął.
— O czem? — marniała, dygocąc na całem ciele.
— O jakichś tam, o jakichś tam... pewnych... długach, należnościach...
Odetchnęła lżej, lecz szła bez sił.
— Zrobiłem pani przykrość, wspominając... Ale sądziłem, że to pocieszy.
— Po co się pan w to wmieszał! Po co? Po co? — bełkotała wciąż, czując, że jej włosy powstają na głowie, a zęby szczękają z przerażenia. Nagle olśniła ją okropna myśl, że teraz żyd może do niej odnaleźć przez tego Szczerbica drogę, że ją chwyci, skoro się tylko zbrodnia wykryje. A nadto, — toć ona teraz jest w mocy tego Szczerbica. — Ogarnął ją szał tak straszliwy, że o mało nie rzuciła się na ziemię, żeby ze siebie rwać suknie, targać włosy i krzyczeć, co tchu w piersiach. Oto była już spokojna, miała dach nad głową, miała pracę, żyła po ludzku. Mściwy los zesłał na nią tego człowieka i wszystko runęło w dawne bagno.
— Pani Ewo... — mówił Szczerbic głosem łagodnym i coraz bardziej miłościwym, — wiem, że zrobiłem pani wielką przykrość, wspominając o tych sprawach. Ale musiałem to powiedzieć, żeby wszystko wyświetlić! Tylko tym sposobem pani się uspokoi. Wiem to aż nadto, że słyszeć ode mnie, człowieka obcego... Ale ja pojąłem... Była pani w okropnem położeniu...
— Niech pan już do mnie o tem, przez litość, nie mówi!
— Nie będzie już o tem nikt mówił na tym świecie! Jedno słowo z ust ludzkich już o tem nie wyjdzie! Przysięgam pani! Teraz pomówmy, czemu pani przyjęła miejsce kasyerki?
— Nie mogę mówić o takich drobiazgach.
— Nie jest to drobiazg.
Gdyby pan wiedział wszystko!
— Była pani w okropnem położeniu. Ale dlaczego było nie zwrócić się do mnie?
— Nie mogłam. Niech pan tylko zechce sobie wszystko uprzytomnić...
— No, tak. Skończmy!
Byli przy bramie prowadzącej do Łazienek. Weszli tam.
Ale ziemia pokryta była tającym śniegiem i rozmiękła głęboko. Musieli wrócić. W odległości kilkunastu kroków od tego miejsca stał szereg dorożek. Szczerbic wahał się przez chwilę, a wreszcie zdecydował się na propozycyę:
— Gdyby pani nie obraziła się na mnie, tobym poprosił, żeby wsiąść do dorożki i przejechać się po Łazienkach. Czas śliczny, a chodzić niepodobna.
Ewa była zmęczona, jakby przeszła kilka mil drogi. Nie mogła już iść. Zgodziła się, nie myśląc wcale o tem, co robi. Wsiedli do jednokonnego powozu z nastawioną budą i wolno zjechali w pustą zupełnie ulicę parku. Czarne, obmokłe drzewa, niezliczona ilość gałęzi, prętów i czarnych witek, rózg chwiejnych i polotnych zaścielała widnokrąg. Ewa siedziała w rogu powozu, patrząc przed siebie szklanemi oczyma. Nozdrza jej były wytężone od trudnego oddechu, ręce bezwładnie leżały na kolanach. Szczerbic patrzał na nią bez przerwy, nie mogąc nasycić oczu jej pięknością bez granic. Pukle jasnych, jasno-złotych włosów, wykwitające w tyle głowy z pod ronda czarnego kapelusza, z pod węzła czarnej wualki, rysy prześlicznej twarzy, jakby pochłonięte przez cienie zasłony, postać urocza tak blizka niego, a tak nieskończenie daleka... Doświadczył uczucia niewymownego smutku z prostej racyi istnienia doskonałej piękności, którą miał tuż obok siebie. Zachwyt wzmagał się i już nie palił, lecz gorzał w sercu, jak roztopiony ołów.
Szaleństwo, tajny szatan, popychało do jakiegoś nieświadomego kroku. Rzucić się do jej kolan! Dotknąć ustami jej czarnej sukni, leżącej bez ruchu nadobnemi liniami!
Wyżebrać jedno muśnięcie po twarzy przez jej ręce, przez te cudze, obce, zaprzedane ręce o wązkich dłoniach i palcach z niczem co do piękności nie dających się zrównać! Szczęście bez granic i rozpacz szarpiąca szamotały się w piersiach, szlochając i wyjąć. Łzy jak gdyby bryzgi zdziczałej wody morskiej, wpadały do gardła i paliły ogniem goryczy.
Jakże się rozstać z myślą o niej! Czyż podobna odwrócić oczy i odejść? Czyż jest na ziemi cośkolwiek poza nią? Ach, niema nic! A trzeba było zrozumieć, że ona właśnie jest cudzą własnością, cudzą kochanką, cudzą metresą, cudzą dziewką do nocnych uciech! Ta!... Ona!... Bogini Diana, nieśmiertelna!... Promienistość słoneczna, zamknięta w kształt kobiecy... Trzeba to było zrozumieć.
Szczerbic milczał.
Chciał odnaleźć w niej coś wstrętnego, cechę gminności, prostactwa, chamstwa, coś, coby mogło zmierzić, coś, coby się dało rozdąć, rozwinąć w przypomnienie... Szukał.
Ale, jakby na przekór, wysuwała się sama przecudność.
A nadto, — poza nią, poza fizyczną pięknością, jak za przeczystem szkłem, ukazywała się niepostrzeżenie rozkosz kobiecości, nieznana, głęboka, czuła dusza, — niezmierna władza ugłaskań, spieszczeń, złagodzeń wszystkiego, co jest w tem życiu smutkiem i niedolą. Oto zobaczył teraz, czem może być ta kobieta... zakochana. Uczuł, jak to ona otaczać musi umiłowaną duszę atmosferą blasku, zapachu, uśmiechów...
Ale to ona właśnie jest kochanką owego draba...!
Chwytały go teraz, nieznane dotychczas drgawki w piersiach, ruch fizyczny i kłańcanie paszczy nienasyconej. W oczach straszliwe, krwawe obrazy. Obrazy, co wloką za włosy aż na brzeg i spychają, strącają z tarpejskiej skały...
Postanowił mówić obojętnie, z przyjaźnią. — Nie dać poznać ani cienia, jak na szlachcica przystało. Wystąpi w jej i Łukasza interesie, złoży dowody jak najoczywistszej opieki nad ich miłością. Tak. Znaj pana!
Nie mógł jednakże otworzyć ust. Więc milczał.
Oczy jego stężały w nieruchomem zachwyceniu. Nie mogły się teraz oderwać od profilu głowy, przepysznie, jakby z orlą dumą osadzonej na ramionach, od rozwarcia bark, w którem osiadło niezwalczone piękno kobiecego kształtu. Od ruchu powozu promienie włosów poprzemykały się z pod ronda to tu, to tam, napełniły wzrok i mózg widzeniem złotem. A gdy tak milczał w dziwnem zaklęciu, śniło mu się na jawie, że jest dzieckiem ledwie podrosłem, które patrzy na jakieś prześliczne jezioro w Alpach, — może na Klöntalersee, a może na Grimsel...
Od chwili do chwili przemykał nieznośny wstyd, że to on, Szczerbic, ulega czarowi tej... kasyerki z cukierni, która z innym miała dziecko nieprawe! Były sekundy, że usiłował wyskoczyć z powozu i pójść precz od tej romansowej donny. — Dać jej pieniędzy, wyrzucić z dryndy i wyrzucić z myśli wiadomość o jej istnieniu. Nieruchome, zastygłe oczy nie mogły odejść. Bezsilne usta wyrzekły z dobrocią:
— Czy się pani już uspokoiła?
— O, już.
— To możebyśmy wspólnie rozpatrzyli pewien projekt?
— Proszę pana hrabiego...
— Nie trzeba tego tytułu.
— Przepraszam, jeżeli panu to sprawiło przykrość.
— Krótko powiem. Obecnie mam zamiar wyjechać na Rivierę. Bardzo być może, że wypadnie mi być w Rzymie.
— Ach, mój panie!...
— Chce pani, żebym się widział z Niepołomskim? Dobrze. Daję pani słowo, że się z nim zobaczę, wszystko powiem, co pani każę, oddam mu listy...
Ewa pod wpływem nagłego impulsu, pochyliła się chwyciła rękę Szczerbica, przycisnęła ją do ust, zanim zdążył zrozumieć, co to się dzieje. Po jej twarzy płynęły ciche, obfite łzy. Płakała tak długo, długo, niepowstrzymanie, zagryzając ze wszech sił drżące wargi. Powóz przebył długą aleję, wyminął domek z posągami dwu półnagich bogiń. Widziała przez łzy, — drzewa, posągi, dach domu, ale gdzie jest, dokąd jedzie, nic nie wiedziała.
Poczęła mówić, jak dziecko spłakane, które we łzach ulgę odniosło:
— Jaki pan dobry! Jaki szlachetny, szlachetny! Gdybym ja stąd uciec mogła, pojechać tam, do Rzymu!
— Czemu ja głupia nie pojechałam? No głód, to głód, robiłabym wszystko, wszystko! — Gdybym mogła otoczyć go opieką, zasłonić sobą świat przed jego wykłutemi oczyma, jak to już zrobiłam, gdy go pan kulą przestrzelił...
Szczerbic miał teraz oczy przymrużone i skierowane na plecy dorożkarza. Coś kombinował, czy liczył.
— Proszę pani — rzekł niespodzianie, z oczyma błyszczącemi, jak brylanty, — jeśli sobie tylko pani życzy... Niech pani jedzie do Rzymu! — wyszeptał gwałtownie.
Roześmiała się dobrotliwie. Wydał jej się arcyzabawnym ze swą nieznajomością życia.
— Mówię poważnie — nastawał hrabia. — Jeżeli takie jest życzenie pani, to niech je pani wykona. Jest to obowiązek!
— Ależ za co? Moją pensję prawie w całości zabiera lichwiarka, od której pożyczałam pieniędzy. Resztę biorą rodzice. Te suknie, co mam na sobie, biorę na kredyt za poręczeniem lichwiarki Barnawskiej. A muszę się ubierać przyzwoicie, bo to należy do mego fachu.
— Wszystko to, — lichwiarka, rodzice, cukiernia, — wszystko to nic nie znaczy.
— Dla pana — tak, ale dla mnie!
Szczerbic uczynił znak ręką, że nie chce mówić przy dorożkarzu. Jednocześnie zawołał na tego woźnicę, żeby stanął. Zaproponował Ewie chwilę przechadzki w oddalonej części parku, nad wodami łazienkowskiemu
Dorożkarzowi kazał zaczekać. Wśród drzew leżał lód na szerokich drożynach. Szli ostrożnie. Gdy byli daleko od powozu, Szczerbic zaczął mówić z żywością:
— Pani Ewo! Przysięgam na mój honor, że w tem, co zaproponuję, nie mam żadnego wyrachowania, że nie knuję żadnego zamachu na panią, że nic złego nie mam na myśli. Jestem winien wobec Łukasza Niepołomskiego, a nadto... a zresztą... Tak się wszystko złożyło! Otóż proszę, — niech pani jedzie do Rzymu i zostanie tam aż do chwili uwolnienia narzeczonego z więzienia. Ja wszystko zapłacę.
— Nie! — krzyknęła, spoglądając na niego zpodełba oczyma, które przez mgnienie złowrogo zaświeciły.
— Jeszcze nie powiedziałem. Zapłacę długi, które pani ma, uwolnię panią z więzów i pożyczę tyle, ile będzie potrzeba na drogę i na przeżycie w Rzymie. Gdy pan Niepołomski skończy karę i zacznie pracować, oddacie mi wszystko.
— Wzięłam od pana kilkadziesiąt rubli... — Ale wówczas... Byłam bez sił. Teraz mogę robić. Nie jestem tak podła, żebym się miała sprzedawać.
Szczerbic śmiał się, idąc o krok za nią, (gdyż szła szybko i wyprzedzała go).
— Lepiej jest zginąć w tem jarzmie i dać się jarzmu zadusić, niż je potrzaskać na kawałki i wyjść na wolnego człowieka. Cóż ja pani proponuję? Używa pani wyrazów...
— Już ja wiem, co mówię.
— Nie, pani się myli. W stosunku do mnie... Na początku tej rozmowy powiedziałem: daję słowo honoru, że nie knuję podstępu. Pani na to nie raczyła zwrócić uwagi...
— Czy pan się mną interesują tylko ze względu na Łukasza? Czy nic innego? Niech pan da na to słowo honoru!
— Nie, na to nie dam słowa honoru! — krzyknął wyniośle. — Są i inne względy. Piękność pani powinna zasiadać na tronie, nie wśród kelnerów i lowelasów modnego szynku. Myślę sobie, że dobrze czynię, wydobywając panią z tego odmętu pospolitości. W zysku, wyznaję, miałbym to szczęście, że mógłbym... z oddali patrzeć na panią, czasem rozmawiać, myśleć, że jestem czemś... że jestem...
Spojrzała na niego z podziwem. Ujrzała oczy jego napełnione mgłą. Cicho wyszeptała:
— Nie mówmy już o tem... Proszę pana!
— Pojechalibyśmy, jeśliby była taka wola pani, w jednym pociągu, ale w osobnych wagonach. Stawalibyśmy w innych hotelach. Moglibyśmy wcale nie rozmawiać ze sobą, jeśliby taka była... wola pani. W Rzymie moja rola byłaby taka, żeby pani ułatwić widzenie się z mężem i wyrobić pozwolenie na częste odwiedzanie go. Najęłaby sobie pani mieszkanie, z łatwością znalazła pracę...
— A pan?
— Ja nazajutrz po załatwieniu spraw pani, pojadę na Rivierę. I więcej pani dręczyć nie będę.
— Tak. To cudowny projekt!
— Ów mój natychmiastowy wyjazd z Rzymu?
— Nie.
— Więc co?
— Nie wiem! Nie wiem! A tutaj... Moi rodzice, cały mój kochany, cacany świateczek, któryby mię po powrocie godnie przywitał. Jakbym spaliła siedemnaście wsi!...
— No więc?
— Powiedzą, żem z panem pojechała zagranicę i że mię pan poprostu...
— Woli pani »dobrą opinję« w swoim świateczku, niż wyzwolenie duszy Łukasza i swojej z kajdan? Ja pani mówię jeszcze raz: oddacie mi wszystko, gdy będziecie mogli! On może zarabiać gdziekolwiek, — we Francji, w Niemczech, — byle nie w Austryi... — dodał z niemiłym uśmiechem.
— Jego żona zgadza się na rozwód... — szeptała Ewa w zamyśleniu, na wpół do Szczerbica, na wpół do siebie, cicho, jak głęboką tajemnicę. — Mogłabym mu zawieźć dar, — własną jej ręką wystawione żądanie rozwodu. Moglibyśmy wziąć tam ślub. O, Boże mój! Boże mój! Po co mi pan to wszystko ukazał? Co ja teraz nieszczęsna, pocznę? Jakie ja teraz będę miała noce!
— Cóż panią wstrzymuje?
— Ojciec.
— A ojciec pani czem się trudni?
— Mój ojciec... — rzekła z błędnym uśmiechem
szuka zawsze posady. Jest to moje jedyne, kochane, najmilsze, niewinne, bezradne dziecko. Stary malec... Jeżeli go i teraz rzucę, to już z kretesem zginie. Och — już wtedy zginie! Ma długi, a właśnie znowu stracił posadę.
Szczerbic skrzywił się nieznacznie i w milczeniu począł zapalać papierosa.
— Widzi pani, taka jest na to rada. Obecnie wielebym dać nie mógł, ale, naprzykład, spłaci się długi ojcowskie i to zaraz, jeśli, dajmy na to nie przekraczają tysiąca rubli. Po powrocie z zagranicy mogę wyrobić ojcu pani posadę — synekurkę. Pani mi w drodze zagranicę wyjaśni, co staruszek mógłby robić.
Ewa szła naprzód zamyślona, zasłuchana, machinalnie przytakując głową.
— Więc tak, — mówił Szczerbic, kończąc palić papierosa — wynotuje pani długi swoje i ojcowskie. Nadmienię, że wolałbym, aby te długi nie przekraczały na ogół tysiąca rubli. Mam teraz do rozporządzenia pewną sumę i wolałbym ją zaoszczędzić na sprawy zagraniczne. Widzi pani, — jestem jej mości do usług ministrem spraw wewnętrznych, zagranicznych, a nadto finansów. Kiedy moją monarchinię zobaczę?
— Nie wiem. Kiedy?
— We czwartek.
— We czwartek. A o której godzinie? — pytała półsennie, patrząc weń wielkiemi, oszołomionemi oczyma.
— Gdyby pani mogła przyjść o godzinie dwunastej w południe na wystawę obrazów. Dobrze?
— Doskonale. Właśnie mam wtedy chwilę wolną i to niedaleko od mej budy.
— Będziemy się krótko widzieć. Przyniesie mi pani następujące dane: ile mam dać pieniędzy na spłacenie długów natychmiast, — i — kiedy wyjeżdżamy?
— Kiedy wyjeżdżamy... — powtórzyła głosem przerażenia.
— Niech pani zachowuje zupełny spokój. Dla niepoznaki — owszem, niech pani będzie w wesołem usposobieniu. Przecie pani pojedzie do narzeczonego! Nasz wyjazd musi nastąpić przed pierwszym marca. Droga na Wiedeń, Pontebbę i Wenecyę.
Wracali ku dorożce. Szczerbic miał twarz rozpromienioną i wesołą. Ewa posuwała się krok za krokiem, poślizgując się na lodzie. Gdy stanęli przy stopniu powozowym, młody hrabia rzekł:
— Niech pani teraz sama powróci do domu. Ja tu zostanę.
— Ale pan przemoczył sobie obuwie.
— To nic. Jestem przyzwyczajony.
— Cóż pan tu będzie robił sam, w tej alei? — spytała naiwnie, siedząc już w powozie.
Szczerbic uśmiechnął się gorzko. Wskazał poza sobą ślady bucików Ewy i rzekł po francusku:
— Będę tutaj przypatrywał się temu, co dla mnie z pani pozostało.
— Niech pani teraz sama powróci do domu. Ja tu zostanę.
Uśmiechnęła się, jak do brata, wyjawiającego uczucia wrodzone i dawno wiadome. Podała mu rękę. Rzucił dorożkarzowi srebrnego rubla i skłonił się Ewie. Powóz potoczył się w górę alei.






O naznaczonej godzinie Ewa kupowała bilet wejścia w kasie wystawy obrazów. Czyniła to, oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony. Po białych stopniach marmuru szła cicho i bojaźliwie. Ręką przyciskała zbiegane serce. Minęła jedną salę i drugą. Tak dawno nie była w tym przybytku, niedostępnym dla nieszczęśliwych! Obrazy nawet liche, wywierały na nią wrażenie, które było urokiem. Snuły się w oczach, jakby tłumy uczuć cudzych, pochody wstrząśnień duchowych obcych, które na nią, idącą samotnie, nagle zwróciły uwagę, skoro tylko weszła. Cisza ją ogarnęła i zaraz szczery żal, subtelne żądło włoskiego sztyletu.

Szczerbic stał w głębi trzeciej sali. Nie było tam nikogo. Widok jego miłej postaci, łagodny uśmiech i dobrotliwe spojrzenie uciszyły wzburzenie. Podała mu rękę z radością, jako obrońcy od wszelkiego złego.
Szepnął zaraz:
— Jedziemy?
— O, Panie!
— Jedziemy?
— No... tak!
Tyle nocy nie spała, tyle godzin walczyła ze sobą i wszystkiem, żeby wreszcie powiedzieć to słowo. Oto je wyrzekła. Oczy zaszły szybkiemi łzami, którym, jak żebrakom, ukazywać się nie wolno.
— Czy pan mię nie opuści?
— Nie! — wyrzekł głosem szczególnym, któremu nie mogła nie wierzyć.
— Czy pan mię nie zgubi?
— Nie!
— Jestem teraz w ręku pana, jak rzecz.
— Dałem słowo, — mruknął. — Kiedy wyjeżdżamy?
— To od woli pana zależy.
— Musi pani natychmiast wyrobić sobie paszport. To musi pani wykonać sama, ale w najgłębszym sekrecie przed domownikami. Dobrze?
— Dobrze. Naturalnie... — mówiła z wypiekami na twarzy.
— Wykaz długów?
Ewa wyciągnęła z pod rękawiczki kartkę z notatką długów swoich i ojcowskich. Było tego razem czterysta kilkadziesiąt rubli. Szczerbic wydobył niezwłocznie z pugilaresu pięć storublówek i wręczył je Ewie. Musiał polecić jej, żeby schowała te pieniądze, gdyż je dzierżyła jak na pokaz, w drżących rękach. Sto rubli wręczył jej nadto na wydatki i koszta podróży do Wiednia.
— Gdy pani wyrobi paszport, da mi pani znać przez posłańca. Proszę napisać jeden jakiś wyraz. Nazajutrz wyjeżdżamy. Jadę w jednym z panią pociągu tylko dlatego, że muszę opiekować się... Przecie pani nie była jeszcze zagranicą. Gdyby nie to, pojechałbym sobie wprost na Rivierę. To już wszystko.
— Wszystko... — szepnęła rozpalonemi wargami.
— Ach, jeszcze jedno! Byłbym zapomniał. Dowiadywałem się o ojcu pani, ale skąpe mam informacye. Wiem tylko, że mieszkał niegdyś na wsi, później był tu i owdzie, wreszcie u Kraftów. Wszak prawda?
— Mieszkał... Miał własną wioskę... Był u Kraftów.
— Otóż właśnie. Niezupełnie dobrą miał tam notę, ale nic złego. Proszę powiedzieć ojcu, żeby się zgłosił do kantoru nowego domu komisowo-handlowego pod nazwą »Unitas«. Ja tam jestem jednym z członków założycieli i współwłaścicielem. Niech go pani pośle, niby to przypadkiem zasłyszawszy, że tam można dostać miejsce. Mógłby tam być magazynierem. Będę w tem, żeby go zaraz umieszczono.
Ewa ścisnęła jego rękę.
— Pożegnam już panią, gdyż tu lada chwila ktoś mógłby nadejść. Do widzenia... w wagonie!
— Do widzenia...
Usiadła na kanapce w środku sali i zapadła w marzenia. Władze duszy zgasły. Drzemała. Ciche śnienie przesuwało się, jak obłoki jesienne, miękkie i chłodne. Płyną obłoki w odległe kraj, w omglone równiny, gdzie topolowe aleje i łany zbóż, gdzie ledwie widoczne wiatraki machają skrzydłami...
— Pocóż ten człowiek to wszystko robi? Jaki ma w tem cel, żeby mi dawać tyle pieniędzy? Dlaczego chce dać posadę ojcu?...
Uczuła, że łzy spływają po jej policzkach, a nie miała siły ich otrzeć. Myślała ociężale i obojętnie:
— Czy też to jest rzecz dobra, czy zła, wyjednać posadę ojcu, dać chleb i spokój matce? Czy też to jest cnota zostać nadal w kawiarni i żyć tutaj z roku na rok, aż do chwili zupełnej zguby? Coby też kazał w dniu dzisiejszym uczynić Łukasz? Czy on pochwali to, co zrobiła, czy ją za to odtrąci, że wzięła od Szczerbica pieniądze?
I znowu szereg tych samych myśli:
— Dlaczego Szczerbic dał mi te pieniądze? Co ma za cel, jaką myśl? Czy on jest szlachetny, czy łotr?
Jakieś słowo okropne przesunęło się obok zmysłu słuchu, — słowo ciemne, jak otwór lufy rewolwerowej, słowo niewątpliwe, jak trzask złamanej kości. Uśmiechnęła się do tego słowa mężnym uśmiechem. Wejrzała w nie spojrzeniem nieustraszonem. Nagle przesunęła się myśl:
— Żyd... Właściciel domu...
Od jednego drgnienia, — porwała się na nogi. Dotknęła palcami pieniędzy schowanych za stanikiem, żeby się przekonać, czy je posiada. Zapięła się, poprawiła suknie i cichutko wychodziła, żeby się wymknąć niepostrzeżenie. Gdy była w połowie pierwszej sali, ujrzała Horsta siedzącego na zielonej kanapce pod palmą. Trzymał rączkę laski przy ustach, — kapelusz miał na głowie, — oczy utkwione w jakiś obraz. Wstał, gdy się z nim zrównała, i skłonił się ozięble. Twarz jego miała wyraz drwiący, zwykły, lecz w oczach tlał jadowity płomyk.
— Pan tutaj? — spytała zmieszana, pokrywając to zmieszanie tonem nienaturalnie szyderczym. — Nie wiedziałam, że pan popiera sztuki piękne...
— Ach, bo pani mię zawsze nie doceniała, a ja tymczasem jestem sobie daleko więcej wart, niżby na oko sądzić można.
— Doprawdy? A czy się pan tylko nie przechwala?
— Przysięgam na dydka, że nie! Prawdę mówię. Więcej jestem wart od niejednego hrabicza, chociaż się wywodzę z najprozaiczniejszych burżujów.
Ewa wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie.
— Niech pani jeszcze nie odchodzi, — mówił z zapałem, — na ulicy rozmawiać źle, w tej budzie pani niepodobna, a ja mam powiedzieć wiele ciekawych rzeczy. — Niech-no pani sobie tu usiądzie...
Zajęła miejsce na sofie — z pytaniem:
— No, cóż to tak interesującego ma mi pan powiedzieć?
— Przedewszystkiem muszę zrobić wymówkę... to jest, uwagę, że spotkania na wystawie należą do rodzaju bardzo shocking. To nie uchodzi!
— Panu nic do tego!
— Oczywiście. To też chciałbym mieć miłe prawo do robienia pani uwag...
— Tego towaru nie kupi tak łatwo.
— Nawet gdybym się uroczyście oświadczył o rękę pani?
Ewa zwróciła nań łagodne oczy i poczęła się śmiać dobrodusznie. Po chwili rzekła:
— Oto mi przynajmniej godny kandydat do stanu małżeńskiego. No, a miss Daisy?
— Miss Daisy była osobą płatną.
— Cóż się stanie z portretem tej »płatnej osoby«?
— Będzie umieszczony nad szafą w bibliotece.
— Czy można wiedzieć, gdzie się znajduje szafa i zawierająca szafę biblioteka?
— Wszystko to jest w mej głowie.
— Fiu!
— Pani nie zna jeszcze problematu pod nagłówkiem: — Adolf Horst! Świsnę, — i będą natychmiast tysiące rubli. — Tupnę nogą i natychmiast wyskoczą...
— Żydzi z wekslami.
— Wcale nie! Wyskoczą: salony, karety, lokaje, liweranci...
— Niechże pan tupie, co tchu i zapłaci Barnawskiej nieprzeliczone dłużki.
— Powoli, powoli... Tupnę tylko na rozkaz pani... Bez tego... dla mnie niema... Jeszcze mi pani nic nie odpowiedziała, więc pocóż miałbym sobie psuć miłe wczasy z ciocią — Jagą?
— A prawda, że to jeszcze jakoś nie odpowiedziałam. Ale bo też pan... Żeby pan zaczął staropolskie »konkury«, »starał się« o mnie, zbierał mi o rannej rosie konwalijki, wzdychał choć trochę, grał pod mem oknem na mandolinie, harmonijce, albo choć na drumli. Żeby pan, naprzykład, zapłakał z miłości. Co, panie Adolfie? A tu tak, — prosto z mostu: moja panno z kawiarni: — zrobię ci łaskę, — ożenię się z tobą. Ale ja wiem, dlaczego to tak... prosto z mostu...
Horst siedział z pochyloną głową. Zamruczał:
— »On nie płakał, nie jęczał...«
— Któż to jest ów — »on?«
— No, Szczerbic.
— Ejże, panie, panie!
— A co, śliczna panno Ewo?
— Byliśmy zawsze przyjaciółmi, dobrymi sąsiadami. Żebyśmy się zaś nie podarli... Więc — nasze kawalerskie!
— Niema strachu! Pani wie, jakie uczucia żywię.
— Sapristi! jak to pan mówi. »Uczucia« i »żywię...« Tego właśnie, — ani w ząb, jakie to są uczucia?...
— Żartuje sobie pani.
— Żartuję.
— Co pani robi? — zaczął szeptać coraz ciszej. — Co znaczy ten Szczerbic?
— Nic panu do tego! Jak pan śmie!
Zerwała się z miejsca i chciała odejść. Pochwycił ją za rękę.
Twarz miał brunatną, niemal czarną. Oczy mu posępnie gorzały.
— Puszczaj mię... pan!
— Nie, nie! Niech mię pani słucha. Oto Barnawska już wie o stosunku pani z tym Szczerbicem i gotowa powiedzieć matce. Ojcu już powiedziała.
— Pan ją uwiadomiłeś?
Ja.
— I cóż pan myślisz na tem szpiegostwie wygrać?
— Wszystko. Chcę panią uratować od zguby. Bo teraz, — to już zguba!... Ja znam życie. — Któż je zna, jeśli nie ja? Ja jeden wiem, co należy robić. To też, — przysięgam! — ja nie dam, ja nie dam!
— Ja również... znam!... Precz! Wiem, co robię.
— Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko zabić tego szubrawca!
— Zabij go pan z łaski swojej. Tkliwy Werther!
— Zrobię to prędzej może, niż pani sądzi.
Ewa śmiała się serdecznie, marząc, jak o szczęściu, o chwili wyjazdu. Przypomniała sobie jednak słowa Horsta, że Barnawska powiedziała już ojcu o znajomości ze Szczerbicem. Spytała tedy:
— Więc ta jędza już powiedziała memu ojcu, że ja znam się z hrabią Szczerbicem? To jest prawda, czy wymysł?
— Powiedziała.
— Zaraz do niej pójdę i rozprawię się.
— Co pani chce robić? Jeśli pani rozdrażni babę, to ona może zgubić i panią i całą rodzinę. Niech pani weźmie pod uwagę moją propozycyę. Jest to wyjście ze wszystkiego. Przekona się pani!... Jest to tak proste...
— Panie Horst, jesteś zabawny ze swemi aspiracyami do kobiet, tak nizko upadłych, jak ja.
— Kocham panią nad życie! Nie chłopiec lekkomyślny to mówi, lecz ja, Horst...
— Ech, nudny pan jesteś ze swą miłością »nad życie«. Niby ja nie wiem... Chciałoby się być moim narzeczonym« z półtora roku — prawda? Chce mi pan towarzyszyć do Barnawskiej?
— Ja? Po co?
— Mówiłam panu, że się rozprawię z jędzą. Może będę potrzebowała męskiej pomocy. Skoro mię pan tak kocha — (Horst i »kocham nad życie...«), to niechże mię pan broni w potrzebie... — W przeciwnym razie gotowam pomyśleć, że umie pan być tylko agentem cioci Barnawskiej.
Uśmiechał się złowieszczo. Kiwał głową, gdy zstępowali ze schodów, milczał, gdy szli ulicami w kierunku mieszkania Barnawskiej. Skoro zadzwonili, musieli, według zwyczaju, czekać dość długo. Nareszcie szczęknął opuszczony łańcuch, a zgrzytnął klucz w zamku i odsunął się zatrzask. Stara służąca, po wielu pytaniach i troskliwem skonstatowaniu tożsamości osób, wpuściła ich do przybytku. Barnawska siedziała na fotelu, obitym czerwoną skórą, z kolosalnemi nogami, obwiniętemi we flanele i opartemi o mały taborecik. Czuprynka jej była świeżo uczesana i obficie zwilżona pomadą.
— Bagatela! We dwoje... — zawołała radośnie, — czyżbyście już byli po słowie?
— Jeszcze niezupełnie... — odrzekła Ewa, siadając naprzeciwko starej damy. — Przyszłam właśnie poradzić się cioci. Co do mnie... Lękam się, że pan Adolf jest dla mnie za młody, za lekkomyślny... Przytem niedoświadczony...
— Swoich zaś doświadczeń życiowych panna Ewa nie chce ryzykownie ekspensować tylko dla mego szczęścia... — mówił Horst, zwrócony do Barnawskiej, jak do sprawiedliwego sędziego.
— Rzeczywiście... — podchwyciła Ewa, — wolę już sama dźwigać brzemię moich nieprawości, niż najmować współtragarza. Widzi ciocia, że jestem szczera.
— Bądź sobie szczera, czy nieszczera, to mię ani grzeje, ani ziębi. Źle robisz... — perorowała Barnawska z poważnym a dobrodusznym wyrazem twarzy. — Horsta ja znam, dziecko, do gruntu. Któż go zna lepiej ode mnie? A jednak ja ci radzę, ja właśnie. Rozważ, — ja radzę. Musiałabyś trzymać toto w łapie — co pewna.
— Ja sądzę, — podchwycił, — że może już lepiej trzymać toto w zamczystej śpiżarni.
— Ale gdyby się zaprzągł do roboty! Przecie to jest, moje dziecko, skończony inżynier z paryskich dróg i mostów, chłop zdolny, zdrowy, jak bizon. Wałkoń dziś, — nie przeczę, — któżby mógł przeczyć?... Ale ten sam wałkoń, gdyby tylko chciał, mógłby lekko zarabiać kilkanaście tysięcy rubli rocznie. Samabym dopomogła.
— Ależ to z cioci swatka! — zachichotała Ewa.
— No, jużcić wołałabym cię widzieć żoną Horsta, niż donną hrabiego Szczerbica.
— Panie Horst!... Słyszysz pan? — rzekła Ewa z wyzywającym uśmiechem. Nozdrza jej rozdęły się, przez oczy przeleciał błysk.
— Nie... bo ciocia jest pobożna, widzi pani... — szeptał cicho Horst.
— Cóż to, chcesz mnie może wyzwać na pojedynek? — spokojnie pytała Ewy Barnawska.
— Nie, wcale! Pani jesteś napewno poza linią strzałów pojedynkowych. Ja tylko proszę pana Horsta, żeby sprawdził swoje informacye, których pani udzielił, u mnie, u źródła.
— Jestem gotów, panno Ewo.
— Na czemże pan opierał swe przypuszczenia, że ja mogę zostać »donną hrabiego Szczerbica?«
— Na kilku spostrzeżeniach i własnym niepokoju.
— Słowem na twojem dotychczasowem postępowaniu, — dorzuciła Barnawska. — Co tu zresztą długo gadać? Krótko ci i jasno powiem: wyjdź za Horsta, jak Bóg przykazał, to wszystko będzie dobrze.
— Zapłaci naprzód, co pani winien... — ciągnęła Ewa.
— Zapłaci, co mi winien, a tybyś za to, dodam: musiała ręczyć, — no, potem zapłaci mi twoje długi, twego ojca długi. On się na to zgodził. — Słyszysz? Bo już mię ta twoja cała rodzinka poczęła nudzić. Ja ci powiem, że ze mną niema żartów. Wezmę którego dnia i trząsnę wami. Wylecicie na żebry, jak z procy. Ani się obejrzysz!
Ewa patrzyła na starą damę przygasłemi oczyma. Dzika zemsta... w głębi piersi... w spokojnem sercu.
— Cóż ty na mnie ślepkami łypiesz? — mruknęła stara zimno i nie ruszając się z miejsca. — Rób, co radzę. To moje ostatnie słowo. Trzeba się wziąć w kupę, romansowa panno! Znów może gdzie wyjedziesz, zabrawszy moje pieniądze, — i szukaj wiatru w polu. Ganiaj z wywieszonym ozorem po tropach, jak ogar za zajączkiem. A mnie to poco?
— Jeśli tylko zechcę, to wyjadę... — rzekła Ewa spokojnie. — Cóż mi pani może zrobić?
— A ja cię mogę zamknąć w kryminale, heliotropie pachnący!
— Mnie? — jęknęła.
— Ciebie, złotowłosa Elsinoe!
— A za cóż to, ciociu, za co? — pytał tkliwie Horst, przysuwając bliżej swe krzesełko.
Jakby w odpowiedzi na ten jego ruch, Barnawska przygarnęła ku sobie chustkę, leżącą na poblizkim stoliczku, a wraz z tą chustką, leżący pod nią, przedmiot jakiś niewielki a ciężki.
— Za co, kochany Abelardzie, to moja sprawa. Z twoich zaś spojrzeń szatańskich, bladolicy rycerzu, nic a nic sobie nie robię.
— Zawsze jednak niech pani w taki sposób w mojej obecności do panny Ewy ani jednego słowa więcej nie mówi, — bon? Żeby niby zgody między nami nie psuć. Najlepsza jest, wypróbowana przez ojców inkwizytorów metoda: maxima cum charitate et minima sanguinis profusione...
— Tak będę przemawiała, jak zechcę.
— Zapewniam panią mojem burżuazyjnem słowem honoru, że nie przemówi pani w podobnym tonie ani jednej sylaby. Wracajmy do rzeczy. Panno Ewo!
— O co chodzi? — spytała, budząc się z głębokiej zadumy.
— Miała pani rozmówić się z ciocią Barnawską Proszę.
— Rozmówić się, — ach, tak! Chce mnie, jak pan słyszał, zamknąć w kryminale. Nie wiem jeszcze za co, ale się nic a nic nie boję.
— Dobrze, motylku, dobrze. Rozmów się ze mną
— Bo ja rzeczywiście jestem motyl. Już byłam raz motylem... Gdyby pani wiedziała? Któż uwięzi motyla? Trzeba go złapać, a później szpilką przebić. Lecz motyl, który siada gdzie chce, nawet na czole Psyche tylko rozłoży złociste skrzydła — i już jest w niebie. A ja jestem motyl.
— Jest na wszystko prawo — i na motyle złociste... — śmiała się dobrodusznie Barnawska.
— Wykonawczyni i, że tak rzekę, pomocnico prawa! Znów powracamy do niemiłego tematu.
— Ty, która czynisz według prawa i której każdy krok zgodny jest z literą prawa, dajże wszystkie weksle mego ojca i wszystkie moje rewersy, kwitki, notatki, gdyż to wszystko w tej chwili zapłacę.
Barnawska nie ruszała się z miejsca. Jej zimna twarz wyrażała spokojny namysł i, pod maską tego spokoju, ostrożną ciekawość.
— Czekam na rewersy! — mówiła Ewa dźwięcznym głosem. Jednocześnie wydobyła pieniądze i zwitek ich pokazała Barnawskiej.
— Fiu-fiu! ostro idzie, — mruknęła stara.
— Czy dostanę rewersy? — mówiła Ewa głosem rozszalałym, który w sobie z całej mocy powstrzymywała.
— Ciekawam, czy też ojczulek i mamusia wiedzą o tych nowych źródłach dochodu?
— Wiem o nich ja i mój narzeczony, Łukasz Niepołomski, który przyjechał do kraju i będzie mię bronił od zniewag! — szeptała Ewa w natchnieniu, w górnym nastroju, z oczyma wzniesionemi w niebo. Łzy toczyły się po jej policzkach. Wierzyła całą duszą w kłamstwo, które z radością wygłaszała.
Barnawska mlasnęła ustami. Zaraz też wydobyła z zamczystej szuflady swój gruby, skórzany portfel i, założywszy kopalne okulary, poczęła szukać w nim i przewracać gorliwie.
— Kiedyż to Niepołomski powrócił? — spytał Horst zachrypniętym głosem.
— W tych dniach.
— Widać teraz jeździ z ambasadorami...
— Przez swego przyjaciela, hrabiego Szczerbica, przysłał mi te pieniądze, żeby mię nareszcie wykupić z niewoli lichwiarskiej, żeby mego biednego ojca uwolnić ze szponów łotrowskich. Żona Łukasza już się zgodziła na rozwód.
— Co pani takiego opowiada? — zaśmiał się szyderczo.
— Niech pan do niej pójdzie i zapyta w mojem imieniu, czy to nie prawda.
— Pójdę, pójdę.
Barnawska ułożyła na stole szereg kartek, kwitków na małych arkusikach i na dużych arkuszach. Poczęła liczyć, pisząc cyfry szyferkiem na małej tabliczce. Dodawała głośno, jak gdyby obok niej nikogo nie było w pokoju. Gdy wreszcie po długich deliberacyach podsumowała wszystko i Ogłosiła sumę, Ewa położyła na stół pięćset rubli i zażądała reszty.
Po chwili sama brała jeden rewers po drugim i sprawdzała rachunek. Upewniwszy się przy świadku Horście, że ani ona, ani nikt z jej rodziny nie jest nic winien Barnawskiej, zgarnęła kwitki i z rozkoszą poszarpała je, podarła, potargała na drobne kawałeczki. Otworzyła lufcik i całą garść frygnęła za okno.
Wtedy wstała i przesadny, panieński ukłon złożyła przed matroną, która śmiała się z niej grubo i serdecznie.






Pokoik Ewy znajdował się na czwartem piętrze hotelu Suisse w Nicei. Szklane drzwi wychodziły na długi i wązki balkon z żelaza, biegnący wszerz całego gmachu. Siedząc w głębi pokoju, leżąc na łóżku — Ewa miała przed oczyma morze. Z wysokości czwartego piętra gmachu, stojącego na samym brzegu, nie widać było wcale ziemi. Było się, jak gdyby zawieszonym w powietrzu nad morzem.
Ewa już miesiąc mieszkała w Nicei, wciąż w tym samym pokoju. Przybyła na wybrzeże francuskie z Rzymu (wraz ze Szczerbicem), ponieważ Łukasza Niepołomskiego tam już nie zastała. Przed jej przyjazdem wypuszczony został z więzienia i znikł. Władze więzienne nie umiały o nim nic powiedzieć, prócz tego, że został odwieziony do granicy francuskiej, do stacyi Ventimiglii. Nic więcej, pomimo najściślejszych poszukiwań. Ewa nie mogła, nie śmiała, nie czuła się na siłach, żeby wrócić do kraju. Usłuchała tedy rady Szczerbica i udała się do Nicei. Obiecał czynić poszukiwania Łukasza we Francyi. Przypuszczał, że może Niepołomski zechce grać w Monte Carlo dla zdobycia pieniędzy...
Ewa przyjechała do Nicei. Pędziła życie jednostajne, senne, bezbarwne. Przebywała najczęściej w swojej izdebce na czwartem piętrze. Ze Szczerbicem prawie nie widywała się.
Przekazami pocztowymi przysyłał jej pieniądze na opłacenie pensyonatu. Czasem spotykała go na spacerze, gdy sama szła ku Villefranche. Raz rozmawiała z nim dłużej w kawiarni Regence na Avenue de la gare, gdy tam usiadła w dzień gorący.
Bała się bardzo Szczerbica. Jeszcze w Wiedniu kupiła sobie była (za jego pieniądze) rewolwer i nie rozstawała się z nim ani na chwilę. W Rzymie, mieszkając w hotelu, czekała wciąż po nocach, że przyjdzie do jej pokoju. I teraz w Nicei, aczkolwiek uspokojona, trzymała zawsze broń przy sobie. W pokoiku wązkim i ciasnym stało wygodne krzesło na biegunach. Wysuwała je na środek pokoju i, wpół leżąc, zatopiwszy oczy w morzu, rozmyślała w ciągu nieskończonych godzin. Kochała dzienny błękit morza, albowiem owijał się około ran jej duszy, jak gdyby pas błogosławiony, jak gdyby chusta gojąca. Kochała głęboką, bardzo ciemną noc nad wodami. Nawprost jej okna, w dalekim bezmiarze głębin, zatopionych w mroku, gdy mistral wzdymał wały morskie i walił nimi w skały wybrzeża, błyskała morska latarnia. Kochała błysk latarni i zżyła się z nim duszą tak dalece, jak z niczem teraz na ziemi. Zdawało się, że to chmury lecące krzeszą ogień z morza. Czekała zawsze z utęsknieniem nocami na światło nocne. Oto i tej nocy... Nareszcie! Przeleciał elektryczny, milczący znak — raz-raz! Nastawa! poprzedni mrok. I znowu — światło — raz-raz! Otchłań ciemności wylewała z odległych samotni, z tajnych okręgów pustyni ryk i wzdychanie na ludzki brzeg...
Ewa cicho mówiła do samej siebie, a po prawdzie do tych odległych, piorunowych błyśnięć — spowiedź powszechną, wylewającą się z duszy. Bo tam był anioł groźny nad niezgruntowanemi wodami... Skrzydła jego od zachodu na wschód... Śniło się, że z jego niezmiernej ręki, kołyszącej kadzielnicę ponad odchliskiem, pada ognisty miecz w dalekie rozcieki, skąd wracał może bezsilny od pracy rybak, lub żeglarz, który stracił ostatnią nadzieję. Przy tem świetle niemem a tak nieskończenie wymownem — poczynała widzieć z poczwórną siłą swe sprawy. Oczy jej zagłębiały się w duchową pomrokę, a rozum stawał raz wraz w wielkich olśnieniach. Rozważała w głębi duszy swej, co ma czynić. Czuła głębokością serca, że nie zobaczy już nigdy Łukasza. Tęsknota stoczyła jej duszę, a żal zniweczył jestestwo. Wyjścia nie było. Tak miało zostać na zawsze. Niegdyś jej mówił: »gdy mię porzucisz, będę straszliwie nieszczęśliwy...« Te słowa własną jej krwią były wypisane w sercu. A teraz — on to ją właśnie porzucił. Cóż mogło wyrazić straszliwą prawdę tego pewnika? Nasuwało się proste pytanie: czy można żyć jeszcze, jeszcze dalej? I, jak powtórny brzask morskiej latarni, świetlała odpowiedź, że trzeba — albo przestać żyć, — albo spodleć i ohydnie pogodzić walkę wewnętrzną ze sprawami życia. Należy wybrać. Ale cóż wybrać? Kochać i tęsknić, — marzyć, żeby przyszła znowu chwila rozkoszy cielesnej, żeby wszystkie inne na szereg lat zatłukła swoim ogromem?
Nowy błysk myśli, co zda się, na morzu wyrósł i, przebiegłszy otchłań ciemności, przeszywał wskróś duszę, błysk nowy, bezlitosny w swej nagości: któż to jest Łukasz?
Wszakże Łukasz jest to mężczyzna, jak tysiące tysięcy innych na świecie. Kochał dawniej inne kobiety i podeptał je, odchodząc w swoją stronę. Kochał żonę i, odchodząc, podeptał ją na miazgę. Ten, którego tak uwielbiała! Dla którego poświęciła wszystko — został w pamięci z całą okropnością męskiego pożądania. Ponad duszę, ponad najlepszą część ludzkiego jestestwa zapragnął bardziej rozkoszy cielesnej. Nie pytał się, czy połamie ciało, czy zdepce duszę. Jego żądza zmysłowa była ponad wszystko.
Znów, nowy, senny, daleki znak z czarnego morza: — a ty sama, a ty?
Ja jestem, — wyznawała, — tak samo grzeszna, jak on. Wszakże nie dosyćby było ujrzeć jego twarz, jedyną na ziemi. Wszakże nie dosyćby było utonąć w ukochanych oczach. Zawrzeć ustami rozpalone usta... Wszakże tli się w piersiach nieugaszone pragnienie wieczyście nowego grzechu z nim!
Och, być przezeń znowu przewróconą, zduszoną, pokonaną! Zesłabnąć w uścisku jego wszechwładnych dłoni — i ustąpić! Poczuć na sobie jego ciężar. Zamknąć oczy i dobrowolnie oddać mu się na łaskę. Na łaskę! — Ustami czuć jego usta, nasycić się jego ciałem i oddać mu na własność swe ciało...
Myśli rozpierzchły się w nicość. Zostało tylko drżenie spalonego ciała. W pamięci wspomnienie fizyczne Łukasza. On jeden był i jest na świecie! Widziała oczyma przedział boczny w jego włosach, kołnierz i rękawy szarego surduta... Słyszała jego szept, gdy po chorobie wbiegał do jej pokoju i chwytał przemocą oddech przestrzelonemi płucami. Widziała najdroższy uśmiech, rodzący się w surowej twarzy, rodzący się, jak zorza nad ciemnością morską. Była blizką jego ust. Usta różowe... Białe zęby w głębi ciemnego zarostu... Wargi szepcą bezmyślne wyrazy, w których zamknęło się szaleństwo rozkoszy. Padały teraz te wyrazy w jej serce, na ramiona, na plecy, na piersi, uda, jak jego pocałunki obłąkane, gdy kazał zdejmować suknie i przyciągał bezsilną na swe kolana.
Załamanemi rękoma dusiła serce, walczące w piersiach, i usiłowała spętać szaleństwo. Zbliżała się do siebie samej ze wspomnieniem zabitego dziecka, z łańcuchem piekielnych dni i nocy. Wlokła samą siebie pod pręgierz. Stawiała sobie przed oczy hańbę bezgraniczną i wstyd poznany.
Błysk źrenic powitał nowy błysk światła w morzu. Rozmyślanie stało się zimne, chłoszczące, jak samo morze, które się drze w ciemności.
Grzech!
Zuchwały krzyk w duszy: czy jest grzech?
Skąd się wziął, dlaczego przyszedł? Jest, jak mówił wówczas młody ksiądz, przeciwko niemu rozum własny, inny rozum, zewnętrzny, wielki a niezmierzony... Jakże się może dokonać grzech wbrew woli tamtego rozumu? Jakim sposobem wynika bunt cielesny, bezprzykładna żądza, jak przed chwilą? A z żądzy tej jakim sposobem jedna za drugą wychodzą zbrodnie? Wspomniała wszystko od początku do końca, ujrzała dawną wolę i dawny rozum, jak samochcąc podniosły się z nicości i wydźwignęły ponad Boga. Mogła teraz dokładnie odróżniać dawną niewiadomość od teraźniejszej wiedzy — i cicho, cicho uśmiechała się, patrząc na siebie dawną, minioną, przeszłą, skończoną...
Nowy, silny krzyż światła latarni przerąbał ognistem ramieniem otchłań — raz-raz. Dusza Ewy dźwignęła się i podniosła. Mówiła do ciemnego morza:
— Dążyłam do swego celu. Cel mój był — Łukasz. Podeptałam wszystko, co było na mojej drodze. Podniosłam rękę na Boga. I odstąpiła mię łaska. W tym dniu, gdy byłam w łasce, ukazał się przedemną Łukasz. On się stał wieczną pokusą mego serca. Jest. Dlaczego tak się stało?
— Teraz — mówiła — nie spuszczając oczu ze świetlistych pełgań — muszę dać woli boskiej zadośćuczynienie, które będzie karą za moje grzechy. Kara, jaką ponoszę, sprawi, że sprawiedliwości boskiej stanie się zadość. Za zniewagę Boga dźwigam na ramionach moje cierpienie. Potrzebne jest Bogu moje cierpienie. Z niego wyrasta, jedynie z niego, najcudniejszy kwiat ziemski: skrucha. Ze skruchy, jakoby z kwiatu, ulata zapach: mądrość pokuty. A z pokuty staje się tajemniczo — świętość.
Tak to — dumała — z mej mocy, gdym zabiła dzieciątko, wyrasta moje cierpienie. Z cierpienia kwiat ziemski: skrucha...
Śmiech głuchy zabulgotał we łzach, przepełniających piersi. Głowa zwisła na poręcz fotelu, gdyż myśli płynące przez głowę obróciły się w głupstwo. Poczęło ćmieć w całem jestestwie głuchonieme, samo w sobie bytujące cierpienie. Obmierzłym stał się czas, sam dla siebie bytujący — przestrzeń pusta... Czas, nie napełniony niczem oprócz ćmiącego bólu, ukazał się, jak wróg żywy, pełen mocy dyabelskiej. Stał przed oczyma olbrzymi, nieprzebrany i niezwyciężony, jak liguryjskie morze.
Rozdarł ciemności błysk nowy i rzucił w duszę niczem niezachwianą niezłomność pragnienia.
— Zniweczyć czas pusty! Rozedrzeć długość jego szaloną i zmiażdżyć ją w sobie! Nie czekać już i nie drżeć całem ciałem na rozkosz złudzeń oczu i pamięci! Nie pragnąć już rozkoszy cielesnej i nie pamiętać o nocy rodzenia. Nie pamiętać, nie pamiętać, nie pamiętać! Na wieki zapomnieć!
Odejść i spocząć między lądem i falą wieczną...
Głębokie drżenie wewnętrzne. Czy to tam szatan świetlisty przez środek ciemności idzie?
Zalśniły ruchome odmęty wodne. Poślizgnęło się światło morskie z fal na fale. Zdało się oczom skostniałym, że ujrzały w mroku... Marzenie dziwne i straszliwe.
Śniło się im widziadło mocnego anioła, który zstąpił z niebios i stoi w głębiach nocy, odziany obłokiem.
Postawił prawą nogę na morzu, a lewą na ziemi. Stojąc tak na morzu i na ziemi, podniósł rękę swoją ku niebu. Skądże w ustach te słowa straszne, równe morzu i niebiosom, wichrowi i wschodzeniu słońca, które drżeniem prędkiem przejmują, jak od trzaskania piorunu?... »Przysięgał przez Żywiącego na wieki, który stworzył niebo i to, co w niem jest — i ziemię i to, co w niej jest, i morze i to, co w niem jest — że czasu już nie będzie...«






Najbliższymi sąsiadami Ewy w numerach hotelu Suisse była para małżeńska Anglików, ludzi niemal starych.
W stadle tem mąż — był to mężczyzna wysoki, zawsze fashionable and stylish, w monoklu, który wrzucał z niezrównaną wprawą. Był wysoki, chudy, łysy. Małżonka ubierała się wytwornie, ale zawsze czarno i jak gdyby niezmiennie w te same suknie. Zarówno na twarzy męża, jak żony, panował jednaki wyraz. Ewa znała te dwie osoby ze spotkań przy stole, w czytelni i na windzie hotelowej. Kilkakrotnie zamieniła z nimi nieco słów.
Uważała, że wyraz twarzy obojga musi być »angielski, dżentelmeński«, wyższy, taki właśnie, jaki należy nosić przedstawicielstwu wielkiej rasy. — Jakież było tej zdumienie gdy pewnego popołudnia żona Angielka zastukała do jej drzwi i weszła do numeru. Oczy przybyłej patrzyły dziwnie, jakby z obłudą, nie widząc — na podobieństwo ludzi wielkiego świata, którzy nie chcą poznać na ulicy tych, z kim zapoznano ich wbrew woli. Ewa wstała ze swego miejsca i zapraszała damę na kanapkę. Tamta usiadła i długo mówiła z przymusem o rzeczach obojętnych, kalecząc francuszczyznę imiesłowami i seplenieniem. Widać było, że za tą pozorną swobodą rozmowy kryje się coś innego, coś nad siły tej Angielki. Twarz jej była coraz bardziej ciemna od bezbrzeżnego spokoju, nieruchoma, jak maska. Nieznośnie i boleśnie dla patrzących oczu przyklejony był do tej twarzy mięki uśmiech towarzyski. Ewa czekała.
— Czy pani nie wybiera się jutro do Monte? — zapytała niespodzianie Angielka, podnosząc głowę ciężką, jak młyński kamień.
— Do Monte Carlo? — szepnęła Ewa, pochylając się ku niej. — Nie byłam tam nigdy!
— Nigdy!... Przepraszam... Sądziłam, że gdyby pani jechała...
— Gdybym jechała, pani, to co?
— Gdyby pani... jutro... to... możebyśmy pojechali razem.
— A państwo wybierają się?
— My... — zaśmiała się szyderczo... — my... tak.
Oczy jej przez chwilę z wyrazem badawczego pytania spoczywały na twarzy Ewy. Boleść bez granic przesunęła się przez tę twarz, ale w tejże chwili znikła pod połyskiem miękkiego uśmiechu.
A propos... — rzekła po chwili. (Kaszel nerwowy odjął jej mowę). — A propos... czy pani nie byłaby w możności... nie byłaby łaskawa... na dni kilka... pożyczyć nam kilkaset franków? Pieniądze nasze z kraju... lada dzień... — szeptała coraz ciszej... — Mąż mój pragnąłby... mąż mój...
Ewa siedziała bezradnie, zaskoczona w sposób jak najbardziej nieprzyjemny. Miała przy sobie około trzystu franków... Szczerbica. Doznawała formalnie łamania duszy kołem na widok męki tamtej. Wahała się przez chwilę, piastując jakąś niedorzeczną nadzieję, że może Angielka sama cofnie swą prośbę. Ale tamta nie miała zamiaru cofać tego, co wyrzekła. Twarz jej poryta została przez zmarszczki, brózdy, stoczona przez cienie głuchej rozpaczy. Ewa wstała ze swego krzesełka i, nie mogąc znieść błagalnego wzroku, ujęła chude a wypieszczone, bezsilne, żółte ręce.
— Mąż pani gra? — spytała skrycie.
— Tak, pani... — wyszlochała.
— Wszystko przegrał?
— Wszystko.
— Cały majątek?
— Cały, co do joty.
— Co do joty?
— Jeżeli pani nie może... Ja już odejdę, gdyż... Przepraszam...
— Ależ nie! Nie! — krzyknęła Ewa. — Pani nie pójdzie! Dam wszystko, co mam! Wszystko, niech pani weźmie.
Rzuciła się do komody, wydobyła wszystkie pieniądze i wcisnęła je w suche, drgające ręce. — Angielka nie mogła liczyć. Patrzyła z jakiemś roztargnieniem nieznośnem to tu, to tam. Kilkakroć wykonała ruch, jakby chciała powstać i, wskutek napastujących mdłości, wychodzić. Ewa zatrzymała ją jeszcze delikatnie, osadzając na miejscu.
— Państwo dawno tu już jesteście? — spytała niby o sekret.
— Siedem miesięcy.
— Więc... Duży to majątek, dużo przegrał?
Zapytana chciała odpowiedzieć, lecz coś, jak czkawka, suche histeryczne łkanie wyrwało z ust wyrazy.
— Jutro z panią pojadę do kasyna! — krzyknęła Ewa. — Jutro przyniosę wam szczęście. Mąż pani wygra.
Angielka chwyciła ją za rękę i przyciskała tę rękę sobie do piersi, do gardła, do serca, do ust, zcicha, bezsilnie skowycząc...






Następnego dnia, około godziny dziesiątej rano, Ewa oczekiwała na dworcu miejskim na spóźniający się pociąg z Cannes. Towarzyszyła parze cudzoziemskiej. Dzień był ohydny, wietrzny i zimny.
Mr. Dwarf chodził szybko po pustym peronie oszklonej sali stacyjnej, żartował, przekomarzał się z Ewą co do jej wrażeń, mających dnia tego nastąpić w domu gry. W trakcie tych rozmówek co chwila zwracał się w stronę Cannes. — Zaciśnięte usta milkły a dokoła nich roiły się drgające zmarszczki. Mrs. Dwarf dotrzymywała mężowi kroku i zdawała się cieszyć chwilami jego dobrego humoru. Ewa czuła doskonale, jak potworne uczucia kryją się za uśmiechami tych ludzi, ale było jej wesoło w ich towarzystwie.
Kiedy niekiedy spoglądała na nich z pod oka i przelotnie marzyła: gdybyście mogli wiedzieć, ile jest wesołości we mnie wesołej, gdybyście mogli wiedzieć, jakiem głupstwem jest wasza ruina wobec mojej ruiny! I to ja właśnie wyświadczam dobrodziejstwo panu Dwarf z Anglii! Zajączek z Polski i dwie zbiedniałe angielskie żabki...
Pociąg zdyszany, obmokły od deszczu nadbiegł niespodzianie i pomknął dalej, ledwie mieli czas wskoczyć na stopnie wagonów. Tunele, błyski światła dziennego, morze huczące od wichru, z białą runią pian, zielonoszare fale... Pola różane, lasy palmowe, wreszcie Monaco. Winda, snująca się po pochyłości w cieniu stromej skały, wyniosła odurzoną Ewę i jej milczących teraz towarzyszów podróży pod drzwi kasyna. Pani Dwarf ujęła Ewę pod ramię i wprowadziła, pan Dwarf ułatwił formalności w biurze na lewo od wejścia.
Wkrótce Ewa otrzymała różową kartę wstępu i znalazła się w sali gry. Była godzina dwunasta. Światło zza chmur wpadało przez olbrzymie okna. Dwarfowie zbliżyli się do stołu pierwszej z brzegu rulety. Osób było jeszcze bardzo niewiele i dużo krzeseł wolnych. Ewa była tego dnia wykwintnie ubrana. Kapelusz i suknie, które miała na sobie, kupiła w Nizzy. W hotelu posiłkowała się małem i źle zawieszonem lustrem. Teraz, stojąc przy stole gry, spostrzegła swą postać w jednem z ogromnych zwierciadeł między oknami. Nie mogła od siebie oderwać oczu. — Spoglądała ukradkiem a raz wraz. Musiała sama pochwalić się za piękność. Była zdziwiona własną wspaniałą urodą.
Słońce południa i wiatr morski nadały jej twarzy nową, złotawą barwę. Sponsowiały usta, niby poranna róża, co z pąka wykwitła pod ciepłem słońcem, nim ludzie ze snu powstali. Jeszcze bardziej rozwarły się błękity oczu. A był w nich teraz jak gdyby połysk błyskawicy. Sama z rozkoszą patrzyła na niezrównany kontrast bujnego pukla złotych włosów, wybuchających z pod ronda czarnego kapelusza, na swe barki rozkwitłe, na prześliczne linie piersi. Całkowita postać miała w sobie lekkość chmury czy dymu, a zarys głowy był jeden jedyny na ziemi. Cicha, namiętna radość zapaliła się w piersiach. Było to bowiem oczywiste, że piękność jej w tym tłumie nie ma współzawodniczki, że ani jedne męskie oczy, które ją dnia tego ujrzą, już obrazu jej nie zapomną nigdy, przenigdy. Wodziła oczyma po stropie, ścianach, filarach, po dziwacznych stołach gry, lecz zajęta była tylko sobą. Czuła wciąż, że w niej drży chybka i niewstrzymana nadzieja. Och, coś się tego dnia stanie! Coś się przybliża. Gdzież jest i co to? Zwracała w napływający tłum oczy niby to bezmyślnie, niby obojętnie, a w gruncie rzeczy bez wytchnienia czekając, że w tym tłumie ujrzy... Tak niegdyś na kolei...
— I wtedy tak było. I wtedy tak strasznie... przyszedł...
Uśmiechnięte usta rozchylały się, a śliczne zęby tłukły się ze szczękaniem, gdy samej sobie podszeptywały jego imię.
Mr. Dwarf grał. Stawiał na rozmaite cyfry ostrożne enjeu po 5 franków.
Przegrywał i wygrywał małe sumy. Ewa zatrzymała na nim przez chwilę wzrok, nie była jednak w stanie zająć się jego sprawą. Siedział wyprostowany, poważny, bez monokla. Twarz jego była szara, zęby ściśnięte, wyraz twarzy doskonale obojętny. Oczu ani na chwilę nie podnosił od znaków i przedziałów zielonego sukna. Pani Dwarf trzymała w ręku pokratkowaną papierową tabliczkę z cyframi, które uważnie szpileczką przekłuwała. Lewa jej ręka nieznacznie była wsparta o ramię męża. Ewa tylko spostrzegła, że palce tej ręki, jak szpony były wbite w sukno surduta.
Przybywało osób coraz więcej. Ewa znalazła się w pierwszej linii tłumu, otaczającego stół rulety. Czuła oddechy mężczyzn, stojących za nią i obok. W pewnej chwili ośmieliła się postawić pięciofrankówkę na liczbę sześć (suma liter imienia »Łukasz«). Patrzyła, jak gałka w kole rulety, odbijając się, skacząc płochliwie, prawie kokieteryjnie biegła, zatrzymywała się, wahała i mknęła znowu. Serce drgnęło... Pięciofrankówka znikła, zagarnięta przez grabki croupier’a. Coś, jak fatalna ulga. Powrót do pewności, że miłosny sen o Łukaszu, to sen tylko. Gdy się raz wyśnił, już nie powraca nigdy, przenigdy, choćby człowiek miał władzę króla królów. Podniosła oczy na croupier’a, który zagarnął jej pięciofrankówkę.
Był to przystojny mężczyzna w średnim wieku, kędzierzawy, siwiejący brunet. Miał włosy krótko ostrzyżone, małe wąsy, sympatyczną twarz. Zachowanie się jego było spokojne i poważne, bez afektacyi, jak u poważnego urzędnika, który godnie i należycie spełnia swe obowiązki. Ewa poczęła zasłuchiwać się w brzmienie sakramentalnych formuł, które ciągle wygłaszał, i, dusza jej dumając, znalazła się w poddaństwie i rozpostarciu pod monotonnemi słowami. Leżała daleko, w nocy. Morze ciemne i szalone. Przeszywający błysk latarni. I wciąż te słowa, sens wszystkiego na ziemi: Faites votre jeu messieurs. Słyszała w tych dźwiękach głos siły niczem niezachwianej, wyraz okrucieństwa, które się samo żywi, okrzyk potęgi, która porywa wyciągniętą prawicą na własność swoją wieczną i użytek — łuk i koronę.
Ocknęła się ze swego zaśnienia i powiodła okiem po znacznie zwiększonym tłumie. Zrozumiała, że Dwarf musiał wygrać. Dość pokaźny stosik złota leżał przy jego rękach. Anglik łamał słupki, złożone z monet dwudziestofrankowych, stawiał po kilka to tu, to tam, na pewne cyfry, na manque lub passe i na rozmaite kombinacye, zwane cheval, których nie pojmowała. Po ponownym obrocie rulety znowu grabki croupier’a podsunęły panu Dwarfowi porcyę luidorów. Ewa spostrzegła twarz pani Dwarf. Była to twarz dziewicza, niemal dziecięca. Wargi napełnione krwią, dyszały radośnie. Oczy spuszczone. Ręka wciąż na ramieniu męża. Serce Ewy uderzyło, a oczy zaciągnęła mgła wzruszenia. Nie chciała teraz popadać w stan smutku, o którym wiedziała dobrze, że czeka na nią wszędy poza murami tego domu. Postanowiła bawić się. Powiodła z uwagą oczyma po tłumie. Gdy wszystkie oczy wbite były w koło rulety, sama jedna, obojętna na wyniki gry, mogła obserwować bezkarnie. To też oczy jej przerzucały się z twarzy na twarz. Wlokły się przez rysy zdławione, podeptane i jakby wykręcone z zawias a nastawione według innej, przygodnej zasady — przez oblicza zimne i uważne, niby cyfry niezbłaganego rachunku — przez mordy wynędzniałe, głupie i spoliczkowane raz na zawsze od bezgranicznego, wielkookiego strachu — przez facyaty, w których niema już nic a nic, prócz nieustannych drgawek nerwów i fizycznej boleści. Naprzeciwko Ewy i croupier’a siedziała staruszka z siwymi włosami, które okrywał starożytny stroik. Twarz cioci rezydentki w zapadłym dworze Podola czy Polesia, zażywnej jejmości, lubiącej kawę i plotki.
Teraz pod tą starą skórą, rozprażoną i zczerwieniałą, jak na pieczonem jabłku, wre zgrzybiała krew, niby klej stolarski, zagotowany w skorupie nad płomykiem lampy — wszystkiemi porami, wszystkiemi nadtrzaśnięciami zieje szalona namiętność. Ciało drży i śmierdzi, drżą ręce, głowa się trzęsie, oczy zachodzą łzami, u nosa zwisa co moment kapka. Wyschnięte palce o skórze szklistej, poprzecinanej żyłkami krwawemi, posuwają złote pieniądze, tkają je to tu, to tam z beznadziejną rozpaczą, cofną i znowu niosą w rozterce śmiertelnej — a raz wraz przekłuwają cyfry w papierku. Patrząc na tę starą, Ewa poczuła taką odrazę, jak do kupy podmiejskiego nawozu. Miała myśl, że gdyby tak silnie z góry uderzyć pięścią w to stare czupiradło, a nacisnąć ją z całej siły, jak purchawkę, to pękłaby szaro-zielona powłoka, a z wewnątrz buchnąłby pewnie kurz czarny, gąbczasty, cuchnący...
Nie mogąc znieść widoku starej klempy, a nadewszystko nie mogąc znieść widoku lekkiego a prawie niepostrzeżonego uśmiechu croupier’a, gdy wzrok jego padał na tę starą damę, Ewa wysunęła się z tłumu i odeszła w głąb sal. Tam, wśród krążącej ciżby, odetchnęła. Szła przed się, od jednej rulety do drugiej, trafiła do stołów, gdzie grano w rouge-et-noir. Tam zajrzała przez ramiona w twarze grających, tu objęła okiem jakąś figurę, profil, pochwyciła jakiś gest — i szła dalej. Widziała dwu Duńczyków czy Szwedów, którzy śmiali się doskonale i gwarzyli głośno garnąc ku sobie, lub odsuwając bez cienia żalu stosy złota. Notowała sobie bezwiednie w pamięci zmiętoszone twarze strojnych kokot. Zapamiętała szczególniej jedną, wysmukłą, bladą, bardzo piękną, gdy, przegrawszy stawkę na inverse, przemieniła się w strzęp, w jakiś badyl złamany i odeszła, przymknąwszy czarne, dziwnie wydłużone oczy. Zamyśliła się przez chwilę nad obliczem starego człowieka, w którem malowała się niewysłowiona jasność duszy... Cóż tego tu przygnało? — marzyła chwilę. Wzniosła się szybko na jakąś wyżynę, patrząc z boku na posępne łuki brwi pewnego gentelmana i na zapadłe jego oczodoły, w których, jak w gniazdach, czatowała duma i żądza. Przez chwilę panował nad jej myślami wyraźny obraz życia jakiegoś dandysa z uczernionymi nietylko wąsami, ale i brwiami, później widok twarzy najoczywistszego hulaki, birbanta, knajpiarza, który się teraz zwijał w kłębuszek po kapitalnej przegranej i chuchał w swoje nieszczęście. I oto nagle, tak nagle, że nie mogła pojąć, co to się stało, poczęła myśleć o ojcu. Stanął przed nią, jak żywy, uroczy, lekkomyślny... Usłyszała jęk, zamknięty w jego sercu. Ujrzeć go jeszcze! Jeszcze tylko raz w życiu spocząć na jego piersiach, poczuć pieszczotę drżącej ręki, gdy głaszcze nią włosy i coś poważnie, bardzo poważnie, bardzo mądrze i wskutek tego bardzo śmiesznie wywodzi! Gdyby tu był! Czemuż go niema tu, gdzie jest cały świat? Czemuż przemarnował życie na szukaniu posadek, czemuż zadręczył swą piękną głowę w małostkowej gonitwie za nędzną i śmieszną pracą? Gdyby tu przybył i zaczął grać! Wszakże grają wszyscy, a on wygrałby napewno! Te stosy złota przeszłyby prawowicie do jego kieszeni, bo złoto kocha tych, którzy je lekceważą, którzy niem gardzą. Tęsknota popchnęła jej wolę. Napisać do ojca, żeby przyjechał, posłać mu na drogę pieniędzy! Zamieszkać w Nicei, — razem! Ujrzeć go tutaj, być z nim ciągle, wyrwać go z nędzy i przeklętych brudów niedoli. Pędzić tu życie lekkomyślne i wesołe, życie bez troski i wiecznych łez, wiecznych morałów i wzdychań matki! (Postanowiła wysłać list zaraz po powrocie do Nicei).
Właśnie przesunął się obok jakiś pan, wykwintny starzec, różowy, spokojny, wesoły. Szedł obok młodej, strojnej damy, gładząc od niechcenia śnieżnie-białe whiskers, — przystrzyżone i zaczesane ozdobnie. Gwarzył wesoło, przymrużając piwne oczy.
W pewnej chwili, mijając stół gry w trenteet quarante, wysunął z bocznej kieszeni kamizelki biały papier tysiącfrankowy i, przeprosiwszy uprzejmie swą towarzyszkę, postawił na couleur. Dama przystanęła i, przechyliwszy głowę, obserwowała grę. Stary pan chwilę czekał, żując wstawionymi zębami i uśmiechając się dobrodusznie. Tailleur rozłożył karty i wnet posunął mu tysiąc franków. Starzec ujął obadwa białe papiery, wsunął je z przelotnym uśmiechem do kieszeni i, raz jeszcze przeprosiwszy swą towarzyszkę za chwilę zwłoki, ze spokojem i powabem ciągnął rozmowę. Ewa szła za tą parą przez chwilę i oto niespodziewanie, jak wszystko, co się z nią przytrafiało w tem miejscu i w tym dniu, — wybuchł w jej sercu ku temu człowiekowi spazm nienawiści, morderczy paroksyzm zemsty za jego właśnie anielski spokój. Ujrzała rozwartemi oczyma nizkie, czteroszybowe okna magazynu mód, ciupy ciemne, pełne wilgoci i wiecznego smrodu, podwórze zalane błotem, nagie mury sąsiednich kamienic, pokryte wieloletnią sadzą. Ujrzała głowy szwaczek, schylone nad cudnemi sukniami ostatniej mody. Dzień jesienny, kiedy przez brudne szyby sączy się do izdebek mętne światło, a śniady jego półton pada między liście roślinek, moknących w doniczce na ramie opuszczenia. Uczucie całej gromady tamtych dziewcząt, złość, mściwość, nienawiść, — wysłannice podłości, które w ich duszach zaszczepiła nędza żywota. Ewa zatrzęsła się od straszliwego śmiechu i ze ściśniętymi zębami szła dokądś, z powrotem, ku Wyjściu. Nie miała jednak zamiaru opuszczać kasyna. Ze zdumieniem spostrzegła, że służba zapala nad stołami lampy ze światłem skoncentrowanem. Góry złota poczęły jaśnieć z podwójną siłą. Wówczas uległa powszechnemu ożywieniu. Porwał ją połysk i żar tego życia. Ogarnął ją i wciągnął namiętny a przyciszony szmer. Coś, jak niezwalczony szelest poczęło płynąć W jej żyłach. Błądząc w gromadzie ludzkiej, co chwila stawała wobec samej siebie, odbitej w wielkich lustrach. Patrzyła na swoje złote włosy, bardziej teraz złote od stosów pieniędzy na zielonych stołach. Patrzyła w swe oczy i kołysała się z dziwną przebiegłością w doskonałym rysunku swych kształtów, w nieposzlakowanem pięknie ramion, piersi i bioder. W pewnej chwili, gdy tak stała, patrząc w zwierciadło, ujrzała w niem poza sobą idących ku wyjściu Dwarfów. On wrzucał machinalnym ruchem monokl i wypuszczał go z oka. Na twarzy pod dolnemi powiekami miał ogniste wypieki, wargę obwisłą, głowę bezwładną na chwiejnej szyi. Pani Dwarf prowadziła go pod rękę. Była spokojna, cicha, nieznośna w swej ciszy i trzeźwości. Ewa domyśliła się. Ale nie było w jej cudnych piersiach ani cienia współczucia. Śmiała się, że to przecie jej pieniądze przegrali. Wolno podeszła do pary, posuwającej się wraz z tłumem ku drzwiom.
Dotknęła ręką ramienia pani Dwarf. Ta spojrzała na nią zgasłemi, obojętnemi oczyma, ale nie mogła ze siebie wyłamać ani jednego dźwięku.
— Czy już wszystko? — spytała Ewa.
Skinienie głową,
— Dokądże państwo teraz?
Skinienie głową. Oczy zamknięte. Usta nieme.
Ewa odsunęła się i wróciła na salę. Szła przed siebie. W oczach miała ciągle tę parę. Wspomnienie ruchu monokla, który Dwarf wrzucał w oko, — dziwnie podniecało gniew. Myśli miotały się nieporządnie szybkimi ruchy skorka. Rozjątrzenie, pasya, niecierpliwość — wybuchały jak proch i szybko, jak proch — gasły. Głowa płonęła. W oczach był jakiś niebieskawy dym...
Zatrzymawszy się przy jednym ze stołów gry, stała długo bez ruchu, zatopiona w chaosie uczuć. Wszystko, co się dookoła działo, widziała i słyszała, a jednak była od tego miejsca jak najdalej. Podniosła oczy i spostrzegła Szczerbica. Stał naprzeciwko w tłumie, po drugiej stronie stołu.
Gdy dostrzegł spojrzenie Ewy na siebie zwrócone, skierował się ku niej. Miała chęć, zamiar, powzięła nagłe postanowienie ucieczki przed tym człowiekiem. Podszedł i witał ją cichemi słowami. Nie mówiąc nic do siebie, odeszli z tego miejsca i machinalnie zbliżyli się ku oknom, gdzie było najmniej osób. Szczerbic zatrzymał się i mówił:
— Jak to szczęśliwie się składa, że panią tu spotykam! Właśnie miałem zamiar prosić, czyby pani nie zechciała zobaczyć się ze mną...
— Pan ma coś dla mnie? Wiadomość?
— Niestety! Nie mam nic. Nic! Pisałem do Paryża. Przepraszam... czy pani tu sama przyjechała?
— Nie. Przyjechałam z pewną parą Anglików Państwo Dwarf...
— Ach, Dwarf. Znam. Pani gra?
— Nie. Nie mam szczęścia.
— I nie chce pani zupełnie próbować?
— Nie mam szczęścia! — rzekła z rozdrażnieniem, które jej ani na chwilę nie opuszczało.
— Szczęście raz jest, drugi raz go niema.
— A pan wygrywa? — spytała, żeby tylko coś powiedzieć.
Wobec gwaru, panującego w tej sali, musiała nachylić się ku niemu i mówić głośno.
— Czy pani uwierzy? Wygrałem — i nawet dużo. Gram ostrożnie i tylko trente-et-quarante. Ale już jadę.
— Jedzie pan? — szepnęła, blednąc.
Oto teraz dopiero zadała sobie pytanie, cóż ona zrobi ze sobą? Dopóki ten Szczerbic był tutaj, była spokojna o siebie, choć nie chciała go widywać. Ale teraz... on jedzie?
— Pan do kraju?
— Do kraju... — mówił cicho, patrząc jej w oczy.
— Oczywiście...
— Pani tu myśli zostać, czy wrócić?
Coś jakby łzy zamigotały w jego wpatrzonych oczach.
— Ja... widzi pan... Cóż tam ja! Pan przecie wie. Pan jeden jedyny wie wszystko...
Rozpacz przetrąciła jej twarz. Stała, jak spoliczkowana. Spłoszona ręka poprawiła włosy, wymykające się z pod kapelusza. Szczerbic milczał. Patrzył, nie odrywając oczu, myśląc głęboko. Ciche westchnienie odemknęło jego wargi. Zaczął mówić:
— Może Niepołomski jest w kraju. Przecież powinien pani szukać, — prawda? Czy pani jest tego pewna, czy pani?...
— Czego pewna? Czego?
— Czy pani jest pewna, że on będzie szukał? Ja nie chcę powiedzieć o nim nic złego, — przysięgam pani! — ale sam nie wiem. Mówię tylko o istocie rzeczy. Czy pani jest pewna?
— Widzi pan... Widzi pan... Tego już nie wiem.
— Nieszczęsne, najbiedniejsze!... — szeptał w szale, zbliżając się ku niej, jakby ją ramionami chciał zasłonić od świata.
— Czego pan chce?
— Ja nic przecie — nic a nic! Tak sobie oto mówię.
— Więc po cóż to mówić? Nie wszystko można mówić. Człowiek subtelny nie mówi wszystkiego, co myśli, czy tam... czuje, wie...
— Pojadę do kraju, będę w Warszawie, poszukam... Może był u mnie, może tam w mieście... u żydka...
— Tak, tak! — szepnęła z zaciśniętemi pięściami.
— A może w domu u rodziców...
— Tam niech pan nie chodzi!
— Nie pójdę, nie pójdę!
— Ale ja cóż mam czynić ze sobą? — spytała z posłuszeństwem.
— Właśnie... Sądzę, że pani... powinna zostać...
— W Nicei?
— Przez czas pewien w Nicei, a gdy tu będzie zbyt gorąco, wtedy naprzykład, w Montreux, gdzieś w górach w Szwajcaryi... Pani napisze do mnie do Zgliszcz, dając mi znać. Bez adresu nie mógłbym skierować Niepołomskiego — w razie... Prawda?
— Tak.
— A więc pani napisze do mnie.
— Ależ ja... Niech pan tylko pomyśli... — zawołała raptownie, przypominając sobie. — Zdaje mi się, że pan rozumie, o co chodzi...
Mówił ze spuszczonemi oczami, prawie nie otwierając ust:
— Daję pani słowo, że teraz dla mnie nie będzie stanowiło żadnej literalnie różnicy, gdyż wygrałem, a już więcej grać nie mam ochoty. — Gdym tu jechał, — Wtedy, wyznaję, było mi trudniej, teraz... pokażę pani...
Mówiąc to, wydobył jednym zamachem z bocznej kieszeni surduta gruby pęk białych biletów bankowych po tysiąc franków. Kilka z nich, pięć czy sześć, jakby w roztargnieniu, wsunął w rękę Ewy.
— Panie! Co pan... ze mnie... robi! Co pan ze mnie!-.
— Odda mi pani! — rzekł, odtrącając jej ręce. — On mi odda, ten Niepołomski!
— A jeśli on się nie znajdzie? — pytała z naiwną bezczelnością, — to z czegóż ja panu oddam te pieniądze? Ja nic nie mam, nic a nic. Jestem kasyerką z cukierni, — więc jakże ja mogę... Panie!
Szczerbic łagodnie ujął jej dłonie i wskazał jej stoły gry.
— Niech-no pani spojrzy, — śmiał się z dobrocią, — niech się pani przypatrzy, jak się zapracowuje pieniądze. Ja te również zapracowałem, te moje pieniądze. Mogę zaraz podejść i za dziesięć minut mieć w kieszeni całego majątku dwadzieścia centimów.
— Ach, to wszystko. Mój mocny Boże!
— Cicho — cicho... Nie trzeba o Bogu mówić.
— Pan nie wie, co się dzieje ze mną...
— Mógłbym powiedzieć to samo: pani nie wie, co się dzieje ze mną. Mówi w jednem miejscu Szyller: »Ona mi to wyznaje! W przecudnych oczach, zwróconych ku mnie, maluje się miłość dla innego...«
Szeptał to, śmiejąc się nieprzyjemnie, z oczyma wlepionemi w ziemię.
— Jabym dla pana dała sobie uciąć rękę. — Oddałabym dla pana dziesięć lat życia! Pan mię jeden w Warszawie znalazł i dał mi jeszcze odetchnąć nadzieją... Ale czyż można należeć do dwóch mężczyzn? — spytała z bezczelną prostotą. — Nie dobrze i nie wolno odtrącać takiego głębokiego i czystego umiłowania, jakie niezmiennie mam dla pana! Że pierwiastki, które dałam innemu, nie wchodzą w zakres tego, to nie moja wina, to nie odemnie zależy.
— Ja pani teraz nie robię już wielkiej nadziei co do Niepołomskiego, — rzekł twardym głosem. — Zupełnie nie wiem, co to jest za człowiek. Nie wiem.
— Powiedz pan, jeżeli wiesz coś pewnego!
— Nie wiem. Jutro pojadę.
Uścisnął jej rękę i odszedł. Gdy go już straciła z oczu, nagle wysunął się z tłumu i podbiegł znowu. Nachylił się do samych jej oczu. Szeptał głosem przeszywającym:
— Wszakże dotrzymałem danego słowa. Nieprawdaż, pani Ewo? Dotrzymałem słowa co do joty, ale to co do joty! Tak, czy nie?
Usłyszała w tem zapytaniu krzyk duszy. — Ujrzała w jego bladej twarzy spazmy namiętności, w oczach rozpaczliwą żądzę, w ustach skrzywionych i dygocących błaganie, które za chwilę mogło wybuchnąć szlochaniem, zniewagą, przekleństwem. Z oczyma tak w nią wlepionemi, jak krzywe haki, stał nieruchomy, wahający się. Nagle bez pożegnania odszedł i znikł.
Ewa spoglądała za nim przez czas pewien, wyczekując, że jeszcze wróci. Pragnęła słyszeć jeszcze Jego przedziwny, zdyszany głos. Dawne echo przeżytych uczuć... Widzenie tych samych uczuć jakby z pod spodu, z innego punktu...
Chciała powiedzieć prawdę... Podziękować serdeczniej za wszystko co dla niej uczynił, zaprzeczyć temu, że jest względem niego niewdzięczna. Chciała mówić do niego o mnóstwie jeszcze spraw, które zjawiły się w myślach. Ale w pewnej chwili uczuła, że Szczerbic już napewno odszedł i że napewno nie wróci. Ukłucie żalu...
Trwoga nieznośna, jak powiew zimnego wiatru, pędzącego przez puste pola... Dreszcz ohydnego egoizmu przeszył ciało. Siadła na miękiej kanapie w pobliżu okna.
Od stołów gry szedł ku niej nieustający pogwar, szelest i jakby łoskot bezgranicznej rozkoszy i bezgranicznej rozpaczy tych serc, co pod blaskiem nizkich lamp szalenie biły. Słyszała, co się dzieje, bo nie mogła nie słyszeć, ale już dawno stąd odeszła duchem. Błąkała się i chwiała po obcych miejscach. Czuła, że coraz jest gorzej, że ją zła dola potrąca i pędzi z jednej wizyi w drugą, z kraju uczuć podłych w coraz podlejszy. Nie mogła dać sobie rady i nie mogła zapłakać. Widok krzywdy bez granic wydzierał z piersi krzyk, a krzyk nie mógł się wydrzeć i zamierał w zduszonej piersi.
Krążyło koło niej, oddalało się i znowu szło pytanie, co to są za ludzie, ci przy stołach gry? Co ich przypędziło ze wszystkich końców świata? Poco wydzierają sobie w męczarni garście złota, kiedy ono do niczego nie służy? Czemu są, jak poszarpane członki Dionizosa, które się wzajem napróżno szukają?
Obok ręki leżała zmięta gazetka miejscowa. Ewa zaczęła ją machinalnie czytać, nie bardzo wiedząc, poco to robi i co czyta. Wśród mnóstwa banalnych plotek wydrukowane było grubemi czcionkami kilkakroć powtórzone zdarzenie. Łódź rybacka nie wróciła tego ranka z sześcioma ludźmi. »W burzy dzisiejszej nocy zginęli, — mówiła druga wiadomość. Szukano ich wszędzie, ale nie dotarli nigdzie. Jeden zostawił pięcioro dzieci, drugi troje, trzeci był to młody rybak, bezżenny«. — Jeszcze jedna wiadomość, — we dwanaście godzin później: »nie znaleziono nigdzie«.
Wszystko, co było w życiu Ewy, teraz wyszło, jak wyzwolony tłum zbirów. Osaczył ją najniższy motłoch uczuć, co się wyrwał z za drzwi więzienia. Zamknęła oczy.
Machinalnie podniosła do ust chustkę i ocierała wargi.
Przemknęła myśl tak niepochwytna, że ledwie ją można było pojąć, — myśl o tem, że »Łukasz« jest to pewne widziadło, — nic więcej. Usta same wyszeptały:
— Już go na świecie wcale niema. Zabił się.
Głuche, bezsilne szlochanie bez łez, jak suchy kaszel wydarło się z ust. Serce nie biegło swą własną, znaną drogą, lecz zdawało się skakać wpoprzek tej drogi. Jeszcze myśl:
— Gdzie teraz odnaleźć... Szczerbica?
Krzyk z głębi duszy:
— Łukasz!
Senny obraz Dwarfów, idących dokądś z kasyna, — na dół, na dół... Żal, sięgający do szpiku kości, i ściśnienie serca na wspomnienie twarzy pani Dwarf.
Później cisza — i znicestwienie wszelkiego wrażenia. Dobra, długa chwila ciszy. Och, żeby tak zawsze żyć w tej ciszy, leżeć, jakoby na posłaniu w domu rodzinnym, za młodych lat, za dni minionych. W tej ciszy świętej tylko jedno przeszkadza, jedno dokucza i nie daje śnić...
Co parę chwil leci z zewnątrz, z za okien, osłoniętych wielkiemi storami... Wicher? Nie, to nie wicher... Czyżby krzyk rybaków z tej samotnej w morzu łodzi?
Daleko, strasznie daleko... Słychać! Wciąż!
Głos tęgi, łoskot i głuchy dźwięk w-wach. Cisza — i znowu w-wachw-wach! Cisza — i znowu!
— Morze! — wyszeptała, otwierając oczy.
Teraz na wspomnienie morza uderzył w nią strach bez granic, boleść prawie fizyczna. Serce ścisnęło się i stuliło w sobie, jak ptaszek w nocy, osierociały wśród piorunów. Słychać, jak fale, wzdęte daleko, padają na wysokie skały, jak pękają olbrzymie wodne banie i jak jęczą, zapadając w głębinę. Ewa wstała ze swego miejsca i zbliżyła się do okna. Podniosła brzeg story, odchyliła go i patrzyła w noc głupiemi, szeroko rozwartemi oczyma. Twarda ciemność uderzyła jej oczy.
Wiatr kwiczał, ślizgając się po ogromnych szybach okien.
Deszcz prał w nie długiemi lejcami. Z podmuchów wichru wyrywały się raz wraz oszalałe skoki morza.
Otchłań ciemności wylewała z paszczy swej ryk bałwanów i strumienie zdruzgotanych kamieni.
I oto znowu jakby krzyk w morzu...
Myśl-dreszcz przeleciała tajemnym szlakiem nerwów:
— Nie warto żyć na świecie! Och, nie warto! Wszędzie to samo. Wszędzie krzywda, podłość, przemoc! Wszędzie! Niema nigdzie sprawiedliwego sądu i obrony!
Odwróciwszy się, spostrzegła, że ją pilnie obserwuje jeden ze służących kasyna, badając, widocznie, czy nie żywi zamiaru odebrania sobie w sali życia. Uczucie wzgardy i wyniosłości pchnęło ją naprzód. Poszła przez zatłoczone sale, ulicą, która się przed nią otwierała zawsze. Szeptano. Minęła wspaniały westibul, odepchnęła olbrzymie drzwi i znalazła się we wichrze. Wicher! — Jakby na nią od dawna czekał. Palmy skrzypiały w nim, miotając na wsze strony swe olbrzymie wachlarze. Marmurowy chodnik, biegnący na dół, zalany był wodą i lśnił się. Tępe światło bań elektrycznych, które wicher na wysokich słupach kołysał, ukazywało ów chodnik w dziwnem i strasznem świetle. Ewa biegła, czując, że deszcz przemoczył już jej stanik i zalewa ramiona, że nogi w płytkich lakierkach nurzają się w wodzie i marzną.
Czy to krzyk w morzu, czy w niej?
Słuchała.
Aż oto chodnik urwał się w jakiemś miejscu. Brnęła przez szyny, podkłady, znowu przez szyny. Upadła na ziemię. Nogi jej wlatywały między zwrotnice, jak w potrzaski z żelaza, pantofle wykręcały się na stopach.
Wicher zerwał z głowy wualkę i kapelusz, rozplątał włosy. Nie wiedziała teraz, dokąd biegnie i gdzie jest.
Nieznana siła popychała ją naprzód w tę stronę, skąd dochodziły straszliwe głosy morza.
Rybacy wołają, rybacy...
Zdławione serce jęczało posłusznie: idę już, idę...
Nie wiedząc o tem, że idzie, słyszała rozlegające się raz za razem stękanie zbieganych wód. Coś, jak gdyby jęk ludzki, wypadało z dołu, z pod ziemi i opasywało żebra arkanem rzemiennym, ciągnąc ku sobie. Szlochy, których przenigdy nie zapomni dusza, przetrącały nogi i zginały kolana.
Modlitwy jakieś, które charczą obumarłe gardziele i wykrztuszają konające usta, łkały nadaremnie, nie wysłuchane tej nocy. Ewa stanęła na brzegu skały. Poczuła nagością kolan, nóg i brzucha przepaść zimnego odmętu. Rozwarte jej oczy widziały w grubym mroku latające sznury i węzły pian. Ot — tam — to morze szaleje, wścieka się. Radeby skoczyć na jej nagie ciało! Zrozumiała biednym swoim rozumem, że to na nią zarzucają pętlice te dzikie siły. Chwyciła się ręką za serce i upraszała jeszcze tylko o chwilę spoczynku. Ale o słuch jej uderzyło to, co było najstraszliwszego w jej życiu: senny osłuch cichutkiego kwilenia...
Rączki stulają się i rozwierają. Kolanka dygocą od tego zimna... Zaraz zagaśnie, zagaśnie ten głos...
Zatrzęsła się wszystka, jakby ciało jej było słupem piasku, złamała się w sobie, — i z krzykiem zleciała na dół.
Ręce jej konwulsyjnie chwyciły chropawe żelazne ogniwa łańcucha baryery, nogi wlokły się, jak poodrąbywane po jakowychś kamiennych schodach. Dzikie piany skakały do jej ramion, do oczu, rzucały się pod zmoczone suknie.
Stękanie konających, ryk pijanych sołdatów, dźwięki, zgrozę i milczenie siejące, stały dookoła. — Ewa odgarnęła z twarzy rozpuszczone włosy, które wicher z węzłów wyzwolił. Uczuła w sobie waleczność, jak w chwili porodu.
Rozejrzała się wokoło po chluszczących kłębach i pianach, po mroku nieprzezwyciężonym spokojnemi oczyma. Ścisnęła zęby, żeby nie krzyczeć w niebogłosy z szalonego uniesienia. Stanęła między pianami i we wrzask dzikich wód rzuciła głupie wyznanie: — zabiłam, tak! Ja sama z własnej woli zabiłam!
Wszystkiemu w sobie i za sobą nakazała ciszę. Była w pełni rozumu, wiedziała o tem, że ma rozum, ale rozum był bezwładny, na podobieństwo króla, z któregoby zdarto szaty i osadzono nagiego wysoko — wysoko, na samym szczycie gilotyny.
Myśli, jak szczękająca broń, roznosiły łoskot po głowie. Trwała tak przez chwilę w zachwycie nadczłowieczym, w smutku swoim-nieswoim, w uczuciu zgłębienia ludzkiego nieszczęścia. Czuła, że teraz w sobie dźwiga tłum ludzki, tam na górze widziany, a dźwiga z własnej woli, gdyż nie może nie dźwigać. Nigdy dotychczas nie doświadczane przeczucie niezbłaganych praw, rządzących grzechami ludzkimi, jakby w sądzie, przez moment zgłaszało pozew i obronę, o dziwo! w jej ubogiem sercu.
Dreszcze zimna, bijące po krzyżu raz za razem, jak ciosy ognistego bata, wyrwały ją z odrętwienia. Poczęła brnąć w górę po schodach, zalanych wodą, trzymając się rękami zimnych ogniw żelaznego łańcucha. Wyszła znowu na szeroki plac, pełen zwrotnic, szyn, czerwonych i zielonych latarek. Wicher wył tam w budach strażniczych, ledwie oświetlonych, jęczał dookoła słupów żelaznych. Pociąg z hukiem i skowytem zwrotnic przeleciał obok. Ewa była już zupełnie spokojna.
Widziała w zamyśleniu jego ogniste latarnie, twarz maszynisty czarną i ponurą. Zaznała gorąca kadłuba lokomotywy. Uśmiechnęła się z okrucieństwem do myśli, jak strasznym głuptasem jest maszynista, oddający się licho go wie, dlaczego, piekielnej pracy... Drżąc z zimna i szczękając zębami, biegła dokądś przed siebie. Nie mogła pojąć jednej tylko rzeczy: poco było zeskakiwać w morze? Oczy miała rozwarte i wbite w noc.
Jak i gdzie znaleźć numer hotelowy i ciepłą pościel?
Myśli wyczerpały się i krążyły około jakichś drobiazgowych zechceń, które z kolei mdlały i gasły.
Trafiła znowu na wązki, pochyły chodniczek biegła po nim. Biegła długo, ściskając w lewej ręce rondo kapelusza, który jej wiatr zerwał był z głowy. Stanęła nagle przed oświetlonemi drzwiami knajpy Gambrinus, sławne kasyno. Z rozkoszą wbiegła do wnętrza. Z uciechą poczuła, że już jej deszcz nie bije, a wicher na wskróś nie przeszywa. Usiadła na pierwszej z brzegu sofie i poczęła wyżymać, skręcać w pukiel i spinać swe włosy. Poprawiła kapelusz, uporządkowała suknie. Trzewiki były zgoła potargane, pończochy mokre aż do kolan. Knajpa była dość ciemna i, zdawało się, zupełnie pusta. Jedna lampka elektryczna paliła się w całej wązkiej, a długiej sali. Salę tę przegradzały kępy kamelii i oleandrów w wazonach. W głębi było wielkie lustro, które odbijało w sobie lampę elektryczną i salę, tworząc złudzenie dalekości. Jeden jakiś człowiek spał, siedząc przy stoliku, z głową, złożoną na rękach.
Nierychło podszedł do Ewy kelner, drab w wyświechtanym fraku. Między jego kamizelką i majtkami widać było kolorową, ale i tak brudną koszulę. Patrzył na Ewę podejrzliwie, z podełba, obojętnie podciągając portki, podpasane skórzanym paskiem. Kazała podać sobie fiasco dobrego wina. Skoro tylko przyniósł, duszkiem wychyliła kielich — jeden i drugi. Ciepło zwolna, zwolna rozszerzyło się w jej piersiach, ramionach, nogach. Ogień zamigotał w oczach. Wypiła jeszcze jeden kieliszek i z rozkoszą uczuła, że pokonane dreszcze uciekają za dziesiątą górę. Oparła się plecami o ciepłą poduszkę sofy i wnet zaczęła zapadać, zanurzać się, pogrążać w cichy półsen, półjawę. Wszystko ucichło, uspokoiło się. Słyszała dziwny szelest w uszach, — ni to skrzypienie częstotliwe świerszczyków jesiennych w ścierniskach na wsi. W oczach piasek gorący. Wczuwała się z rozkoszą w ciepłe smugi, błądzące po ramionach, po skórze głowy, po udach, po stopach... Nie chciała zasnąć. Żeby aby nie zasnąć! Już kilkanaście razy postanowiła zadzwonić na kelnera i spytać go, gdzieby tu, w Monaco, można znaleźć numer ogrzany w hotelu i pościel. Miała jednak nieprzełamany wstręt do draba, który jej wino podawał. Nie mogła wskutek tego udźwignąć ręki, żeby zadzwonić. Jednakże ani na chwilę nie utraciła przytomności i nie przymknęła oczu. Poczęła marzyć...
Marzyła, pogrążona w sen na pół zapomniały, że siedzi sama, jak zawsze, na stopniach z granitu, co już tysiące lat trwają. Wysmukłe trawki kołyszą się za wiatrem. Wyrosły w szczelinach pomiędzy olbrzymimi blokami marmuru. Żal ich stopą podeptać. To Fiesole. W dali widać błękitne Apeniny, góry spalone od słońca, — jednobarwną smugę. Ciepły stamtąd wiatr leci i zapach drzew pomarańczy. Tam, w dole, pod stopami, arena starorzymskiego teatru. Tędy wyrzucano rozszarpane ciała a tędy wpuszczano lwy. Cichy śmieszek przewija się przez wargi. Dziwna rzecz, że tutaj teraz niema knajpy z ostrygami i białem winem...
Słychać kroki. Mały, nawiany przez wiatr, żwirek zgrzyta pod stopami nadchodzącego. To idzie Łukasz. Serce słyszy jego kroki, a ciężki czar przygniata piersi. Nareszcie go się doczekała! Nie, nie odwróci głowy! Niechaj on pierwszy! Łukasz idzie po stopniach, po stopniach, po stopniach... Niesie na rękach dziewczyneczkę. Różane jej ciałko rozkryło się od wietrzyka. Okrągłe kolanko wystaje z pod ciemnej chusty. Pięta różana, maleńka, jak zawiązek jabłka, chuśta się na powietrzu. Toczona rączka z fałdami bogatymi tuż przy dłoni wiewa w zapachu pomarańczy. Maciusieńka dłoń, boski pra-wzór ludzkiego kształtu. Doprawdy, — to jest myśl Stwórcy o kształcie człowieka!
Paluszki, jak szypułeczki tulipana, przecudnie piękne kształty stawów, przeczyste i niesłychanie śmieszne paznokietki. Paluszki przezroczyste pod słońce, w których nieskazitelna krew płynie w żyłkach niegrubszych od żyłek w liściu. Otwarła oczy i uśmiecha się do błękitnego nieba, do chmurek cherubinowych na wysokościach.
Dokądże to on z nią idzie? Gdzie niesie dziecko? Druga rączka objęła go za szyję, a bezwładne paluszki błądzą po jego uchu. Dokąd też on tak idzie z dzieciną? Czy też ona wyżyje, czy też się zdrowo, córeńka, uchowa?
Ocknienie. Knajpa! Kelner!
Trzeźwa myśl o jeździe w przedziale kolejowym, w wagonie tramwaju przez nieskończenie długą Avenue de la gare, myśl o windzie w hotelu. Rozterka. Założyła nogę na nogę, ściskała kolana i przytulała plecy coraz szczelniej do oparcia kanapy, żeby zaznać jak najwięcej wewnętrznego ciepła. Jeszcze chwilę poczekać, jeszcze tylko tę chwilę... Podnieść rękę i zadzwonić. Podnieść rękę... Nagle usłyszała dźwięk, który ją pchnął z miejsca i otrzeźwił do cna. Ktoś obok niej, z tyłu, ktoś w tem miejscu wymówił po polsku.
— Zbawicielu! Zbawicielu!
Szept ten był tak strasznie bolesny, tak śmiertelnie głęboki, że zerwała się na równe nogi. Oczy jej padły w głąb sali i ujrzały w lustrze odbicie postaci człowieka, który spał. Siedział tyłem do Ewy, a twarzą do lustra zwrócony. Łokcie jego rąk były oparte na marmurowym stoliku, a twarz ukryta w dłoniach. Ewa stała na miejscu, patrząc w lustro i usiłując zobaczyć twarz. Nagle spostrzegła, że prawa ręka nieznajomego bezwładnie opadła na marmurowy blat stołu, że zwolna sunęła się po nim i kurczowym ruchem pochwyciła rękojeść rewolweru, który tam leżał.
Szept straszliwy tych samych wyrazów.
Biała ręka wzniosła się i nagle znalazła tuż przy skroni. Ewa skokiem rzuciła się naprzód. Nie wiedząc wcale o tem, co czyni, znalazła się przy tym człowieku. Porwała obiema dłońmi kościstą, suchą rękę i wydarła z niej rewolwer. Ujrzała zblizka twarz nieznaną, szarobiałą, coś jakby twarz Dawida z nieśmiertelnego posągu Michała Anioła. Zdało się jej, że to biały kamień, szarym kurzem przysypany, patrzy na nią z półzmroku. Oczy skamieniałe, z których siła widzenia uciekła. Źrenice stały się dwiema czarnemi a nieruchomemi próżniami. Czoło sfałdowane, a każda zmarszczka stężała na zawsze... Usta zatrzaśnięte na zamek szatańskim uśmiechem. Ewa, nie wiedząc wcale o tem, co zrobiła, upadła na kolana i bezmyślnie okrywała pocałunkami ręce nieznajomego.
— Nie, nie! — szeptała w paroksyzmie.
Nim jeszcze jego ślepe źrenice przestały być martwemi dziurami, usta odemknęły się i dziwny głos, głos cichego niepokoju zapytał po polsku:
— Któż tu jest? Kto tu?
— Co pan chciałeś zrobić! Jak pan śmiesz podobną myśl? — krzyczała teraz w szale, zrywając się na nogi i wymachując rewolwerem, który trzymała w rozpalonej dłoni.
Na to odpowiedział ów cichy i niewinny głos:
— Już nie mogłem, już nad siły... I dlatego...
— Kto pan jesteś? — krzyczała coraz głośniej.
Nieznajomy milczał, jakby sobie coś z mozołem przypominał. Rzekł głośniej:
— Kto ja jestem? O to chodzi, kto... No cóż... Pół-Polak. Adwokat spraw z kretesem przegranych. Zawsze chybiający bombiarz...
— Co takiego? Bombiarz?
— Rzucałem papierowe bomby w strupieszałe polskie narodzisko...
— No, więc rzucaj pan sobie swe bomby!
— Ba! Kiedy nie warto. Kołtun skręcił polską duszę. A przytem i ja sam... Siła w ręce stężała... Siła w ręce...
— Ale kto pan jesteś? Nazwisko pańskie!
— Nazwisko? Nazwisko — Bandos.
Bandos, — jest to literacki pseudonim poety Jaśniacha.
— To, to! Jaśniach...
W owej chwili oczy tego człowieka otrzymały siłę widzenia. Ramiona jego porwały się, brwi posępnie zsunęły, a między niemi wyryły się dwie pionowe zmarszczki.
— Kto panią uprosił do zajmowania się moją osobą i mojemi sprawami? — spytał głosem cichym a tak złowieszczym, że się o krok cofnęła.
— Sama się upoważniłam.
— Śliczny Apoloniusz z Tyany, zbawiający ludzi wbrew ich woli!
Mówiąc te słowa, bezwiednym ruchem poprawił na sobie surdut, wstał z krzesła i powtórnie przedstawił się:
— Jestem Rudolf Jaśniach — literat.
— Moje nazwisko — Ewa Pobratyńska.
Widocznie, nie mogąc ustać na nogach, siadł znowu i rozglądał się szczegółowo po tem miejscu. Brudny kelner, z hałasem rozsuwając krzesełka, odkręcił drugą lampkę elektryczną. Jasny blask padł na twarz i postać Jaśniacha. Ewa ujrzała dokładnie twarz jeszcze piękną, ale znoszoną i zdartą, wypełzłą od słońca i deszczu. Niezbyt gęsty, a dziwnie piękny zarost był jeszcze prawie młodzieńczy, a włosy na głowie już zupełnie siwe, rzadkie, tworzące dobrze już widoczną łysinę. Oczy były podkrążone niemal czarnemi podkowami, usta granatowe. Dziwnem w tej twarzy zjawiskiem były oczy. Miały w sobie coś z węgla, który się jeszcze żarzy, ale już powleczony jest martwicą popiołu. Dzikie, nienasycone szyderstwo i głęboka nadczułość zdawały się walczyć w tych oczach i wyganiać się z nich nawzajem. Jaśniach ubrany był ze skromnością, ale czysto i wytwornie. Ruchy jego stały się teraz prawidłowe, spokojne i przyzwoite. Widać było tylko, że siły są zupełnie wyczerpane, że nie jest w stanie trzymać się na nogach. Siedział z rękoma, ciężko i bezwładnie leżącemi na kolanach. Dziwnym swym, szyderczym, nieznośnym wzrokiem wpatrywał się w Ewę.
Ona rzekła wesoło:
— Jestem przekonana, że pan — na skałce — doszedł do dużego pugilaresu, — a teraz... zostało w bocznej kieszeni »dwadzieścia centimów«.
Kiwał potakująco głową.
— Dużo pan wygrał?
— Dużo.
— A dużo też pan przegrał?
— O, dużo! Przegrałem już ostatni sen. »Glamis hath murdered sleep, and therefore Cawdor shall sleep no more! — Macheth shall sleep no more[5]
— Nie rozumiem.
— Bo też nie należy do rzeczy najłatwiejszych dokładne zrozumienie mowy bombiarza, który sobie w łeb strzela.
— Chciał strzelić...
— Strzela sobie w łeb tylko ten, kto tego mógł chcieć.
— Zakazuje się panu chcieć tego!
— Mógłby mi tego zakazać tylko ten, ktoby mi był poprzednio dał siłę, żebym chciał...
— Ja w imieniu tej właśnie władzy!
— Musiałaby pani przebyć poprzednio wszystkie siedm sfer O-Sir-Is’a — mądrość, miłość, sprawiedliwość, piękność, wspaniałość, wiedzę, nieśmiertelność — i zejść dopiero do tej spelunki. A pani nosi pantofle?
— Cóż to za pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy pod jednym z nich siedzi — mąż?
— Noszę pantofle, nawet w dniu dzisiejszym mokre i podarte, ale męża... niestety...
— To może pani zechce zostać moją żoną, żebym mógł zająć wakującą posadę.
— Ależ naturalnie! Tylko musi się pan jeszcze odegrać.
— Nie, już nie! Już mi teraz nie potrzeba. Zresztą — najniższa stawka pięć franciszków, a ja nie mam nawet na zapłacenie za kieliszek wina, który tu przed swą śmiercią wypiłem.
— Pożyczę panu trzy tysiące franków. Ale pan powie, dlaczego to już panu nie są pieniądze potrzebne?
— Od czasu, kiedy w Polsce idee zostały wydeptane obcasami proboszczów, szlachciców, fabrykantów i szanownych panów dziennikarzy, kiedy, uważa pani, rozmnożyły się tam »stany posiadania«, nie miałem innego wyjścia, tylko zdobyć pieniądze i tworzyć »stan posiadania« dla wydeptanych idei — zapomocą... pieniędzy. Słyszała pani kiedy podobne chryje? Tymczasem — wygrałem — przegrałem — dwadzieścia centimów. Trzy tysiące franków? A jeżeli przegram i to?
— Ha! Wówczas...
— Widzi pani, — po raz drugi kłaść w retortę te wszystkie czynniki, z których się wyprodukowuje odczynnik woli...
— Wówczas pożyczę panu jeszcze jeden biały tysiąc.
— Czy pani dziś wygrała?
— Ja... dziś? A tak.
— Skąd pani do mnie przyszła?
— Któż to wie?
— Należałoby przypuścić, że pani jest posłem z kraju Agni, z ziemi intelektu tworzącego, z okręgów ducha czystości...
— Chodźmy, panie literacie!
— Ale pani będzie przy mnie, gdy zacznę grać?
— Będę.
— Nie odejdzie Agni na krok, na krok?
— Na krok!
— Idźmy.
— Muszę jeszcze oczyścić swe suknie i poprawić włosy. Niech pan mi od tego kelnera przyniesie, z łaski swej, miotełkę, bo ja go się grubo lękam.
Jaśniach znikł w zagłębieniu sali. Po chwili wrócił w towarzystwie pomarszczonej wiedźmy, ohydnej powierzchowności, która pomogła Ewie oczyścić się i uczesać. Po chwili trzy tysiące franków znalazły się w ręku Jaśniacha. Płacąc za wino swoje i Ewy, zmieni! jeden tysiąc na złoto. Wyszli. Właśnie przebiegała winda i zagarnęła ich na górę. Była godzina dziesiąta, gdy wchodzili na salę gry. Teraz tłum był największy. Dookoła każdego stołu tłoczyły się nieruchome gromady. Ewa ujrzała znowu odpadki ludzkie, bandę jednostek. W blasku lamp wszyscy wydawali się dziwnie znędzniałymi od troski. Patrzyła teraz obojętnie na tych gentelmanów i damy, których wszystkie uczucia, namiętności i popędy zostały sparaliżowane przez jeden nałóg. Rudolf Jaśniach przez czas dosyć długi stał w odrętwieniu przy trente-et-quarante. Ewa, niby cień fizyczny jego figury, tkwiła bezradnie, albo słaniała się w miarę jego poruszeń. Zaczął wreszcie stawiać dwudziestofrankówki na rozmaite strony. Parę razy wygrał, lecz i przegrywał. Był spokojny, zadumany. Ewa tymczasem myślała, że zarówno on, jak inni, mają zmysły znieczulone, nerwy dziko drgające, a głowy wypchane jedyną wiedzą, skierowaną ku temu jedynie pytaniu, — z której strony należy stawiać pieniądze, — z prawej, czy z lewej strony białej kresy na suknie. Od niechcenia patrzyła na rysy dziwnej twarzy Jaśniacha i usiłowała zrozumieć, co ona tu właściwie robi obok i w towarzystwie tego człowieka. Przez jeden moment tkwiło w jej piersiach przeświadczenie, że jej dola życiowa, jej los, — to obcowanie z nieznanymi mężczyznami, z gatunkiem cudzym jej i wrogim. Inne kobiety znają jednego, dwu, a ona zna ich już tylu!
— Ja jestem piękna... — westchnęła.
I oto pierwszy raz w duszy jej ukazała się radość, wynikająca z racyi obcowania, ze Szczerbicem, Dwarfami, tym Jaśniachem. Była pewna, że ten nowy kompanion przegra wszystko i, wbrew woli, wbrew samej sobie, pozwalała przemykać się myśli, co też się wówczas z nim stanie. — A jeśli to jest jaki łotr... — pomyślała niepostrzeżenie.
Nachyliła się, żeby lepiej widzieć. Jaśniach postawił dwa białe papiery po tysiąc franków każdy we dwa miejsca stołu — i po chwili trzymał w ręku dwa nowe. Wówczas wszystkie cztery postawił w jedno miejsce — i cztery nowe sfrunęły ku niemu ze strony croupier’a. Czynił to wszystko, ociężale, automatycznie, jak człowiek, wtrącony przez chorobę w ciężką malignę. Wziął wygrane pieniądze i tylko przesunął je palcem na drugą stronę białej kresy. Ewa schyliła się jeszcze niżej i ciekawie patrzyła ponad ramiona. Serce poczęło kołatać w jej piersiach. Croupier rozłożył karty i przysunął Jaśniachowi ośm tysięcy franków. Ów wziął z tej górki papierów cztery, włożył zgniecione nerwowo w boczną kieszeń surduta. Dwanaście tysięcy zostawił na miejscu. Croupier rozłożył karty i wnet przysunął graczowi niby książeczkę, złożoną z dwunastu arkuszów.
— Może dosyć? — szepnęła Ewa.
Odwrócił ku niej oczy zamglone, smutne i senne Ujrzała, że grube krople potu okryły jego czoło, łysinę i zagłębienia koło nosa.
— Jeszcze tylko chwilę... — westchnął.
Książeczkę z dwunastoma tysiącami schował do kieszeni, a dwanaście tysięcy enjeu porozstawiał to tu, to tam ruchami zdecydowanymi, aczkolwiek nad wszelki wyraz obojętnie. Wyglądał, jak człowiek, który napewno wie, co czyni, gdyż tak musi. Kilka jego papierów kasyer zagarnął, ale na inne rzucił mu w dwójnasób. Wystarczyło tego na stawkę z dwunastu tysięcy. Nowa wygrana. Jaśniach wygraną schował w kieszeń, a tę samą stawkę przesunął na noir. Cały stół począł interesować się jego grą. Szczęście znowu dopisało.
Croupier z jadowitym uśmiechem rzucił mu nową paczkę. Jaśniach schował ją do kieszeni i raz jeszcze zaryzykował tę samą sumę. Ewa patrzyła znieruchomiałemi oczyma, z zapartym oddechem na szalone szczęście gracza. Serce prawie nie biło. Zgnieciona pustka stworzyła się w piersiach. Dokoła stołu szeptano, gdy nowa wygrana znikła w kieszeni Jaśniacha.
— Dosyć! — kazała Ewa.
— Jeszcze ten... jeden... Jeśli...
Tym razem grabki kasyera z dość widoczną skwapliwością zagarnęły przegrane dwanaście tysięcy.
— Dosyć... — zdecydował Jaśniach.
Wyszedł z tłumu, ścigany szyderskiem spojrzeniem croupier’a i szeptem, sykiem, zabójczym śmiechem nienawiści całego tłumu.
— Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy... — mówił do Ewy, idąc powoli, ociężale ku wyjściu. — Cóż to znaczy w stosunku do tego, coby trzeba...
— Lepiej może było mieć to, co przed godziną?
— Nie, lepiej jest mieć to, co teraz. Ale to mało.
— Zarobić w ciągu kwadransa pięćdziesiąt kilka tysięcy franków, — to mało!
— Pan Rockfeller, pan baron Rotszyld w ciągu każdej godziny...
— Ach, co to mnie obchodzi! Chodźmy już stąd!
— Chodźmy, chodźmy...
Ewa ani się spostrzegła, kiedy się znalazła, w przedziale wagonu, zdążającego do Nicei. Jaśniach siedział naprzeciw niej. Był spokojny. Milczał uparcie. Głowa jego chwiała się i drgała, zależnie od skoków pociągu. W pewnej chwili nachylił się i zapytał:
— Proszę pani, — do kogo właściwie należą owe wygrane pieniądze?
— Do pana. Odda mi pan trzy tysiące, — z potrąceniem za wino i bilet w windzie.
— No nie. Takim znowu łapserdakiem nie jestem
— Ja nie potrzebuję tych pieniędzy.
— A gdzie pani właściwie mieszka?
— Hotel Suisse.
— I długo tu pani myśli zabawić?
— Nie wiem. To nie zależy ode mnie.
— Bo widzi pani...
— Cóż tam nowego?
— Widzi pani, — byłem już raz na Korsyce. — Gdyby się tak pani zgodziła...
— Pojechać tam razem z panem?
— Razem ze mną. Jabym tam pani opowiedział.
— I tu można bardzo wiele opowiedzieć. — Nikt nie przeszkadza.
— Nie, tu podle. Stamtąd, — do kraju?
— Cóż pana tak ciągnie do kraju?
— Widzi pani...
— To niech pan sobie wraca.
— Teraz jeszcze nie mogę. Jeszcze śmierć mam w kosteczkach. Szpik w kościach zmarzł. Muszę odtajać.
— Pan jest jakieś niezmierzone czupiradło.
— Bagatela!
— To też wie pan co: rozstańmy się na dworcu w Nicei. Dobrze.
— Już odchodzi statek na Korsykę o godzinie piątej. Tak się dobrze składa. Jechałoby się, jak przez Kocytus pod przewodem cudnego widzenia. Niech pani przyjedzie do nicejskiego portu. Pojedziemy do miasta Ajaccio. Ja swoim dworem, pani swoim. Mamy wspólne pieniądze.
— Mówiłam, że to pańskie pieniądze.
— Wszystko pani wytłómaczę. Owszem, jeśli je pani przeznaczy, to je wezmę.
— Jakto — »przeznaczę«?
Potem. Wytłómaczę na Korsyce.
— Ale pan już się mną rozporządza, jakbym była pańską żoną.
— Albo »kochanką«? Nie, pani. Ja się w pani nie będę kochał, nawet się nie będę umizgał. Może, (a nawet z pewnością!) napiszę jaki misterny sonet na wieczną cześć włosów pani, ust, oczu, ale stąd do miłości olbrzymi kawał drogi. — Będzie to może ładne jak u Owidyusza, albo Petrarki, ale zimne...
— Jak to pan wszystko wie, jak będzie i co będzie.
— Bo ja wszystko wiem. Zresztą pani mi darował życie. Kto pani jest? Skąd pani przyszła do tej tawerny? Tego nie wiem.
— Przyszłam na nogach, — z morza. Wie pan? Napewno z morza. A otóż i Nicea.
— Zaraz poznałem, że w pani jest zawarty płomień, przenikający wszystko na ziemi, — Agni ksiąg wedyjskich.
— Żegnam pana.
Wyskoczyła z pociągu i rzuciła się w tłum osób, zdążający ku tramwajom.






Nazajutrz o godzinie czwartej przyszła do portu. Padał drobny, rzęsisty deszcz. Pełne morze było siwe od pian. W zatoce panowała wprawdzie cisza, ale było ponuro i groźnie. Kadłuby statków przybyłych, wciąż dyszące i ociekające zużytą parą, wielkie żaglowce z mnóstwem poprzecznych rej, płaskie łodzie pełne słupów marmuru i płyt ciosowego kamienia, mnóstwo pak, beczek, kuf, worów. Ewa brnęła wśród bagażów po mokrem wybrzeżu i już zdala ujrzała Jaśniacha.
Zbliżał się do budki kasyera odchodzącego statku ulokowanej na wybrzeżu. Ewa dała mu znak ręką, żeby się zbliżył. Gdy nadszedł, niemal bez przywitania zażądała, żeby jej zwrócił pożyczone wczoraj trzy tysiące franków. Poeta zaczął rozpinać dziwnie obszerny waterproof i wykopywać z głębokiej kieszeni pugilares.
W trakcie tych czynności zapytał:
— Więc to pani nie pojedzie?
— Oczywiście, że nie pojadę.
— Mam pani oddać połowę — dobrze?
— Czego połowę?
— Wygranej. Dwadzieścia siedm tysięcy.
— Ma pan mi oddać moje własne trzy tysiące. Cóż za piła!
— Niech pani weźmie sobie połowę. Mnie te pieniądze i tak nie zbawią, bo to na mnie mało. Za dużo znowu, żeby przeżyć. Może pani zrobić coś dobrego.
— No więc, — mówiła po głębokim namyśle, — niech mi pan pożyczy jeszcze dziesięć tysięcy.
— Służę.
Wzięła trzynaście banknotów po tysiąc franków, kiwnęła Jaśniachowi głową i odeszła. W pewnej chwili stanęła i obejrzała się przez ramię. — Spostrzegła, że dziwadło stoi na miejscu i patrzy za nią. Rzekła głośno:
— O której odchodzi statek?
— Za godzinę z górą.
— Może tu jeszcze przyjdę pożegnać się z panem.
— Czekam.
Poszła szybko. Pewien właściciel karetki, który odwiózł pasażera do portu, zaproponował, żeby wsiadła. Wskoczyła do pudła i kazała się zawieźć do hotelu des Anglais.
Wbiegła szybko do hotelowego parlour i kazała lokajowi poprosić hrabiego Szczerbica. Za chwilę wezwany stał przed nią. Dziwne zdumienie targnęło jego twarz.
Ewa przystąpiła bliżej i podniosła na niego oczy szczere i czyste. Dość długo nie mogła mówić ani słowa. Nareszcie oświadczyła:
— Przyszłam prosić pana o łaskę, o łaskę!
— Wszystko!
— Przyszłam prosić, żeby pan zechciał wziąć ode mnie z powrotem, com od pana pożyczyła.
— Ach! — westchnął. — Z ochotą.
— Ileż jestem panu winna? Przepraszam, przepraszam za to pytanie po stokroć, po milion razy!
— Wygrała pani?
— Wygrałam.
Począł liczyć w pamięci, patrząc w okno. — Kilkakroć pociągnął ręką po czole.
— Wczoraj pięć tysięcy... dopomogła.
— Tak... A tak! Wczoraj pięć tysięcy.
— W Warszawie pięćset rubli.
— Tak, w Warszawie pięćset rubli.
— Droga...
— Wie pani, — nie mogę tak na razie. Ja obliczę — i powiem jutro.
— Nie, jutro nie! Wie pan? Oddam teraz dziesięć tysięcy franków.
— Nie należy mi się tyle!
— Jeżeli będzie cokolwiek nadto, — bełkotała pospiesznie, — to po obliczeniu zwróci pan Niepołomskiemu, albo... mnie samej. Jeżeli będzie za mało, to dodamy. Zgoda? Dziś bardzo mi się spieszy. Bardzo mi pilno. Pan to zrozumie i przebaczy!
— A dokądże pani tak dąży?
— Śpieszę się, muszę coprędzej!
Przelotne zwróciła na niego spojrzenie, gdy stał po drugiej stronie fotela blady, jak trup, z oczyma wbitemi w ziemię.
Wsunęła mu w rękę paczkę pieniędzy. Nie oponował.
Tylko ręce jego drgnęły, a brwi zsunęły się szybko. Miała już odejść i czyniła ruch ku przerwaniu tej rozmowy.
Wtedy to cicho wymówił, nie podnosząc oczu, słowo po słowie:
— Niech pani pójdzie do mnie. Mieszkam tutaj, na piętrze.
— A pocóż to ja do pana? — spytała z naiwnem zdumieniem.
— Niech pani ze mną zostanie!
Zaśmiała się zcicha, maleńkim, szyderczym śmiechem, w którym zmieściło się morze naigrawania.
— Tem się skończyła opieka nade mną! Nad »moją miłością!«
— Tem! — rzekł. — Tem się skończyła! Kocham się w pani. Zostań ze mną! Bądź moją. Rzucę wszystko: ten tam kraj... Sprzedam wszystko i tu zamieszkam. Otoczę cię zbytkiem, szczęściem, rozkoszą. Nie znasz tego wszystkiego, więc nie możesz pogardzać. Pojedziemy do Paryża. Będziemy tam mieszkać razem. Utoniemy w tem boskiem mieście. Chcesz? O boska moja, o przecudna! Bez ciebie niema życia na tej czarnej ziemi, bez ciebie niema powietrza, niema słońca! — Bez ciebie jest śmierć na ziemi! Cóż ja mam począć? Zdradzam? Tak, zdradzam. No, tak, zdradzam — do wszystkich dyabłów! Ty zdradzisz? No tak! Ale będziemy szczęśliwi! O, dziecko! będziesz szczęśliwa, — to ci przysięgam na cienie mojej matki! Poznasz szczęście! Szczęście wesołe, radość życia! Pocóż masz cierpieć, ty, najpiękniejsza z kobiet na świecie, ty, stworzona do raju, ty, Ewo! Pomyśl! Cóż nas mogą obchodzić wszystkie religie, prawa, przepisy, ojczyzny, kodeksy?
— Panie hrabio...
Począł szeptać jednym tchem, chwytając powietrze ustami:
— Wynajmiemy willę w Antibes, w Avignonie, — gdzie zechcesz! A teraz pojedziemy do Paryża. Zobaczysz Paryż na wiosnę. Ujrzysz przepych, skosztujesz, co to jest potęga pieniędzy! — Będziesz się ubierała u Wortha, albo u Paquina, u Rouffa, albo u Raudnitza — gdzie zechcesz. Na twe usługi będzie Lebouvier, Doucet i Callot! — A jeśli cię to znudzi, czy zmęczy — pojedziemy znowu nad morze, na wyspę White, na Majorkę, albo na Sycylię... Ewo! gdy patrzę na ciebie, serce mi pęka ze szczęścia! Gdy ciebie niema, łamię ręce po całych dniach i tłukę się z kąta w kąt po całych nocach. Uśmieszek twoich maleńkich ust przebywa w mych piersiach, jak światło w ciemnej pustce. Twoje włosy są wiecznem pragnieniem moich ust. Twoje oczy, które na mnie nigdy nie patrzą, mieszkają wiecznie w mojem spojrzeniu. Ja oprócz ciebie nie widzę nic na ziemi! Kocham się w tobie! Miłuję cię nadewszystko! Zlituj się!
Ocknęła się, jak ze snu. Była uśmiechnięta, a miała pełne oczy łez. Szybko, jak złota błyskawica, mignęła we drzwiach i znikła w wichrze i deszczu ulicy. Szczerbic runął na kanapę.
Ściskał konwulsyjnie czoło rękami...
Biegła szerokim, mokrym chodnikiem promenady des Anglais, marząc wpół przytomnie.
— Pojadę na ową Korsykę... Pojadę! Ucieknę z tem czupiradłem! Schowam się przed Szczerbicem. Brr! Już mu oddałam pieniądze! Kazałby mi rozbierać się do naga — nie, nie! Za nic na świecie! Nie chcę już za nic na świecie!
Wbiegła do hotelu Suisse i dostała się windą na swoje piętro. Kazała podać rachunek i zapłaciła należność, zmieniwszy tysiąc franków. Rzeczy miała mało i wszystkie prawie w walizie. W kilkanaście minut była gotowa.
Stary tragarz zjechał z nią windą i poniósł walizkę na plecach. Szła za nim w deszczu, w szarugę lekce sobie ważąc wszystko, co się dzieje. Czuła jedno, że dobrze robi, uciekając od Szczerbica. Gdyby nawet nie chciała, musi.
Cóż pocznie ze sobą? Gdyby tu została, Szczerbic by ją zwyciężył. Zwyciężyłby napewno! Miły, słodki... biedny Szczerbic! Jeszcze przed sobą widziała, jego oczy dzikie, zbielałe, obłąkane. Jeszcze miotały się przed nią jego prześliczne, białe ręce. Tak, teraz błąka się po swym pokoju, tłucze się z kąta w kąt, łamiąc te piękne, białe ręce. Musiałaby uledz jego waryackim prośbom, gdyby tylko została w tej przeklętej Nicei. — Jakże można było nie wiedzieć, co to się dzieje, do czego to zmierza! Dawał pieniądze, a ona brała, podła waryatka!
Któż to daje pieniądze za darmo, któż za nic bierze pieniądze? Straszliwe słowo znowu przemknęło przez mózg w drganiach bólu. Ludzie, podli ludzie! Ukuli na siebie kajdany i sami się w nie zakuwają. Można przejść przez najwstrętniejsze bagno i zostać czystą, jak gronostaj, ale nie można wyjść czystą z pomiędzy ludzkich sądów. — Ukamienują, »koniecznie ukamienują...« O, jak bezmierną łaskę wyświadczył jej Jaśniach! Wyrwał ją z toni, wydźwignął z przepaści, wykupił z objęć Szczerbica! I cóż to za przedziwne zrządzenie losu: ona wyrwała mu z ręki rewolwer, a on ją odwiódł od ślicznych ust Szczerbica.
Sam zaś nie jest niebezpieczny, — och, nie! — Gdyby nawet Łukasz zastał ich mieszkających w jednym hotelu, nie przerazi się. Zresztą ten Jaśniaszek oświadczył, że kochać jej nie będzie.
Szła szybko, coraz szybciej w te tropy za posłańcem. W pewnej chwili przypomniała sobie radosną myśl:
— Już nie jestem winna ani grosza Szczerbicowi. Ani grosza! Ani fenia! Przeciwnie, on mi jest winien. Czyż to nie cud? Co więcej, — nie jestem winna i Jaśniachowi. Przeciwnie, jeszcze on mi jest winien — i to ile! W gruncie rzeczy nie wygrałam w Monte Carlo. To on tam wygrał.
Zastanowiła ją ta dziwaczna myśl: oto, jak ciche widziadło, ukazała się w oddali świątynia złotego cielca na skale w Monte Carlo.
— Nie jesteś tak znowu bardzo zbrodnicza, świątyńko... — marzyła. — Mnie nieszczęśliwej przyniosłaś wyzwoliny.
Tragarz przynaglał do pospiechu, gdyż syrena statku raz wraz rozlegała się, nękając wrzaskiem całą dzielnicę. Ewa pobiegła w kierunku budki kasyera. Było już późno i kasyer, stary wiarus rzeczypospolitej, z wymówkami i oficerskimi dąsami raczył wpisać na kartę nazwisko Ewy, sto razy dopytując się o nie i sto razy dziwując się, że takie nazwiska mogą egzystować na kontynencie europejskim. — Nareszcie załatwiono wszelkie formalności. Ewa dostała się na pokład i umieściła swe rzeczy. Wskazano jej kajutę, gdzie miała mieć za towarzyszki dwie czarnookie i czarno odziane Korsykanki.
Jaśniach stał na pokładzie. Przybycie Ewy powitał obojętnym spojrzeniem, jak gdyby najnaturalniejsze i zdawna obmyślane zjawisko. W gumowym płaszczu i czapeczce podróżnej wyglądał, jak zielony topielec, wydobyty przed chwilą z dna zatoki. Zapoznawszy się z kajutą, Ewa wyszła do niego na pokład. W porcie było zimno i obmierzle. Wszystko zostało zalane błotem, czarne od rozmiękłego węgla i ślizkie. Żelazne łańcuchy windy parowej wciąż jeszcze warczały i dzwoniły nieznośnie. Skrzynie towarów, padając na dno statku, wprawiały go w stan drżenia. Nareszcie odsunięto pomost. Odczepiono statek i, wydawszy wiele gwizdań, syczeń i pomruków, puszczono w ruch maszyny.
Długo Ewa zajęta była fizycznie tem, co się działo ze statkiem: lawirowaniem wśród innych stateczków, galarów i parowców. Nareszcie ujrzała ze zdziwieniem, jak dwie latarnie strażnicze z prawej i lewej strony poczęły zbliżać się szybko do statku. Ujrzała morze, — wzdłuż położone, ujrzała idące fale. Ciemne chmury zwisały nad łanem morskim. Gdzieś w niedościgłej odległości słabo bielała jaśniejsza pręga. Z każdą chwilą równiny morskie stawały się twardsze. Wydało się, że jest to brunatna, sucha ziemia, porżnięta w olbrzymie, nieprzejrzane skiby i bryły. Ale oto skiby poczęły łamać się, pękać i spinać jedna na drugą. Sucha rola zmieniła się w oczach w złomy granitu. Ciemnowode tafle i bryły odziały się w piany i strzeliste bryzgi. Ląd, białe miasto Nicea, szereg świateł na długiej promenadzie angielskiej, daleka, daleka morska latarnia...
Oto jej błysk — raz — raz. Wszystko poczęło wyginać się, zwężać i biedz chyżo ku sobie. Nagle dziwne, bolesne ściśnienie serca, ściśnienie nieznośne... Wszystko, cokolwiek jeszcze wzrok pochwycić może, spajać się poczęło w jedno słowo, w jedno jedyne... Szczerbic...
Wiatr zadął ze wschodu. Stało się znagła zimno.
Parowiec jął wznosić się ruchem od przodu na tył, jakby się wspinał na grzbiet rumaka i jego skokami.
W piersiach szloch za znikającą ziemią, w czaszce głucha nieświadomość, oczy ze zdziwieniem a później ze straszną trwogą poczęły przywierać do fal, wznoszących się wyżej i wyżej, jak śpiczaste dachy.
Ewa zeszła do sali jadalnej, stanowiącej zarazem salon statku, i kazała podać sobie filiżankę mocnej herbaty.
Wpobliżu siedział gruby obywatel korsykański, którego już była zauważyła z tego powodu, że bez przerwy jadł, tudzież pił. I obecnie wciągał birrę z beczkowatego kufla ogromnymi haustami. W rogu salonu tuliły się trzy niewiasty. Zaledwie kelner przyniósł w filiżance jakąś dziwną, czarną i gęstą niemożliwość, gdy obywatel zajadacz doświadczył nieprzyjemnego, (i to nietylko dla niego), uderzenia waporów pokarmowych do gardła, uderzenia, które w okolicach miasta Kielc, (trudno zdecydować, czy trafnie i z jakiego tytułu), zwie się hepaniem. Za pierwszym atakiem nastąpił niezwłocznie drugi, znacznie intensywntejszy. Pożeracz jadła i popijacz piwa spojrzał na całą okolicę wzrokiem szczególnie badawczym, jakie też to, co się stało, wywiera wrażenie, w istocie rzeczy nie zwiastującym nic dobrego. Przez czas pewien wydębiał ze siebie jakoweś zduszone, okropne jęki i wycia, oraz częstotliwe gdakania, aż do chwili stanowczej. Ewa z podziwem zobaczyła, jak nagle zatkał sobie ogromną dłonią jamę ustną, wywalił na wierzch oczy i, rycząc po oślemu, runął przed siebie. Naprzód pędził wprost na Ewę, później zatoczył piorunujące półkole, huknął się ramieniem o drzwi, prowadzące do bufetu. Stamtąd, jak kula bilardowa poleciał ku kajutom i na szczęście znikł w jednej z nich za portyerą.
W tejże chwili dały się stamtąd słyszeć takie głosy, że Ewa z samego współczucia doświadczyła nudności. Spojrzała na Korsykanki, siedzące w rogu sali i spostrzegła, że wszystkie trzy będą za chwile chorowały, jak na komendę.
Wówczas wskok uciekła do swej kajuty, wdrapała się na górną szufladę, zwaną łóżkiem przez usłużnego portyerą, przyłożyła głowę do ściany i zastosowała swą skołataną osobę do kaprysów statku. Kołysanie jego było zmienne, jak jej własny los. Zdawało się natrząsać z bezsilności człowieka. Kiedy bowiem zaczynał już zanadto męczyć i nużyć jednostajny, nieznośny sam przez się ruch statku z tyłu naprzód uderzała z boku dla rozmaitości fala nieznana, jakby dla spowodowania ostatecznego zawrotu głowy.
Ponieważ jednak wszystko można przetrzymać (z wyjątkiem, oczywiście, samej śmierci), więc Ewa przetrzymała figle statku i wyszła z pośród nich z honorem, aczkolwiek i ze skłonnością do mizantropii. W sąsiednich kajutach rozgłośnie cierpiano.
W tym czasie doświadczała uczucia wstrętu i do samej siebie. Miała odrazę do wspomnienia ostatniej rozmowy ze Szczerbicem. Nie mogła wyznać tego przed sobą, ale w istocie rzeczy sprawiały jej niejaką uciechę afekty hrabicza. Nie wiedząc niby, wiedziała o jego uczuciach. Była ich pewna. Przywykła jeszcze w Warszawie do faktu, że on w niej kocha się beznadziejnie, »platonicznie«. Ani razu nie myślała o tem na seryo, ale miała go w myślach za swego człowieka, w taki sam sposób, jak się jest pewnym swego zdrowia, nigdy o tem nie myśląc i nic o tem nie wiedząc. Jeżeli co było w tym stosunku świadomego, to mniemanie, że on nigdy nie przekroczy granicy opieki, idealnej rysy, którą sam swem słowem honoru nakreślił. Było dawniej tak przyjemnie czuć się w pewności, (nie myśląc o tem), że Szczerbic jest zawsze na rozkazy, zawsze jednako patrzy, zawsze jednako milczy, zawsze tak samo wszystkie trudności usunie! Głęboki, mądry, subtelny własny jej kontuś, miły przyjaciel, bezinteresowny opiekun. Miłoby było dawniej nawet poafiszować się z nim odrobinkę: niechże tam sobie rozmaici Horstowie i inna hołotka myśli i gada, co zechce. W gruncie bowiem rzeczy nie było nic, tylko jakaś wykwintna koleżeńskość, zrozumienie się w stanach duchowych, możnaby powiedzieć krótko, dla zwięzłości: dyskretna a jednostronna miłostka. Teraz wszystko najbrutalniej rozdarło się, jakby ktoś muślinową, krótką sukienkę dziewiczą nagle pijacką ręką zadarł do góry. Zapraszał mię poprostu do jakiejś willi w Antibes! Wygrał sporo w Monte, więc zapragnął nająć sobie pannę, wziąć na utrzymanie dziewczynę, z którą tyle dotychczas miał ambarasu. Zrobił to bez zabiegów, — prosto i otwarcie. — Chcesz pójść do mnie na utrzymankę? — dobrze, mogę cię wziąć, aczkolwiek wiem o tobie wszystko.
Tak, on wie wszystko, — myślała naraz zupełnie inaczej, w głuchem, złodziejskiem unicestwieniu. — Jeśliby zechciał mścić się, toby mógł, ile się zmieści.
Zakryła twarz rękami i z ulgą oddała się morzu na samowolne kołysanie. Poczęło ją morze kołysać na swych wieczystych falach. Wynosiło ku górze, niby można ręka, piastująca małe dzieciątko, które nic jeszcze nie wie, i przerzucało przez wysoki grzbiet, dźwigało znowu i niosło — het-het! — niosło...
Pragnęła myśli odmienić, ale nie dawały oderwać się od Szczerbica. Nie mogła tego spostrzedz w sobie, ale to z nią było w istocie, że głęboko bolała z rozczarowania. Taki to był ów Szczerbic... Po to wszystko urządził, dlatego był układny, wspaniałomyślny, bohaterski, dumny, żeby tem pewniej i niezawodniej zdobyć. To także środek... Przez chwilę nie czuła nic... Aż oto nagle — zdziwienie, jakby się odwaliło dno statku, a ona leciała w tonie morza: — tęsknota do jego białych rąk, do oczu pełnych rozpaczy, do skrzywienia w męczarni łagodnych ust... Mogła to wszystko uciszyć jednem skinieniem — i nie uciszyła...
Przez chwilę znowu leżała bezuczuciowo... Aż nagle gdzieś na szczycie nowej fali wytrysło z duszy nowe uczucie goryczy, a tak głębokie, jakby wychodziło z rany, przeszywającej duszę. To zdrada, to postępek Szczerbica nagle stał się lustrem, w którem zobaczyła postępek Łukasza. Nie myślami, lecz raczej w chwili przebolesnego błądzenia serca po omacku, uczuła, że Łukasz tak samo dbał o jej uściski, o pieszczoty o »zwierzęcą« uciechę.
Przypomniała sobie wyrafinowanie w rozkoszy, którego ją powyuczał. Przypomniała na zimno te słowa szczególne, lubieżne, okropne, słowa o przerażającej głębokości i władzy, słowa potwory, które wówczas były koniecznem dopełnieniem radości, ostatecznym przysmakiem i etykietą szczęścia. Nagłe uderzenia rzucały statkiem, jak gdyby go chciały strącić z obranego toru i cisnąć w odmęt.
Stopniowo ogarniało Ewę ciche drzemanie, pełne widzeń, przypomnień przelotnych, odczuć tego, co już nie istnieje. Warszawa... Kwietniowa noc... Rojowisko ludzi w ulicach... Podłe prace, które ludzie dla wygody innych dźwigają, wloką, ciągną! Młode dziewczęta, biedne woły w jarzmie... Trudzą się i szamocą, żeby wcześniej, czy później, zostać ofiarami kawalerów... Iść w służbę do tych mężczyzn, do tych łotrów i zapewniać im uciechy...
Spała snem, w którego ciągu wie się o jawie, słyszy i widzi wszystko. Około godziny trzeciej w nocy dało się słyszeć długotrwałe gwizdanie. Statek zbliżał się, (i wszedł wreszcie), do portu Calvi już na Korsyce. Ktoś o tem mówił za portyerą kajuty. Ewa zerwała się z szuflady i wyszła do sali, a stamtąd na pokład. Deszcz drobny, rzęsisty wciąż padał. Błękitna, nieruchoma smuga latarni morskiej przerzynała czarną noc i czarną wodę zatoki. Wszystko absolutnie ginęło w mroku, nie wyłączając brzegu, gdzie błyszczał jeden jedyny oświetlony prostokąt — prawdopodobnie drzwi szynku. Ruchome figury gęstej ciemności, czyli kapitan i ktoś drugi w gumowych płaszczach z wciągniętymi na głowy kapturami, stukając olbrzymimi buty o cholewach do pachwin, przesunęły się w świetle latarni. Gadali coś pomiędzy sobą po korsykańsku, czy owo zgoła po morsku, gdyż zrozumieć tego dla osoby płci żeńskiej z Królestwa nie było sposobu. Kilka łodzi zachlupało u brzegów statku dla zabrania pasażerów, poczty i towarów. Łodzie te zabrały i schorzałego grubasa, który wciąż jęczał, wydawał krzyki niespodziewane i wciąż jeszcze znosił karę za swe prostoduszne obżarstwo, tudzież piwne opilstwo. Kiedy go już postawiono nogami na lądzie, kiedy już uchwycił się rękoma zbawczego słupa latarni, jeszcze i tam piał, jak kura chora na pypcia i wciąż jeszcze wymiotował bezpośrednio w morze Śródziemne. Latarnie zginęły, gwar przewoźników ucichł. Nie było co robić na mokrym, ociekającym wodą, ślizkim pokładzie. Ewa zeszła do kajuty. Położyła się na legowisku i natychmiast zasnęła snem kamiennym. Kiedy statek wyszedł z portu, był już jasny dzień, godzina szósta. Ewa ocknęła się, ubrała i poszła na górę. Zaledwie z otworu, prowadzącego na pokład, wysunęła głowę, ujrzała długi, zachodni brzeg Korsyki, lecący przed oczy w nieskończoną dal. Została tak na schodach przez długą chwilę, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Było to niewiarogodne widziadło. Nigdy sen nie mógłby być tak fantastycznie piękny. Ledwie ockniona patrzyła w ten widok, na poły wierząc temu, że sen już się skończył, a to, co się widzi, to już jest jawa. Olbrzymie łańcuchy gór ślepymi zlotami, nakreślonymi przez skoki piorunu z wyżyny w dół spadały tam w morze. Chropawe, dzikie, bezpłodne skały, ledwo, ledwo porosłe nizką zielenią, — góry rude, szaro-popielate, czerwonawe, błękitne, granatowe, — jedne za drugiemi, — bez końca! W wyżynie, na ich łańcuchu, na szczerbach poprzecznych — biała, osierocona i bezradna chmurka, przejrzysta, jak ogon komety. Wargi Ewy poczęły szeptać dawno — dawno, od szkolnej ławy uwięzły w pamięci przecudny wiersz Lermontowa o chmureczce, co nocowała była w szczelinie góry granitowej... Rzęsiste łzy popłynęły z oczu na bezcenny widok tego wiotkiego i zwiewnego obłoczka, obrazu dawnego jej życia. — Już niema takiej Ewuni... — cicho jęczały usta
W podnóża prostopadłych ścian trzaskały się i pieniły, lecąc z oddalenia szalonymi skoki, poranne fale morza. Wełny najprzezroczyściej niebieskie, nagle i w tejże samej chwili najintenzywniej zielone, tryskające bryzgami białemi, — co, jak oko zasięgnąć zdołało, obsiadły skałę fałdą ruchomą śniegu. W jasnem powietrzu unosiły się nad statkiem wielkie, białe rybitwy. Co chwila któraś z nich rzucała się z piskiem w ogromny warkocz zielonych fal, zostający na szlaku statkowym. Już zdawna wstało słońce, ale go za łańcuchami gór Korsyki nie było widać. Fale w oczach przybierały kolor damasceńskiej stali. Góry w świetle stawały się coraz groźniejsze. Otwierały się przed oczyma ich nieprzejrzane wnętrza i trzewia, ciosane toporem wieczności. Urok ich dziki ścigał się w oczach z urokiem morza. Oto ukazał się widzialny zewsząd olbrzymi cypel czerwony, nagi od stóp do głów, jakby był stosem gliny, spalonej na kolor cegły. W szwach tylko tej góry czerwonej — Monte Rosso, — którymi wody z wyżyny ściekają, a które muszą być groźnymi parowy, zieleniła się jakaś roślinność.
W łańcuchu szczytów, szeregiem, jeden za drugim idących, ukazała się na najwyższym cyplu okrągła wieża dziwnego kształtu, coś, jakby wielki moździerz, otworem zwrócony ku górze. Słońce na tej wysokości padało na czarne głazy bastyonu i krzywy jego kształt dziko lśnił w szerokiem niebie. Ewę popchnął naprzód niewymowny zachwyt. Tajemnicza strażnica, usadowiona tam, na wysokościach łańcucha granitów, nad tem morzem bez końca wściekłem i huczącem, nad ziemią bezludną i bezpłodną, była najwyższym wyrazem bezczelności człowieka, była, jak jego krzyk zuchwały, rzucony w słońce, w poświsty wichru pełnego morza i w głębię ziemskich przepaści.
Ewa szła przez pokład, oddając się coraz bardziej urokowi dzikiej na górach amfory. Przypadkiem rzuciła oczyma w innym kierunku i spostrzegła Jaśniacha. Siedział sam na ławce wyższej części pokładu. Ręce jego leżały na balustradzie statku, płaszcz był rozpięty, czapka zdjęta z głowy. Ewa doznała ściśnięcia serca na jego widok. Nie był to człowiek, lecz literalnie — pajęczyna. Czaszka, zapadłe oczy, kości twarzy, wychudłe ręce. Teraz na tej twarzy wyschniętej i posępnej leżał nieruchomy uśmiech zachwytu. Bandos miał oczy wlepione w strażnicę na górach. Gdy Ewa podeszła bliżej, tylko przelotnie i z widomą niechęcią rzucił na nią okiem. Po chwili mówił:
— Jakże pani... się czuje?
— Nieźle. Panie, a co to za wieża.?
— Ba! Żebym to wiedział!
— Od czegóż pan jest jakiś tam... pisarz?
— Od tego, żeby wyd(ł)awcy mieli przecie co obdzierać.
— No, dobrze, ale kto mógł wynieść na te straszliwe góry taką nową górę?
— Jakieś to musiały być morowce! Pewnie jacy, mniej zresztą obyci w świecie, Ligurowie, może Kartagińczycy, stamtąd, z południa, — może Rzymianie.
— Wszystko... może... ale po co?
— A po to, żeby czatować na szanownych bliźnich, których się kocha, jak siebie samego. Bliźni czasem skradał się pod te skały, albo plądrował w dolinach.
— Ktoby tu mógł co ugryźć, którędy lądować?
— A jednak pchali się tutaj najrozmaitsi, — panowie Wandale, (— takichbym chciał zobaczyć!) Ostgotowie, Grecy z Bizancyum, Frankowie, Saraceni, nie mówiąc nic o rozbójniczych frantach z Pizy, Lucci, a osobliwie z Genui. Ach, śliczna pani! cóż to za wieża... Ona jest może nawet tak piękna, jak pani.
Wyobraźmy sobie drabów, którzy tam siedzą, sołdatów, którzy czatują, patrząc w to przecudne morze i oddychając wiosennym zapachem macchii. Jakie musieli mieć oczy, jakie uśmiechy... Czy pani pamięta pieśń, którą śpiewali...
— Z trudnością mi to przychodzi pamiętać.
— Ich pieśń o morzu, o skałach o żołdzie możnych panów z Lucci! A wyobrazić sobie kawalerów, którzy żeglują z daleka na swych galarach, schłostanych pianami, żeby się nocą wedrzeć na skały i wydusić tamtych za pomocą stryków, wyrżnąć nożami, wytracić do nogi! Wmyślmy się, pani złotowłosa, w to słowo pirata, zbój morski! Wpatrzmy się w to morze, chluszczące na ścianę brzegu! Czyliż to nie jest widoma dusza piraty, zbója morskiego? Zanim spalił łodzie nadbrzeżne rybaka, zabrał sieci napełnione, musiał czyhać po nocach i ciężko pracować za dnia. Zanim podpalił chatę, musiał się wspiąć po tej stromej skale. Jakże nędznym jest zbój dzisiejszy, wygrywający przy stole w Monte Carlo w przeciągu kwadransa wartość życia setki umierających i własność, stworzoną przez tysiąc żywych..
Przesada. Nie cierpię!
— Szkoda. Myślałem, że pani lubi przeżywać dzieje ludzkie.
— Ja ledwo mogę sobie dać radę z własnemi dziejami, a pan mi tam każę przeżywać »dzieje ludzkie«.
— Nie każę, tylko radzę. Pewien bardzo mądry staruszek, Ralf Waldo Emmerson, tak mówi: >nie szukajmy na zewnątrz wiedzy naszych dziejów; nauczmy się wyczytywać je w nas samych«. Twierdzi on, że historya powinna przestać być szpargałem i że trzeba koniecznie wygrzebać historyę ze szpargałów. Historya, według niego, powinna chodzić wcielona w każdym człowieku. Wymaga on od człowieka, żeby mu dał uczuć, jakiego jest wieku, ile wieków przeżył. I mówi jeszcze: »jeśliś jeszcze nie odbył twojej wojny krzyżowej i twojej rewolucyi francuskiej, śpiesz się, bo inaczej nie będziesz mógł należeć do pokolenia dzisiejszego«.
— Już raz słyszałam, słyszałam...
— Co pani?
— Ach nie warto mówić! Słowa!
— Toby znaczyło, że pani już przeżyła jakąś ruinę Psammenita, tryumf podłego Kambyzesa, jakąś wojnę krzyżową i rewolucyę francuską.
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. I, co prawda, nic mię to nie obchodzi.
— Mówię o rzeczy bardzo zrozumiałej, więc tylko zupełna niechęć pani może to odtrącać. Jak sobie pani zresztą chce...
Odeszła na sam koniec statku. Błądząc to tu, to to tam, widziała ciągle Jaśniacha. Siedział znieruchomiały, zgarbiony, z oczyma utopionemi w widoku morza. Zbliżywszy się, usłyszała, że nuci półgłosem jakąś pieśń, jakieś zawodzenie... Oparła się łokciami o poręcz jego ławki i z dziwną rozkoszą słuchała przejmującego głosu. Jaśniach śpiewał samemu sobie hymn Walta Whitmana, nie dającą się przełożyć pochwałę bytu, psalm wzniosły wyrwany z piersi człowieczeństwa:

»Flood-tide below-me! I watch you face to face;
Clouds of the west! Sun there half an hour high!
I see you also face to face.

Głos jego wzniósł się i stał śpiewem. Oczy napełniało natchnienie.

«Fifty years hence, others will see them as they cross, the sun half an hour high;
A hundred years hence, or ever so many hundred years hence, other will see them;
Will enjoy the sunset, the pouring in of the flood-tide; the falling back to the sea of the ebb tide,
It avails not, neither time or place — distance avails not

— Co to jest, co pan śpiewa?
— Pieśń do wieków, wyciąganie ramion do rodu ludzkiego, do ludu, który będzie na ziemi, do tych, co przyjdą i zginą, jak my. Skarga i radość. Jakież słowo zawierało więcej pociechy i jakaż pociecha była smutniejszą nad ten głos jednego z gromady do jednego z gromady, który kiedyś cierpieć będzie na tej samej ziemi.
— Jakiś poetycki demokratyzm?
— My wszyscy, (zaczynając od Mickiewicza), weszliśmy w lud i staliśmy się ludem, (z wyjątkiem, oczywiście, paru świadomych karyerowiczów i wielu zupełnie niewinnych kretyniąt). Przeżywamy za lud dzisiaj, zanim on sam zacznie to przeżywać, wojny krzyżowe i wielkie rewolucye. — I lud je przeżywa, ale nie wie. My to przeżywamy za niego ze świadomością. Ten, kto się świadomie zgina w hak i zamienia w pas transmisyjny, kto się dobrowolnie zarzuca na ogniwa i na zębate koła świata, żeby go ze wszech sił ciągnąć, musi przecież wszystko wiedzieć o ludzie.
— Ale czy tylko nie jest złudzeniem to uczestnictwo poetów w ludzie? Ten, kto je z glinianej miski, ten, kto nie ma własnego łóżka, nie wiem, czy jest zupełnie »równy« poecie, podróżującemu na Rivierę...
— A do jakiej warstwy społecznej należał Juliusz Słowacki, Adam Mickiewicz, do jakiej klasy należy Stanisław Wyspiański? Ich dzieło, ich praca należy do ludu i oni sami są robotnikami, stojącymi w szeregu ludowym. Weszli w lud i stali się ludem. Ale lud — jest to cierpienie. — Więc ktokolwiek gasi, czy łagodzi cierpienie, nabywa całkowitą łaskę ludu. Jedni zdobywają tę łaskę męczarnią nad siły, a inni — zrzuceniem niepotrzebnych ochłapów ze swego obciążonego stołu. Więc też lud — raz jest obrońcą męczarń samotników, wyznawcą bohaterstw, stróżem ołtarza poezyi i zwolennikiem świętych, a drugi raz jest przeciwko nim, gdy otrzyma ziemię, lasy, pastwiska, parcele z dawnych folwarków i tym podobne resztki pańskiej uczty. Lud też wyda ze siebie Szelę i wyda Okrzeję. Vulgus est caecum. Ale on jeden zawsze jest święty, ponieważ on jest to wieczne cierpienie.
Całą prawdę wiemy o tem my jedni, poeci.
Tę zbójecką wieżę tam na wysokościach wzniosły, dla obrony interesów kupców z Genui, spracowane ręce ludu. Nie budowali jej handlarze w atłasach i bisiorze, lecz strudzona brać kamieniarska, żołnierze, zbóje — przeciwko braciom swym, tak samo półnagim, — żeglarzom, żołdakom, zbójcom morskim, tak samo zostającym na żołdzie czyimś, jak oni sami...
— A gdzie też ja jestem, poeto? — spytała Ewa z drwiącym uśmieszkiem. — Gdzie się przytulę? Pan już sobie znalazł stanowisko — i wcale niezłe, — (Tyrteusz...). Pan jest z ludu, w tym oto płaszczu zagranicznym i cudzoziemskiej czapeczce, wzorowanej na czapeczkach lordów angielskich, którzy z próżniactwa podróżują, — ale ja?...
— Można być w eleganckim kostyumie i żyć w rzędzie ludu, a można być w strzępach, gałganach, boso i z gołą czupryną, a należeć do »burżuazyi«.
— No, to już są, przypuśćmy, des figle mądrości...
— Bynajmniej. Jakiś, dajmy na to, »poseł do dumy«, quasi-chłop, choćby wdział cztery najbardziej cuchnące sukmany, dwie czapki baranie i wetknął w nie trzy pawie ogony, będzie i tak fagasem renciarzy rolnych, podczas gdy elegant w surducie z angielskiego kortu i we francuskim szapoklaku będzie stał w rzędzie ludu, jeżeli tam stanie duchem. Mnie się coś zdaje, że i pani, pomimo swej wykwintności, należy do nas. Bo lud, jak to sformułował w nieśmiertelnem prawie swem wielki poeta, — to »człowiek cierpiący, człowiek tęskniący i człowiek wolny na duchu«. Jest w naszej przeszłości pewne imię, które dla mnie jest światłem w ruinach: — Stanisław Worcel. Litewski magnat, wykwintny i subtelny pan, który zstąpił w lud i stał się jednym z ludu...
— Gdybyż to tak rzeczywiście było! Gdybyż to można do czegoś należeć, jak fala należy do morza! Gdybyż można uwierzyć, że jest jakiś olbrzymi lud, który czuje wraz ze mną...
— Lud-Duch... — podszepnął Jaśniach zsiniałemi wargami.
— Lud-Duch... — powtórzyła z uśmiechem.
Gdyby uwierzyć, że on to złamie wszelkie kajdany, a umierającym dźwignie głowę strudzoną, złoży ją na swem łonie i twarz ich szlachetną obróci ku niebu. Och, Boże! Czuć się w rodzinie myślami nieogarnionej, krążyć w niej, jak fala krąży w morzu! Być tem samem, czem są w tem morzu wszystkie inne fale, a być sobą, — falą wolną, falą wspaniałą i piękną, którą wyniosła piana wieńczy! Bo pan nie wie, — mówiła, — co jest samotność. Samotność jednej jedynej kobiety, która jest sobą. To jest, jakby się było w tem oto morzu chrabąszczem, który na swoim dziurawym liściu huśta się po falach. Ja wiem, co znaczy być samotną w całym rodzaju ludzkim. Więc gdzież jest ów pański lud?
— Trzeba go szukać wokoło siebie oczyma pełnemi zapału i pełnemi uniesienia, gdyż tylko prawdziwe uniesienie może człowieka spoić w jedno z ludem. Uniesienie długo trwające jest to ów z Apokalipsy »kamyk biały, a na owym kamyku imię nowe napisane, którego nikt nie zna, tylko ten, który je przyjmuje...«
Statek odbił się od wybrzeża i, skierowawszy bieg swój na zachód, zataczał w morzu rozległe koło.
Ukazała się w grzywach pian latarnia morska, stercząca na wysepkach Iles Sanguinaires, które wystają z fal śpiczastymi cyplami. Statek wyminął te wyspy i wszedł w granice zatoki Ajaccio. Fale tam były słabsze i coraz bardziej słabsze. — Morze pod ciepłem słońcem stawało się ciężkie, uśpione.
Przedziwnymi kręgami, mieniącymi się, jak barwy na szyi pawia, lelejały się fale, na których uroczo i cudnie poranek się kołysze. Na tych błękitno-zielonych zwojach i baniach lekki statek pomykał środkiem cichej zatoki pod promienistem słońcem, jakby przez senne jezioro Czterech Kantonów. Widniały obadwa błękitne brzegi. Nad temi wody cichego szemrania — stały olbrzymie łańcuchy i zwały gór pogruchotanych, zwalonych jedne na drugie, spiętrzonych wzajem na się: Bastelica, Bocognano, Monte d’Oro, Monte Rotondo... Od ich szczytów dalekich, śnieżystych, powiał chłód, dźwigający na skrzydłach zapach niewysłowiony, miodowy zapach macchii.
W tej części statku nie było nikogo. Ewa stała obok Jaśniacha i patrzyła na rozwarty widok. Przejął ja dreszcz zgrozy.
Poczuła, że płynie do miejsca swego przeznaczenia, że zamyka się w skalisty obręb, z którego niema już dla niej wyjścia.
Na pokładzia zjawił się bosy mousse okrętowy i począł przygotowywać do wywieszenia pawilonu okrętowego.
W chwili właściwej majtek ów wspiął się na sznurową drabinę, i, jak pająk, zawisł w powietrzu. Patrząc na niego, Jaśniach znowu otrzymał dar owego uśmiechu, który już Ewa widziała na jego twarzy, a który ją napawał trwożną czcią dla tego człowieka.
Niespodzianie dla samej siebie, jakby pod wpływem widoku tych gór i pod wpływem cudnego zapachu macchii, zbliżyła się jeszcze bardziej do posępnego towarzysza drogi. Ogarnęło ją i popchnęło ku niemu niewyjaśnione wzruszenie. Nie wiedząc dlaczego, zadrżała... Ale wraz z tego drżenia wyłoniło się nieodwołalne, żelazne powzięcie duchowe:
— Panie, — rzekła cicho, dotykając ręką jego ręki, — muszę panu powiedzieć, kim ja właściwie jestem. Musi pan to wiedzieć.
— A mnie to po co? Ja nie chcę!
— Ja... zabiłam swe własne dziecko.
Twarz Jaśniacha zesztywniała w tym samym, co przedtem uśmiechu, ale nie zmieniła się ani o jotę. Ręka jego poczęła gładzić łagodnie dłoń Ewy. Oczy były zwrócone na okrągłe i poszarpane cyple gór. Zdawało się, że nie dosłyszał tego, co powiedziała. Czuła tedy konieczność powtórzenia tego samego, wymówienia głośno... Ale przycisnął jej rękę, jakby na znak milczenia.
— Patrz, Ajaccio!... — mówił cicho. — Tam się w ciasnej uliczce urodził Napoleon, którego niedościgły Hoene-Wroński nazywa »człowiekiem całej kuli ziemskiej«. Pomyśl, ilu on ludzi zamordował, aby spełnić swe dzieło. Podnieśmy się ku niemu — i patrzmy mu prosto w oczy nieustraszoną źrenicą. Stańmy się jego następcami z ducha.
Już zwolna statek przybijał do przylądka, na którym stoi Ajaccio. Zanim skołataną nawę przymocowano linami do kamiennego bulwaru, widać było zgromadzonych tam mieszkańców głębokiej, zapadłej prowincyi. Zeszło się pół miasta patrzeć na przybyszów. Oglądano ze szczegółową bacznością każdą osobę kroczącą przez pomost, a szczególniej każde odzienie, niesione przez danego reprezentanta Europy na samotną wyspę Korsykę.
— Oj, do licha, Kielce! — jęknął Jaśniach. — Tylko w Kielcach, (no, — może zresztą i w Suwałkach!), da się widzieć takie twarze między urzędnikami z powiatu, gubernii i pałaty... Kielce! jak mi Bóg miły...
— A toż to przecie także chyba lud... — zemściła się Ewa, wyswobodzona już z poprzedniego nastroju. — Trzeba, żeby się pan wzbił na wysokość uniesienia.
Jaśniach zachichotał krótko i dziwnie smutno. Zmierzył Ewę, niewyjaśnionem spojrzeniem i wielkimi krokami ruszył ze swym tłomoczkiem we drzwi komory celnej.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

POWIEŚCI STEFANA
ŻEROMSKIEGO
WYDANE W DZIESIĄTĄ ROCZNICĘ
ODRODZENIA PAŃSTWA POLSKIEGO
 
 
DZIEJE GRZECHU
TOM DRUGI




MCMXXVIII
WARSZAWAKRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.






W małym hoteliku, już niemal zamiejskim, przy ulicy Cours Grandval mieściły się na trzeciem piętrze sąsiadujące ze sobą pokoje Jaśniacha i Ewy. Łączył te pokoiki balkon z białego marmuru, wychodzący na stronę południową.
W izbach tych było pełno słońca, pełno zapachu wielkich fiołków, świeżej woni macchii, przesycającej korsykańskie powietrze, — i pomarańcz, których sad rozległy rumienił się w dole. Palmy siedziały wszędzie, jużto rzędem, już tłumnie, przy najlżejszym powiewie południowego wietrzyka cicho a sucho szeleszcząc. Eukaliptusy wybuchały w wyżynę, ponad domy czteropiętrowe.
W rogu ogrodu przechylało się przez jego wielki mur ciemnoróżowe drzewko gorzkiego migdału, nęcąc wzrok, jak dziecko prześliczne, rozbawione w promieniach słonecznych. Wszystkie gałęzie miało oblepione kwiatem, a liścia jeszcze ani jednego.
Stało się ono dla oczu Ewy, gdy je po raz pierwszy ujrzała, »gałęzią odpuszczenia«. Tak je nazwała. W dobie przybycia, późnym wieczorem usłyszała słowika, — a następnego ranka, wnet po przebudzeniu, — kukułkę. Te głosy ozwały się w uchu i zostały wysłuchane przez serce, jak pozdrowienie ze świętej, dalekiej ojczyzny, jako głosy przebaczenia wszystkich grzechów, które była popełniła. Tej nocy po przybyciu Ewa spała nadzwyczaj twardo, kamiennym snem, który, (zdało się jej w chwili ocknienia), trwał przez mgnienie powieki.
Wczesnym rankiem puściła się w drogę. Idąc gościńcem nadmorskim, prowadzącym na zachód, zaznajamiała się ze srebrnoszarymi gajami oliwy i dumała wśród ich koślawych pniów, pod powikłanymi konary, które do niej wyciągały swoje cieliste ramiona. Patrzyła z zachwytem, jak się te gaje wynurzają z tła ciemnej zieleni i pną w górę po skałach, błyszczą na nich, gdyby szronem okryte. Witała się z winniczkami, zstępującemi ku morzu ze słonecznych stoków górskich; gapiła się gapieniem wielkiem na zagajniki kasztanów — i na niezmierzone ponad ich konarami obszary kamiennej pustyni. Tu i owdzie zatrzymywała ją, (zatrzymywała w dosłownem znaczeniu tego wyrazu), prześliczna wistarya, wiosenna krasa południa, błękitnymi sploty przesypująca się z wyżyny nagich murów na drogi bite, zwisająca, jak bajeczne włosy nimfy Kalipso, ze sztachet zaczarowanych ogrodów.
Ani się spostrzegła, ani obejrzała, kiedy bardzo daleko odeszła od wielce brudnych ulic tak często wymienionego w historyi nowożytnej miasta Ajaccio. Skręciła nieco z drogi bitej i była na samym brzegu morza. Słońce już bardzo przygrzewało. Weszła też z rozkoszą w prześliczne templum, za rubież cienia wielkiej pinii nadmorskiej. Ta pinia miała korę szarą, porżniętą w grube skiby, pień zasię pochyły i rozwidlony ku szczytowi na kilka konarów o barwie czerwonawo-żółtej. — Aczkolwiek tak wielka, tak daleka i aż nadmorska, wielka pinia przypominała sosnę z nad Świdra, jak siostra przypomina siostrę. Igły miała dłuższe, szyszki o kształcie inakszym, ale tak samo żywiczne obary i ślepe osmoły ciekły z jej ran na grubą korę i, tak samo jak w gałęziach tamtej, mały ptaszek sikora, poświstując samemu sobie, wydłubywał smaczną strawę z łupinek szyszki.
Ewa utkwiła w tem miejscu. Siadła na małej skałce pod pinią, podparła głowę rękoma. — Nogi jej stały na suszy, lecz już w tem miejscu dokąd przychodziło morze. A przychodziło do bujnej i wyniosłej trawy, jak gruby kożuch osłaniającej głęboki granit. Błękitne, przezroczyste fale, wydłużając się i płaszcząc, czołgały się do stóp. Zawsze jednakim głosem zwierzały coś słuchaczce, niby niemowa, któryby usiłował dźwiękami wyrazić głębiny i ciemne tajemnice swego żywota. Dookoła była wielka cisza. Wiatr, sączący się przez gałęzie pinii, sprawiał szum, który jeszcze podwajał wyrazistość ciszy. Ewa popadła w otrupienie duchowe i w bezmoc fizyczną. Oczy jej spoczywały na każdej fali, idącej do brzegu, — chłonęły ulotny błękit, przelewający się w jej głębi przezroczystej do zielonego zatajenia. Śniło się, że ów błękit tak ślizki i ruchomy wydaje morski szum... Kiedy zaś oczy wznosiły się wyżej, gdy ogarniały zatokę i to miejsce rozpostarte, gdzie się zatoka przemienia w dalekie, nieskończone morze, — dusza leciała...
Wygięta, miękka linia, — ni to okrągły wał na widnokręgu, — świetlista, jak samo światło, nieruchoma, a przecie idąca ku oczom, linia nieskończona, nie mająca początku ni końca, — wydzierała z piersi serce. W piersiach zostawała próżnia, żądza ogromu — i wzdychanie z tej próżni ku nieskończoności. Ku czemuś bez granic, ku miejscu za światem, ku widokom pozaziemskim dźwigały się opuszczone ręce. Ani cienia wiedzy o tem, co to za uczucie. Konieczność... Nic, — tylko pragnienie obszaru, wchłonienia ogromu. Żądza ta nie dawała się osaczyć myślom i okryć nagości swojej znaną formą pojmowania. Była to jakowaś wiedza wewnętrzna, bytująca za murem myśli. Dźwigała się z duszy, niby zapach z obszarów macchii...
Jak posiąść to wszystko, co jest, jak zdobyć, pochłonąć i swoim uczynić istniejący świat? Jak owładnąć tem wszystkiem, co było, i tem, co będzie? Jakże to może być, że owo błękitne morze i sine góry i, bytujące w niem, senne wyspy, ten wszystek nieznany świat, — stał przed wiekami taki sam, a nas niebyło? Jakże to może być, że nas nie będzie, a on na wieki taki sam zostanie? I obejmą ten świat oczyma inni! Nazwą go swoim własnym inni, nieznani, niewiadomi. Przed wiekami morski pirata uderzał tę zatokę zbójeckiemi oczyma... Rzymianie, włoscy tyrani, Frankowie.. Ogarnął ją młodzieńczemi oczyma Napoleon — i śnił tu, może w tem samem miejscu, swój sen o potędze a który to sen był mniejszy, nędzniejszy, niż późniejsza rzeczywistość potęgi... Zdobył zatokę, morze, zamorski ląd, kraje, państwa, narody, królów, — a oto niema go wcale... Znikł, jak fala.
Kiedyś chwycą to morze inni i — utoną w niem wraz z pamięcią ludzką o ich pracy. Przejdą, staną się obcy, przechodnie, goście. Nie będzie do nich należała ta ziemia i nie będzie należało morze, bo nie należy do nikogo. Morze jest dla wszystkich, lecz wszyscy mu są obcy. Wszystko wyrzuci ze swego wnętrza i ciśnie ze wzgardą na ludzki brzeg. A ziemia trupy rozpuści w sobie, pożre je i, jak skąpiec, przemieni na swoją korzyść. I nie ma nikt swego własnego miejsca. Gdyż przemijamy, jak fale, które zalśnią pięknością na słońcu, zestarzeją się, spłaszczą i umrą.
Morze szumiące wyszarpywało z duszy nie te wyrazy, lecz uczucie, które się poniekąd w tych wyrazach zawiera. Morze tem uczuciem władało. Przemywało je nieskończonemi falami, jak ranę zropiałą. Przemywało je wielekroć. I rana myśli stała się czystą a bezbolesną. Uczucie stało się przezroczyste i nieustraszone, jak morze. Wzniosło się w górę i rozszerzyło.
— Pocóżem ja je wtedy zabiła? — myślała Ewa bez trwogi, bez żalu, bez wzruszenia. — Gdybym je teraz miała ze sobą!
Nie byłabym tutaj, — marzyła, — tylko w Warszawie. Suszyłabym pieluchy, a Aniela nazywałaby je bękartem. Horst-by je obrzucał swemi spojrzeniami, a Barnawska mówiłaby o niem swe aforyzmy. Lepiej mu tam! lepiej mu tam, gdzie jest! Lecz jego niema, jak mnie nie było i jak mnie nie będzie. Stało się gnojem, jak ja się stanę... nuciła, opierając głowę o pień chropawy wielkiego drzewa.
Zstąpił na nią spokój, ukojenie, zdrowa niezdolność do uczuć. Płynął przez nią szum drzewa. Przerzucała się przez jej duszę wzdychająca chełb morza. Ewa patrzyła w morze i uśmiechała się. Gdyby w słowa zamknąć jej czucie, toby może te słowa były:
— Morze! Jakże jesteś piękne, jakże zdrowe, jak prawe! Jakże jesteś wierne samemu sobie i godne chwały swojej. Ty jesteś, jak miłość: cała zawierasz się w sobie. Wszystkie niemoce zwyciężasz nieśmiertelnem uniesieniem, wszystkie choroby skazujesz na zapomnienie. Oddałabym ci moją duszę poranioną, żebyś ją wzięło i kolebało w sobie, ty kolebko, piastująca siłę i wielkość.
Dałabym ci ciało me nagie, żebyś je kołysało na łonie swem, wieczyście młodem. Ciało moje jest piękne, a stało się godne pogardy. Ty jedno jedyne umiałobyś wymyć z głowy przeklęte myśli, wypłukać nieskończonem chlustaniem ropę wspomnień nikczemnych! Powiedz mi! Wszak miałam prawo zrobić tak, jak zrobiłam. Dzięki mnie, przyszło na świat, lecz nie ja chciałam, żeby się zrodziło. Nie ja je z nicości poczęłam. Byłabym z niem na ręku ścigana, jak zbrodniarka, a ono byłoby przeklęte przez cały rodzaj ludzki. Narodziło się z najczystszej miłości, a było bękart. Ocaliłam je od nędzy istnienia wśród ludzi, którzy ścigają bękarta, jak wściekłego psa.
Morze! Ty umiesz obmywać grzechy, wracać dziewictwo i opłukiwać plugawość rodzenia dziecka! Wróć mi dziewictwo! Wróć mi duszę moją dziewiczą! Wróć mi siłę, kiedym jeszcze nie znała mężczyzny i żądz kobiecych, które on we mnie wynalazł.
Było już późno, kiedy się z zamyślenia ocknęła. Czas było wracać do hotelu na południowy lunch. Poszła szybko. Przybyła właśnie na chwilę, kiedy siadano do stołu. Nakrycie jej znalazło się przy nakryciu Jaśniacha, który już był zeszedł na dół. Był mizerny, ale nieco bardziej ożywiony i rozmowny. Przy stole kilka zaledwie osób. Dwu Anglików, jedna Angielka i trzy wstrętne Niemkinie, bełkocące bez przerwy i tylko między sobą o tem, że morze tu jest piękne, morze jest bardzo piękne — nicht wahr? — morze jest bardzo piękne — o, ja! Wreszcie oficer marynarki francuskiej. Z owych »Anglików« pierwszy nazywał się Sapalski, a był z pochodzenia... Niemcem; drugi zwał się Herman Landau, co również słabe dawało świadectwo o jego anglosaskości. Rzeczywistą była tylko Angielka, a to już stwierdzały, gdyby nawet chciała zaprzeczyć, jej zęby, fryzura, kodak i t. d. Właściciel hotelu z miną profesora farmakognozyi, z krzywemi binoklami na nosie, które stale spadały i to w sos pomidorowy, gdy go osobiście do stołu podawał z pieczołowitością, godną subtelniejszego specyału, czułe sprawił wrażenie rybami morskiemi i dwakroć obnoszoną pieczenią. Za to inne jego frykasy, nie wyłączając sera broccio, (po korsykańsku brucz), zgromadzona publiczność międzynarodowa, z wyjątkiem młodego wilka morskiego, miała ostentacyjnie za niemożliwość. Młody oficer był czarny jak murzyn. Miał przepyszne, lśniące oczy, którym samochcąc dodawał wyrazu burzy morskiej. Golił cały zarost z pozostawieniem włosów na podgardlu. Włosy nosił długie, spadające pasmami.
— Zupełny Camil Desmoulins... — mruknęła Ewa do Jaśniacha, patrząc zresztą dla niepoznaki na opatrzonego właściwym brzuszkiem Hermana Landau.
— Tamten! Ba, jeszcze jaki! Cóż za wspaniała fizys. Śnią się takiej bestyi wielkie czyny, gdy wyjeżdża z tej zatoki na jakimś tam torpedowcu! Jak to on musi mierzyć wzrokiem burzliwe wały pod Monte-Rosso! A za kilkanaście lat będzie z niego opój z czerwonym nochalem, zawalidroga, tyran dla majtków i wróg tych, co go wyścignęli w karyerze...
Młody oficer, piłując tępym nożem gnat pieczeniowy, przysłuchiwał się tej polskiej mowie z udaną obojętnością. Udawał również, że nie zwraca uwagi na Ewę. Ale niedługo trwała ta wyniosła mistyfikacya. Wkrótce mu oczy zamigotały, jak u kota, i uśmiech rozmarzonego żaka przewijać się począł po wargach. Ona nie zwracała na niego uwagi, ale również pozornie. Była wesoła. Była pierwszy raz wesoła od dawien dawna. Śmieszyło ją wszystko. Tak niegdyś, za dawnych lat, (to znaczy przed trzema laty...), cieszyło ją życie, gdy widziała, że szaleją za nią każde męskie oczy.
Przyszła na nią teraz pasya, żeby ze siebie zrzucić zmorę. Zapragnęła pokokietować południowca, Napoleonika z podgardlem a la Cavour, Camila Desmoulins, zajadającego ser korsykański, zwany broccio. Rzuciła mu od niechcenia jedno spojrzenie, (oczy nie zupełnie przewrócone, ale marzące, — uśmieszek), a później zamknęła powieki na cztery spusty, jakby w tej sali, na miejscu, gdzie siedzi czarny marynarz, znajdował się kredens, gospodarz w binoklach, lub piec kaflowy. Majtek przybiera! kolejno miny jużto najparadniej rozmarzone, już szatańsko groźne, ponsowiał i zamyślał się, kokietował smutkiem dno swego talerza, albo uśmiechał się z banalnym cynizmem, jak uczeń fryzyerski. Ewa nie raczyła go już dostrzedz. Łaska została wyczerpana i cofnięta.
W sobie czuła pusteczkę weselną, uciechę morską, zdrowie i nicość myśli. Gdy wstała od obiadu i wyszła majestatycznie razem z Jaśniachem na werandę ogrodową, oficerek wsunął się na balkon. Zmieszany i różowy, jak pensyonarka, przedstawił się Jaśniachowi, jako Paul Mottez, i prosił o zaprezentowanie go Ewie. Przyjęła go wyniośle i zmierzyła takim wzrokiem, że znowu najeżył się, jak bałwan morski. Po chwili wykonał zamiar powzięty: zaczął wyładowywać ze siebie kilka wyrazów rosyjskich, których się nauczył z miłości dla zaprzyjaźnionego mocarstwa w czasie odwiedzin przez narodową eskadrę portu w Kronsztadzie. Ewa wstrzymała jego zapędy krótkim i suchym, jak pieprz, frazesem, że nie rozumie tych słów. Jest Polką, — no i tak dalej... Po chwili banalnej rozmowy odeszła do siebie, szeleszcząc złowieszczo jedwabną spódnicą. Gdy szła po schodach do swego pokoju, zanosiła się od śmiechu, od istotnego śmiechu. Miała dziwne uczucie, że słońce, gdy szła na spacer, przenikło przez skórę jej ciała, że nasyciło ją światłem. Byłaby nadto przysięgła, że żyły ma pełne zapachu macchii.
W pokoju swym nie mogła usiedzieć. Wyniosła krzesełko na balkon i poczęła napawać się widokiem ogrodów, wonią pomarańcz i fiołków, a nadewszystko różowem drzewkiem odpuszczenia.
Nierychło, pokaszlując, przywlókł się na górę Jaśniach. Zaraz wypełzł ze swej nory na jaśnię białego balkonu i rozpostarł się na długim leżaku. Wyglądał na tle iskrzącego się marmuru Carrary jak brzydka, szara liszka. Słońce raziło go w oczy, więc je (oczy) przymknął i osłonił czoło białą czapeczką. Chude ręce zwisały, jak u trupa, długie gnaciska tkwiły bezładnie, jak złożone cepy. Ewa przypatrywała mu się z ironicznym uśmiechem. Przyszła jej do głowy dziwna myśl: po co też taki »gad« żyje na świecie? Jeżeli bowiem żyje ten z dołu Kamilek Desmoulins, — no to zrozumiałe. Może wleźć na wieżę, gdyby tam powiewała jedwabna halka, może się wdrapać po gładkim murze na wieżę w Pizie, jeżeliby mu stamtąd posłać powietrznego całuska. Skoczy do studni, gdyby tam wrzucić pachnącą różę... A taki! Gdyby mu powiedzieć: — Jaśniachu, Jaśniachu, kocham cię! — zastanowiłby się z pewnością, przedewszystkiem, czy on ma prawo kochać się, następnie czy już wszyscy ludzie także kochają, a dopiero na końcu, czy mu to nie zaszkodzi na kaszel i system nerwowy.
— Jest jedno miejsce w Hamlecie, gdzie ten utrapiony mówi: »Tabliczki! Warto, abym na nich umieścił, że można się uśmiechać, a być łotrem!« My tables, — meet it is I set it down... Pamięta to pani? Gdy spotkał ducha... — rzecze Jaśniach, nie podnosząc głowy ani powiek.
— Nie pamiętam.
— Jest to nieśmiertelne.
— Cóż w tem jest tak nieśmiertelnego?
— Chciał zapisać coprędzej tę myśl, która się wysunęła, jako odkrycie, ze wszystkiego z całego ogromu życia. Widzi pani — chciał zapisać prawdę, która stała mu przed oczyma przez chwilę, jako ostatni wynik, jako różnica, zostająca z całego życiowego obrachunku, ze wszystkiego waru spraw otaczających, z uwag nad ludźmi, nad ich czynami i nad naszą o nich myślą. Jest to ostatnie, co jest. Ostatnie słowo, zamienione przez cierpienie na brylant prawdy. Jeśli takiej myśli nie zapisać, to się rozwieje, zniknie. Bo te myśli są najtrudniejsze. Znikają, jak cudne sny.
— A to i panu zdarza się mieć takie myśli? — spytała, żeby tylko co powiedzieć.
— Drwi sobie pani ze mnie. A jednak tak jest, niestety! Czasem przeszywają mię te myśli nieznośne. Zwykle w takich razach nie mogę pisać.
— Dlaczego?
— Bo leżę, jak kłoda, albo jestem zabity na duszy i wszystko mi jedno. Jest »taka« myśl, ale cóż z tego, że jest? Pocóż ona i na co komu się przyda? Niech przepada wraz ze mną!
Ewa zamilkła. Ponieważ nie patrzał na nią, więc poziewała w sekrecie. Po znacznym odstępie milczenia rzekła:
— Jeżeli pana osaczy kiedy owa niezwykłość myślenia, a nie zechce się panu pisać, proszę mi zwierzyć ustnie owe myśli. Niech je pan podyktuje. Piszę bez błędów ortograficznych.
— Che-che!
— Naprawdę — bez błędów! Takie myśli poety Jaśniacha-Bandosa mogą nawet mieć księgarską wartość.
— Powiedzą księgarze, że podrobione ad hoc przez socyałów, tembardziej, że autograf nie jego.
— Z treści poznają lwie pazury.
— Prędzej strzępy lwiego ogona. Ale niech tam! Jeszcze trochę rozjuszę dziennikarzy i wszelkiego rodzaju renciarstwo. Niech pani pisze.
— Ale w czem? Niema papieru.
— To też niech pani kupi zielony kajet na Place des Palmiers. Jest tam po lewej ręce taki sklep. Flaszkę atramentu, tudzież godziwą obsadką ze stalówkami.
All right!
— Na tytule można napisać: Testament zdychającego...






Cały czas wiosenny upłynął wśród dziwacznych, choć monotonnych zdarzeń. Jaśniach był coraz ciężej chory. Chudł, nie sypiał i popadał w rozstrój coraz cięższy. Nie zdając sobie sprawy, jakim się to dokonało sposobem, Ewa poczęła się nim opiekować, jak szarytka, czy siostra. O każdej porze dnia i nocy wchodziła do jego numeru i spełniała wszelkie czynności, których służba hotelowa z pewnością-by wykonać nie chciała. Jeżeli podczas dnia Jaśniach leżał w łóżku, co się najczęściej zdarzało »opiekowała się jego spokojem«. Miał ten termin głębokie znaczenie. Ponieważ najlżejszy szelest, świergot ptaków, daleki okrzyk dzieci, pianie koguta, szczekanie psów, kroki na schodach, szczęk nożów w kuchni, rozmowa w sąsiednim pokoju i tak dalej — przyprawiały go o rozpacz, trzeba było temu zapobiegać. Wynikły stąd tysiączne a najpocieszniejsze awantury. Trzeba było wykupić i wyłapać w całej dzielnicy koguty, osobiście — wypędzać ze strychu zagnieżdżone tam koty, miauczące, oczywiście, po nocach. Samo się przez się rozumie, że przemyślni Korsykanie podpuszczali później koguty, ażeby je wkrótce za drogie pieniądze sprzedawać i za jeszcze droższe ścigać. Szczególnie jeden szybkonogi kałakut, wrzaskliwy jak roznosiciel gazet, stał się straszliwą wprost zmorą Jaśniacha.
Kogut ów budził go już około godziny pierwszej po północy z lekkiego drzemania, które wówczas jedynie, jak błogosławiony anioł, zstępowało na nieszczęśliwego. Piał zaś ten potwór tak piekielnym głosem i tak nienasycenie, że sama Ewa poczytywała go w końcu za Belzebuba, ucharakteryzowanego na sposób koguci. Jaśniach wymyślił machiawelski sposób napasienia wyżej opisanego koguta chlebem, namoczonym w spirytusie, i pochwycenia, gdy się spije. Ale przebrany dyabeł nie był bity w ciemię i ani myślał wziąć się na owe moczone kawały chleba. Dziesiątki szybkonogich chłopaków, opłaconych sowicie, ścigały to piejące wcielenie piekieł, — nadaremnie, — w ciągu jakich dwóch tygodni. Roztropność nakazuje przypuszczać, że owe pościgi korsykańskie nacechowane być musiały życzliwością dla koguta, nie dla Jaśniacha. Polowali na dręczyciela dwaj litościwi quasi-Anglicy (Sapalski i Herman Landau), strzelając wielekroć, z rozmaitej odległości, ku zgorszeniu całego kwartału, a rzecz prosta bez skutku. Zdrowi ludzie śmieli się do rozpuku i opowiadali sobie, trzymając się za boki, epopeję z kogutem. Śmieszną jest bowiem dla człowieka nędza ludzka. Sam Jaśniach, leżąc na swym balkonie, parskał nieraz ze śmiechu, gdy zgraja chłopaków, przewracając się, skacząc przez mury i rowy, ścigała szybkonogiego. Wytworzyła się wkrótce kontragitacja przeciwko schwytaniu Belzebuba. Powstała partya, stawiająca sobie za zadanie obronę jego życia i praw obywatelstwa. Na czele owego stronnictwa stanęła długozęba i płaskociała Angielka, która z oczywistą niechęcią znosiła w swej obecności piękność Ewy. Córa Albionu nie szczędziła grosza dla sparaliżowania zamachów na wolność i habeas corpus kogucie. Dzięki temu, (po części), kogut ryczał najspokojniej tuż pod oknem Jaśniacha i doprowadzał go do szału. Sama obawa, że straszne pianie nocne rozlegnie się, nim świt zarumieni wody zatoki, wprawiała chorego już z wieczora w stan rozpaczy. To też, kiedy nareszcie pewien czarnooki młodzian wszedł do pokoju, trzymając pod pachą wcielonego dyabła, który łypał powiekami z udanem zdumieniem, Ewa wraz z milionem podziękowań rzuciła mu luidora. Tegoż dnia mniemany kogut w mocnych pętach na nogach skazany został na deportacyę i wywieziony przez Ewę osobiście na drugą stronę zatoki aż do Bastelicacia.
Dzieje niemniej złożone od kogucich miało szczekanie pewnego psiaka w domku, stojącym tuż nad morzem. Ewa musiała codziennie nad wieczorem udawać się do właścicieli psa z prośbą o zamknięcie go na noc. Ileż to razy biegła nad ranem, kołatała do okien i, odpędzana grubiańsko, prosiła o zamknięcie szczeniaka! Zaznajomiła się bliżej w ciągu tego czasu z kucharzem i wszelkiego rodzaju fortelami skłoniła go, żeby siekał cicho swoje frykasy, albo wychodził z siekaczem w góry, poza ściany hotelu. Wszyscy mieszkańcy domu byli przez nią zobowiązani do zachowywania się w taki sposób, żeby Bandos mógł mieć niezbędną ciszę. Każdy z tych zabiegów wymagał osobnego kunsztu, opłacony był niemałym wydatkiem starań, miłości własnej i upamiętnił się dobrze. Ludzie nie wyrzekali się swych praw do hałasu, do śmiechu, do szczękania obcasami — za darmo. Każdego z nich trzeba było jakoś zjednać dla »sprawy«, niemal kupić od niego prawa hałasowe.
Sprzymierzeńca w tych pracach i zabiegach codziennych znalazła tylko w młodym oficerze marynarki. Spostrzegała nieraz z podziwem, że niektóre z jej obowiązkowych zabiegów zostały uprzedzone. Ten i ów uciszył szczekającego psa, uśmierzył wrzawę dzieci, przyciszył wrzask werandowych gości. Działo się to na prośbę oficera, pana Mottez.
Pewnego razu znalazł on sposobność zakomunikowania Ewie, że nawet torpedowce, manewrujące pod jego komendą za cytadelą, wyrzucają swe świsty w sposób przyciszony i tylko zdala od miasta. Wszystko to dlatego, żeby nie nękać »jej męża«.
Zjawiska te stanowiły zewnętrzną politykę życia.
Ale miało ono niemniej złożone tajnie wewnętrzne, o których pan Mottez nie miał najsłabszego pojęcia, gdyż były zamknięte między ścianami dwu izb i stanowiły życie, jak sądzono, »męża i żony«.
Gdy Jaśniach słabł coraz bardziej, Ewa zmuszona była niejako materyalnie, wejść we wszystko. Płaciła jego rachunki w hotelu i załatwiała wszelkie sprawy. Sprowadzała lekarzy i lekarstwa. Ponieważ zaś te wszystkie lekarstwa ani myślały pomagać, a było ich mnóstwo, musiała sama oryentować się wśród ich ogromu, zgadywać, które mogą skutkować dobrze, a które winny być wylane do zatoki dla zatrucia krabów i fląder. Lekarz, Włoch ogromnie sympatyczny, wygadany, bywalec, niewiele zajmował się chorym. Paplał pociechy, komplimenty, słuchał, pukał, wywracał oczy, wzdychał, łapał franki i wynosił się z ukłonami. Ewa sama wzięła na się z konieczności rolę lekarza. Zaczęła systematycznie zaznajamiać się z chorobami swego towarzysza. To ją zbliżyło ku niemu. — A skoro raz zbliżyła się do jego pościeli z miłosierdziem siostry, weszła, nie wiedząc o tem, w obszar litości nad nim i brnęła coraz dalej. Główna choroba, — była to tak zwana anemia, nieco trafniej, aczkolwiek z anglosaską gruboskórnością, zwana przez długozębą Angielkę consumption... Najboleśniejszym wszakże objawem tej choroby była bezsenność i rozstrój nerwów.
Jaśniach prawie zupełnie nie sypiał. Sen jego było to półświadome drzemanie, gdzie dzikie widziadła splatają się z jawą, męczarnia zabójcza, nieustająca, głucha. Świat dlań już nie istniał. — Na świecie bowiem były dlań tylko krzyki, łoskoty straszliwe, zdrowe śmiechy ludzkie, połyski, rżnące oczy, jak ostrza medyolańskich sztyletów, zgrzyty i bóle.
Szczęśliwą była ta noc, kiedy drzemał i dostrzegał tylko widziadła. Były bowiem noce bez widziadeł, to znaczy — jawa. Wtedy oszalałe nerwy miotały nim, jak martwym sprzętem. Wstawał z łóżka: biegał cichymi krokami pp izbie, jęcząc zcicha, żeby nikogo nie budzić. Biegał tak w kółko, w kółko. Znużony padał na pościel, żeby się tam wić, rzucać, przewracać. Głowa leżała to w nogach, to w głowach łóżka. Poduszki zwijał, skręcał, przerzucał, ciskał. Zatykał uszy, zamykał oczy, liczył, myślał ściśle, przeklinał, wzdychał i jęczał cicho, żeby nikogo nie budzić.
Ewa słyszała wielokrotnie w nocy te jego awantury, przygody i męki, ale nie miała odwagi wejść.
Jednakże, zmożona przez litość, otwarła pewnego razu w nocy drzwi i stanęła na progu. Chciała mu pomódz w jakikolwiek sposób. Nie wierzył oczom, gdy weszła. Leżał przez chwilę z otwartemi oczyma, w nim ucichło, uspokoiło się momentalnie. Usnął twardo na parę godzin. Siedziała wówczas rozradowana, patrząc na jego sen, i doświadczyła powtóre uczucia, które ją było nawiedziło dawno — dawno, kiedy to całowała opuchlaka na schodach pocztowych.
Gdy się rano obudził, pierwsza rzecz, o której zaczął mówić, to był wyrzut, że go powstrzymała od śmierci w Monte-Carlo. Tłómaczył jej bardzo mądrze i nieodparcie, że takie życie, jak jego, nie jest już życiem, — i nie ma z istotą bytu ludzkiego na ziemi nic prawie wspólnego.
Wszystko co mówił, było prawdą, głęboko przezeń obmyśloną. Patrzyła na niego przez chwilę nie swemi oczyma, lecz jakoś inaczej... Słysząc, co mówił, uczyniła z odrazą mocne postanowienie, że go będzie pielęgnowała.
I tak się stało.
Drzwi były teraz stale uchylone. Skoro, przecknąwszy się z twardego snu w głębi nocy, posłyszała, że nie śpi, że się miota, że wstaje, siada, błądzi, pali światło, — wstawała i, narzuciwszy szlafrok, szła go »uciszać«. Zdarzało się czasem, że samo jej ukazanie się uspokajało go natychmiast. Kiedyindziej musiała siedzieć długo, mówić do niego, układać mu głowę, znieruchomiać ręce na kołdrze. Znosiła bez protestu tysiące przykrości, których jej nie szczędził z egoizmem bez granic i miary, właściwym ludziom ciężko chorym. Nieraz czytała mu ulubionych pisarzy — Rabelais’a, Confessions Rousseau’a, Shelley’a, Poego, wybrane »święte« miejsca z Maeterlinka, Verlaine’a, wreszcie Phedona platonowskiego, we własnym, cudnym przekładzie Jaśniacha. Czytała zcicha głosem szczególnym, stłumionym. Pod wpływem szmeru jej słów nieraz zasypiał. Zdarzały się wszakże noce okropne, kiedy nie pomagały bromy, weronale i wszelkie inne trucizny. Drżał całem ciałem, dygotał, trząsł się, kurczył, zwijał. Mówił wtedy, że się strasznie czegoś boi, a nie znajduje dla siebie miejsca, chciał co chwilę zrywać się i uciekać. Musiała wówczas siadać przy nim na łóżku, opierać głowę na poduszce obok jego głowy, trzymać go za ręce i dać mu się wpół obejmować. Zmuszała go obecnością swojego ciała do spokoju. Ta jej obecność i poświęcenie jakoś go zwyciężało.
W Ewie zbudziło się wówczas miłosierdzie bez granic.
Gdyby dla uspokojenia nieszczęśliwego trzeba było oddać mu się w sposób najohydniejszy, uczyniłaby to była bez zastanowienia, chociaż miała cielesną do niego odrazę. Na szczęście nigdy nie wyjawiał tego żądania.
Nieraz usta jego dopadły jej rąk, usta zimne, rozszalałe i przywarły na nieskończoną chwilę. — Nieraz ręce latające, rozpierzchłe, obłąkane, ręce nerwy chwyciły jej włosy i przycisnęły ich sploty do serca. Ale nie była to miłość cielesna. Była to miłość umierającego dla anioła pocieszyciela. Była to straszliwa, nieznana ludziom, wdzięczność, wytryskująca z bezsenności, dla cudownej siły, która sprowadza sen.
Zdarzyło się też, że Ewa, usiadłszy na brzegu posłania, gdy uśmierzyła szał bezsenny, sama, zmożona śmiertelnie, zasypiała przyczepiona do krawędzi łóżka do brzegu poduszki, zwinięta w nogach posłania. Czuła przez twardy swój sen każde nagłe drgnienie ciała Jaśniacha, drgnienie, co jest jakby zemstą choroby za chwilę jej unicestwienia, obrzydłe drgnienie chorych nerwów. Wówczas przez sen obejmowała go, ażeby uspokoić, zmagnetyzować i zmusić do ciszy. Częstokroć dopiero wonny poranek majowy, wstępujący przez otwarte okno, wzdychanie fal zatoki, dalekie odgłosy szumów pełnego morza — budziło ją. Ogarnięta wstydem, gnała do izby sąsiedniej. Szła do siebie na palcach, padała na posłanie i zasypiała na kilka godzin.
W tym nurcie bezwzględnej, czynnej litości, w zupełnem poświęceniu się i samozaparciu był jednakże odrębny wart, coś w rodzaju rzeki w rzece. Im bardziej Ewa poświęcała się dla dobra Jaśniacha, im bardziej się poniżała, żeby każdą sekundę jego życia otoczyć parkanem opieki, tem bardziej czuła się blizką swego duchowego celu. Ten jej bezwiedny cel — było to zdruzgotanie w sobie Łukasza. Nigdy teraz nie marzyła o nim, jak dawniej, jak jeszcze w Nicei.
Nigdy już nie marzyła o nim samym. Marzenia jej o nim obecne, jeżeli je tak można było nazwać, były potajemne, a krążyły około tego jednego wypadku, jak się na nim zemścić. A zemsta polegała na tem, żeby bezgraniczną łaską miłosierdzia otoczyć Jaśniacha i na tej drodze dojść do najwyższej, do najdalszej doskonałości. Nie było to wyrozumowane, ani uplanowane w drodze uczuć, lecz powzięte, możnaby powiedzieć, poza wszystkiem. W każdej minucie teraźniejszego życia śnił się sen nieskończony, że Łukasz niespodzianie skądś przyjedzie i ujrzy ją śpiącą na łóżku Jaśniacha. Marzenie nasycało się męczarnią Łukasza, gdy to ujrzy. Jeżeli jakiś zewnętrzny wypadek przerywał ten nieustający całokształt snu na jawie, sen po przerwie zaczynał się później od tego miejsca, gdzie się skończył — i snuł dalej. Tak trwało ciągle. Był to koszmar mroczny i posępny. Litość dla Jaśniacha wychodziła zeń, jak światło wychodzi z nocy. Gdyby Jaśniach zażądał, żeby została jego kochanką, jako zalotnik, mężczyzna, człowiek, odepchnęłaby go z zabijającą pogardą. Ale gdyby trzeba było oddać mu się, gdy szaleje i nie ma miejsca swego na ziemi, uczyniłaby to bez wahania dla zagłady jego męczarni. I w tem zdecydowaniu duchowem był jednak rdzeń tajemny: marzenie stałe, żeby Łukasz widział, gdyby się Jaśniachowi oddała.
Ten splot sennych, niewyrozumowanych konieczności otaczał jej wewnętrzne życie koroną niewiędnącą. Uśmiechnięta i żywa, wesoła i czynna nosiła w sobie siły niewiadome: — pełne obrazy boleści Łukasza, całkowite epopeje tego, co się stać może później, zdarzenia dokładnie znane i plastycznie widzialne Nieraz myślała o sobie, że najoczywiściej już o Łukaszu zapomniała. Już on dla niej jest obcym człeczyną. Nikczemnik Niepołomski, który ją uwiódł. To też zabiła jego dziecko, (»bachora«), — i basta. Teraz jest wolną, swobodną, a nadto wiedzącą kobietą. Uczyni ze sobą, co zechce i jak zechce. Jest tu na wyspie »kochanką« poety Bandosa. A tak — »kochanką!« Ktoś o tem przecie musi zawieźć plotkę do Warszawy i puścić ją między ludzi. Może ten Niepołomski posłyszy plotkę. Może się nieco zaciekawi...
I oto znowu widziała go, jak staje za drzwiami jak zagląda przez szparę, jak ukazuje się na progu W wyłamanych drzwiach ze swoją wszechmocną twarzą! Och, wtedy, marzyła, być w łóżku Jaśniacha! Leżeć obok niego!
Parę razy, ciężko znużona czuwaniem przy swym chorym, wyjeżdżała na kilka godzin w góry kolejką górską do Vizzavony, lub Corte. Wracała zawsze na noc, żeby być na zawołanie. Te wycieczki w pustyni, gdy pociąg idzie krainą baśni cudownej, nad przepaściami, w tunelach, — wyrywały ją z obecnego życia. To też polubiła je niesłychanie. Przepaście bez gruntu, obrosłe macchią, sprawiały wrażenie miękkich dolin rozkoszy. W głębi, jak smużka śniegu, wysnuwał się niedościgły prawie dla oczu, przecudny potok Golo. Skał nie było widać. Zbocza granitów utkane były cudną zielenią, jakby dlatego, by człowiek nieszczęśliwy, idący nad otchłaniami, nie poranił oczu, nie przeraził serca, nie skaleczył znużonej duszy. Monte d’Oro i Monte Rotondo, zanurzone w śniegach, wznosiły się jak dwie wieżyce niezmiernej świątyni z tych dolin niczyich, gdzie króluje wieczysta pustka i wonna niezamącona cisza.
W połowie czerwca zaszła potrzeba przeniesienia się z Ajaccio w góry, do Vizzavony, gdyż nad morzem było już zbyt gorąco. Dwa razy Ewa jeździła do ślicznej, górskiej stacyi, (tak przypominającej Zakopane), w celu wynalezienia odpowiedniego pokoju. Trudno było znaleźć izbę, któraby odpowiadała wszelkim warunkom neurastenika.
Za drugim pobytem w Vizzavonie, po zamówieniu pokoju, najbardziej nadającego się na legowisko Jaśniacha, postanowiła darować sobie jednodniowe wakacje: pojechała na drugi kraniec wyspy do portu Bastia. Przenocowała tam w hotelu i cały ranek spędziła w porcie. Tyłem odwrócona do starego miasta i jego brudów, o jakich się nawet żydowinom chęcińskim nie śniło, siedziała na skraju zapomnianego stosu cegieł.
Morze było ciche, błękitne, zadumane, a gładkie, jak tafla zwierciadlana. W dali przed sobą Ewa widziała gołem okiem obłok gęstego błękitu, zatopiony w nieruchomości morza. Dziwiła ją ta chmura, bytująca na fali, aby była obojętną duszy, jak wszystko. Pociągała oczy kolorem swoim i przykuwała je do siebie. Nie można było nie marzyć, patrząc na to błękitne zjawienie w błękicie na fantastyczną dalekość kształtu sennego. Bezmyślna nazwa »Łukasz« wracała na usta. Wyraz ten oznaczał teraz tę gęstą chmurę, tę błękitną chmurę tak daleką, daleką...
Ale oto nad zatopionym obłokiem zawisła inna śnieżnie biała chmura i ciemniejszą barwę rzuciła na tamten błękit. Wtedy na sennym obłoku dały się widzieć lekkie rysy, skazy podłużne i poprzeczne.
— Toż to góry dalekie, toż to ziemia... — wyszeptała Ewa do siebie.
Gdy zapytała przechodzącego marynarza, co to widać, odpowiedział jej ze zbyt przesadną galanteryą, że to jest właśnie wyspa Elba. Właśnie ona!
— Elba, — powtórzyła Ewa,
Nie widziała od tej chwili mnóstwa żaglowców w tym porcie, które zwijały swe ciężkie, zczerniałe, schłostane od wichru płótna na ogromne reje, — nie widziała pasażerów, zjeżdżających z miasta, żeby wsiąść na odchodzący parowiec do Livorno, — nie widziała ruchu i nie słyszała gwaru. Oczy jej wciąż były przykute do ślicznej, sennej, dalekiej Elby.
Wstał z morza lekki wiatr. Oślepiające płonęło słońce. Wody morskie były wciąż ciche, lecz tworzyły się po nich w matowych pianiach połyskliwe miedze, przedziwne dróżki i ścieżyny, jakby polne szlaki, wygony i uwrocia między wiosennemi rolami. Były chwile, że gięło się w seledynowe przeguby — i znowu nieruchomiało. Wówczas wszystek ogrom wodny miał jedną barwę bez cieniów i odmian. Parowiec wydobył się zwolna z portu, wyszedł na pełne morze... Pomknął w kierunku wyspy Caprai, ciągnąc za sobą smugę białego dymu i dwa szerokie skrzydła na morskiej równinie... Znikł...
Ewa siedziała wciąż na tem samem miejscu, wpatrzona w wyspę tajemniczą.
W pewnej chwili oczy jej zapłonęły gniewem, ogniem nieugaszonym, długotrwałym.
Szepnęła do siebie:
— Tak!
Rzekłszy ten wyraz, wstała z miejsca i jeszcze przez chwilę mierzyła wyspę oczyma. Wracała do miasta. Przechodząc obok wielkiego Napoleona, spojrzała ku niemu, wzniosła oczy z uśmiechem zachwycenia. Zdało się jej, że ten posąg teraz dopiero ujrzała na placu.
— Hasło nasze — Elba! — wyszeptała z tym samym uśmiechem na ustach.
Pośpieszyła na dworzec i tegoż dnia wróciła do Ajaccio,
W kilka dni później przewiozła pieczołowicie i nad wyraz starannie chorego Jaśniacha do Vizzavony. Umieściła go w numerze zgóry obranym. Zaopatrzyła we wszystko, coby mu tylko mogło być potrzebne.
Zostawiła mu nawet ze »wspólnych« pieniędzy, którymi, trzeba dodać, wyłącznie rozporządzała, pięć tysięcy franków. Resztę, to znaczy trzydzieści tysięcy z górą umieściła w torebce zamszowej na szyi i w skórzanym ręcznym saku. Zapakowała rzeczy z pośpiechem i następnego ranka, nie mówiąc Jaśniachowi ani słowa, umknęła do Bastia. Tam wsiadła na statek, odchodzący do Livorno. Z Livorno, nie zatrzymując się wcale, pojechała koleją do Genui, a stamtąd wprost do Genewy.






Siedziała w małym ogrodzie hotelu w Glion w altanie, zwróconej ku jezioru. Altana była szeroka, zastawiona kilkoma stolikami. Dziwny poranek zasłał jezioro półprzejrzystą srzeżogą. Nie było chmur, ale nie było i słońca. Góry stały wyraźne, w lekkich obłokach. Na jeziorze leżał jeden złocisty pas, nikłe odbicie niewidzialnego blasku...
Ewa w milczeniu patrzyła na jezioro i mimo chęci słuchała rozmowy studentów z Lozanny, którzy przy sąsiednim stoliku raczyli się taniem winem i podejrzanymi konceptami. Rozmowy te bawiły ją i jakoś pociesznie nauczały, — może dlatego, że prowadzono je w języku polskim i rosyjskim, a może dlatego, że były bezdennie młode. Tworzył się w mózgu taniec myśli czarnych i białych, ponurych i urwisowskich.
Młodzi jegomościowie mówili o wszystkiem, mówili także o Ewie i to w sposób wysoce podkasany. Ponieważ nie zdradzała się od początku ani jednem poruszeniem powieki, musiała teraz siedzieć i słuchać wszystkiego. Nasłuchała się też słowiańskiego chamstwa, którego sobie nie skąpili. Rozprawiali już o jej włosach, oczach, czynili domysły, co też to może być za »ryba«, jakiej narodowości, sfery towarzyskiej, pochodzenia, konduity... Szczególniej jeden z tych młodzieńców, szczupły szatyn z długim nosem, przystojny bardzo i sympatyczny, gadał na jej temat dużo i śmiało, a oka nie spuszczał ani na chwilę. Żeby ich złudzić do reszty, wydobyła z torebki tom Karola Baudelaire’a, który była wzięła na drogę z podróżnej biblioteczki Jaśniacha, — i pozornie zatopiła się w czytanie. Wówczas mówili jeszcze swobodniej. Było to dla niej przez pewien moment coś nawet uroczego w tej łobuzerskiej paplaninie, którą podsłuchiwała. Na tle błękitnej tafli jeziora, w obliczu śnieżnych ołtarzy, to ich bezczeszczenie ludzkiego życia miało smak odurzającej przyprawy. Ale znudziło się wkrótce.
Podparła głowę na ręku i zadumała się, patrząc w głębie dalekiego jeziora, na smugę tamtego brzegu, na odbicia gór, zatopionych szczytami w głębinach. Zapomniała niemal o ucztującej studenteryi.
Nagle jedno słowo przeszyło ją nawskroś, jak cios, zadany ręką nożowca. Wymieniono nazwisko Niepołomskiego. Nie poruszywszy się, nie odwracając głowy, blada i przerażona, w śmiertelnej ciszy słuchała.
Jeden mówił:
— Możecie sobie zawiązać węzełek na czem wam się żywnie podoba, żeby pamiętać o tej najprostszej prawdzie. Jeżeli męty i szumowiny społeczne mają prawo zrzeszać się dla wykonywania swych strajków, to mają również prawo zrzeszać się posiadacze. Parobek strajkuje we żniwa, a właściciel wyrzuci parobka — w adwent — z mieszkania pospołu z progeniturą. Wówczas ustanie.
Jeden?
Nie jeden — tylko wszyscy. Nie obawiaj się pan dobrodziej: szlachcic polski ma głowę na karku. Szlachta polska tak się zrzeszy paradnie do wyrzucenia parobków strajkujących we żniwa, jak tego nigdy nie potrafią wszystkie razem parobki. Bo proszę osoby, wśród parobków wiele jest bydlaka i lizusa, a wśród szlachty filantropa i miłośnika parobków — bardzo wątpię...
— Chłopy polskie, — to tchórze nad tchórzami! — rzecze inny w głupkowatym zapale.
— Polaczek wogóle — to... Ech, co tam!
— Naprzeciw! — wtrącił jakiś głos północny, — po mojemu Polaki... naprzeciw!
— Co pan tam! Łupić kasy, drzeć złotówki z monopolów, — byle pociemku i w zaułkach... Powiedz mi pan, kto teraz wytrzebi to bandyckie morowe powietrze? — A przyjdzie przyszły porządek — tak on i wytrzebi...
— Dam ja panu porządek!...
— Polaczek, jeżeli już do czego, to do ożenku z posażkiem — o tu dopiero! Niepołomek!
— Sypią teraz parowym stateczkiem, w jednej kajucie na Nową Zelandyę. Co? Jak pan sądzisz?
— »Milady« zzuje lakierowane pantofelki, omdlałymi palcami rozepnie gazowy staniczek! Wyobraź pan sobie, jakie ona musi mieć koszule, z jakiego jedwabiu haleczki, kiecuszki, jakie to tam pończochy!
— Szymek, napij się, bo zemdlejesz!
— Za taki milion mogła nakupić w Paryżu fatałaszków.
— No, milion...
— A mówię, że milion...
— Zawsze miałem awersyę do tego Niepołoma. Więzień Chillonu! Arogant, deklamator, markiz!
— Każdy argument w dyskusyi — to... Zaratustra.
— Dajcie mu pokój! Co się wściekacie, że sprzątnął Milady! Smarujcie go sobie na czarno, a on tymczasem wali w świat i drwi z was wszystkich.
— No, karyerowicz, jakich tysiąc! I cóż nowego!
— Niezupełnie. Któryżby z was potrafił przejść taką aferę, jak on w Rzymie, i nie zginąć, nie złamać się na drzazgi, lecz znowu śmiało wejść między ludzi. Wejść po to, żeby się podnieść. I podnieść się rzeczywiście. Teraz zostanie, czem zechce. A to chłop z głową i może zajść daleko.
— No, już wy tam z temi wielkościami gałganów!
— Są gałgaństwa, wynikające ze zgnilizny, i są upadki, wypływające z nieszczęść. Ten Niepołomski nie jest przecie łotrem.
— A niech jego! Szkoda Milady... Taka dziewczyna — i takie pieniądze. Jak on ją podszedł?
Ewa usłyszała teraz powtóre nazwisko i szczegóły. Skombinowała wszystko. Rozmowa młodych panów skoczyła na temat zupełnie inny. Kłócili się o coś pospolitego. Nadaremnie słuchała, tamując z całej siły bicie serca. Posłyszane wiadomości uderzyły ją w głowę, jak kłonice pijanych chłopów. Teraz szybko ważyła i kombinowała to wszystko. Decydowała się już w chwili samej kombinacyi. Jedno było pewne... Brzask jakiś w oczach... Kilkakroć zakaszlała się nerwowo i nie mogła powstrzymać tego kaszlu. Czuła, że może za chwilę rzucić się na ziemię, że za chwilę może nie wiedzieć o tem i rwać włosy, skowyczeć z rozpaczy... Chciała tedy wstać i iść... Iść! Lecz nie mogła udźwignąć z krzesełka swego ciała. Wszystko jeszcze krążyło w oczach i w głowie: białe lody gór, jezioro, drzewa, miasteczko, Chillon, ci ludzie spokojnie rozmawiający. Nieopisane uczucie duszności... Pojęła to jedno, że tylko od tych ludzi może dowiedzieć się wszystkiego. Ale cóż zrobić? Jak się dowiedzieć? Wspomniała, jak po przebudzeniu wspomina się sen, że jeden z tych drabów ścigał ją i napastował oczyma. Trzeba tedy z tego wydobyć wiadomość. Ale w tej chwili... rozmawiać... uśmiechnąć się... Wstała z ławki i zapłaciła kelnerowi za śniadanie. Gdy jej wydawał resztą, poszukała oczyma długonosego szatyna i wycisnęła na swe usta uśmiech, jakby krew wyciskała z rany.
Potem wyszła wolno z ogródka i skierowała się ku jezioru. Szła po równej, białej szosie, snującej się łagodnymi skrętami. Nie oglądała się. Czuła na głowie ciężar, jakby miała na włosach olbrzymią, czarną przyłbicę. To też głowa chwiała się w tył i naprzód. Z pod przyłbicy włosy zdawały się rosnąć w górę, w olbrzymie zwoje. Niosła w piersiach strach i zimno. Nic już nie wiedziała, co teraz będzie. Jakieś w oczach krwawe obrazy. Widoki i sceny, zrodzone z wyrazów przed chwilą słyszanych. Te widoki gonią, tłoczą, spychają z Tarpejskiej skały...
Na jednym ze skrętów drogi obejrzała się. Student ów biegł naprzełaj ogromnymi krokami. Spojrzała na niego zalotnie... znowu zalotnie... i jeszcze raz, jak ulicznica. Wówczas właśnie przechodził obok. Miał minę nieskończenie głupiego zwycięzcy. Szedł to przed Ewą, to za nią, to blizko, to z daleka. W zachwyceniu rozpaczliwem nie widziała go znowu. Dopiero, znalazłszy się na samym brzegu jeziora, w przystani łódek, spostrzegła stojącego w pobliżu. Usiadła na kamiennej ławce i podniosła oczy. Zbliżał się pocichutku drapieżnymi kroczkami, melancholijnie kiwając laseczką. Uczuła do niego odrazę straszliwą, aż do żądzy wydarcia mu ślepiów, a zarazem potrzebę wywiedzenia się wszystkiego. Rzekła po polsku:
— A pan umie może i wiosłować?
— Umiem... — wybełkotał, kiwając idyotycznie oszołomioną głową.
— No, to wsiądźmy w tę łódź, ale bez przewoźnika.
Młody człowiek skoczył w łódkę z takim impetem, że o mały włos nie wpadł w wodę i o mały włos nie wyrzucił przewoźnika. Po chwili — skontraktowany przezeń właściciel łodzi wysiadł na brzeg, a Ewa zajęła jego miejsce. Odbili od brzegu. Student wiosłował z wzorowym zapałem i odbijał od lądu szybko nad wyraz, szybciej, niż mógłby to uczynić najbardziej zawołany wilk morski. Ewa milczała. Nareszcie zdołał przemówić:
— Jakie to szczęście słyszeć mowę ojczystą w ustach...
— Dobrze, dobrze z mową ojczystą... Niech pan wiosłuje.
Nowe rzuty wioseł tak zapalczywe, że łódź pomknęła, jak rumak wyścigowy. Gdy byli już dość daleko od brzegu, rzekła:
— Pan studyuje w Genewie?
— W Lozannie, pani...
— Czy dawno?
— Już czwarty rok.
— Ach, tak...
— A pani? jeżeli wolno zapytać...
— Ja nie studyuję ani w Genewie, ani w Lozannie...
— Jakże się cieszę! Typ naszej studentki...
— Właśnie mam zamiar zapisać się na uniwersytet... Nie wiem tylko gdzie...
— O, w Lozannie! Naturalnie, że tylko... Ja pani dam szczegółowe wskazówki.
— Dziękuję panu. A czy kolonia polska w Genewie dosyć jest teraz duża?
— Kolonia kobieca, jak zwykle, ogromna.
— A mężczyzn, jak zwykle, mało?
— Ledwie paru.
— Zapewne wszyscy panowie, których widziałam tam, na górce, — to kompania genewska?
— Tak jest. Zgadła pani. Niedawno było ich więcej, ale kolonia zmniejszyła się.
— Ktoś, jak słyszałam, wyjechał.
— Słyszała pani całą naszą rozmowę! To skandal... Muszę panią jak najsolenniej przeprosić we własnem i kolegów...
— O, panie! Ci, co wyjechali, to, jak słyszałam, młode małżeństwo?
— Tak jest, świeżo upieczone i polukrowane stadło.
— Przepraszam, jak nazwisko nowożeńca, bo nie dobrze słyszałam, choć panowie dosyć głośno krzyczeli.
Młody człowiek zastanowił się, nim dał odpowiedź. Przypatrywał się Ewie z pod oka, jakby badał, czy nie ma przed sobą osoby niepotrzebnie ciekawej. Ewa nie wyglądała widocznie na figurę, sprawującą urząd, gdyż powiedział:
— Nowożeniec, to niejaki pan Łukasz Niepołomski, antropolog, dość nawet obiecujący.
— A oblubienica?
— Oblubienica? (Jakież to śliczne słowo!) Oblubienica to tak zwana Milady, spadkobierczyni pewnego wściekłego bogacza z Kaukazu, panna Rolska
— Panna Rolska... Rosyanka?
— Nie można powiedzieć, żeby Rosyanka, ale trudno powiedzieć, żeby tak znowu koniecznie Polka. Matkę miała Rosyankę, ale ojciec »korzenny« Polak, wychował ją na Polkę. Był to sławny przedsiębiorca, dyrektor najrozmaitszych fabryk, wynalazca, twórca trustów, nawet tutaj w Europie, właściciel domów handlowych i bankierskich w Petersburgu, Moskwie, Warszawie, Wiedniu. Musiała pani słyszeć.
— Może i słyszałam.
— Tknięty czemś tam, przeniósł się do lepszego trustu, zostawiając jedynaczce studnię pieniędzy. Usamowolniona sierota, bo matka umarła dawno, przyjechała tutaj na studya. W głowie tej najrozmaitsze pomysły uszczęśliwienia świata, — bardzo oryginalne nawet... Pełno też dzikich marzeń, samodzielnych, do niczego niepodobnych planów.
— I ów pan Niepołomski zdołał wydrzeć panom taki kąsek?
— A widzi pani! I w dodatku, — nie wiem, jak on to zrobił. Bo czas był krótki. Ledwie przyjechał.
— A czy ładna?
— Niebrzydka, wcale sobie nawet... Choć mówić o tem w tem miejscu, wobec...
— Jakże się to stało? Niech mi pan opowie, bo pasyami lubię takie historye. To wygląda, jak w romansie.
— A czy tylko pani nie przybywa do nas również z jakiemi krociami?
— Bardzo być może! Kto to wie? Ale nie o to przecież chodzi, skąd ja jestem i jaka, tylko o to, jakim sposobem odbywają się w Genewie maryaże. Kto jest ów świeży upieczony mąż? Mówi pan, że niedawno przyjechał? Jakże mu to było?
— Łukasz Niepołomski.
— Łukasz Niepołomski...
— Przybył do nas z kraju... Ale co my, proszę pani, będziemy sobie psuć humory cudzymi mężami, albo, naprzykład, cudzemi żonami? Czy nie lepiej...
— A nie, nie lepiej. Ja jestem systematyczna. Jeżeli pan wszystko systematycznie i grzecznie opowie, to...
— To co, pani?
— To później poprawimy nasze humory. Lubię ploteczki.
— No, dobrze, będę plotkował, ale pani mi à conto, w kształcie zadatku, powie...
— Nic nie powiem, dopóki mi pan nie wyłuszczy całej prawdy o tamtym...
— No, więc cóż? Przybył, — to znaczy przyjechał kolejką. Zamieszkał. Chodził do biblioteki publicznej. Czytał zawzięcie. Milczał. Żył zdaleka. Znowu czytał. Cóż to jeszcze? A tak... Parę razy widziałem go w towarzystwie naszem, polskiem. Jakieś ciemne wersye zaczęły obijać się o kolonię à propos tego pana. Wszyscy, a szczególniej wszystkie zainteresowały się nim nadzwyczaj. Wreszcie, ponieważ był zapisany do towarzystwa, na jednem z zebrań zadano mu pytanie, czy to prawda, że siedział w więzieniu za kradzież? Nie byłem wówczas obecny, znam to ze słyszenia...
— A to ciekawe! Cóż ten pan odpowiedział?
— On wówczas odpowiedział... Cóż to on wówczas odpowiedział? Przepraszam bardzo... pani zna tego pana.
— Nie. Ale proszę... mówić!...
— Odpowiedział, że rzeczywiście siedział w jakimś mamertyńskim kryminale. Wyznał nawet za co. Oto za kradzież jakichś dokumentów w Rzymie. Czy jeszcze plotkować?
— Jeszcze!
— No, wobec tego, chciało go, wie pani, zjednoczone panieństwo cokolwieczek wylać z towarzystwa. Głosowano. Wówczas to, jako młode lwię, wystąpiła w obronie byłego kryminalisty owa Milady. Spiorunowała towarzystwo »pryncypialnemi« tyradami...
— Pan to już słyszał na własne uszy, prawda?
— Nie, ja to znam ze słyszenia. Ale wobec tego, że kwestya jest prawie wyczerpana, możebyśmy przeszli do porządku dziennego...
— Zaraz. I ślub wkrótce nastąpił?
— A jakoś wkrótce. Bo to zwykle tak bywa: miłość, a zaraz potem... tak jakoś wkrótce — ślub.
— Czy są w Genewie?
— O, nie! Natychmiast wyjechali! Wyjechali na Nową Zelandyę. Będzie temu ze dwa miesiące... z górą jakoś. Będą tam pono prowadzić studya antropologiczne w dzikich archipelagach, gdzie to — Borneo, Celebes, Jawa, Sumatra — pani wie? — u dołu mapy.
— Pan był na ślubie?
— Byłem.
— W kościele katolickim?
— W katolickim... Ale ja widzę, że to wszystko panią nad miarę interesuje...
— Nie. Już dosyć. No, — więc co? Co mi pan chciał powiedzieć? Niech pan teraz mówi!
— Ja istotnie chciałem powiedzieć... Chciałem to pani już dawno powiedzieć, że ja... to jest, że gdybym mógł pani powiedzieć... Ale gdzież to! Takich oczu, jak pani, jeszcze żadna kobieta na ziemi, jak świat światem, nie miała i nie będzie miała! Przysięgam! Pani ma tak cudne włosy, tak cudne włosy, że to jest poprostu... skandal! Ale pani ma, oprócz tego, usteczka. Jednem słowem... Co ja zresztą mogę o tem powiedzieć? Pani wie, pani to sama wie doskonale, lepiej ode mnie. Ale cóż z tego?
— Tak, z tego nic. Pan mieszka stale w Genewie?
— W Lozannie, pani. Rue Fribourg, 32... Stanisław Liwicki... Rue Fribourg, 32. Tu zaś na wzgórku hotel Cigne, ale dependence... — dodał melancholijnie, zatapiając oczy w oczach słuchaczki.
— Niech się pan tak bardzo nie wzrusza, bo to panu może zaszkodzić. Ja pana zapytywałam o adres dlatego, żeby się dowiedzieć, gdzie pan zamierza wysiąść. Bo, co do mnie, to wracam już do Montreux.
— A czy mnie nie byłoby danem to szczęście, żeby wrócić tam z panią?
— Wołałabym, żeby pan wysiadł tutaj.
— Tutaj, to jest niby... żebym wysiadł w jezioro?
— Jak pan uważa.
— Ja uważam, że tutaj naokoło jest jezioro.
— Ach, to nie do zniesienia!
— Więc pani znajduje, że w ubraniu?
— Rozumiem. A gdybym też, dajmy na to, utonął?
— Nie przypuszczam, żeby aż do tego doszło. Zresztą gotowa jestem złożyć wieniec za 25 franków na pańskiej świeżej mogile i iść za karawanem w czarnej sukni. Mam wcale ładną czarną suknię.
— Ale z żalem w sercu, czy chociaż z odrobiną żalu?
— Z odrobiną żalu na obliczu. Kolegom pańskim to wystarczy. A i panu chyba? Przecie pan oczywiście, nie wierzy w nieśmiertelność?
— Nie wierzę, pani. Ale jakaż materyalna może mię czekać nagroda? Jaka? Bo gdyby mię czekała materyalna nagroda, naprzykład, w tej chwili... A w takim razie... Gotów jestem po jej uzyskaniu natychmiast, skoczyć w wodę i notorycznie, eksperymentalnie utonąć w oczach pani.
Ewa śmiała się głośno, głośno, patrząc w niebo. Łódź nie sterowana i nie popchnięta od dawna wiosłem, kołysała się na drobnych falach, idących w stronę brzegu. Ocknąwszy się ze swoich śmiechów, Ewa rzecze:
— Pan skłamał, panie Lwicki!
— Liwicki, — do usług.
— Panie do usług, pan skłamał, twierdząc, że Łukasz Niepołomski ożenił się z panną Rolską.
— Nie mam zwyczaju kłamać w razach, kiedy nie zachodzi po temu nieodwołalna potrzeba, — dumnie »odparł« Liwicki.
— Widocznie zachodziła potrzeba. Tego pan nie wie, że Niepołomski jest żonaty.
Da liegt der Hund begraben! Pani! Ów przeklęty Niepołomski dostał rozwód już wówczas, kiedy tu na moje dzisiejsze utrapienie przyjechał, a może nawet później. Dostał rozwód, dzięki pieniężnemu poparciu, którego nie szczędziła Milady. Słowem, że dostał rozwód, bo za pieniądze można, proszę pani, dostać dwa rozwody, a nawet trzy. Przysięgam, że byłem na jego ślubie! — krzyczał, machając prawą ręką.
— Czy może mi pan dać jakiś dowód, że ślub ten odbył się? Jakiś dowód... niezbity? Pańskie słowo... tak... Ale dowód, dowód! Ja muszę pokazać to osobie...
— Mogę pani dać dowód... Mogę przynieść kopię aktu ślubnego. Przyniosę to pani do mieszkania, tylko kwestya — kiedy? Wie pani, — przyniosę jeszcze dziś, — dobrze?
— Dobrze, przynieś pan! Koniecznie!
— Ale gdzież go mam przynieść?
Hotel Grammont. Nazywam się Ewa Pobratyńska.
— Więc nie — Niepołomska?
— Nie, nie Niepołomska! — chichotała — Ba! jakże pan to może wydostać dziś? Jakim sposobem?
— Pojadę do Genewy... Za godzinę odchodzi pociąg. Wrócę wieczorem.
— Ale teraz, panie! Teraz!
— Co teraz?
— Czy pan jest rzeczywiście człowiekiem dobrego wychowania?
— Pochlebiam sobie!
— A więc... Cóż mam robić? Chciałabym być natychmiast sama, i to tutaj, w tej łodzi!
— W tej łodzi! Znowu — w tej łodzi!
— Czy nie zechciałby pan opuścić mię? Do brzegu nie jest tak znowu bardzo daleko. Niech pan to zrobi? Albo — ja sama skoczę! Nie mogę!
Student spostrzegł jej ruch. Twarz jego wyciągnęła się i sposępniała. Siedział obojętnie, z wytrzeszczonemi oczami.
— Czemś panią do żywego dotknąłem... Ale czem, — przez Bóg żywy! Przepraszam... Gdybym mógł był wiedzieć!
— Nic, nic! Muszę być sama, panie! — krzyknęła.
Bielmo rozpaczy zasłaniało jej źrenice. Dłonie splatały się i załamywały konwulsyjnie. Zęby były wyszczerzone, twarz strasznie blada. Student siedział osowiały, ze zwieszoną głową. Myślał głęboko. Wyszeptał:
— Gdybym mógł być przez jedną sekundę tak przez panią kochany! Przez jedną sekundę!
— Precz, precz! — jęknęła.
— A to opera!...
Stanął zwolna w łodzi, rozkraczywszy nogi na burtach. Spojrzał na odległy brzeg i mruknął z fanfaronadą:
— Skoro jesteśmy niemili damie, należy usunąć się. Rozumiem. Ale jeśli te gałgany patrzą z brzegu na moje dzieje i zobaczą finał, toż to bydło pochoruje się ze śmiechu.
Zebrał się w sobie i od jednego susa skoczył w wodę. Przez chwilę zanurzył się głęboko, — wychynął, — i, przebierając raz jedną, drugi raz drugą ręką, począł systematycznie i szybko płynąć w kierunku brzegu, ku białym domom Montreux.
Ewa odetchnęła. Rzuciła się na spód łodzi, twarzą na dół. Poczęła rwać na sobie suknie, targać włosy i łkać głośno, głośno, co w piersiach tchu. Łódź, nie sterowana, kołysała się na wodzie to tu, to tam. Wiosła, przytwierdzone do burtów, drgały bezsilnie...






Nazajutrz Ewa ocknęła się ze snu bardzo późno. Wbrew wczorajszemu oczekiwaniu spała długo i twardo. Kładąc się do łóżka, sądziła, że zstąpi na nią bezsenność Jaśniachowa. Pamiętała jeszcze, że złożyła głowę na poduszce, drżąc na całem ciele i płacząc bez przerwy. Tymczasem usnęła zaraz i bez przebudzenia leżała na tym samym boku niemal do południa. Była spokojna, obojętna, zimna. Cieszyła się świadomością, że wczoraj przetrwała już wszystko i że wszystko tam na jeziorze wypadło już z jej serca, jak potworna, jak ciężka ropa z rany.
Och, wczoraj. Na jeziorze!
Siedziała teraz przed lustrem i przyglądała się sobie.
Zlekka, niepostrzeżenie dotykała myślami tej sprawy, że już jej nic nie łączy, nic nie łączy z Łukaszem. Nic a nic! Wspomnienie pewnej pieszczoty, której sama nauczyła była Łukasza i którą sama wynalazła, szybko, jak cios noża, wbiło się w serce. Nic już nie łączy... Tylko tego wspomnienia nic i nikt nie wydrze! Łukaszek teraz, (w taki sam sposób), całuje, pieści i posiada inną. Ta inna, — to dla niego taka sama kobieta. Może brzydsza, a może nawet piękniejsza... A każdy mężczyzna, — toć taki sam Łukasz, tylko może piękniejszy, (naprzykład, — Szczerbic, — naprzykład — student Liwicki). Było, przeszło, przeminęło. A teraz niema śladu. Gdyby zaś było się chowało, gdyby żyło?
Czyż nie lepiej, że jest gdzieś na polu nawozem, albo że je psy rozwlekły po rowach z kałem? Niema rzeczy złych na tym świecie...
Żeby to było wiedzieć dawniej, — dumała, z głową opartą na ręce, — to pocóż było rzucać Jaśniaszka. Już pewno zmarło mu się, biednemu, i leży sobie zapewne teraz gdzieś tam, na cmentarzyku, otoczonym szaremi ściany w górach Korsyki. Wszystko jest przypadkowe, — ziewnęła, — jakoweś przelotne i cudze. Wszystko jest bezład i zaduch cmentarzy. O niczem nic nie wiemy i wszystko ktoś robi za nas.
Znowu dreszcz przeszył serce, dreszcz niezwalczony. Wspomnienie owej pieszczoty i pewnik, że już przenigdy! Nagle dusza straciła nad sobą władzę, stała się racą, która z ciała wybuchła, wydarła się z jego więzów. Wężem strzelistym poszybowała w wyżynę, rozprysła się w pył i nicość...
Na szczęście ktoś zastukał we drzwi. Schroniła się za kotarą niszy, która jej służyła za sypialnię, i stamtąd zawołała niemal radośnie:
Entrez!
Uchyliły się drzwi i z ostrożnością wszedł ów studencina wczorajszy. Rozejrzał się uważnie po numerze i, aczkolwiek nikogo w nim nie zobaczył, na wszystkie cztery strony pokazywał meblom, szafom, fotelom i firankom jakiś papier.
Ewa widziała tego człowieka w przedziale między połowami kotary. Domyślała się, że on tak demonstruje kopię aktu ślubnego. Wyciągnęła z za kotary rękę i kazała podać sobie papier. Liwicki zbliżył się na paluszkach i wręczył jej dokument, ozdobiony pieczęciami. Chciał, kłaniając się i krygując, unieść cokolwiek kotary, ale, skarcony surowo, cofnął się i pokornie zasiadł w foteliku przy drzwiach w grzecznej pozie petenta. Ewa przytuliła się na sofie i czytała uważnie ową kopię aktu. Nie było żadnej wątpliwości: odwróciła się ostatnia karta.
Zmięła ów arkusz i rzuciła go do pudełka z drobiazgami. Rozparła się później w krześle i, zarzuciwszy ręce pod głowę patrzyła przed siebie. Ujrzała teraz, jakby po raz pierwszy, tę niszę i pokój sąsiedni. Spostrzegła, że tu i tam posadzka wysłana jest grubem suknem miłego koloru. — U okien firanki z ponsowego aksamitu, które można przesuwać na grubym metalowym walcu. — Szerokie łóżko żelazne ze srebrzonemi gałkami, marmurowa umywalnia, sztych z reprodukcyą Corregia w szerokich ramach.
Jak czysto! Przez jasne szyby widać jezioro, spoczywające w leciuchnej, złotawej mgle. Nieruchome. Smugi w niem i pola jakoweś o barwie lodu. W jednem miejscu lśni słońce, jak rozpryśnięta gwiazda. Dalekie łańcuchy gór za Lemanem, płaskowzgórze zasypane śniegiem. Smuga lasu pnie się w góry skaliste, jak strzęp odzieży tytana. A tam góry stają się małowiele wyraźniejsze od obłoków. Białe, śnieżyście białe smugi chmur otaczają pasem ów kraj. W pewnej chwili te smugi poruszyły się, popłynęły...
Ewa została wobec odsłoniętych gór bez jakiegokolwiek uczucia, w pustce zupełnej. Uczucie głuchego żalu do nieruchomego jeziora utonęło w dziwnym huku pod czaszką.
— Uwolnił mię od siebie... — wyszeptała cicho, żeby przypadkiem nie usłyszał tamten, siedzący przy drzwiach.
— Uwolnił mię — powtórzyła raz jeszcze.
Wstała ze swego miejsca i bezwiednie podeszła do lustra, wprawionego we drzwi szafy. — Spojrzała w siebie z nienawiścią; zmierzyła się oczami od stóp do głów i szepnęła idyotycznie:
— Jestem zupełnie wolna.
W lustrze tem zobaczyła, że portyera się rozsuwa, i że Liwicki stanął w jej sypialni. Widziała jego surową, pobladłą twarz i zmrużone oczy. Oczy te były zmrużone od rzeczywistego męstwa. Był szczególnie silny, naiwnie dziki, rozkazujący, gotowy do skoku w przebiegłem zaczajeniu się u portyery. Milczała, patrząc, jak tam stał na tle czerwonej zasłony. Widząc jego nienasycone spojrzenie i jego ręce — szpony, wsunięte w kieszenie, uczuła od jednego zamachu doli, że musi, — albo oddać się natychmiast temu człowiekowi, albo natychmiast umrzeć. Trzeciego wyjścia nie było.
— Jestem przecież wolna... szepnęła z czarownym, bezbrzeżnie niewinnym uśmieszkiem, rozciągając kokardy, na które zapinał się przód jej szlafroka.
Napoły obnażona, z uśmiechem zwróciła się do niego i wyciągnęła ramiona. Porwał ją z pomrukiem i zamknął w swych barach. Nie wiedziała kiedy i jak uniósł ją niby piórko i rzucił na posłanie łoża.






Szła już długo, bardzo długo, a jednak nie czuła najlżejszego znużenia. Przeciwnie, była coraz bardziej podniecona. Coraz pełniej oddychała. — Gotowa była iść tak bez końca, pomimo upału i kurzu. Ta lewa aleja dla pieszych Avenue du Bois-de-Boulogue wciągnęła ją w siebie i wabiła dalej, wciąż dalej.
Na końcu drogi snuły się przed oczyma jakoweś drzewa okryte przedziwnym kolorem, — a zarazem różem i błękitem. W uszach huczał nieustający grzmot karet, otwartych i zamkniętych powozów, powozików, dog-cart’ów i fiakrów, zdążających na pola wyścigowe w Longchamp. W oczach snuł się wielki świat.
Tysiące kapel uszów damskich, strojów motylich, doskonałych sukien męskich, pyszne konie, olśniewające pojazdy, służba w bogatej liberyi. — To życie spokojnie huczne, bryzgające bogactwem w sposób tak objęty przepisami, że niemal skromny, życie pełne burzy, mieniące się mnóstwem barw, nęciło i oślepiało. Olbrzymi, ruchomy wąż barw i połysków, widzialny zdaleka, urzekał. Ewa marzyła, patrząc nań. Chwilami porywała ją pasya nieprzeparta, żeby się dostać w ten szereg powozów i zająć swe miejsce.
Upajająca siła piękności, wykwitu kultury, przepychu, sprawiała rozkosz, zasłaniającą wszystko. Jakże teraz śmiała się ze siebie, siedzącej w płatniczej budce cukierni w Warszawie. Śmiała się dobrodusznie a nienasycenie. Napół świadomie rozkrzewiała w sobie radosne i porywające uniesienie na widok blasku, połysku i barw.
Przybyła była do Paryża tej samej nocy, po dokonaniu »zemsty« nad Łukaszem. Sprawiło jej tajną, głuchą i złowieszczą radość zimne pożegnanie ze studentem, kiedy najbezwzględniej został zachwycony. Mówiła sobie: niech-no troszeczkę potęskni — i to bez skutku... Niech się dowie, jak to się tęskni. Jak się to w ciemne noce szuka koło siebie konającemi z rozpaczy rękoma. Młody jest, — to mu się przyda.
Przybywszy do Paryża, (nie wiedzieć po co), chciała zagłuszeń, zamurowali owej »zemsty« nadlemańskiej. Czasami wybuchała w niej istna padlina wstydu. Nagle przychodziła rozpacz.
Przychodziła nie wiadomo kiedy, jak ów Złodziej z Apokalipsy, o którym »nikt nie wie, której godziny przychodzi«.
Wówczas zrywała się z miejsca i uciekała przed sobą — w kraj, w przestrzeń, w miasto. — Chodziła i jeździła po najrozmaitszych norach, kabaretach, teatrach, cyrkach, zaułkowych budach. — Błąkała się późnymi wieczorami w szumnych ulicach. Czuła w sobie jamę po wyrwaniu duszy. Było jej brak nadziei, jakby brak płuca.Tak długo żyła samą tylko nadzieją! Wszystko, co z nią było w Warszawie, w Nicei, na Korsyce to była przecie tylko jakowaś doczesność. Główną sprawą życia, jego zasadą, było czekanie na Łukasza i marzenie o spowiedzi u jego kolan z dokonanych uczynków. Bo on przecie wygnał kapłanów i sam jeden został dla niej kapłanem. A teraz wszystkie owe wyniosłe męczarnie zagasły, jak ogień, zalany wodą »zemsty« nadlemańskiej.
W pustce po wyrwaniu duszy została jakoby para brudna i czarna. Ta para zwijała się w mętne kształty, a one przybierały postacie coraz nowych zagłuszeń, dziwacznych pomysłów i wciąż nowych poszukiwań zapomnienia. Jakieś bezprzedmiotowe nienawiści, odrazy, awersye budziły się w piersiach, jak gorgony.
Chodziła i jeździła po tem obcem mieście, szukając rozrywek, niezwykłych widoków, rzeczy nowych uderzających, fenomenalnych. Wszystko jej nie zadawalniało, choć wszystko było nowe i dziwne. Czasami jakiś szczegół najbardziej pospolity, ale dla niej nowy, budził całe światy pożądań.
Pojechać do Ameryki, wstąpić na medycynę w Lozannie, zostać szarytką, rzucić się w wir polityki i społecznictwa, pozować jako modelka Rodin’owi, a nadewszystko żyć jakiemś życiem ogromnem, huczącem, pełnem hałasu, rozgłosu i awantur. Wypadków nowych, wciąż nowych, wciąż nowych.
Teraz, gdy tak samotnie szła chodnikiem alei, ta natężona energia poczynała budzić się znowu. Przyszedł pomysł, żeby kupić sobie konia, świetną amazonkę i codziennie o tej samej godzinie jeździć po tamtej stronie Avenue. Marzenia runęły w tę stronę. Zatonęła w myślach, gdzie to i jak kupić takiego konia. Obliczała w myśli, ileż to mogłoby kosztować. Tysiąc, dwa tysiące franków?... Koń musi być kary, dzikus. Amazonka. Kapelusz dziwnego kroju, zupełnie, co do joty, jak na owej miniaturze »księżniczki« Vaughan. Właśnie taki! Otoczy go wualką ponsową, (właśnie taką i tak związaną!) Każę kapelusz specyalnie takiego kształtu robić ad hoc u Reboux. — Była tam już przecie! Widziała tłum pracownic. Blask elektrycznych lamp, olbrzymie, długie stoły. Schylone nad stołami twarze. Kwiaty, kwiaty sztuczne, miliony kwiatów! Od godziny ósmej rano do dziesiątej wieczorem wciąż w palcach kwiaty sztuczne, kwiaty, kwiaty. Przypatrywała się twarzom »tych dziewczyn« i uśmiechała się jadowitym uśmieszkiem przy wyborze kapelusza.
Patrzyła z satysfakcyą, wywróconą na nice, na niewysłowioną, nieprzebraną, obfitą, jak żywioł, uprzejmość ładnej panny do przymierzania. — Teraz pójdzie tam znowu, wezwie najgłówniejszego kierownika, — och, zawoła tego psa! — i obstaluje sobie kapelusz-cylinderek zupełnie nieznanego kształtu. Każę tak go właśnie nazwać: — »Vaughan«. Jeżeli nie zechcą robić, to przerzuca swą »klientelę« do Virot’a, albo Loys’a. Muszą gałgany wykonać!
Gdzie trzymać konia? W jakich remizach w Longchamp, czy w Auteuil? To daleko. Ale postanowiła tam jechać i czynić pierwsze kroki. — Oszukają. Och, oszukają napewno, — ale o to mniejsza. Przecież to pozna, czy koń jest piękny i silny. Na tyle ma rozumu. Zresztą w każdej chwili, gdy się znudzi, sprzeda go byle komu i za byle co.
Poszła szybciej w kierunku lasu. Na zagięciu alei, wśród największego tłoku powozów, karet i pojazdów wszelkiego rodzaju, rzuciwszy okiem w tłum, ujrzała wlepione w siebie oczy. Wydała cichy okrzyk i na chwilę kroki wstrzymała.
— Szczerbic.
Siedział w otwartej karecie na przedniej ławce, tyłem do furmana, a naprzeciwko jakichś wiekowych a strojnych dam.
Rozmawiał z niemi wesoło i żywo, jednocześnie zatapiając oczy w Ewę. W pewnej chwili ukłonił się jej nizko i grzecznie.
Kareta posuwała się tak wolno w łańcuchu powozów, że Ewa mogła ją wyprzedzać. Czyniła to skwapliwie, żeby nie czuć na sobie wzroku Szczerbica. Czuła, że się rumieni i zdradza z tem, co było nad Lemanem. Ale już w owej chwili wiedziała także, że teraz stała się nowa rzecz w jej życiu. Doznała wrażenia, że teraz dopiero przypomniało jej się istnienie tego Szczerbica.
— Ach, prawda! Toż jest jeszcze na świecie Szczerbic. Miły komtuś... Jak to łamał rączki białe w Nicei, jak łkał, gdym wybiegła z rozmównicy...
Przyśpieszyła kroku i znowu poczuła, że jest czerwona.
— Ożeń się ze mną. Inaczej — nie! — szepnęła przez zaciśnięte zęby. — Pieniądze mi wpychał w ręce, a później: — »zostań u mnie, mieszkam tutaj, na górze...«
Kareta posunęła się szybciej i oczy Szczerbica znowu się rzuciły na Ewę. Czuła je na sobie znieruchomiałe i zastygłe.
Nie patrzyła w tę stronę. Szła ze źrenicami utkwionemi w dal, z twarzą surową. Ale już wówczas czuła konieczność rozmowy z nim. Zdziwiła się, że może być surową względem niego, względem Szczerbica. Jakto? Względem Szczerbica?
Dlaczegóż to być surową? Dlaczego? Jaki powód?
Wszakże już niema powodu surowości. Już niema powodu! Już Łukasz przestał istnieć i dusza jej, Łukaszowi zaprzedana, przestała istnieć.
Nagle uderzenie boleści, — jakby odwet za wszystko, co uczyniła, — przebiło jej serce. Nie czuła, że idzie, nie wiedziała, że żyje. Stawiała kroki machinalnie...
Wtem, — powiew przyjemności... Poczucie, że w tej chwili musi być śliczna... Idzie cudownie. — Coś tygrysiego w sposobie stawiania kroków. — Gibkość radosna. Szczerbic, ujrzawszy ją, musiał mieć wrażenie cudu. Prosty przypadek ujrzenia jej na ulicy, — wiedziała to, — był dlań nadzmysłowem zjawiskiem, wizyą oszałamiającą. Jakoby dawne wspomnienie, przesunęła się myśl, że Szczerbic to jedyna istota, zrośnięta z jej nadziejami, że on jedyny w tem ogromnem mrowisku ludzkiem zna jej imię i dolę. Podniosła oczy w jego stronę i uśmiechnęła się cichym, jasnym, pożądliwym uśmieszkiem. Stała się w owej minucie nieuchwytnie i niewysłowienie a bezmiernie piękną. Chwila uroku, dziwności, porywu. Coś obcego przesunęło się i porwało ku sobie ciekawość.
On widział jej uśmiech, nie zmienił jednak swej pozy, ani nie przerwał rozmowy z wykwintnemi pudłami w karecie. Ewa postanowiła wrócić, — ale wnet zlękła się, że go straci z oczu i już nie odszuka w tym ogromnym Paryżu. Uczuła, że musiałaby go szukać« a nie znajdując, mogłaby popaść w koleje tęsknoty, wypalone głęboko w duszy. Szukać nerwowo, budzić się znagła w nocy i, jak rozkoszy czekać świtu... Żadnych już tęsknot! Któż zasługuje na tęsknotę? Czy warto tęsknić? Dosyć się już natęskniła i z tak doskonałym skutkiem, że teraz — basta na zawsze!
— Więc co? — myślała. — Czekać aż raczy wyleźć jaśnie wielmożnymi krokami z tego powozu? Nie może pewno wyleźć, bo to muszą być wysoce arystokratyczne pudła. Bogate ciocie — co? Nie może kompromitować się dla jakiejś tam, samotnie drepcącej do lasku. To siedź, gapo! Wiele sobie robię z twojego towarzystwa!
Uśmiechnęła się do siebie złym uśmiechem, który teraz coraz częściej gościł na jej twarzy, i myślała nawpół posępnie, nawpół z dyabelstwem.
— Ten Szczerbic to jest moja ostatnia pamiątka po Łukaszu... Tak — tak! Wartoby z nim poflirtować!... Komtuś! Właśnie poflirtować! Przyjemny musi być flirt z tymi, którzy się w nas niegdyś durzyli, a których teraz spotykamy na nowo. Tak już wszystko znajome, nie trzeba zachodów, poznawać, miłych kłamać przedwstępnych, krążeń i wybiegów...
Pojazd ze Szczerbicem gdzieś się oddalił i znikł z oczu. Ewa nieprzyjemnie zlękła się, gdy spostrzegła, że skamieniałe oczy już na nią nie patrzą. Szła ociężale w chwilowem, a bardzo głębokiem rozczarowaniu. Była już w lasku i widziała stawy, błyszczące w oddali. Miała zamiar wrócić raptownie i unieść ze sobą rozczarowanie, zamknąć je w ściśniętem sercu. Naprzekór wszystkiemu postanowiła wrócić do poprzedniej myśli o karym koniu. Widziała go przed oczyma wysiłkiem woli, czuła odór potu, gdy będzie pod nią rwał się i skakał.
Każę sobie zrobić perski munsztuk i będzie panowała nad tem zwierzęciem. Do wysokich bucików każę przyprawiać małe, ale nadzwyczaj rżnące ostrogi. Będzie się ogier miał zpyszna!
— Witam panią! — zabrzmiał tuż obok, z za ramienia, głos Szczerbica.
— Witam pana, — odrzekła chłodno.
Teraz nie uczynił na niej żadnego wrażenia. Byłaby nawet zdolna przysiądz, że jest nierada z jego »przyczepki«.
— Pani tu sama?
— Jak pan widzi. Spostrzegłam pana jadącego w powozie. Teraz zjawił się pan skądś z boku, czy z tyłu. Którędy pan?...
— Wyprawiłem te szanowne zwaliska, z któremi, jak pani widziała, jechałem.
— Ażeby nie spostrzegły, jak pan będzie lekkomyślnie rozmawiał... wprost na chodniku...
— Są to moje kuzyny. Pani się dziwi temu, że nie chciałbym, aby wiedziano o naszej znajomości. Byłoby to dla pani poniżające, gdybym musiał tłómaczyć... Bo przecie pani nie znają! Są pewne zwyczaje, których Przełamać...
— Rozumiem. Panie, czy pan nie wie przypadkiem, gdzie tu możnaby kupić konia pod wierzch, ale siarczystego dzikusa. Żeby to, wie pan, rżał, kopał doły kopytem, żeby był pyszny, z grzywą wzburzoną, rozbestwiony, z pianą u pyska. — Musi być kary, kary jak noc, z aksamitną sierścią, z małym łebkiem. Oczy ma mieć koniecznie krwawe!...
— To dla pani taki potwór? — spytał Szczerbic ciekawie.
— Oczywiście.
— Ależ gotów jestem wyszukać!
— Nie prosiłam o wyszukiwanie. Prosiłam tylko o wskazówkę, dokąd się zwrócić.
— Czyż pani da sobie radę z załatwieniem takiej sprawy? Przyślę pani człowieka, który wszystko...
— Zastrzegam, że dziękuję nawet za radę, jeżeli pan chce wyświadczyć mi usługi. Nie potrzeba mi wcale człowieka«. Człowieka!
— Ależ!
— Nie mówmy już o tem. Pan długo jeszcze zostanie w tym Paryżu?
— Nie wiem. Zdaje mi się, że wyjadę. A pani, jeśli wolno zapytać?
— Zdaje mi się, że ja tu zostanę na stałe, — tu, lub gdzieś we Francyi. A może w Lozannie... Jeszcze nie zdecydowałam.
— Doprawdy? A do Warszawy... już nie?...
— Nie
Szczerbic milczał przez czas dość długi. Nareszcie z wahaniem się zapytał:
— Przepraszam bardzo za natarczywość, ale tak chciałbym wiedzieć?...
— Co takiego?
— Wszak spotkała już pani pana Niepołomskiego!
— Nie.
— Dotąd nie! To dziwne.
— Rzeczywiście dziwne.
— Dziwne dlatego, że był u mnie w Paryżu niejaki pan Horst...
— Horst? — zawołała w popłochu.
— Horst. Jeden z tych wielkich fabrykantów, bogaczów. Spotykałem ich dawniej w towarzystwie. Teraz koło tego właśnie jakoś jest dziwnie kuso i cienko. Zdziwiłem się, gdy mnie zaszczycił swemi odwiedzinami, bo nigdy go nie estymowałem, a tu tembardziej, gdyż żyję na uboczu, w zupełnej ciszy...
— Cóż on mówił?
— Właśnie bardzo wiele mówił o pani.
— O mnie?
— Dopiero od niego dowiedziałem się, że to pani dobry znajomy. Rozpowiedział mi przedewszystkiem, że Niepołomski był w Warszawie...
— Kiedy Niepołomski był w Warszawie?
— Zaraz po naszym wyjeździe, w marcu.
— Po naszym wyjeździe, w marcu... — powtórzyła cichym, struchlałym, jak gdyby rozsiekanym głosem.
— Był u rodziców pani. Wtedy widział się z nim ów Horst i niech sobie pani wyobrazi mój gniew, nagadał Niepołomskiemu, że pani wyjechała no... ze mną jako... Pojmuje pani, co ten człowiek...
— Pojmuję.
— Wówczas Niepołomski, podobno, wpadł w straszną pasyę, rzucił się na niego. Zrobiła się burda. Zaraz następnego dnia Niepołomski znikł z Warszawy i już go tam więcej nie widziano.
— Ach, więc... to... tak... — suchy szloch — śmiech. — I już go więcej nie widziano...
— Ów pan Horst wybrał się wówczas do Paryża, — mówił Szczerbic z szyderstwem, — żeby się osobiście i naocznie przekonać, czy prawdę powiedział Niepołomskiemu. Śledził mię, widać, długo, aż wreszcie strapiony przyszedł z zapytaniem o panią. Twierdzi, że działa w imieniu rodziców. Nie umiałem mu nic powiedzieć, odkąd pani zniknęła mi z oczu w Nicei, a plotek nie powtórzyłem.
Ewa szła teraz w zamyśleniu. Głowa jej była podniesiona, niemal zadarta do góry. Oślepłe oczy z dołu patrzyły na szczyty drzew. Usta się uśmiechały cudacko. Zachichotała głośno, obrzydliwie i tak niemiło, że Szczerbic aż się nieco odsunął.
— Wracając do konia... — paplała pośpiesznie, — pan mi pomoże! Przyśle pan takiego draba, który wskaże, gdzie to należy pójść...
— A dokąd mam przysłać?
— Dokąd? Hm! Place de la Nation 12. Trzecie piętro. A więc Łukasz Niepołomski był na naszem trzeciem piętrze, w mieszkaniu, w Warszawie?
— Tak mówił Horst.
— A Horst gdzie jest teraz?
— Wrócił już zapewne do Warszawy.
— Pan to napewno słyszał, że Niepołomski był w Warszawie, u nas w mieszkaniu?
— Tak, pani, słyszałem, — cicho rzekł Szczerbic.
— Niepołomski był w naszem mieszkaniu w Warszawie i tam mu Horst powiedział, że ja zostałam pańską kochanką i że z panem puściłam się zagranicę. No tak. To wszystko jest w porządku.
Poczęła cicho nucić: »Czarowna, cicha noc majowa, przepojona wonią bzu«!
Szczerbic mówił zająkliwie głosem głębokim i współczującym:
— Niech się pani uspokoi!...
— A pan... naprzykład... pan mógłby na to przysiądz, ale przed Bogiem, przed Panem naszym Jezusem Chrystusem, że Niepołomski był w Warszawie i to teraz, na wiosnę, kiedyśmy wyjechali, — że Niepołomski był w naszem mieszkaniu i słyszał od Horsta, że ja zostałam pańską kochanką i razem z panem wyjechałam zagranicę?
— Mogę na to przysiądz przed Bogiem, że powiedziałem pani szczerą prawdę, jakem ją słyszał, żem powiedział tak wszystko, jakem od tego Horsta słyszał. Niepołomski był w Warszawie, kiedy my stamtąd wyjechaliśmy. Horst mu powiedział, że pani wyjechała ze mną. Wówczas on znikł i już go tam więcej nie widziano.
— No! jak tak, to wszystko jest w porządku. O to przecie tylko chodzi. Czegóż się kłócić, spierać?
— Niech pani tak nie mówi!
— Ja nic. Jestem zupełnie, zupełnie spokojna.
Bo przecież tutaj, prawda panie? żadnego piśmiennego dowodu na to, co pan powiedział, być nie może. Jakiż to może być dowód na piśmie. Skądby tu wziąć taki dowód! Skąd wziąć, o Boże! Prawda, panie?
— O czem pani mówi?
— Mówię o tem, że i tak wszystko jest w porządku. O to tylko chodzi, czy rzeczywiście tak było.
Bo skoro tak było, to o cóż się kłócić, spierać?
— Czy pani wróci teraz do siebie?
— Ja? A tak, oczywiście.
— Możebym mógł odwieźć panią do domu? Pani tak pobladła...
— Nie, nie, nie! Och, nie! Teraz nie chcę być w domu, w pokoju, w mieszkaniu! Teraz za nic, za nic nie chcę być w mieszkaniu! Troszeczkę się przejdę. Tak tu przyjemnie... Tyle mi pan naopowiadał! Ten Horst poczciwina... On tam mieszka u nas. I pan taki poczciwy! Widzi pan, przypomniałam sobie swój własny pokoik, tam u nas... Mój ojciec jest bardzo stary. Bezsilny, rozdeptany, stary człowiek. Tacy ludzie, jak mój ojciec... Nietzsche mówi, że są tacy, którzy istnieją tylko gwoli służbie i pożytkowi ogólnemu i tylko po to istnieć powinni... Mój ojciec... I dopiero ten Niepołomski tam przyjechał! Nareszcie przyjechał. A tu mnie niema! I wtedy ten Horst poczciwina...
— Żałuję, żem to wszystko pani powtórzył...
— Och, nie! Wyświadczył mi pan wielką, wielką łaskę. Bo widzi pan, teraz się wykryła najważniejsza tajemnica. Teraz przynajmniej wiadomo, że Łukasz Niepołomski jest w porządku. Przynajmniej on jest w porządku! A oto tylko chodzi. Widzi pan: on zawsze był, jest i będzie w porządku!
Oczy jej zabłysły straszliwie, gdy szepnęła:
— Tylko ja jestem niezupełnie w porządku. Cha-cha!
W blizkości, a na uboczu od szlaku powozów była ławka między wielkiemi drzewami. Tam usiedli. Ewa końcem parasolki rysowała na piasku jakieś ogromne znaki. Pisząc je, pochylała się całem ciałem.
— Zdawało mi się przed chwilą, — rzekła w zamyśleniu, a jakoś bardzo poważnie, — że jesteśmy w Łazienkach. Tak niedawno!
— Pani jeszcze pamięta to zdarzenie?
— Pamiętam. Ja mam dobrą pamięć. Właśnie przyszło mi na myśl jedno pytanie. Ale to zresztą...
— Co, co?
— Na to nie można poprostu dać odpowiedzi.
— Ja dam odpowiedź na każde pani pytanie!
— Nie, na to dać nie można.
— Niech pani spróbuje!
— Chciałabym dowiedzieć się bardzo prostej rzeczy: czy pan wcale nie wiedział o tem, że dajmy na to... Ale to darmo pytać...
— Dlaczegóż... darmo pytać!
Uśmiech zapamiętały i drapieżny na jej ustach przemknął.
— Bo ja i tak panu nie uwierzę...
— Ale o co chodzi? Proszę!
— Czy pan wcale nie wiedział, że Łukasz Niepołomski ma przyjechać do Warszawy zaraz wówczas, w lutym, w marcu? Czy pan tego nie wiedział, gdy pan ze mną dobrotliwie rozmawiał w Łazienkach.
— Czy ja tego... Nie, nie wiedziałem? Daję na to moje nieskalane słowo honoru.
— A drugie pytanie...
— Odpowiedzi mojej również pani nie uwierzy.
— No, cóż tam... ja... Drugie pytanie: czy pan wówczas miał zamiar... Ech, co to zresztą warto! Minęło!
— Proszę na wszystko!
— Czy pan miał zamiar już wówczas powiedzieć mi to, co w Nicei? Zresztą, — nie chcę słyszeć odpowiedzi!
— Dlaczego pani taka rozdrażniona!
— Nie jestem rozdrażniona! A może zresztą i jestem. Jeżeli jestem, to przecie tem lepiej.
— Dla pani gorzej.
— Ale dla was lepiej.
— Dla was, to znaczy... nie wiem... Dla kogo lepiej?
— Dla was, dla paniczów, panów, panków.
— Jakoś to dla mnie zbyt tajemnicze. Nic nie rozumiem.
— Ech, rozumie pan! Tylko wewnętrznym rozumem, dyabelstwem rozumu. Wie pan, że Niepołomski ożenił się drugi raz?
— Niepołomski... drugi raz! Co pani mówi!
— Tak, tak — i to bardzo dobrze, bardzo bogato. Uzyskał rozwód i ożenił się w Genewie. Bardzo dobry zrobił wybór, bardzo. To człowiek z głową. Teraz pojechał ze swą nową, możnaby powiedzieć, trzecią żoną na ocean Indyjski, do Australii, na wyspy Borneo, Celebes, Jawa. Będzie prowadził studya naukowe. Pan wie, gdzie są właściwie wyspy Iles des pins?
— Co prawda — to nie wiem...
— Niepołomski będzie napewno na owych wyspach. Panują tam bowiem najdziwaczniejsze obyczaje, które wniwecz obracają nasze pojęcia towarzyskie. Na mieszkankach tych wysp będzie się mógł naocznie przekonać, czem jest moralność. A pan wie czem jest moralność?
— Nie wiem. Ale teraz rozumiem rozdrażnienie pani.
— Moralność, widzi pan, jest to wynalazek, rodzaj postanowienia obowiązującego wszystkich, rodzaj uchwały gminnej, czasowo przestrzeganej z gminnym pietyzmem.
— To wszystko być może. Ale pocóż mamy o tem myśleć i takiemi sprawami się trapić...
— Ja się też nie trapię niczem. Niczem!
— Gdybyż to tak było w istocie! Nie należy się trapić. Należy brać życie z jego strony świetlanej, słonecznej, jasnej. »Żyj — naśpisz się do syta w trumnie« — mówi mój ojciec. Cała mądrość życia, nie wiem jak tam dla kogo, ale dla mnie zawiera się w tej angielskiej piosence. »To-morrow the sun may be shining, although it is cloudy to-day...«
— Nie rozumiem nie tylko mądrości, ale nawet jednego słowa.
— Jutro może nam słońce zaświecić... — mówił Szczerbic cicho, głosem, który się ledwie z jego ust wymykał. Tchu brakło. Ewa spojrzała na niego z ukosa i spostrzegła wzruszenie. Sprawiło jej to satysfakcyę. Uśmiechnęła się ohydnie. Śmiertelna nienawiść, jak zbrodniarz, skradający się ku ofierze, chyłkiem prześlizgnęła się po jej twarzy. On znowu jął powtarzać swe angielskie przysłowie z pewnem upojeniem.
— Chodźmy stąd! — rzekła wstając porywczo z miejsca i idąc naprzód w głąb pustej, bocznej uliczki.
Szczerbic szedł obok w milczeniu. Gdy byli w głębi drzew i naokoło nie było widać nikogo, nieśmiało, trwożnie, prawie z rozpaczą usiłował pochwycić jej rękę. Wyrwała tę rękę natychmiast i zwróciła na niego piekielne, iście czartowskie oczy.
— Jeżeli pan ośmieli się... raz jeszcze 1
Patrzyła mu prosto w oczy zezem odpychającym. Szczególniejsza przyjemność, rozrastająca się do rozmiarów radości, szerzyła się w niej, gdy widziała, jak jego gładkie, starannie wygolone, a w owej chwili ponsowe policzki drgają od ściskania szczęk, drgają boleśnie i wściekle, drgają raz wraz. Szukała w głowie sposobu, jakby postąpić, żeby te szczęki zaciskały się coraz szybciej i coraz szczelniej... Poszła znowu naprzód, jakby wcale nie wiedziała o tem, że on obok, nieco z tyłu idzie. Gdy zaczął mówić, zatrzymała się i zwróciła na niego bezlitosne oczy.
— Cóż pani chce zrobić ze sobą? Znowu odejść? Znowu gdzieś uciec?
— Zrobię, co zechcę.
— Nie, nie!
— Cóż pana to obchodzi, co ja ze sobą zrobię?
— Jużem mówił... Jużem... tam w Nicei...
— Ach... na górę?! Cha-cha...
— Nie, nie! Tylko nie odchodź! Na samą myśl, że znowu znikniesz, — szaleństwo! Teraz cię zobaczyłem i pomyślałem, że Bóg mi cię zesłał.
— O, tak, Bóg panu sprzyja w zamiarach.
— Myślałem, że pojechałaś do Paryża, więc się tu przywlokłem. Ten Horst powiedział mi, że cię niema w Warszawie. Co chcesz, żebym zrobił? Powiedz! Niepołomski nikczemnie cię zdradził... Słuchaj... ożenił się z inną...
— Przedewszystkiem — ja nie jestem wcale dla pana jakaś ty...
— Jesteś dla mnie! Nie będę mówił inaczej... No, w tej chwili... Powiedz, co mam zrobić, żebyś mię nie opuściła. Zażądaj czego tylko chcesz.
— Jestem wolna. Staraj się pan o moją rękę. Kto wie?
Szczerbic zachłysnął się.
— No — i jakże? — nastawała.
— Dobrze, dobrze, doskonale! Ale jedno pytanie...
— Tysiąc pytań!
— Czy mogłabyś pokochać mię tak, jak Niepołomskiego? Odpowiedz! Mówisz zawsze prawdę, więc odpowiedz!
— Tego nie wiem.
— Tak, nie możesz powiedzieć, że mię kochasz. Chciałabyś sprzedać mi się za najwyższą cenę. Dobrze, — ja kupuję. Ale oddaj mi swoją miłość. Przysięgnij, że o nim zapomnisz.
— Nie zapomnę o nim nigdy, nigdy, przenigdy! I niech pan już do mnie nie mówi, bo pójdę!... Jeżeli pan ma zamiar jeszcze o tem...
— Muszę o tem mówić! Nie zapomnę nigdy twoich oczu, gdy przyszedłem do owej nory żydowskiej... tam w mieście, gdzieś mieszkała. Twoje oczy wówczas! Oczy, patrzące z nieba. Oczy zabite. Taka miłość, jak twoja wtedy, gdym wspomniał o Niepołomskim.
— Niech pan już przestanie...
— Pomyśl, czy nie lepiej...
— Cóż takiego?
— Jeżelibyś została moją żoną... Trzebaby przełamywać milion trudności... A gdybyś nią wreszcie została, to okazałoby się, że nie możemy żyć razem, bo ty kochasz Niepołomskiego...
— No, więc rozejdźmy się teraz...
— Życie świata mojego jest to życie, którego nie znasz... — mówił cicho. — Nie mógłbym żyć poza tym światem. Muszę żyć w kraju. Tam mam ojca, który włada majątkiem całej naszej rodziny, więc i moim. Mogę żyć, jak chcę, i robić, co chcę, ale dopóki jestem nieżonaty, dopóki jestem cząstką rodziny. Ożenić się bez woli ojca nie mogę. — Wydziedziczy mię, albo ograniczy do minimum moją schedę. A pomyśl, czy mógłby się zgodzić na moje małżeństwo z tobą. Powiedz bez gniewu.
— Wygląda to tak, jakbym ja konkurowała o pana. Ja wcale o to nie stoję, żeby zostać pańską żoną.
— Jakie mój ojciec piastuje ideały, to ci scharakteryzują aforyzmy, które umiem na pamięć, bo je ciągle wygłasza i wypisuje w listach. Dobry to zresztą człowiek... »Chłop różni się od bydlęcia tylko tem, że ma dwie nogi«. »Tylko ludzie, posiadający własność, mogą czytać książki«. »Dbaj o siebie mój synu, bo Bóg daleko, a złodziej blizko«. »Je suis seigneur et jeserai seigneur, a co przeciwko temu knuje hołota, to mię nic a nic nie obchodzi...« I tak bez końca.
— No, — ale cóż to wszystko mnie obchodzić może? Niech pan słucha papy, a całość sama się złoży.
— Chcę powiedzieć, że ludzie stworzeni są do szczęścia. Wszyscy ludzie, — więc ja i pani. — Szczęście można znaleźć tylko w związku wolnym. Kocham cię, więc jestem twoją. Kocham cię, więc jestem twoim. Przypomnij sobie tylko, co w twojem życiu sprawiło pragnienie małżeństwa. Łukasz został złodziejem, a ty zabiłaś dziecko. Jakże byliście słabi! Nie śmieliście rzucić światu rękawicy. » Należy raczej zdruzgotać małżeństwo, niż dać się jemu zdruzgotać...«
— Ach, jaki pan jesteś wymowny! I cytaty z filozofów... Każdy z was, kiedy chodzi o przekonanie kobiety, ma w głowie i w ustach szeregi cytat. A ja panu powiem, że właśnie mam odrazę do filozofów i poetów. Natomiast w złości swej zacytuję panu doskonały aforyzm pańskiego papy. »Bóg daleko, a złodziej blizko«.
— Ja się na panią o to nie gniewam, choć to takie niegrzeczne i ordynarne.
— Niech mię pan nie oszczędza! Jestem zła, bardzo zła, smutna, nudna. Świat i życie wydają mi się, jako objawy tylko złego. Wszystko jest podłe. Podłemi i wstrętnemi są wszystkie nasze uczucia, żądze, cele, ideały...
— Czy te drzewa, co już tyle przeżyły i tyle czasu tu stoją, — także są podłe i wstrętne? Drzewa żyją wraz z człowiekiem. Są one podobne do jedynej sztuki, do muzyki. Budowle, obrazy, rzeźby, najcudniejsze objawy artyzmu żyją swem życiem własnem, być może, życiem tych, kto je z nicości utworzył. Tylko drzewa żyją życiem powszechnem, w którem i nasze życie się mieści. — Kiedy po latach witać się ze znajomemi drzewami, znajduje się w nich zmiany niemal takie same, jak w sobie. Wzruszenia nasze są w ich kształcie, zmianach i szumie.
— Drzewa!... Przecie to już tyle razy było... Lato, zielone drzewa i trawniki. Ach, jakie zielone! I będą zielone, gdy ja zgniję w dole. Żeby chociaż były dla odmiany niebieskie, fioletowe, karmazynowe. Trzebaby chyba udawać zachwyt, czyli wpaść w snobizm, a jak mówi Horst w »kołtunizm«, żeby coś w tym całym święcie odnaleźć. Niech zgaśnie i nie wstaje słońce! Nie, panie! — Czuję się wolną od wszelkiej blagi, udanych uczuć, skłamanych i umyślnie pozmienianych wrażeniek. Nie znoszę obłudy i podnoszenia uczuć, które nie zasługują nawet na to, żeby ich nagość słowem okryć. Wie pan — Paryż mię już zmęczył.
— Wyjechać...
— Tak, trzeba będzie...
— Pani mi powie, dokąd.
Ewa milczała dość długo. Rzekła spokojnie, otrzepując z pyłu atłasowy rękaw sukni:
— Nie.
— Dlaczego?
— Pan mi na nic nie potrzebny. I ja panu nie jestem potrzebna. To jest, — wycedziła przez zaciśnięte zęby, — byłabym potrzebna, przydałabym się, ale ja nie myślę...
Szczerbic boleśnie westchnął.
— Widzi pan, — prawiła z głębokiem przeświadczeniem, — wszystko oducza mię marzyć. — Chwilami zdaje mi się, że nigdy marzyć nie umiałam. Marzyć o przyszłości... Co to jest? Ja marzyłam o przeszłości... Żyję, jak pierwsze lepsze indywiduum na dwu nogach, o których tak stanowczo mówi ojciec pański. Trzebaby mi teraz jakiejś religii, któraby mi powiedziała, jak tu dalej wierzyć w cokolwiek, jak tu dalej żyć, kiedy się nie ma wiary w nic, a nadewszystko, nadewszystko wiary w siebie. Cokolwiek tknąć w duszy własnej, czy cudzej, to poza zasłonami tylko codzienna żądza i pospolity apetyt...
— Skąd takie myśli?
— Kto ma takie myśli, jak ja, ten nie powinienby już żyć. Mam nieraz wrażenie, że względem ludzi czemś głęboko, głęboko zawiniłam i że należałoby ich prosić o przebaczenie. Ale jak to zrobić, gdzie, kiedy. Opanowuje mię to szczególniej, gdy mgła, deszcz, wicher. Wtulam się wówczas w pelerynę i siedzę, jak zawsze, bez żadnego zajęcia. Myśli lecą...
— To tam, na Place de la Nation?
— Tam. Ach nie, nie tam... Już nie mieszkam w tem miejscu. Wracajmy! Ja żartowałam. Tu taka pustka, taka pustka obmierzła...






W mieszkaniu swem na Place de la Nation Ewa przepędziła lato. Kilkakroć w najgorętszych tygodniach, wyjeżdżała na wybrzeża bretońskie i rozbijała się w swych wykwintnych tualetach. — Wszędzie za nią włóczył się Szczerbic, — zdala, zdala.
Rzadko z nim rozmawiała, a progu jej mieszkania nie przekroczył ani razu. W jesieni po powrocie do Paryża bawiła się coraz wystawniej. Strwoniła już była w ciągu tego czasu około dziesięciu tysięcy franków. Miała pełne kufry sukien, stosy pudeł z kapeluszami, szuflady rękawiczek, najrozmaitsze kształty parasolek, walizy bielizny i fatałaszków modnisi.
Ginęła oczywiście w tem zbiorowisku elegantek, ale nie była zupełnie zapoznaną. Miała swój światek wielbicieli, którzy tracili napróżno czas i mienie, żeby dotrzeć do jej zacisza. Nadewszystko było dwu, którzy bardzo często, a niejednokrotnie z dnia na dzień, patrolowali w narożnej cukierni Beck’a, oczekując na jej wyjście. Skoro się ukazała, wlekli się za nią ordynarnie ulicami, dokądkolwiek szła. Jeżeli jechała omnibusem, jechali również. Gdy siadła do fiakra, zawsze przynajmniej jeden z nich towarzyszył jej, jak detektyw. Byli nad morzem, dopóki tam była, i wrócili do Paryża, gdy tu przyjechała. Nie zwróciłoby to wszystko jej specyalnej uwagi, gdyż była przyzwyczajona do lowelasów i ich manewrów, jak myśliwiec do natury i obyczajów zwierza. Tymczasem twarz jednego z tych młodych panów uderzyła ją od pierwszej chwili, gdy go spostrzegła, i niepokoiła ją już stale.
Nie mogła sobie żadną miarą przypomnieć, gdzie ona tego człowieka widziała, ale żywiła w sobie bezwzględną pewność, że już raz doń przemawiała po polsku i to w okolicznościach straszliwych. Nie wiedziała wcale, o czem z nim mówiła, ale tkwiło w jej pamięci wrażenie ohydne i groźne. — Nieraz w nocy wynikały przed nią w ciemności oczy tego człowieka, oczy drapieżne, okrutne, srogie i, co do siły spojrzenia, — jedyne. Był to przystojny, prawie piękny brunet, o cerze smagłej, śniadej, z leciutkim wąsikiem nad rubinowemi wargami. — Ewa przemierzała myślami wszystkie swoje dni i im bardziej wczuwała się we wrażenie rozmowy z tym człowiekiem, tem trudniej było cokolwiek przypomnieć. Gubiła się, gmatwała w domysłach i usiłowaniach. Doszła do jednego powzięcia, że to było w Polsce, na prowincyi i w najgorszych chwilach życia. Wspomnienie owo poprostu cuchło. Powiedziała sobie tedy, że to musiała być jakaś brutalna zaczepka w okresie ciąży, w dobie nieprzytomności. Na tem poprzestała, starając się, (oczywiście napróżno), o tem nie myśleć.
Nie znała się w Paryżu z nikim. Uczęszczała po dawnemu do teatrów, na operę, do kabaretów i teatrzyków na wszelkie widowiska i zabawy. Bardzo często była tem wszystkiem zmęczona, jak niegdyś ciężką pracą w biurze, u szwaczek, albo w cukierni. Ale już nie mogła przestać tak żyć. Musiała codziennie wyszukiwać sobie nowe zabawy, nowe podniety i za ich pomocą zużywać dzień.
W odwieczerza dżdżyste i słotne, kiedy Paryż stawał się czarno-rudy i oślizgły od ciekłego błota, w godzinach, kiedy nie było gdzie iść, tłukła się w ścianach swego mieszkania i »była zamknięta w chillońskim lochu melancholii«. Zjawiały się w głowie złe myśli i ziewała wygasła próżnia wzruszeń minionych. Ażeby nie dać się »chillońskiemu świństwu«, układała plany nowego życia. Miała przed oczyma dwie zmory. Nie myślała o nich nigdy na seryo, gdyż o niczem nie myślała w taki sposób. Ale zmory stały u progu jej domu i każda myśl twórcza wiedziała o nich, że stoją.
Pierwsza zmora, — to była pewność, że Szczerbic wie o tem, co zrobiła z dzieckiem. Druga zmora była ta, że wkrótce, a przynajmniej kiedyś, wyszastają się pieniądze. Nie mogła ich nie rzucać, nie ciskać na prawo i na lewo, bo nie mogłaby wyżyć bez ciskania, ale drżała, licząc, wciąż licząc to, co zostało. Nieraz już snuło się w myśli marzenie, żeby szaleć coraz bezmyślniej, bujniej, wspanialej, prędko wydać wszystko i dojść do tego krańca, który gdzieś tam ukazywał się poza wszystkiem. Nie wiedziała jednak, co to za kraniec... I na myśl o tem, — wzdrygnienie ohydne. Gardziła niem... Znowu skupowała suknie, mantyle, kapelusze, buciki, Dent’s gloves, najwyszukańsze pończochy, bieliznę, perfumy...
Poza dwiema zmorami stała u jej drzwi pewna konieczność, mglista, niejasna mgławica.
I oto pewnego dnia, kiedy przez okno wlewało się chmurne światło, mgławica nasunęła się przed oczy. Ewa siedziała na nizkim foteliku. Wysokie i szerokie okno sięgało do samej posadzki, a wychodziło na wielki, żwirowany plac de la Nation. Z tej wyżyny widać było na krańcach horyzontu mdłą linię lasu, skrawek pola. Ewa podparła głowę obiema rękami i patrzyła w dal senną, mglistą, zadymioną. Nuciła lekką piosenkę...
Ciężkie powieki przymknęły się niepostrzeżenie i gdy usta jeszcze szemrały melodyę, gdy oczy jeszcze widziały daleki szlak, gdy uszy słyszały łoskot i zgiełk uliczny, dusza patrzyła w krajobraz daleki, w rzeczywistość bardziej istotną, niż wszystko, co działało na zmysły. Jakże dziwnie uczuła się szczęśliwa! Och, tak... Mała, niziutka trawa... Traweczka, jak mech... Zmoczona wszystka wodą, obciążona nad miarę kroplami, które na wątłych piórkach leżą. Kępką samotną ścielą się ubożuchne, białe, górskie kwiatki. Około sosnowych pniów leżą brunatne place zeschniętych igieł. Na każdej gałązce i na każdej igle świeci się woda. Słońce przenika w szczeliny między gałęziami i na mokre, blade trawy kładzie urok niewysłowiony. Jakiż urok! Kształty igieł... Z czarnej ziemi wystają tu i tam pniaki drzew dawno ściętych. Teraz je dopiero ujrzała... Rozmyte przez niezliczone strumienie deszczu, pożarte przez zgniłą pleśń... Każdy z tych pniaków, — to chyba twarz... Lica straszliwe, przeklęte i odtrącone! Tylko dla nich to jasne słońce nie świeci, deszcz żywotwórczy tylko ich jednych nie pielęgnuje. Wiatr dla nich, — to niszczyciel. To też łkanie tych pniaków nieme w samotni, głos, którego nikt nie dosłyszy!... To Vizzavona...
Z pod nikłej murawy wynurzają się okrągłe i podługowate kamienie, szare i centkowane barwiście, jak skóra żmii. Młody świerczek wyrasta z wilgotnej ziemi. Cienki, jak kwiat, jak delikatne pióro. Jasna jego zieloność wyrywa się z czarnoleśnej masy, wyciąga ręce blade i przezroczyste. Las zadumany, nieruchomy. Sino-zielone mchy, jak delikatna osędzielizna, stroją pnie. Odziemki drzew stają się w słońcu seledynowe...
Aż oto nad szczytami drzew, w niebiosach, objawiły się niewiarogodne kształty gór. Jesienne, świeżo spadłe śniegi okryły je od podnóża do szczytów. Pierwszy to raz wyszły z chmur czarnych, z mgieł gęstych, z deszczów ulewnych. Oczy witają się z nimi, jakby z obłoki wiosny, co spadły na zręby gór i rozsypały się na pochylniach przepaści, — a wrócić już powtóre na skrzydła wiatrów niebieskich siły nie mają. Chłód. Niemal zimno. Taka cisza... Potok samotny, potok wieczny wlecze po ostrych kamieniach swój szum, swój szum...
Ocknęła się. Podniosła głowę.
Odraza! Przed oczyma — bure, fałdziste obłoki, jak gdyby wymiona olbrzymie, obciążone do pełnej miary, wlokły się ku wschodowi w dymach, tuż ponad dachami, raz wraz poganiane przez wicher.
Wędrowcy posępni, idący w swą własną drogę. Spłacheć rudej roli, tak daleki, że widzi się, jakoby chmura... Ta jego wkładka w horyzont nastręczyła się oczom i uporczywie, ościeniem nastawiła myśl o miejscu na ziemskim padole, gdzie spocząć wreszcie trzeba. Zmoczone dachy, nasiękłe wilgocią... Oślizgłe i odęte mury... Wiatr uderzył w szyby, — ni to pierś i skrzydła pierzaste, połamane kędyś w chmurach. Och, jakże wzdychał wiatr!...
Naraz z ciemnych i skłębionych mgławic — wyszła myśl niezłomna: niema innej rady, tylko wyjść za mąż za Jaśniacha. Bez niego niepodobna wracać do Warszawy. Jeżeli za niego wyjść, — to można wracać. On wszystko przebaczy. Wszystko wyznać! Ach, jemu wszystko wyznać! Niechby naznaczył pokutę, jakąby chciał! Oddać mu resztę pieniędzy na te jakieś tam jego cele. Przyłożyć ręki do tego, co każe robić, przyłożyć ręki, ale tak, żeby martwe rzeczy poczęły chodzić, żeby kamienie wzdychały! Rzucić się jeszcze do nóg światu i przebłagać świat! Strasznie pracować... — wyszeptała z namiętną, z dziką rozkoszą...
A Szczerbic? Zadrżała, jak od zimna, i znowu ściągnęły ją dreszcze. — Mógłby się mścić... Mógłby powiedzieć Horstowi. Horst Barnawskiej. Teraz tamte małpy nic jeszcze nie wiedzą. Ale czyżby Szczerbic był zdolny? Jeśli go podrażnić tem wyjściem za Jaśniacha, — może być zdolny. (Oni są zdolni do wszystkiego, jeśli im się nie oddać).
Gdyby zaś można mieć jego słowo honoru, — »nieskalane«, — gdyby przysiągł... Nazywać się — Jaśniachowa. Któż znajdzie? Zamieszkać w Krakowie, w Lozannie... Zerwać wszelkie stosunki z Barnawską, z Horścikiem i z tym... Szczerbicem. Ale jakże z nim zerwać, kiedy on wie? Nie można wrócić do kraju, póki on nie da uroczystego słowa honoru. A jak zażądać, jakim sposobem zażądać? Kiedy zażądać?
Przymknęła oczy i rozważała przebiegle, kiedy zażądać. A wszakże od dawien dawna wiedziała, kiedy zażąda tego słowa honoru. Zacisnęła mocniej powieki i zwolna popadła w głuchy, cichy, pół-rozkoszny nie sen. Obrazy piękności, któremi mogła władać dowolnie, napełniły pokój... Dumanie stawało się nienasycone, nieposkromione, mocne jak szpada, idąca na przebój.
— Dobrze... — rzekła sobie nareszcie.
Westchnęła. Oczy objęły daleki szlak lasu. Serce biło cicho, jak wiosło, co ledwie się porusza w mdlejącej dłoni.
Nagły dźwięk dzwonka wyrwał ją z sennego odrętwienia. Wstała z miejsca i, wyciągnąwszy przed się ramiona, zdusiła w piersiach krótki szloch. Concierge’ka, od której wynajmowała swe dwa pokoiki, podała jej list, przyniesiony przez czyjegoś lokaja. Ewa rozerwała kopertę i nie miała chęci czytać listu. Domyśliła się od kogo. Szczerbic pisał:

»W tych dniach wyjeżdżam do Warszawy. Może pani ma jakiekolwiek do kraju zlecenie. Załatwię wszystko z miłą chęcią. Czekam na łaskawą odpowiedź w kawiarni Beck’a na rogu placu«.
Post scriptum opiewało: »Gdyby pani raczyła sama pofatygować się na chwilę do wymienionej kawiarni i ustnie polecić mi, co mam w Warszawie wykonać, byłbym bardzo wdzięczny«.

Ewa przez chwilę z uśmiechem i przymkniętemi oczyma ważyła ten list na dłoni. Wreszcie rzekła do concierge’ki:
— Czy ów posłaniec czeka?
— Tak.
— Proszę mu powiedzieć, że dobrze.
Gdy tamta wyszła, Ewa poczęła ubierać się — i to od stóp do głów. Bicie serca nie pozwalało myśleć o niczem, zastanawiać się trzeźwo. Tylko sprawa kostyumu. Kładła na siebie wszystko najwykwintniejsze... Jakieś ciemne złudzenie, należące już do przepastnej krainy obłędu, czarowało, że to Warszawa, że to Łukasz przyjeżdża... Struchlenie cielesne tak znane, tak znane... A za niem stoi najgorszy ze śmiechów, najbezwstydniejsza z mądrości... Wszystko to razem... Prędko była gotowa i bez jednej myśli w głowie wyszła.
Szczerbic siedział w pustym pokoju wykwintnej cukierni nad kieliszkiem wina i gazetą. Ujrzawszy Ewę, przybladł mocno i nie mógł się zdecydować, żeby usiąść na swem miejscu.
— Nie wiedziałam, że pan już jedzie... — rzekła bezmyślnie.
— Tak, pani. Już pojadę. Ojciec mię wzywa,
— Zostanie pan w Warszawie przez zimę.
— Zostanę. Tak, zostanę w Warszawie przez zimę. Zresztą... na wsi.
— Dziwnie się pan pokierował w tym roku: lato w Paryżu, jesień w Warszawie... Któż to widział?
— Rzeczywiście. Może w przyszłości poprawię się.
— Trzeba koniecznie.
Uśmiechnął się blado i z prawdziwie arystokratycznym wdziękiem ukłonił.
— Pani tu zostaje?
— Zostaję.
— Cóż mam uczynić w Warszawie?
— Gdyby to panu nie przyczyniło zbyt wielkiego kłopotu... Ale tylko w tym wypadku! Po pierwsze, — czy ojciec mój zdrów? Czy ma zajęcie? Co robi? Wszystko o ojcu.
— Rozumiem.
— Możeby można jakimś sposobem — i o matce. Ale nie od ojca... Może w ostateczności... Choć — nie, nie!
— Oczywiście, że nie od Horsta.
— Niech pan za żadną cenę nie mówi Horstowi, gdzie ja jestem i co ze sobą robię. Owszem, gdyby go można jakimś sposobem wyprowadzić w pole...
— Dobrze. Nie będę się z nim widział, ale to zrobię. Obmyślę.
— Najważniejsza rzecz, to żeby mi pan przysłał adres ojca dokładny, ale biurowy. Chcę do niego pisywać.
— Tak.
— Wszelkie o nim szczegóły byłyby dla mnie poprostu, poprostu...
— Mogę tedy pisać do pani według obecnego adresu?
— Czy może pan pisywać? No... tak. Choć to wszystko... Ach, poco my to mamy wlec, ciągnąć? Może... niech pan wcale nie zajmuje się tem wszystkiem!
Mówiła to już oschle i zimno, w sposób niemal obrażający. Szczerbic siedział bez ruchu, sztywno. Twarz jego była obojętna, oczy bez wyrazu. Cień wściekłości, wzdrygnienie szaleństwa przesunęło się po jego twarzy, ale natychmiast znikło, spędzone aktem woli.
— Więc pani do Warszawy teraz nie pojedzie?
— Ja do Warszawy? Chyba pan żartuje? Cóż ja tam będę?... Zresztą, jakżebym mogła tam jechać... — mówiła, wlepiając oczy w marmur stolika, — toż tam czeka na mnie...
— Kto?
— W miasteczku... — wyszeptała.
— Co takiego? — rzekł Szczerbic.
— Pan przecie wie!
Parsknęła udanym śmiechem. Raptownie umilkła i mówiła jednym tchem:
— Dopóki żyje ów żyd, nie mogę przecież wrócić!
— A on żyje, niestety.
— Pan wie, że żyje?
— Wiem. Ale jest ta pociecha, że on będzie milczał, dopóki ja żyję.
Ewa znowu zachichotała niemądrze — i rzekła:
— Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
— Moja łaska nie jeździ na pstrym koniu.
— Doprawdy? A gdybym też tak zażądała dowodu, że ów żyd nigdy nie przemówi... To jest, że on się nie dowie, gdzie ja jestem, co ja jestem za jedna?
— Dowodu? Jakiż tu można dać dowód?
— Muszę mieć poręczenie i to, wie pan, na piśmie.
Szczerbic spojrzał na nią uważnie i długo rozważał. Twarz jego drgnęła i bezgraniczna czułość, niezgłębiona litość zasłoniła jego oczy.
— Biedna sieroto! — jęknął z miłością. — Takie to radości zapełniają noce pani?...
— Co takiego? — odpaliła z udaną wyniosłością.
— Ot — nic. Tak sobie. Melancholizuję, smęcę rozmowę. Więc jakże to ma być pisany ów dokument, ów cyrograf?
— Ma być pisany przez pana, ma być stwierdzony honorowem słowem, że nigdy ów żydek nie dowie się, gdzie ja jestem. Że nawet w sądzie, nawet zaprzysiężony nic nie powie.
— A pani sobie tak poprostu sądziła, że on mógłby się dowiedzieć, gdzie pani jest... ode mnie? Dear me!
— Ech, ja tak tylko!...
— Nie, nie! Ja się nie gniewam. Dobrze, napiszę ów cyrograf. Mogę go napisać krwią z pod serca, że nigdy ani ów żydek, ani nikt inny nie dowie się ani jednego wyrazu o tem, że to pani tam była. Chce pani, żeby to teraz napisać? — mówił z uśmiechem.
Gdy to mówił, we drzwiach pokoju ukazał się adorator Ewy, piękny brunet. Stał na progu przez chwilę z oczyma, wlepionemi w rozmawiających. Gdy nareszcie znikł, ona rzekła z pośpiechem:
— Tak, teraz napisać!
— Chyba nie tutaj?
— Dlaczego?
— Jakże to tutaj układać?
— A gdzież?
— Niech pani pójdzie do mnie... — rzekł z prostotą.
Uśmiechnęła się łagodnie. Patrzył na nią spokojnym, wyjaśnionym wzrokiem. Widział za czarną wualką błękitne jej oczy i przecudowną półbarwę lic. Usta różane, włosy pozłocistemi pasmami spływały ze skroni. Była w owej chwili piękna, jak widzenie anielskie. Uczucie radości i rozpaczliwej tęsknoty, uczucie goszczące w duszy, uczucie z lat, kiedy jej jeszcze nie widział, gdy stał przed pewnym obrazem w starej pinakotece, czy w muzeum Brera... Jestże to Mary Ruthwen, żona van Dyck’a, czy widzenie dziewicy Leonarda da Vinci?
— Daje pan słowo?
— Już dałem słowo, że napiszę.
— Nie! Inne słowo.
— Daję... — tchnął przez łzy.
— Dobrze. Pójdę.
Jeszcze raz westchnął z głębi piersi, a raczej chwycił piersiami powietrze. Straszna radość, opanowana wszystką siłą ciała, przeniknęła po jej twarzy. Zapłacił natychmiast za kieliszek wina. Wyszli.
Wiatr miotał co chwila sukniami i dużym, w tyle głowy związanym, wualem Ewy. Szła, lekko, chyżo, z niewymownym wdziękiem. Lekkomyślność i wesołość malowały się na jej twarzy. Szczerbic raz jeden podniósł na nią oczy: widział tylko uśmiech... Przyjął go do swego serca, jak płomyk ognia ofiarnego. Sennie, leniwie, mglisto myślał o tem, jak kształt jej postaci jest dziwnie niestały, pastelowo kruchy i zmienny, — jaka w niej jest przewaga przejść sferycznych z jednego organu w drugi, — jak zatracone w niej jest łamanie się jakiejkolwiek linii, jak niema prawie linii... Jest tylko boska całość, nierozdzielność, jedność, niby w ułamku posągu Afrodyty z Knidos, która została z jednem ramieniem i dziewiczemi piersiami, a jest sobą, wiekuistem bóstwem... Usiłował odgadnąć, na czem polega nieuchwytność wdzięku postaci Ewy. Bo piękno jej ciała było wieczne, bytujące poza namiętnościami ludzkiemi. Tłómaczył sobie sposobem szkolarskim, że poruszenia jej ciała odbywają się nie w zakresie jej linii prostych, lecz przedziwnie krzywych, zaokrąglanych w przejściach z jednego kierunku w drugi, z jednej płaszczyzny w drugą. Ruchy jej miały coś wspólnego z muzyką: zmienność i niespodzianą żywotność. Szli z ulic w ulice, skręcali w zaułki, mijali przechodniów, nic do siebie nie mówiąc. Nareszcie wkroczyli w dziedziniec, wylany asfaltem. Na środku był basen wodny, w którym od kropel deszczu marszczyła się ciemna wilgoć. Ewa szła w odrętwieniu. Obejrzała się kilkakroć, czy ich nie ściga brunet z cukierni... Dziwnie przykro uraził ją szelest kroków, gdy mijali dziedziniec. Został w oczach bluszcz, rozpięty na ścianie, i paskudnie śmiejąca się głowa fauna ponad basenem. Szczerbic szedł o pół kroku naprzód. Minęli jakiś korytarz i wstąpili na pierwsze piętro. Na odgłos dzwonka otworzył drzwi lokaj w czarnym fraku, Francuz, człowiek stary, gruby, z ogromnymi faworytami. Zgięty w pół, pomagał Ewie, ściągnąć z ramion syberynowy paltocik. Szczerbic otworzył drzwi i wpuścił ją natychmiast do niewielkiego salonu. Stały tam skromne, czarne meble, pianino, szafka na nuty. Na ścianach były kolorowe miedzioryty angielskie z XVIII-go wieku. Nad kominkiem ogromna, pigmentowa, prześliczna reprodukcya Monny Lizy. Ewa usiadła na kanapce i natychmiast, z pośpiechem, zaczęła przeglądać tekę ze sztychami. Serce w niej dziwnie drżało i zimno nieznośne ścisnęło wnętrzności.
Pomimo tego rozstroju nie mogła nie poddać się urokowi dzieł artyzmu, które miała przed oczyma. Były tam prześliczne, można doprawdy powiedzieć, — boskie, — Surimona, japońskie kolorowe drzeworyty z pozdrowieniami, trzymane w barwach nikłych, a rozmaitych nieskończenie, były podobizny utworów Segantini’ego, Vatenabe, Gauttin’a, niektóre sztychy Goy’i i czupiradła Hogarth’a, dawne staloryty angielskie z Perditą, Musidorą, Georgianą Devonshire Gainsborough, z Nelly O’Brien Reynolds’a... Ewa trafiła na reprodukcyę »Źródła miłości« Segantini’ego i poczuła na widok tego cudu sztuki, że za chwilę zapłacze. Szczerbic siedział po drugiej stronie stolika i pomagał przewracać ryciny. Kiedy niekiedy wskazywał delikatnie na pewne szczegóły, na barwy srebra, wytłoczenia i połyski barw, jak gdyby logarytmy kolorów w drzeworytach Japończyków, tłomaczył, co znaczą napisy u Goy’i, Hogarth’a, Reynolds’a, Tomasza Gainsborough, Beardsley’a. Nie widziała go i nie mogła podnieść oczu. Bała się, że będzie, wskutek depresyi, oddychać szybko i że on to spostrzeże. Że wszystkich sił tłumiła rumieniec, który palił się i rwał na twarz z głębi ciała.
— Jakże napiszemy nasz cyrograf? — rzekł wesoło.
— Nie wiem, jak się to pisze... — mruknęła półsmutnie. — Widzi pan, chciałabym jeszcze kiedykolwiek być w Warszawie.
— Chce pani, żebym dał słowo, że nie zająknę się przed nikim o tamtej smutnej chwili? Czy tak? Że nawet w sądzie?
— Ja nie wiem, czego chcieć... Bałam się pana.
— I teraz jeszcze boi się pani?
— I teraz jeszcze.
— Przysięgam na Boga, na ten krzyż, na mego ojca, na pamięć matki, na mój honor, na tę moją prawą rękę, na moje nazwisko, że nigdy pani nie skrzywdzę!
— Już pan raz przysięgał. Ja nie wiem zresztą, poco to robię. To jest z mej strony głupie i podłe!...
— A teraz boi się pani jeszcze?
— Nie. Już o tem nie mówmy!
— Och, tak. O czem innem! Dobrze?
— Dobrze.
— A coby pani sprawiło przyjemność? Mój Boże, gdybym ja wiedział! To jest, właściwie, przecież wiem...
— Pan gra?
— Gram trochę... »sobie nie komu, swe nie cudze rzeczy...«
— Proszę mi zagrać...
— A jak znudzę?
— To też grać bardzo ładnie.
Usiadła głębiej w swem miejscu, zasunęła się w kącik. Szczerbic odwrócił krzesło, znalazł się przy fortepianie i począł grać natychmiast. Spłynęła melodya przedziwna, przeszywająca, żałosna. Tony te spadły na Ewę niespodziewanie i wraz oplątały ją wszystką niepojętemi pętami. Czuła narzuconą bezsilność, jak gdyby jej związano ręce i nogi. Głos główny, głos żałosny, jak sztylet zmierzał się do ciosu i niby zdradziecka ręka odskakiwał przed uderzeniem. Zamieć tonów porywała na wysokość, pędziła wyżej i wyżej, kędy już niema tchu. Aż wreszcie — szczyt. Niebo rozwarte. Jasne śmieją się chmury. Ulga spływała w powiewach prześlicznej muzyki... Oto chwila, kiedy rozwiązuje się niemy język samotności i język niemych jej pociech, błądzących nad przepaściami. Jeszcze jeden, jeszcze jeden niedostępny gradus do najwyższego ołtarza, skąd ukojenie spada lekko, jak płatek zwiędłej róży po falach cichego wiatru. Ręka ojcowska, kojąca, miękka dłoń na czole. Łzy kapią na włosy nierządne, na oczy bezwstydne, na ramiona całusom męskim wydane, które on wyhodował w czystości. Cichy i mroczny wieczór w opuszczeniu i beznadziei. Lecz jeszcze radosne marzenia o przyszłych dniach drży w sercu. Prosi się serce ostatniem swojem uderzeniem: zabrzmij raz jeszcze, o melodyo miłościwa...
Lecz oto nagły cios! Głos niewiadomy, potężny i obcy wszystkiemu, co jest na świecie wybuch z rozgwaru tonów. Wszystko to, co jest w rosyjskiej duszy, a czego niema w żadnej innej, wszystko, co się zawiera w niewytłómaczalnem i jedynem słowie, — swirepyj, — rzuciło się na duszę. Porwał wszystko i poszarpał wicher szaleństwa. Skurcz boleści wstrzymał serce w biegu. Wychynął z nicości jakowyś potworny dyalog rozpętanych gniewów. Dały się słyszeć wrzaski, pomruki i groźby potworów przeciwko samotnej duszy, trzęsącej się w pustce i pohańbieniu. Oto upadła już jej głowa i bez sił leży. A i wówczas nie ustaje, lecz wzmaga się rozpacz. Lecą dźwięki! Nie, — to nie dźwięki. To promienie księżyca na ścianach izby w mieście dalekiem, to jęk ponocny, to płacz dzieciątka uduszony... To skarga rozpostartej ziemi, zdeptanej i skarżącej się głębinie, która pochłonie ją, jak innych pochłonęła... Ostatnie niedokończone nuty porwały świadomość i, zdało się, zniszczyły ją zupełnie.
Szczerbic przerwał na chwilę.
— Co pan grał? — zapytała.
— To? Niektóre miejsca z pierwszej części Symfonii patetycznej Czajkowskiego. Ale już dosyć!
— Nie! Jeszcze!
— Co grać?
— Jeszcze to!
— Nie chcę, nie mogę. Zagram pani takiego »Motyla« Griega. Dobrze?
— »Motyla« — cha-cha!
— Dlaczego się pani śmieje?
— Tak sobie... Przypomniałam sobie pewnego motyla. Był czas, kiedy byłam motylem. Czy pan uwierzy? Nie, za nic nie chcę słuchać »Motyla«. Tamto panie!
Gdy Szczerbic zaczął grać znowu allegro pierwsze i drugie tejże symfonii, cicho wstała ze swego miejsca. Idąc bez szelestu po dywanie, zbliżyła się do niego. Stała z tyłu, za krzesłem. Uczyniła to niemal bez wiedzy o tem, co robi, wbrew woli, ze wstydem, który jednak nie panował nad samowolnymi ruchami. To muzyka dźwignęła ją, kazała wstać z miejsca i iść ku fortepianowi. W locie błysnęła myśl, że nigdy Łukasz nie sprawił jej takiej rozkoszy, żeby dla niej samej grać, jak gra Szczerbic. Szczerbic zaś gra dla niej jedynej i mówi do niej przez usta muzyki. Zdyszana, ponsowa od ognia wstydu stała, jak ciche widmo. Gdy przewinął się pewien akord przewodni, grający półodwrócił głowę. Głęboka radość świeciła się w jego oczach, jako samolśniący blask. Posunął po dywanie lekkie krzesło, w pobliżu stojące, i podał je Ewie. Usiadła. Musiała usiąść tak, jak stało krzesło: nieco za nim, a tak blizko, że ramieniem opierała się o poręcz krzesła. Począł znowu grać. Na twarz jego występował i gasł żywy ogień. Ewa zwolna, zwolna zsuwała się i podpadała pod władzę muzyki. Widziało jej się w marzeniu mocnem, jak rzeczywistość, że gdzieś w kraju jest w pobliżu traktu, gościńca, polskiej naszej drogi, zalanej garusem marcowego błota. Spostrzegła w gęstej mgle małą dziewczynkę, drobne dziecko opuszczone. Nogi jej w dziurawych trzewiczynach toną w błocku tak gęstem, że za każdym krokiem naprzód i w tył padają strzały i bryzgi. Sukienka na niej szkocka«, chusteczka żółtawa na głowie. Wicher dmie. Ze starej, obłamanej, wyschłej topoli lecą liście. Co to za dziecko i czyje? Nawija się na usta, podpowiedziane przez muzykę, słowo najbardziej polskie: — sierota. Widok nędzy i tego smutku, któremu nic się poradzić nie może, sprowadził nieoczekiwany zwrot do gniewu i odepchnięcia, do wyniosłości i pogardy. Melodya powtarzająca się, kierownica marzeń, poczęła mętnieć, posunęła się w mglistość, zostawiając po swoim odejściu niezwalczony zaród siły. Wszystko w melodyi tej stało się brakiem normalnego biegu, wszystko stało się bezwzględnem wyładowaniem innerwacyjnych stanów uczucia. Natomiast dała się uczuć ślepa i bezwzględna rozkosz namiętności. Ewa zacisnęła zęby, rozwarła powieki i brnęła w rwący a bezdenny nurt uniesienia.
Przejścia stały się coraz bardziej zrywane, przeistoczyły się w szarpaniny, w przeskoki, gdzie ginęły samoistne stany duszy. Wszystko to poczęło tworzyć tło przerażające, jak gdyby kratę, z za której raz wraz błyskają okrutne, dzikie, podłe i rozwścieczone oczy. Zdawało się, że serce nie zniesie tego nadmiaru napięcia, gdyż wszystko, co ma wybuchnąć, zrywa się w zaraniu, ni to westchnienie dziecięce, które pięść zbójecka dławi w maleńkich piersiach i ucisza na zawsze. Nasunęły się przed oczy Ewy asocyacyjnie jakoweś mętne obrazy i myśli nowe, niewiadome, obce od początku do końca. Widziała w pewnej chwili coś straszliwego, jakby błysk noża, który ma piersi rozedrzeć i wynaleźć serce ludzkie znikczemniałe.
Ach, z jakąż ulgą westchnęła, posłyszawszy w tej otchłani przecudny śpiew... W echu dalekiej pieśni, w tem tchnieniu odległej mocy ludzkiego żywota, jakiż to był wyraz niezgłębionej mądrości! Uśmiechnęła się z rozkoszą. — Połysk w oczach, zalanych łzami, i radość w sercu: wszakże to tylko morze tak wiosenną swoją pieśń śpiewa.
Szczerbic nie mógł grać dłużej. Głowa jego zwróciła się bezwładnie. Ręce przyczołgały się do rąk Ewy. Patrzał w nią rozszalałemi oczyma.
Nie odbierała mu rąk i nie mogła wydrzeć swego wzroku z jego oczu. Pod wpływem niespodzianego natchnienia zaczęła mówić cichaczem:
— Czy są takie grzechy ludzkiego życia, żeby już nigdy nie mogły być zmazane, zatarte, zgładzone? Czy są takie występki, których życie późniejsze już niczem, niczem zasłonić nie zdoła? Czy grzechy są niezniszczalne na wieki, czy one są same w sobie, czy są urojeniami naszej duszy? Czy natura ludzka nie może stać się powtóre czystą, znowu taką, jak przeźrocze dyamentu co do mocy i znowu tak żywą, tak śpiewającą, jak wody morza?
— Nie wiem, Ewuniu...
— Wszyscy nic nie wiemy.
— Ewuniu!... Czy mogę tak mówić?
— Możesz.
— A ty będziesz mówić do mnie, jak do brata?
— Dobrze! Ale jacy my ludzie, wszyscy jesteśmy strasznie biedni!...
— Ach jacy biedni! Każdy z nas, — to »mieszanina rośliny i upiora«, jak powiedział ten pyszałek, który sam, — żal się Boże!... Dlaczego byłaś dla mnie zawsze tak okrutna?
— Nie mogłam...
— Wszakże wiesz wszystko, czem ty dla mnie...
— Miewam nieznośne sny, częste widzenia w półdrzemaniu. Jestem tutaj, przypuśćmy, a widzę takie coś obce, nigdy nie spotykane, cudactwa, pejzaże, sceny... Gdyś grał, widziałam... We mnie nie wiele już jest rośliny. Daleko więcej upiora.
— Pocóżeś to ty wówczas zrobiła, pocóżeś ty to?... — wyszeptał.
— Czy ja wiem?...
— Tak mi ciebie strasznie żal!
— A nie można tak, żebyś mię sobie czemś obrzydził, żebyś we mnie dostrzegł coś wstrętnego, odrażającego, żebyś przestał... Nie można?
— Nie. W tobie jest moje wszystko. Wszystkie moje namiętności. W twej duszy jest to, czego ja nie mogę poznać, a czego nie znam, bo jest tylko w tobie jednej. To jest wiecznie a niezmiennie nowe! We mnie tego niema ani cienia, a ja to jedno lubię, och, lubię do szału! Ty jesteś zupełnie, jak ta muzyka. Jak muzyka jest z zewnątrz, a jest moja własna, tak samo ty. Czy wiesz, że ja do samego siebie mam odrazę, nawet do swej miłości dla ciebie mam odrazę, a kocham twoją miłość dla Łukasza... Gdybyś mogła uwierzyć, jak kocham twoje kaprysy! Bo wtedy najbardziej, za tobą, już mi znaną, jest jakaś inna, znowu inna! Ja już nie żyję mojem własnem życiem, tylko żyję tem, co jest w twojem usposobieniu, w twojej wesołości, w twoim smutku, w twoich niespodziewanych zadumach. Wiem prawie zawsze, co ty czujesz. Ale tylko wówczas, kiedy uczucie już przyszło! Ale skąd przyszło? Przeczuwam, co zrobisz, i to w chwili najdziwaczniejszego kaprysu, dlaczego taki a taki kaprys porzucisz? Pragnę mieć w swej duszy wszystko, co jest w twej duszy, a wiecznie mam w duszy próżnię. Dlatego to, — poszepnął w uniesieniu, z uśmiechem, — ja strasznie kocham twoją zbrodnię. Gdy cię nie widzę, jakoś potwornie cieszę się i czatuję. Często postanawiam wyrwać cię ze siebie, zadać sobie harakiri ducha. Ale wówczas poczynasz, nie wiedząc o tem, nęcić mnie, wabić mię... o, jak ta cantilena...
Wydobył z klawiatury ów głos główny, przewodni, ów płomień wodzący marzeń... W pewnej chwili cisnął go w pustkę klawiszów i znowu mówił:
— Uciec przed tobą, to znaczyłoby uciec przed sobą. Więc jakże cię mam znienawidzić?...
— Znienawidziłbyś mię, gdybym tu została na noc.
— A ty nie kochasz, nie?
— Już mówiłam.
— I nigdy!
— Straszna jest władza grzechu. Dyabeł mię opatrzył błogosławieństwem, utulił, uciszył, tchnął we mnie ducha. Nigdy nie popełniaj takiego grzechu! Idę wśród świata pod cieniem szkarłatnych skrzydeł jego siły. Była taka jedna chwila w kościele, kiedy mię ten demon zgwałcił. Od wszystkiego uciekłam i ode mnie wszystko uciekło. Czuję się, jak samotny tułacz. Co tobie po mnie i co mnie po tobie? Chciałbyś odziedziczyć ten spadek po innym? Ty — po innym!
Szczerbic mówił w zadumie:
— Dlaczegóż nie zobaczyłem cię, gdy byłaś panną. Ach, gdybym cię zobaczył wówczas.
— Ty chciałbyś, — zachichotała z okrucieństwem, — ty... pierwszy chciałbyś mię posiadać, nieprawdaż?
Nagle zaskowyczał w obłąkaniu.
— Jeszcze go kochasz?
— Nie mów do mnie... — odrzekła, usuwając ręce i zakrywając niemi twarz.
— Niepodobna przepołowić duszy i niepodobna przepołowić ciała. Wy to jednak potraficie. Potraficie oddawać się jednemu, a innego kochać. Och, Boże!
Nie spostrzegła, kiedy obok niej ukląkł. Nie broniła mu, kiedy odjął jej ręce z twarzy i otoczył sobie niemi szyję. Skłoniła głowę i o jego skroń oparła czoło. Patrzyła mu w oczy cichemi oczyma. Głęboka ich objęła zaduma. Minęły długie chwile. Zaczęła mówić cicho i z duszy:
— A mógłbyś dla mnie być bratem? Mógłbyś? Byłbyś dla mnie braciszek Siżyś... Mówiłabym ci wszystko, może tak samo, jakem niegdyś mówiła Łukaszowi. Tylko... żebyś... tego nie chciał...
— Ale usta, raz jeden usta! Twoje usteczka maleńkie, twoje usteczka różane!
— Nie mogę.
Niepostrzeżenie, szybko, nim się spostrzegł, sposobem podstępnym ujęła jego rękę i przycisnęła ją do ust z szeptem:
— Niech pan będzie dobry!
— Jemu oddałabyś się natychmiast, gdyby się tylko zjawił... Prawda?
— Tak.
— I jego kochasz, tak oto opierając czoło o moje czoło?
— Tak. Ale chciałabym ci powiedzieć o śmierci. Cobyś myślał? Mnie się wydaje, że bywają wypadki, kiedy śmierć nie jest oparta na błędzie myślowym. Wydaje mi się, że może być konsekwentnym i moralnie słusznym czynem. Może nawet być kwintesencyą etyki!...
— Śmierć, — to znaczy, — samobójstwo?
— Mniejsza o to! Codzienna moralność wyklucza taką śmierć z zakresu postępowania etycznego. I, o ile ją sądzi, jako przeciętny wypadek, to ma nawet racyę. Ale z drugiej strony, ze strony moralności »przeciętnego indywiduum...« Jeżeli ktoś wie, że zdradził wszystkie swe siły duszy, jeżeli wie, że zabrnął w cuchnące szuwary, a jest choć odrobinę, — do licha! — moralnym szlachcicem... Przecie jest w człowieku coś własnego, jak gdyby stary ryngraf rodzinny, co czasem zostanie najostatniejszy z bankrutami...
— Jeżeli taki człowiek umrze... Mój miły i dobry panie!... Jeżeli taki człowiek umrze... Niemasz dla kobiet na świecie przebaczenia. Grzech woła. Wszystko się plącze, owija się wokoło ciała, jak nieskończenie długie badyle błotnych grzybieniów. Na wierzchu nenufar uroczy...
— A czy nie zdarzyło ci się czytać żywota Maryi Egipcyanki, pisanego przez biskupa Sofroniusza? Ja chowałem się w gimnazyum jezuickiem, więc takich rzeczy wchłonąłem bardzo wiele. Jest w tej cudownej baśni miejsce, gdzie święty starzec Zosimas czeka w dniu Zmartwychwstania nad brzegami Jordanu, by udzielić Maryi, która dziko żyje w puszczy, świętej komunii. Włożył w koszyk kilka fig suchych i palmowego owocu, nieco soczewicy w wodzie moczonej. Święta wychodzi z puszczy i po drugiej stronie rzeki stoi w jasności księżyca...
— A czy ty jesteś.., Zosimas? Marya Egipcyanka zgładziła grzech swój, przez czterdzieści lat nago i w dzikości leżąc na pustyni, w upale i na mrozie, w płaczu i rozpaczy. A teraz wszystko jest tak podłe! Ja byłam czysta. A teraz jestem brudna, nikczemna, łotrzyca, szelma, obwalona dookoła grzechami. I nigdy już tamto nie wróci! Nie mogę już być czysta, bo nie mogę wybrnąć, nie mogę dać sobie rady! Powiedz, co ja mam zrobić?
— A gdybyś... postanowiła nigdy nie wychodzić zamąż i nigdy, nigdy... Nigdy nie być niczyją! Czy mogłabyś zrobić to dla mnie, żeby nie być... ani jego, gdyby do ciebie wrócił?
— I cóżby ci z tego przyszło? — (W myśli poprzysięgła sobie: — Dobrze... Jak najszybciej, jak najszybciej wyjść za Jaśniacha!)
— Ja żyłbym tak samo. Bylibyśmy tak, zdala od siebie, jak ów Zosimas i Egipcyanka. Dopóki...
— Dopóki co?
— Aż może przyszłaby miłość...
— To tylko podstęp z twej strony... — rzekła, uśmiechając się blado. — Mówisz, że mnie już kochasz od dawna cieleśnie. Chcesz czekać na chwilę, gdy zapomnę Łukasza — i tobie oddam się cieleśnie. Nic więcej w tem niema. Zresztą ja... gdyby wrócił i kazał, musiałabym być posłuszną, bo ja...
Nachyliła się ku niemu i z zamkniętemi oczami, sponsowiała niespodziewanie, dała świadectwo prawdzie:
— Bo ja go kocham.
Po chwili dodała ze spokojem:
— Ale on już nie wróci i nic nie rozkaże. Więc Co? Mogę być twoją ślubną siostrą.
— Ale przysięgnij!
— Nie będę już nikomu przysięgała. Wszystko, coby mnie z tobą łączyło, byłoby jednostronne. Tylko tak: moja dobra wola i moja zła wola. Chcesz?
— Tak nie mógłbym ci wierzyć. A myśl, że ty możesz być z innym, odbiera mi rozum!
Ewie przyszła do głowy szatańska myśl, żeby mu powiedzieć, jak to w Montreux spędziła pół dnia w łóżku z człowiekiem prawie zupełnie nieznajomym. Mały uśmieszek chybotał się na jej ustach. Ale odrzuciła tę myśl, jako niepraktyczną. Drapieżne marzenie, że teraz będzie posiadała zupełną władzę nad Szczerbicem, jak zapach narcyzowy snuło się wokół jej zmysłów. Szepnęła z cichą pasyą:
— A ty przysięgniesz, że nie zbliżysz się do żadnej kobiety, ale do żadnej — nigdy?
— Przysięgnę!
— Że wszystkie twe namiętne myśli, wszystkie sny, wszystkie zmysłowe obrazy będą należały do mnie?
— Przysięgnę!
— A na co przysięgniesz?
— Na co każesz!
— Jak poprzednio: na Boga, na krzyż, na honor, na nazwisko?
Uśmiechnął się. Chciał coś wyrzec i nagle umilkł na długą chwilę. Usta poruszyły się i nie mogły wydać słowa.
— Co? — szepnęła łaskawie.
— Nic... Pewne cudne słowo, pewne złudzenie...
— Jakie?
Dans le veritable amourc’ est l’âme, qui enveloppe le corps. Mówi ten Nietzsche, że jest to najbardziej wstydliwe słowo. Może ono ogarnie nas i ciebie odkupi!
Nagle wstał z klęczek i w obłąkaniu krzyknął:
— Ewo! A gdzie ty byłaś, dokąd pojechałaś z Nicei?
Parsknęła opryskliwie:
— Byłam na Korsyce.
— Z kim?
— Z poetą Jaśniachem.
— Czy byłaś jego kochanką?
— Nie.
— Czy mówisz prawdę?
— Mówię, co mi się podoba.
— A powiedz to jedno, wyznaj przed moją duszą, czy całowałaś jego usta, czy jego usta? — żebrał, wpijając się w nią oczami.
— Nie całowałam go w usta.
— Wspomniałaś mi niegdyś, że mogę starać się o twoją rękę. Ja dowiedziałem się o twojej wyprawie. Portyer z hotelu Suisse powiedział mi, dokąd pojechałaś. Byłem tam. Mieszkałaś z tym człowiekiem.
— Mieszkałam obok niego. Pokoje nasze były obok...
Oczy jej zaszły mgłą. Usta jakoś przedziwnie drgnęły. W tem drgnieniu ust, miłość Szczerbica zawisła, jak w pętlicy, i konała. Ewa mówiła, patrząc w próżnię z pogardą:
— Ta wasza rozpusta! Wszystkobyście zrobili dla tej rozpusty! Dla tej krótkiej, potwornej chwili zabilibyście przenajświętszą czystość miłości! Ohydni rozpustnicy! Tylko Jaśniach...
— Dlaczegoś wówczas uciekła? Pocoś to zrobiła?
— Nie zrobiłam wówczas nic złego. Zaręczam panu hrabiemu. Gdybym wówczas została w Nicei, byłabym zrobiła daleko gorzej. Ach, puść mię już! Pójdę do domu.
Szczerbic oparł głowę na jej rękach. Czuła, jak drżenie tajemne po nim przebiega. To drżenie przejmowało ją wstrętem, ale zarazem budziło w niej samej dreszcz namiętny. Myślała z politowaniem, jaki on jest słaby. Czuła, że nic na ziemi nie będzie w stanie uciszyć w nim tego wstrząśnienia, tylko to jedno, gdyby mu się oddała. Patrzyła w zamyśleniu na jego śliczne włosy. Wola jej wahała się na prawo i na lewo. To chciało jej się odepchnąć tę głowę bezsilną, wstać i wyjść. To znowu podpływał impuls nieokreślony, żeby pieszczotliwie zapuściła palce w pachnące włosy. Dała się unieść ostatniemu. Szepnęła cicho:
— Siżyś...
Uśmiechnął się.
— Już pójdę.
— Wrócisz do swego domu?
— Tak.
— Cóż tam będziesz robiła?
— Tak sobie, jak zawsze. Będę rozkładała i składała smuteczki swego życia.
— To lepiej zostań u mnie jeszcze z godzinę. Będę ci grał Griega... Chcesz... »Wiosnę?«
— Nie. Już nie chcę muzyki. Twoja muzyka otwarłaby drzwi do tamtego pokoju. Ty tam śpisz, prawda? Bądź szlachcicem!
Namyślała się przez chwilę głęboko, wkońcu rzekła:
— Powiedz... przebaczasz mi wszystko?
— Wszystko!
— I ja tobie. Już pójdę.
Wstała. Podawszy mu prędko rękę, wysunęła się za portyerę. Poszedł za nią. Narzucił na ramiona palto i sprowadził ją za rękę ze schodów. Na ulicy przywołał fiakra i pomógł wsiąść do powozu. W ostatniej chwili, kiedy podawała mu dłoń na pożegnanie, zapytał:
— Czy bardzo znudziłaś się u mnie?
— O nie!
— A czy przyjdziesz jeszcze?
— Przyjdę, przyjdę z pewnością.
— Kiedy przyjdziesz, siostro?
— Choćby jutro.
— O tej samej godzinie?
— O tej samej.
Wsunął się na sekundę do powozu i szukał w ciemności jej ust z cichym, głuchym szlochem. Odchyliła go dobrotliwie a silnie. Ścisnęła mu rękę. Gdy zeskoczył i gdy karetka się potoczyła, przez mgnienie oka doznawała jakby przetrącenia i paraliżu duszy. Miała widzenie żywe o tem, co musi być w chwili śmierci. Ujrzała w ciemnościach duszy swej uśmiech Łukasza, uśmiech ówczesny, gdy coś jej żywo mówił, o czemś przekonywał, a przekonawszy, zbliżał się na palcach i zamykał usta pocałunkiem. W jednem teraz olśnieniu uczuła wszystko szczęście miłości i niezgłębioną otchłań jego utraty. Jęknęła. Za chwilę wszystko minęło. Fala olbrzymia nakryła sobą i wypełniła przepaść. Został tylko dziwny szum w uszach, zemdlenie serca i szczękanie zębów.






Pociąg kuryerski gnał w stronę Wiednia. Była późna, jesienna, wietrzna i dżdżysta noc. Między Salzburgiem i Wiedniem kuryer ten miał się zatrzymać tylko kilka razy. Podróżnych było bardzo niewielu, to też Ewa ugłaskała dostępniejsze od bawarskiego serce austryackie zapomocą małej korony i sama była w przedziale. Rzeczy wysłane zostały do Wiednia już dawniej. Ze sobą miała tylko małą, ręczną walizkę.
Jechała teraz do Wiednia, (a właściwie do Kaltenleutgeben), żeby odnaleźć Jaśniacha, który w tym zakładzie, według zebranych informacyi, przebywał, — i doprowadzić do skutku swoje względem niego zamiary. Gdy Szczerbic opuścił Paryż, Ewa mieszkała tam jeszcze blizko dwa miesiące. Czasami odbierała listy z Warszawy od tego »ślubnego brata«. Zarówno wówczas, gdy był w Paryżu i gdy u niego często, nieraz do późnej nocy bywała, jak i w tych listach łączyła ich czysta i górna ekstaza, w której napozór nie było nic zmysłowego. Nie była kochanką Szczerbica. Nigdy nie ucałował jej ust. Parę razy tylko miał szczęście dotknąć ustami jej ręki. W listach nie prosił nawet o widzenie się, o przyjazd do Warszawy, o spotkanie na ziemi. Lubiła jego listy i tęskniła za nimi. Częstokroć tęskniła za nim samym. Szczególniej za muzyką... Gdyby ją sprawiedliwy sąd badał o to, czy kocha Szczerbica, nie mogłaby potwierdzić, ale nie mogłaby i zaprzeczyć stanowczo.
Teraz dążyła, żeby zostać żoną Jaśniacha i być wierną ślubowi czystości, zawartemu ze Szczerbicem. Postanowiła przemienić się w miłosierdzie i w pracę bez granic...
Znużona nieprzerwaną jazdą z Paryża, spała na skórzanej kanapce. Zasypiając, pamiętała o tem, że ma na sobie w zamszowej torebce, ukryte na piersiach, dwadzieścia kilka tysięcy franków, więc kładła się do snu w taki sposób, żeby leżeć na piersiach. Pociąg, lecący nadzwyczajnie szybko, kołysał ją do snu. Spała twardo. Ujrzała w zwidzeniu olbrzymie komnaty, grubo pomalowane wapnem, izby bez podłogi olbrzymiej wysokości, wysypane grubo żółtym, suchym piaskiem. Ściany były nagie, jednolite, białe bez końca i chropawate od suchego wapna. Szła z trudem po stopniach zasypanych piaskiem i oto dowlokła się wreszcie do drzwi tak olbrzymich i wysokich, jak ściany. Ujęła dłonią okrągłą gałkę, która miała służyć za klamkę, i z przerażeniem spostrzegła, że zarówno te drzwi, jak klamka były wapnem powleczone. Uchyliła drzwi i ujrzała z odrazą serca pustą izbę, ale pustą w sposób niewypowiedziany. Doznała uczucia śmiertelnej boleści, która tylko we śnie nawiedza ludzi. W tej pustce izby było uzmysłowienie nicości, która jest treścią śmierci. Zimno przeszyło ją do szpiku. Co mogło być w tej izbie? Czemu tak straszną jest jej pustka? Czemu ta pustka tak okropną się wydaje? Siła odrazy i przerażenia nie dała spoić się wrażeniu w jakąkolwiek odpowiedź. Ewa coprędzej przymknęła drzwi i poszła w innym kierunku. Trafiła na inne drzwi niemniej wysokie, weszła do sieni i poczęła wlec się po schodach, wyżłobionych w piasku, po schodach niezmiernie stromych, wysokich, jak drabina. Znowu ogarnął ją popłoch, zawrót głowy i mdłość. Poczęła wołać o ratunek, krzyczeć przez sen długo i przeraźliwie.
Gdy się o tyle o ile zaczęła budzić, strach się zwolna — zwolna zmniejszał, ale niepokój był w stopniu bardzo znacznym. Oczy miała zamknięte, choć już nabierała świadomości, że owe straszne izby i schody, — to sen...
Ulga nareszcie odświeżyła jej serce. Oczy odemknęły się nieco. Leżała tak samo, jak się była układła piersiami na poduszce. Półuchylonemi oczyma z radością patrzyła na szlak ceraty chodnika, którą wybita była podłoga przedziału, i powtarzała wciąż w duszy że, dzięki Bogu, to sen. Nagle spostrzegła nogi... lakierki...
— Jakiś jegomość tu siedzi... — pomyślała, nie mogąc jeszcze podnieść się i otrząść z męki sennej. — Wszedł drab, kiedym spała... Podły konduktor go wpuścił... I jak tu teraz wstać? Pewno mam nogi odkryte do kolan, bo zimno.
Wspomniała, jakie też ma na nogach pończochy i czy jedwabna jest podszewka u sukni, którą miała na sobie. Podniosła niepostrzeżenie oczy i z pod rzęs usiłowała spojrzeć na nowego pasażera. Ale, zobaczywszy jego twarz, zdrętwiała na nowo owem sennem zdrętwieniem, które ją dopiero co, przed chwilą opuszczać zaczęło. Naprzeciwko, w kącie drugiej ławki przedziału, siedział młody brunet, który ją ścigał wszędzie w Paryżu i nad morzem.
Czytał książkę i zdawał się najmniejszej na Ewę nie zwracać uwagi.
Ona przymknęła oczy i z całej siły powstrzymywała bicie serca. Sen i widok tego człowieka na jawie złączył się teraz w jedną elipsę zdumienia. Coraz silniejsze bicie serca zmusiło ją do nagłego powzięcia zamiaru, że za żadną cenę nie zostanie z tym jegomościem w jednem coupé. Postanowiła wysiąść na pierwszej stacyi, gdzie się pociąg zatrzyma i skoro się tylko zatrzyma. Drżały w niej wnętrzności i serce, gdy miała się ruszyć a czuła, że już musi, musi podnieść ręce. Szybkim gestem ogarnęła nogi suknią i usiadła na swem miejscu ze skutecznem usiłowaniem nie zwracania najlżejszej uwagi na towarzysza. On również na jej ruchy nie patrzał. Czytał jakiś romans francuski, rozcinając karty długim sztyletem korsykańskim.
Ewa dojrzała ów nóż. Znała te »koziory« i lubiła się nimi bawić w Ajaccio. Wiedziała, że jest tam z boku napis: Morte alnemico, a z drugiej strony: Vendetta Corsa. Wszystko w tej chwili działo się z nią w sposób jak gdyby przewidziany oddawna, wyroczny i niezmiennie logiczny. Każde przelatujące, przemykające się chyłkiem uczucie, wrażenie i przywrażenie było poniekąd dawno gdzieś zapisane, jako prawny paragraf. Impuls odwagi... Spojrzała wprost w twarz tego człowieka z wyzwaniem i pogróżką. On ani myślał na nią patrzeć! Czytał spokojnie swą książkę i widać było na twarzy, że żywo zajęty jest treścią. Ewa doznała zawodu... W tej samej chwili od jednego razu i w całej pełni przypomniała sobie, gdzie widziała tego draba. Stanęła w jej oczach nędzna cukiereńka z podłogą grubo wysypaną mokrym piaskiem, bilard w ciemnej izbie, usługująca dziewczyna — i figury dwu dandysów. Toż to ci sami! Oto jest ten, który ją wówczas zaczepił. Jakże go mogła zapomnieć. Skąd on się wziął w Paryżu? Czemu ją śledzi! i co tu robi? Czy to jest lowelas, czy też jaki szpicel... Lecz i nie lowelas... Cóż więc za jeden? Co on zamierza z nią zrobić? Bo on z nią zamierza coś zrobić, on ją ściga!
Dreszcz przeleciał, dreszcz innego jakiegoś porządku, jeszcze nigdy w życiu nie doświadczany. Zmierzyła okiem odległość między sobą i walizką, która leżała przykładnie na górnej półce, — właśnie nad głową bruneta zatopionego w lekturze. Rozważała wszystko zapomocą kombinacyi szybkich, jak błyskawice, w jaki sposób wysiąść z wagonu tak, żeby tego nie spostrzegł. Jak wysiąść? Nie mogła zostawić walizki, gdyż tam miała paszport, papiery, listy Łukasza i Szczerbica, notesy, rachunki, zresztą niezbędne sprzęty podróżne. Czekała na chwilę szczęśliwą, siedząc bez ruchu, z przymkniętemi powiekami, ale nie spuszczając z oka lowelasa ani na chwilę. Obserwowała jego figurę, ubranie, sposób bycia. Był w istocie bardzo zgrabny i przystojny, widocznie silny. Miał na sobie nowiuteńki ridingcoat z atłasową podszewką najmodniejszego kroju, świeżą i wykwintną bieliznę, ładnie i modnie zawiązany krawat. Syberynowe palto wisiało obok. Na białej karcie książki i na jasno-żółtej okładce Plona wyraźnie odrzynały się duże ręce w ciemno-brunatnych rękawiczkach...
Ewa przypomniała sobie teraz te ręce. Jakże je mogła zapomnieć?...
é — Zrozumiałeś to nareszcie, — miotała weń myślami, — że trzeba na te racice włożyć rękawiczki, że je trzeba zakryć, ty, felczerze z miasteczka, aktorze prowincyonalny, pomocniku pisarza gminnego, któremu laury okolicznych endeków ze dworów spać nie dawały, — ty, piszczyku od szwindlarza bankiera, subjekcie z drogeryi, laborancie z apteki, ależ nie! ty kelnerze, kelnerze z knajpy, otwartej do czwartej rano!
Nagła myśl, myśl nowa i zupełna ogrzała jej głowę, omotaną lodowatemi dreszczami. Dosłyszała kroki konduktora. Przywołała go. Senny schafner ze swą latarką w ręku wsunął głowę do przedziału. Widać było, że się wstydzi, ale widać było również, że został opłacony przez tamtego... Ewa łamaną niemczyzną, z wtrąceniem mnóstwa wyrazów francuskich, pytała go, czy niema w pociągu przedziału dla dam. Konduktor tłómaczył jej, że owszem, jest taki przedział, ale już zajęty przez trzy panie, które śpią...
— To trudno, — rzekła, ale ja muszę przejść do przedziału dla dam! Pan mię przeprowadzi, panie konduktorze.
Brunet, czytający książkę, ocknął się ze swego zajęcia lekturą i, jak się zdawało, z trudem i niechęcią słuchał, o co rzecz idzie. Rzekł do Ewy po polsku:
— Jeżeli to ja przeszkadzam pani w tem coupé, to je natychmiast opuszczę. Wszedłem tu, gdyż nigdzie nie znalazłem miejsca.
Nie odpowiedziała ani słowa, jakby obok niej nie było nikogo, jakby nie słyszała wcale, że w tem miejscu ktokolwiek mówił. Pośpiesznie zebrała swe rzeczy, walizę, futerko, kapelusz i wysunęła się z przedziału, starannie zamykając drzwi za sobą. W korytarzu włożyła futro, naciągnęła rękawiczki i, gdy konduktor uchylił drzwi ciemnego przedziału, w którego zaduchu chrapały jakieś wiedźmy, wślizgnęła się tam. Przez pozostawioną szparę we drzwiach obserwowała korytarz. Korytarz był zupełnie pusty. Młodzieniec nie wyszedł za nią z przedziału. Widziała płomyk świecy, chwiejącej się od ruchów pociągu, słyszała turkot i zawodzący jęk wagonów. Postanowienie jej było nieodwołalne. Chciała jednak, żeby konduktor nie dostrzegł, kiedy wysiądzie. Nerwy drżały w całem ciele. Jakieś powiewy uczuć... Walizeczkę miała przy nogach. Wszystko gotowe. Pociąg leciał, wzdychając, leciał, leciał... Nareszcie długi i przeszywający świst rozdzielił ciszę jakby na dwie połowy. Gdy pociąg zwalniał biegu i stawał, Ewa wychyliła się z przedziału i znowu zbadała korytarz. Nie było nikogo. Przemknęła się, jak upiór, na palcach, ku drzwiom w drugim końcu korytarza w stosunku do tamtego przedziału, zsunęła się ze schodków i chyżo pomknęła w noc i wicher. Nim pędem dobiegła do stacyi słabo oświetlonej, już jej pociąg gwizdnął i odszedł. Nie wiedziała, gdzie jest, jak się nazywa to miejsce. Czuła niewymowną radość, że odtrąciła tego człowieka« Jeszcze łamało jej duszę senne widzenie i w ocknieniu widok tamtego. Stacya na której się znalazła, była prawie pusta. W bufecie świeciło się i kilka ciemnych figur żłopało tam piwo. W salce klasy drugiej zastąpił jej drogę portyer jakiegoś hotelu, proponując swoje usługi i karetkę. Nie pytając jak się ów hotel nazywa, poszła za portyerent, który jej formalnie wyrwał z rąk walizkę. Za chwilę jechała w ciasnej landarze o dzwoniących szybach, śmiejąc się do rozpuku ze swej przygody, a raczej przygody »tamtego«. W głębi karety, na wprost drzwiczek wejściowych, było wprawione lustro. Ewa zobaczyła w niem swą potwornie powykręcaną twarz — i znowu roześmiała się z całego serca. Była znużona i bardzo rada, że za cenę straty części biletu wyśpi się przynajmniej i wypocznie doskonale. Wszystko w niej teraz uspokoiło się. Ręce bolały, nogi ciężyły, jak po fizycznem strudzeniu.
Karetka kręciła się po rozmaitych zaułkach, turkotała po brukach uśpionego miasta, aż nareszcie stanęła. Portyer z tryumfem wydostał Ewę z wehikułu i z wielkiem dzwonieniem intromitował ją do sieni hotelu. Nie śmiała jakoś zapytać, jak się nazywa miasto, w którem jej nocować wypadło. Szła posłusznie za ładniutką Stuben-Madchen, która ją prowadziła na piętro po schodach, wysłanych grubym dywanem.
Hotelik był mały, ale czysty, cichy i bardzo, widać, solidny. Za chwilę Ewa znalazła się w dużym pokoju z aksamitnymi meblami starego fasonu, obwieszonymi wyrobami szydełkowej roboty. W głębi stało łóżko żelazne z mosiężnemi gałkami. Zapłonęła elektryczność, zasyczał piecyk kaloryfera. Pokojówka starannie i długo przyrządzała pierzyny, wygrzewała kołdry i poduszki. Załatwiła wreszcie wszystkie swe sakramentalne, niemieckie czynności i, złożywszy życzenie dobrej nocy, odeszła.
Ewa siedziała przez czas pewien, patrząc bezmyślnie w żar lampki elektrycznej. Bawiła ją ta przygoda i radowała nadzieja snu. W hotelu i za jego murami panowała zupełna cisza. Jeszcze przez chwilę słychać było gwar przyciszony, stąpanie kroków po dywanie korytarza — i znowu wszystko ucichło. Tylko monotonny szept w kaloryferowych rurach...
Poczęła rozbierać się pośpiesznie. Przygotowała sobie świecę, zapałki — i co tchu zrzucała suknie. Była już tylko w bieliźnie, tyłem do drzwi zwrócona, kiedy posłyszała, jakby szelest otwartych drzwi. Sądziła, że to pokojowa wchodzi po coś jeszcze, ale, wstydząc się swego negliżu, nie chciała odwracać głowy, dopóki tamta nie spełni czynności i nie wyjdzie. Nie słysząc jednak jej kroków, rzuciła okiem w stronę drzwi i skamieniała na miejscu. Brunet z przedziału kolejowego stał obok niej. Stał o krok, jak widmo. Zanim zdołała pomyśleć, otworzyć usta, potężnym ruchem ramienia wymierzył w jej odkryte piersi cios olbrzymiego noża.
— Ani słowa! — wyszeptał.
Została tak z otwartemi ustami i rozwartemi oczyma. Patrzyła w niego, we wszechmocne, straszliwe jego oczy. Dech zamarł w piersiach. Nogi się zgięły. Wicher potężny zapchał płuca i nie dał odetchnąć. Nie zdziwiła się też, gdy ją chwycił za gardło, rzucił na łóżko, przywalił sobą i spytał:
— Gdzie masz pieniądze?
Wskazała oczyma na piersi. Zerwał zamszową tasiemkę, szarpiąc ją kilkakroć, jakby chciał urwać razem z głową ofiary, i cały worek z pieniędzmi schował do bocznej kieszeni swego surduta.
— To wszystko? — spytał.
— Wszystko.
— Jeżeli wydasz parę z gęby, jeżeli piśniesz, zabiję na miejscu!
Wycharczała:
— Zabij, zbóju...
— Będziesz krzyczała?
— Będę.
Wtedy znowu zdusił jej gardło straszliwą swoją dłonią.
— Będziesz krzyczała?
Skinęła powiekami. Dwa pazury podsunął pod dolne szczęki. Ciemność osaczyła źrenice.
— Nie będę... — jęknęła.
— No to leż spokojnie i czekaj.
Lewą ręką, nie zdejmując strasznej prawicy z gardła Ewy, począł rozbierać się w sposób niesłychanie pośpieszny i wprawny. Zrzucił w mgieniu oka palto, żakiet i kamizelkę...
— Chcesz dobrowolnie? Czy mam siłą?
Zwinęła się, jak żmija, wyprężyła w kabłąk, wyrwała mu z rąk i dopadła zębami jego ręki. Ale zanim zdążyła powtóre chwycić dech w piersi i poprawić ukąszenie, wydać krzyk, już ją ponownie powalił i zdusił. Wpół stojąc, wpół klęcząc nad nią, wciąż rozbierał się szybko. Czyniąc to, zaczął sapać i bełkotać głosem, szalejącym z namiętności, podśpiewywać w obłąkaniu i zachwycie.
— Choćbyś się nie wiem jak opierała, to musisz, ptaszeczku, musisz! Musisz! Och, musisz!... Czekam ci ja dawno na ciebie... Czekam ci ja latami... Ani tu w Europie, ani tam w Ameryce, ani tam na morzu, ani nigdzie przenigdzie nie mogłem cię zapomnieć... Będziemy się, dziecko, kochali ze sobą... Już ode mnie, — skomlą! żałośliwie, — ptaszeczku, nie ucieczesz, już mi się nie wyślizgniesz, jużeś ty, cudo, moje...
Dławiąc się, ostatnim tchem wykrztusiła:
— Puść!
— Dasz się?
— Puść!
Rozgiął nieco i rozwarł palce.
— Ktoś ty jest? — łkała.
— Na cóż ci to wiedzieć, kto ja... Jestem twój pan i basta. Słyszysz? Tak będziesz mówiła jutro rano w hotelu i wszędzie w drodze, że jestem twój mąż. Słyszysz?
— Słyszę.
— Razem pojedziemy?
— Razem..
— No, widzisz. Popatrz że się na mnie! Brakuje mi to czego? Czegóż ty się, dziecko, tak męczysz? Pobawimy się tutaj, a jutro we świat! Ile masz pieniędzy?
— Dwadzieścia dwa tysiące franków... — stękała w obłąkaniu.
— No, i to dobre. A kwit na rzeczy, coś je wysłała do Wiednia, gdzież jest, w tym saczku?
— Tak.
— No, to i dobrze.
Schwyciwszy chwilę właściwą, kiedy na mgnienie oka odjął z jej gardzieli ręce, skoczyła piorunowym ruchem w bok, wydarła się i do drzwi z krzykiem...
W tej samej chwili porwał ją, zwinął w swych stalowych dłoniach, zdławił i bezsilną położył na łóżku.
Straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była już pod nim, we władzy jego potężnych, dzikich, rozkosznych uścisków.






Obudziła się z namiętnego omdlenia, z półsnu. Dźwignęła się, wsparła na łokciu? Oczy miała zawleczone szarą mgłą.
Nie mogła nic dojrzeć, nic spamiętać. Myślało jej się, że to już nastała śmierć. Więc to jest owa tajemnicza śmierć, »tajemnicze misteryum śmierci..« Ktoś do niej mówił tak dawniej... A teraz już była śmierć. Stała się śmierć — i jest cisza. Wątły brzask wsącza się do numeru przez zapuszczoną storę. Na owalu lampki elektrycznej połyskuje światełko.
Patrzyła na nie w zamyśleniu o czemś dalekiem, dawnem, pełnem uroku. Gdzież podziało się życie? Kto ona jest? Gdzie jest?
Nie mogła tego dociec. Miała na sobie lekki sen, jakby sen ptaka, który, śpiąc, wydaje okrzyki, porusza głową, a nawet, jak słowik, nuci półgłosem. Lekkiem poruszeniami, pochyleniami, zakrętami poczęło jednak kształtować się przemyślenie nocnego przeżycia. Nareszcie drgnęła w głowie percepcya.
To nie jest śmierć. Jest to poranek w hotelu...
Poczęła miarkować sny i przedstawienia. Ujrzała tego człowieka. Uderzyło ją to, że on śpi, czuwając. Patrzyła na to, jak śpi, czuła jednak, że nawet we śnie wie o wszystkiem, wie nawet o tem, co ona w tej chwili myśli, co zamierza czynić, co knuje. Śpi także, jak ptak dziki...
— Musi wiedzieć wszystko, gdyż inaczej zginąłby natychmiast... — myślało jej się sennie. — Ludzie schwyciliby go natychmiast, zgładziliby go jak wściekłego psa... To też on w każdej chwili swego życia musi na nich czatować, podchodzić ich, gdy się nie spodziewają...
Zdjęła ją jakaś szczególna trwoga wobec jego potężnej męki wiecznego czuwania. Rozkosz cielesna, rozjątrzona przez niego, jeszcze żyła w sennem ciele. Skądś, z głębi ciała znękanego pieszczotami wywinął się uśmiech i ozdobił usta, napęczniałe od pocałunków. Schyliła się niepostrzeżenie i tajemny, powietrzny pocałunek złożyła na zmysłowych ustach śpiącego, On nagle rozwarł oczy i uśmiechnął się.
Otoczyła go nagiemi ramionami i odegnała sen pytaniem:
— Bałeś się też we śnie, żebym cię nie zabiła teraz, jakeś tak spał?
— Co się miałem bać! Już mię teraz nie zabijesz. Bo i za co?
— No, któż może wiedzieć? Gdybym cię też przebiła, — a chociażby długą szpilką od kapelusza. Taką szpilkę wbić w serce...
— Ech, — mruknął, ziewając, — zgniłabyś w kryminale za mężobójstwo. Prawo-by cię nie minęło, moja rybko. Prawo jest wszędzie.
— Prawo prawem, alebyś już nie ziewał, tylkobyś ty gnił i to nawet nie w kryminale, tylko w glinie dolno-austryackiej. Masz szczęście.
— A żebyś wiedziała, że mam. Moje serce znajome z żelazem. Żelazo ci się po niem ślizga, jak po krysztale. Zobacz, jeśli chcesz.
Odsunął koszulę i pokazał olbrzymią, siną bliznę na lewej piersi wzdłuż żeber. Odsunął wyżej i pokazał pod obojczykiem szwy i zrosty.
— Toś ty jest nożowiec, rzezimieszek? — spytała ciekawie.
— Co tobie, sikoro, do tego, kto ja jestem? Jestem wielki pan i tyle!
— Kawaler Gredin du Chateau-Lapompe.
— Dobrze, dobrze! Jakiż to pan może tak znać świat, jak ja? Byłem w Ameryce, byłem na wojnie transwalskiej, jechałem na statku, coprawda, jako palacz z Władywostoku do Tryestu. — Znam Paryż, Londyn, Kalkutę i Ladysmith...
— Coś ty tam robił?
— Chodziłem za wojną. Bo gdzie się wilki gryzą, tam jest zawsze co zbierać... Wiesz ty o tem?
— Ja też od razu przypuszczałam, że ty musisz być szpicel...
— Szpicle nie miewają takich pieniędzy, jakie ja mam. A ja mam pieniącha. Chcesz wiedzieć? Gram w karty, gram w ruletę, jeżdżę, wracam, znowu wyjeżdżam. Zupełnie, jak hrabia Szczerbic...
— Szczerbic!... — drgnęła. — A ty znasz Szczerbica?
— Ja znam wszystkich, którzy mi są potrzebni.
— Tak... Powiedz mi jednakże, bo jestem strasznie, strasznie ciekawa... Prawda, że ty jesteś były... felczer?
— Felczer! — zachichotał, — wściekłaś się, czy co u dydka? — Ja — felczer?
— No, — a nie, to kelner z podłej restauracyi w jakim Radomiu, albo Suwałkach?
— Na złość i nie kelner.
— A jak ci na imię?
— Zgadnij!
— Nie zgadnę. Jakieś imię... Wicek, Wojtek, Walek... Powiedz prawdziwe. Może jakie lepsze. Czasem bywają furmańskie imiona dosyć solidne.
On leniwie przeciągnął się, ziewnął swobodnie, — przez chwilę patrzał w sufit, wreszcie, przymrużywszy oczy, rzekł z cynicznym uśmieszkiem:
— Na imię mi Łukasz.
— Patrzcie! Już miałam jednego kochanka Łukasza. A to ci się udało, to ładne imię.
— Doprawdy? A gdzie się też chowa ta kruszyneczka, co ci ją to tamten Łukaszek na pamiątkę zostawił?
— Daleko się chowa, daleko. U jednej starej babci, u dobrej babuleńki, we wioseczce za góreczką...
— Za góreczką, za wysoką... — nucił, kiwając głową.
— E, to ty jesteś znający detektyw... Ale skądże ci przyszło pytać się o takie ta babskie sprawunki?
— Tak sobie. Zdawało mi się, że ty może je prędzej gdzie frygniesz, choćby w dół pierwszy lepszy, bo to się ognistym panienkom przytrafia... Ale skoro powiadasz... Ty się mało bawisz, wiesz ty o tem? Chciałaś niby to w Paryżu i tu i tam, ale czyż to była zabawa?, Sumienie cię burżuazyjne stargało, jak siarczyste womity. Niech-że cię nie znam!!
— Mnie zabawa nie bawi.
— E, bo nie umiesz. Zabawa zabawie nie równa. Widzisz, jak ja cię poduczę...
— Mnie się zdaje, że ty mało, bardzo mało wiesz o zabawie.
— Dlaczego, ko-kotko?
— Bo jesteś przecie wielki ryfa z małego miasteczka, gruboskórne drągalisko w cienkich kortach szuja rodzima...
— E, widzisz, ale ja mam znowu to, czego wielu nie zna nawet, powiedzmy, po łebkach.
— Ciekawam, co to może być —
— No, — oczy. Ja ci od razu przejrzę wszystko do samiutkiego dna. Mam takie oczy, jak te promienie Iks.
— To widać wy wszyscy, bandyci, macie takie oczy, bo skąd wy już nie kradniecie i czegoście nie splugawili! Powiedz-że mi choć swe bandyckie imię.
— Imię i nazwisko. Poczekasz, zanim usłyszysz. Już się ta o nie dopytywał niejeden dygnitarz, boby se szczęście rodziny ufundował, żeby się dowiedział. Strasznie są ciekawi, jakim się też herbem pieczętuję. Tobie nie powiem, bo jakem wspomniał o tym robaczku, co to u babuleńki, to ci tak zaraz ślipeczki błysnęły!...
— No?
— Jak cię życia nauczę, życia naprawdę, to ci ta może i odkryję moją tarczę rodową. A teraz bądź do czasu ciemna, jak tabaka w rogu.
— Widzisz, jak się zdradzasz, żeś dotąd flirtował tylko z pokojówkami i praczkami.
— Niekoniecznie. Kokotami bywają rozmaite. A ja mam tę właściwość, że mówię prawdę w oczy, co nas, panów, bardzo często cechuje. — Dziecko takim ludziom, jak my, niepotrzebne. — Ja żyję dla siebie i ty żyj dla siebie. Dziecko niech niańczy matołek, co siedzi na ziemi, ma warsztat, kopyto w łapie, łóżko, pierzynę. A ja jestem po to, żebym chodził. I ty to samo. My jesteśmy wędrowcy.
— O mnie nie decyduj.
— Nie? A mnie się zdaje, że tybyś już nie usiedziała na miejscu. Powiedz-no mi, czybyś usiedziała? Czy to nie lepiej kochać się z każdym ładnym chłopcem, który w oko wpadnie, z silnym, ze zdrowym, — jeździć po krajach, hulać, grać, włóczyć się, używać, ciągnąć za sobą blondynów i ogorzałych, — niż siedzieć z jednym, który ci po dwóch latach obmierznie i któremu ty obmierzniesz, znosić jego fochy, nudy, choroby?... Zachodzić w ciążę i rodzić, rodzić?... Co, jak myślisz?
— To moja rzecz, jak ja myślę.
— No, oczywiście. Ja ci tam nic nie narzucam, oprócz siebie rzecz prosta. Biorę od człowieka zawsze, tylko to, co mi jest potrzebne, a zresztą, rób sobie, człowiecze, co chcesz, i myśl sobie, co chcesz...
— E, to ty jesteś filantrop!
— Dziecko... — mruknął ponuro. — Nienawidzę bachorów! Poco ja mam cackać bachora? Nie mam czasu. A znowu wiem dobrze, co to jest życie bachora bez rodziców. Małe to, słabe, nie da jeszcze rady starym draniom. Nie poradzi nożem, nie dosięgnie. A bez noża, jakże człowiek wyżyje? Depce to każdy, kto ma nogi, bije każdy, kto ma ręce, klnie na nie każdy, kto rusza żuchwami. Ja mam zostawić po sobie bachora, drugą taką skopaną, poparzoną psinę, jaką byłem sam! Poco? Mało to tego mrowia ludzkiego? Zobacz Londyn, Chicago... Przecie człowiek, — to odrażająca padlina. Ile tego jest! Zobacz na wojnie! Kadłuby bez łbów, wyrwane bebechy, potargane kikuty... Żeby tak mamusia zobaczyła — fiu!... — I prawda. Musi wojna trzebić toto armatami, boby się pozżerało. I żeby choć pozżerało!... Ale się, sobacze, gniotą, duszą, zasmradzają jedni drugim miejsce i strawę, zarażają się chorobami, — i dopiero, powiada, wszystko się odbywa według prawa. Socyologia, powiada, tak, socyologia, owak... Takie prawa... Dam ja ci, sobaczy synu, prawo...
Ewa słuchała na pozór obojętnie... Ale w głębi drgnęła w niej dusza do tych słów, jak dzwon szarpnięty.
— Toż to jest prawda, co ten nikczemnik mówi... — myślała. — On ją uwalnia od win. On ją rozgrzeszył.
Rzekła niedbale:
— Dobrze, dobrze filozofie z pod czarnej topoli. — Używać... A kiedy i używanie, włóczenie się i tam dalej, — i to wszystko się znudzi.
— A nieprawda! Już co to, to nieprawda. Patrz na wielkich panów. Nic nie robią, tylko obdzierają świat z jego majątku i używają, a nigdy im się nie nudzi. Dlaczego? Bo znają sposób na zabawę, umieją zachować porządek w używaniu.
— A ty nigdy się nie nudzisz?
— Nie, blondynko, ja się nigdy nie nudzę. — Nie mam na to czasu. Mam, widzisz, milion rzeczy do zrobienia. Jestem wciąż w ogniu. Jakże mi się ma nudzić? Naprzykład wczoraj... che — che... Wziąć cię z pola, z wagonu, taką dużą, wolną, bogatą pannę... taką ładną... i trzymać cię dziś rano tu, w tem łóżku, razem ze wszystkiemi pieniędzmi, — jak myślisz? — na to trzeba mieć łeb na karku, a w nim milion myśli.
— Pewnie, przyznają. Ale między wami, obwiesiami, pewnie wielu jest takich, którzy potrafiliby tak samo pastwić się nad bezbronną kobietą. Cóż to tak nadzwyczajnego? Mogłeś mię zamordować. Gdyby mi pękła jakaś żyłka w gardle, lub w płucach, kiedyś mię dusił, jużbym nie żyła. Gdzieżbyś podział trupa? Złapaliby cię. I cóż za spryt twój. Powiedz-no, a ty ciągle tak żyjesz?
— Czasami spoczywam po całych tygodniach. Ale jak przyjdzie na mnie, to zaczynam grzać i wtedy miesiącami!
— A nie boisz się, że z tego wszystkiego zostanie cztery ściany?
— No... cztery ściany, to cztery ściany. — Nie lubię o tem ględzić. Ja nie wikary. To i ty będziesz kiedyś leżała w jeszcze węższych czterech ścianach, a przecież o tem ciągle nie myślisz.
— Owszem, myślę.
— Ja już byłem w tych ścianach, to wiem, co w nich jest.
— Byłeś?
— Czym był? Zobacz...
Odsunął brzeg rękawa i pokazał na rękach dziwne znaki poprzeczne. Oczy jego stały się głucho, głucho zadumane. Uśmiech nieopisany, jak połysk tajemniczej wewnętrznej potęgi, wypełzł na wargi, gdy samemu sobie, podśpiewując, mówił:
— Wagonik — da — wagonik zakratowany... Machorka... dziegieć... Stukają kolby sołdackie. — Pieresyłuszka... I wyślizgane deski nar i miliony wszów i miliardy pluskiew.. Brodiagi. doliniarze, żydy, bandy pajęczyniarzy, dzikie chłopy koniokrady, zbóje nocne tam gdzieś zamyślony arystokrata szopenfeldziarz albo klawisznik. Długie — oj — długie noce! Paraszka pachnie... Etap... put’ — dorożeńka, put’ — dorożeńka... Da jak cię raz ucapi, da poratunku niema...
— Powiedz-że za co!
— Nie wiem. A może kiedy, jeśli zobaczę, że my się naprawdę pokochali ze sobą...
— A dawno cię puścili?
— Puścili... Już się ta nacieszysz wolnością, jak cię stamtąd wypuszczą. A wolnaja woluszka pachnie, oj, pachnie! I warto za nią łba nadstawić. Lubisz ty morze?
— Och, lubię! Jeśli jest co na świecie, cobym jeszcze lubiła, to chyba morze.
— Ale, mewo moja, — ocean?... Wielki — głęboki! Tamten ocean! Jak przyjdzie tajfun w szyi La Perouse i pocznie ludzkie pudło do piekła i do nieba frygać! A w niebie bure obłoki, jak te myśli szalone tęgiego człowieka! A nad nimi mewy we wichrze! Wiesz ty... Pojedziemy razem we światy. Z tobą — we światy! Pojedziesz?
— Pojadę.
— Bo widzisz ja mam udział w jednej kopalni w Klondyke. Ale trza pieniędzy. Te twoje dwadzieścia tysięcy, — to kropelka w oceanie. Trzebaby kilkakroć sto tysięcy. Wówczas możnaby sztucznie poderwać całą sprawę szwindlami, wydrzeć wspólnikom akcye, samym zacząć grzać, — i miliony. Jest taki jeden, coby to zrobił... Straszny to drań, ale on jeden jedyny. Cóż kiedy teraz goły, jak bizun amerykański. Trzaby zebrać pieniądze szybko, oj szybko! Z Wiednia na Tryest, na morze Czerwone, na Celebes, na Sumatrę... Są tam.
— Tak, są. Jest, wyspa Nowa Zelandya... — szepnęła, uśmiechając się czarownie.
— To nie po drodze, to daleko...
— Tak, to daleko.
— Do Wiednia! Trzeba jechać!
— Jakże ty myślisz zdobywać te pieniądze?
— Jak zdobywać.
— Giełda, co?
— A ta... Saha — giełda... Czy ten Szczerbic ma pieniądze? — spytał niespodzianie.
— Skądże ci to do głowy przyszło?...
— No, tak, ciekawość. Gra on w karty?
— Zdaje się, że gra.
— A nie widziałaś, żeby tak dużo przegrywał, wygrywał?
— Nie myślę, żeby on grywał z byle kanalią w karty. W ruletę to grywał.
— Co, ruleta! Ruleta — to dla mopsików strzyżonych i kózek angorskich, żeby się czemś wzruszały. A ty mówisz dobrze po francusku?
— Cóż za skoki myślowe! Mówię po francusku.
— A po angielsku?
— Nie umiem ani słowa.
— A możebyś się tak nauczyła?
— Od razu, w parę dni, co?
— Bo ja, uważasz, potrzebuję. To, że mówisz dobrze po francusku, uwolni mię od łajdaka.
— Od kogoś z przyjaciół?
— No, jest taki. Ja niby to bełkocę ułamkami wszystkich języków, ale na grandę rozmówić się nie umiem po prawdzie żadnym. A tymczasem interesy wymagają szczegółów. Czasem to nawet warszawskiego kłapania, do licha, zapominam. Teraz ciebie zrobię swoją prawą ręką. Bo rozumiesz, będziesz moją żoną.
— Z lewej ręki.
— Wszystko jedno. W Wiedniu zmajstrujemy paszporty.
— Wszystko to dobrze, ale co ja zyskuję na tej spółce? Jeśli ciebie złapią, z jakiejże racyi ja mam odpowiadać za twoje łotrostwa?
— Mnie nikt nie złapie. Ja z katorgi wyszedł, jak gronostaj.
— Powiedz-no mi, jakim sposobem wszedłeś do mnie wczoraj?
— Mam numer tutaj obok. Wszedłem tuż za tobą, i opowiedziałem się, jako twój mąż. Służąca wyszła od ciebie, a ja za nią, skoro się tylko zsunęła ze schodów, nimeś drzwi zamknęła.
— To spostrzegłeś, jakem wyskoczyła z wagonu?
— Che, kokoszko, nie takie ja sprawy odstawiał!
— A cóż ty zrobisz ze mną potem, potem?
— Nic się nie martw, — wszystko będzie, jak złoto. Myślisz sobie może, że postąpię sobie z tobą, jak to ten znawca...
— Co za znawca?
— E, był taki jeden. Jechał do Europy, gdzieś na wschód, w Rumunię, w Bułgary, na Odesę, do Niżnego, bałamucił młode dziewczyny, Słowianki, Greczynki, Żydówki, Rumunki, Czeszki, Niemki, wszystko jedno, byle tylko nie była starsza nad dwadzieścia lat, żenił się oficyalnie i każdą z oblubienic wywoził w świat. Brał tylko posażne i to grubo, Pożył sobie z każdą sześć, siedm miesięcy, a jak mu tylko zaczęła grubieć w pasie, spuszczał a to strychninką, a to arszeniczkiem, jak mu serce dyktowało. Mieszkał — to w Buenos-Ayres, to w San Francisco, to w Kairze, to w Bombayu. Chłop się nażył. Innej kobiety nie używał, tylko panienki i to, co najpierwszy sort. Nareszcie go moraliści przydybali. Do światła go! No — tracili go elektryką. Na stołeczek, mosiężny cylinderek na główkę. Drwił sobie do ostatka z tych wszystkich drabów, ze szpiclów, sędziów i tym podobnych oprawców. Majątek cały, a uciułał z posagów swych żoneczek grzeczną sumkę, bo milion z górą dolarów, zapisał na stypendya dla wynalazców, na cele dobroczynne, na zasiłki dla ludzi, którzy po przyjeździe do Ameryki nie mają z czego żyć i zdychają z głodu. Punktów napisał w testamencie ze czterdzieści. A musiała hołota spełniać wszystko co do joty, tak jak rozporządził. Bo według prawa wszystko zrobił — cha-cha...
— Gdzieś o tem czytałam... — ziewnęła, — w jakiemś piśmidle. Ty to z gazety, co? Wyczytałeś i powtórzyłeś, żeby mię nastraszyć. Patrz, kobieto, jakie to z nas bywają demony! I z taką to przyjemnością rozpowiadałeś. Malowało się na cyferblacie uczucie grozy... Bywasz jednak śmieszny, mój dymisyonowany katorżniku. Na demona się nie zdałeś. Prędzej już mógłbyś być tym, jak to tam... szopenfeldziarzem...
Mówiła to lekceważąco, ale w gruncie rzeczy była tem opowiadaniem rażona. Czuła je głębokiem tętnem serca. Złowieszcza rozkosz marzenia o takiem życiu, o olbrzymiej wolności ponad ludźmi, ponad wszelkiemi prawami, wbrew wszelkim ustawom, wśród wiekuistych niebezpieczeństw w kulcie samowładnych zmysłów — odchyliła się na mgnienie przed duszą, trzymała ją w blasku swoich źrenic i w swoich orlich szponach.
W tej samej chwili dokonało się inne miarkowanie, tak piorunująco chyże, że zachwiało całą istotą. — Nareszcie wygaśnie miłość dla Łukasza! — Spostrzegła to i drgnęła z dzikiego upojenia. Przejdzie na drugą stronę tej sprawy ducha. Nie kochać go! Rozgrzeszona będzie z grzechu zabójstwa! Niema już potrzeby spowiedzi przed nim! Straszliwa noc rozpusty z tym człowiekiem nieznanym, rozpusty rozpasanej i prawdziwie zwierzęcej wyrwała z duszy i z cielesnej powłoki duchową miłość.
Cicho, sekretnie pochwalała tę rozpustę nocną, która nareszcie jej duszę uzdrowiła, wyzwoliła, oblała zimnę rosą spokoju. Podziwiała siłę rozpusty cielesnej, władzę jej niezwalczoną i znalazła, że ona jest dobrem, ponieważ niweczy okrutne i beznadziejne misteryum miłości. Wiecznie a rozpacznie o tem dawniej wiedziała, że ostatnią myślą, która w jej chorym mózgu zagaśnie, to będzie myśl o Łukaszu, że ostatniem uczuciem, które w niej zamrze, będzie tęsknota za nim. Zżyła się z tymi pewnikami, jak z losem! A teraz, — zdrowa jest, silna, pełna życia, a on z niej znikł bez śladu. Niegdyś w szczęściu wierzyła, że na świecie są tylko dwa serca. Później, w niedoli, przyszła do pewnika, że zostało jedno serce, w którem on panował, jak Bóg w świątyni. A teraz otoczyła ją nowa sfera życia.
Ujrzała, że tamte wiary, to są »kopczyki popiołu...« Ów cichy, drogi, tak mądry, szlachetny, który stał przy niej w dzień i w nocy, — teraz nareszcie odejdzie. Troski co go szarpały, nadzieje, które go niosły, i wszystko jego, a własne, teraz będzie obojętne. Czy mu teraz dobrze, czy źle, gdzie jest, — wszystko już jedno. Gdyby, leżąc na ziemi, wzywał pomocy, już nie odwróci ku niemu głowy. Jeżeli umarł, — Bóg z nim. Jakowaś bezgraniczna w duszy pogoda...
Cha-cha!... Mówił niegdyś, że wlała światło w jego mroczną duszę. Szli razem na szczyty gór, gdzie wybrane dusze z rodu ludzkiego wiecznie się w szczęściu weselą. Teraz to wszystko stało się »kawałem« w tłustym sosie, witzem z przeszłego życia... Precz z życiem minionem! Szukać jutrzejszego dnia!






Miesiące zimowe upłynęły w Wiedniu. Ewa i jej »mąż«, Antoni Pochroń, zajmowali mieszkanie na trzeciem piętrze w olbrzymim, nowym domu. Ponieważ mieli do rozporządzenia windę, nie czuli wcale tego, że mieszkają dość wysoko. Właściwie Pochroń odnajmował tylko dwa pokoje od dużego lokalu doktora Bandla. Pokoje te były wprost prześliczne. Ogromne okna, obramowane białym marmurem, wychodziły na zaciszną uliczkę. Poziom jednego z tych pokojów był nieco wyższy, niż poziom drugiego. Oddzielały je szklane drzwi, które można było otwierać tak szeroko, że tworzyło się z tych pokojów ogromną salę dziwnego a uroczego kształtu. Ściany obu saloników powleczone były klejową farbą barwy nikłej, która czyniła wrażenie delikatności. Tam i sam przemykał się złotawy gzemsik, albo siny rąbek, po to tylko, zda się, żeby za sobą oczy w przestwór pociągnąć. Kilka wązkich luster w skromnych ramach przerywało ciągłość powierzchni ścian. Bawiły oko skromne, lekkie meble nowego kształtu. Blaty stolików były ze lśniącej, jakby alabastrowej masy. Nogi ich były okute w metal, co im nadawało cechę wykwintnej prostoty, czystości i siły. Wszystko w tem zaciszu było biało złociste. Nic nie naprzykrzało się i nie raziło. Ani inkrustowana, lśniąca buazerya, naśladująca barwą drzewo osiczyny, ani powściągliwy ornament drzwi, którego potrzeba tłómaczyła się sama, ale obecność nie była prawie widoczną, — ani szlak ze stylizowanych kwiatów nasturcyi; ani owe drzwi do alkowy ze rżniętego misternie szkła, zajmujące całkowitą niemal wysokość ścian od sufitu do posadzki. Ewa zajmowała alkowę, izbę na podwyższeniu z oknami, wychodzącemi na uliczkę. Drugi pokój był rodzajem salonu. Tam na sofie sypiał Pochroń.
Był to salon nowoczesny i cudaczny, jak zresztą wszystko w tym domu. Częstokroć drzwi z »salonu«, prowadzące do mieszkania doktora Bandla, otwierały się i liczna, huczna kompania gości przepływała z lokalu do lokalu. Bywali tam najrozmaitsi ludzie: Niemcy, Węgrzy, Żydzi, Polacy, Czesi, Kroaci, Rumuni... Ów doktór Bandl był z zawodu lekarzem, ale praktyką zajmował się niezbyt gorliwie. Był niby dziennikarzem. Mówiono, że jest politykiem. Szeptano, że będzie kandydował z jakiejś tam kuryi. Jednakże i artykułów dziennikarskich nie pisywał. Rządził w prasie rozmaitych odcieni. Miał nieustające interesy na giełdzie, w parlamencie, na Herrengasse, w ministeryach, namiestnictwach, ambasadach, biurach rządowych, w klubach stronnictw politycznych, słowem wszędzie.
Miał zawsze dużo pieniędzy.
Był to przystojny Niemiec, południowiec. Żywe jego oczy, świecące, jak brylanty, za szkłami binokli werżniętych w orli nos, usta ponsowe, policzki tryskające rumieńcami zdrowia, zaznaczona już a prawie piękna łysina, brzuch, który ze wszech sił usiłował zamaskować i ukryć w wykwintnych kortach, — wszystko to było dla Ewy odrażające oddawna.
Od pierwszego spotkania wiedziała, że ten frant będzie na nią polował i czychał. Z początku nienawidziła go i broniła się wzgardą, jak sztyletem ostrzonym na wszelki wypadek. Później poprzestała na biernej odrazie, widząc, że Pochroń dobrze jej, (własności swojej), pilnuje.
Bawiła się w ciągu tej zimy. Poznała uczty nocne u Sachera i w innych drogich restauracyach, siłę szampana, władzę pieniędzy, na których rozkazy są niezmierne składy towarów i praca mieszkańców olbrzymiego miasta. Jakże lubiła teraz patrzeć, gdy roje najrozmaitszych ludzi biegają i pracują, pracują sprawnie, płynnie, mądrze! Lubiła pasyami lustrować składy na Kärthnerstrasse, badać ich głębokość w ziemi, w piwnicach, w szafach ogniotrwałych i skrytkach, oświetlonych elektrycznością, sondować zasobność w schowaniach, wpuszczonych w mury. Jak w Paryżu skupowała mnóstwo sukien, bielizny, rękawiczek, obuwia, pończoch, halek, gorsetów, kapeluszy, drobiazgów, cacek ostatniej mody i smakołyków ostatniego pomysłu. Polubiła ordynarność zabawy, płaskość i ostrość dowcipu. W mdłym, błękitnawym dymie u Ronachera, wobec szerokiej sceny, pełnej błazeństwa, akrobatyki, baletu, tresowanych zwierząt, trywialnych kupletów, wśród publiczności, złożonej z prostytutek i poczciwych klemp-mieszczanek czuła się doskonale. Siadywała najczęściej gdzieś w purpurowej loży, otoczona bandą mężczyzn.
Lubiła błąkać się samopas po ulicach, kiedy z okien pełnych szychu, świecideł i ogromu towarów sypie się elektryczne światło, kiedy po bruku asfaltowym szeleści krok milionowego tłumu. Była wówczas radośnie zgubioną w zbiorowisku. — Czasem wtedy na serce jej wracała się cicha, ciemna, uboga Warszawa. Ale nie było to marzenie przykre.
Przeciwnie, — było w niem wyzwanie i ekscytacya.
Poznała mnóstwo nowych ludzi. Zrazu nie mogła pojąć, co się koło niej dzieje, co to za osoby schodzą się u Bandla, ucztują z nim w zamkniętych gabinetach knajp, tłoczą się do lóż w operze i teatrach, szachrują szeptem, kręcą się wśród klubów parlamentarnych, grają u niego w karty, wydzierają sobie majątki, stanowiska, władzę i kobiety. Włosy stawały na głowie i bezsenność rozwierała w ciemności powieki. Lecz z czasem wszystko zobojętniało, stało się znośnie wstrętne, tak samo, jak oczy, binokle i brzuszek Bandla.
Przywykła do ludzi, zjawisk i rzeczy. Był jej obojętny sam Pochroń i jego zmysłowa miłość. Obojętne było życie obecne, przeszłe i przyszłe. — Nie znaczy to wcale, żeby się czuła źle.
Było to życie liszki na liściu, wypijanie pokarmu, wygrzewanie się w słońcu.
Gdyby teraz Łukasz zjawił się wobec niej ze swą nerwową, niecierpliwą rozpaczą, ze swymi żalami, rozkazywaniem i nagłymi przeskoki od złorzeczeń, gróźb, klątw do próśb, uniżeń, całowania śladu jej stóp, — wypchnęłaby go chyba ze swego pokoju i zatrzasnęła za nim drzwi z piosenką wiedeńską na ustach. Zwolna wygasał w niej ten Łukasz, wygasał, jak ogień, — żarzył się, — leżał, jak węgiel parzący w popiele... Teraz już stygnie. — Już go niema. Nie czuła już w sobie ani strasznej rozkoszy ducha, — miłości, — ani przerażenia wobec spełnionej zdrady. Spokojna pustka, — nic więcej. Pustka ta była jak ziemia w podwiośnie, nie okryta ani jedną trawką, leżąca spokojnie pod ciepłem słońcem.
Ewa mogła teraz patrzeć w przepaść swych grzechów. Nie czuła do nich wstrętu, jak w Paryżu. Ziewała na ich widok. Pojmowała ohydę grzechu rozpusty, ale nie mogła zdobyć się na nic, coby z niej mogło wyrwać.
Nad wszystkiem panowało jedno pragnienie: nie dopuścić do siebie wspomnień o miłości, nie dać im nigdy zapanować w duszy. Nie pożądać z ducha, nie kochać sercem, nie płakać za minionym uśmiechem najdroższych ust, za brzmieniem głosu. Trwać tylko, trwać w spoczynku zapomnienia. — Nie czuć w sobie serca, gdyż bez serca jest dobrze, a z sercem straszliwie.
— Zdradziłeś mię, — mówiła teraz w głębi siebie, — ty pierwszy mię zdradziłeś. Szłam za tobą na koniec świata. Tobie pierwszemu oddałam bezsilność moich nóg i tobie pierwszemu otworzyłam drzwi duszy. Gdy mi tamten powiedział, że mię zdradziłeś, szalałam sama jedna. A teraz zdradziłam cię i znalazłam spokój. Należę teraz do innego, a ty jesteś dla mnie czcze i puste imię!
Częstokroć brała do ręki listy Łukasza, (zamknięte już zresztą wraz z listami Szczerbica w biureczku Pochronia), i czytała je od początku do końca, żeby się w stanie swej mocy utwierdzić, przekonać się, że nic w tych listach niema, nic a nic. Dziwiła się, jakim sposobem tyle dawniej pod temi samemi literami czytała! Nie było już zapachu, który dawniej odurzał aż do utraty zmysłów...
Pewnego razu, w czasie takiej lektury, znalazła była na dnie szkatułeczki, gdzie listy leżały, — trzy zeschłe róże. Zeschłe na szczęt... Przypomniała sobie ich dzieje i przez chwilę bawiła się niemi, ważąc je w palcach. A dzieje róż takie były...
Za dawnych dni, gdy mu już była ofiarowała swe ciało, a miał wkrótce do Włoch wyjechać, nastąpiła między nimi gorąca sprzeczka. Leżała wówczas w łóżku. Był u niej wtedy w pokoiku, z oknem zasłoniętem ponsowym szalem, gdy leżała w łóżku. (Umyślnie wtedy rozebrała się w dzień, udała chorą, żeby go o naznaczonej godzinie przyjąć w łóżku). Przysłał jej później trzy róże ciemnoponsowe. Gdy, wyszedłszy z domu, chyłkiem kupował w sklepie te róże, sądził że będą źle przyjęte i że nadal będzie się gniewała. Tak jej to wyznaŁ
Nie widzieli się długo, całą noc i dzień następny i znowu noc... A gdy wreszcie byli razem, dowiedział się z najwyższem, z szalonem szczęściem, że dobrze były przyjęte róże.
»Nieoporne« róże uschły na piersiach, między piersiami.
Leżały przez całą noc w tem miejscu, które tak kochał, — gdzie serce bije... Prosił wówczas o te róże gorąco. Jakże gorąco!!! Chciał, żeby mu je darowała jako najcenniejszy skarb, znak wznowionej miłości. Prosił o nie i później wielekroć, w chwilach łaski, mając możność całowania jej w usta! Dla jakiegoś powodu, gdy była mowa o tych różach, stawała się wstydliwa, usta jej żarzyły się, jak nigdy przedtem i nigdy potem. Były, jak żywy i ruchliwy ogień.
Sama to czuła. Mówili do siebie wtedy, że chcieliby mieć dziecko. Oczy jego zapalały się od ognia jej ust. Wyznawali śród płomieni najskrytsze myśli.
Nie dała mu wówczas przez zapomnienie upragnionych róż... A teraz... Jakże mu zwrócić tę jego własność, kiedy nie zna jego adresu? Zmięła je w palcach, pokruszyła na proch i rzuciła na ziemię w to miejsce, gdzie Pochroń stawiał swe pantofle nocne.
Pochroń przywłaszczył sobie listy Łukasza, (i Szczerbica), trzymał je u siebie. Często je przy niej czytał i zaopatrywał w komentarze. Oddała je bez żalu.
Miała jeszcze pragnienie, żeby mieć sprawę ze Szczerbicem.
(Mieć sprawę, — znaczyło teraz walczyć z nim i pokonać).
Właściwie nic jej złego nie zrobił, a była względem niego usposobiona nienawistnie. Możnaby powiedzieć, że jeżeli jeszcze czuła cokolwiek poza zmysłowością i żądzą dosytu, to była właśnie duchowa nienawiść do Szczerbica. On to, — czuła, — przestrzelił Łukasza. On ją tym swoim strzałem wydobył z domu i oddał w ramiona Łukasza. On ją zgubił, wcale o tem nie wiedząc. Nie pocałował jej ust, a zepchnął ją z krużganku kościoła na podwórze lupanaru. Gdyby nie to, że ją zepchnął, możeby ją był spotkał i pokochał czystą miłością, taką miłością, jaką ona kochała Łukasza. (»Dans le veritable amour c’est l’âme, qui enveloppe le corps«).
A chciała być kochana czystą miłością przez Szczerbica.
Krążyć z nim w zaświecie sztuki, chodzić z nim ręka w rękę po schodach muzyki... Och, nienawidziła Szczerbica i marzyła nieraz tajemnie, żeby go zepchnąć, zepchnąć z krużganku kościoła, z najwyższego gradusa jego przecudnej, wyzwolonej muzyki na cuchnący bruk lupanaru!
Z osób, które poznała czasu pobytu w Wiedniu, dwie zainteresowały ją bliżej. Ponieważ instynktownie i odruchowo nienawidziła żydów, których u Bandla bywało mnóstwo najrozmaitszych, (a przedewszystkiem giełdziarzy, madziarskich patryotów, tak zwanych publicystów, bankierów, jakichś pośredników i spekulantów, znających się na wszystkich ludzkich sprawkach, wreszcie oczywistych oszustów), — więc z rozkoszą zwracała uwagę na rodaków. Pewnego wieczora odezwał się do niej u Rochanera po polsku jegomość szczupły, niemal chudy, wygolony i wystrzyżony tak dalece, że głowa jego była gładka i okrągła, jak kościana gałka. Pracując usilnie myślami, Ewa przypomniała sobie, że to ten człowiek siedział swego czasu razem z Pochroniem w cukiereńce dalekiego miasta, kiedy to do chorego Łukasza przyjechała. Był-to Płaza-Spławski, który zresztą nie używał oficyalnie hrabiowskiego tytułu.
Ubrany był w jakiś czarny, beżowy kostyumik i buciki pochodzenia rosyjskiego, (»sapogi butyłkami«), których cholewy były skutecznie ukryte pod nogawicami spodni.
Kołnierzyka koszuli jakoś nie było widać za stojącym kołnierzem kurteczki, — może zresztą przez oryginalność. Płaza-Spławski miał wybite lewe oko. To oko było zasłonięte dwiema powiekami, które nie schodziły się całkowicie. Przez tę szczelinę biaława martwa masa przezierała, jak spokojna pustka... Dół, w którym, jak w więzieniu bytowało owo oko, przerośnięty był kilkoma szwami, idącymi ku brwiom i w kierunku nosa. Drugie oko patrzyło i pilnowało spraw świata za obadwa.
Płaza-Spławski był małomówny. Jego twarz sucha i jakby wyrżnięta z kości była zawżdy nieruchoma, spokojna, zimna i bez uśmiechu. Trudnoby nawet było wyobrazić sobie na tej twarzy uśmiech. Możnaby powiedzieć, że uderzały w niej wyżłobione rysy smutku, gdyby nie to, że ów smutek był tak specyalnego rodzaju. Drzemała w tej fizyognomii jakaś niewesoła a groźna rozwaga, czujna baczność wielkiego rozumu, która wątpi o wartości przedsięwzięć. Z paru wzmianek Pochronia Ewa domyśliła się, że to Spławski właśnie nosi niezbyt polskie zawołanie drania. W istocie, okazało się później, że razem byli na wojnie transwalskiej, razem prowadzili interesy w Klondyke i innych punktach globu. Płaza-Spławski był poddanym francuskim, »obywatelem Rzeczypospolitej«.
Do jakiej narodowości sam się zaliczał, tego nie deklarował publicznie. Mówił najlepiej po francusku, ale równie chętnie posługiwał się językiem angielskim, rosyjskim i niemieckim.
Bandl nazywał go ironicznie »kapitanem«. Jakaś karyera wojskowa musiała w rzeczy samej poprzedzić inne epoki życia Płazy, gdyż w pewnych okolicznościach wspominał o Tonkinie, o Kochinchinie, jako o miejscach, które dobrze zna, oraz lubił patrzeć na wojsko. Słabo ożywiał się, gdy mówiono o rzeczach wojskowych, i coś jak powiew współczucia łagodziło wówczas surowość jego twarzy.
Obecnie Płaza-Spławski był w niedostatku. — Nikt nie przychodził mu z pomocą, czy też on od nikogo pomocy przyjąć nie chciał, dość, że był w okrutnem, bezgranicznem poniżeniu. Na przyjęciach u Bandla nic nigdy nie jadł, nie pił i nie palił. Jeżeli tam bywał wśród wystrojonych giełdziarzy, to widocznie tylko za interesami. Mieszkał w tak nędznym hoteliku, gdzieś w bocznej uliczce od Mariahilferstrasse, że Ewa ze drżeniem wkroczyła tam, kiedy szukała go razem z Pochroniem. Pamiętała tę chwilę. Korytarzyk był tak wązki, że tylko jedna osoba mogła się tamtędy przecisnąć. Słabo pełgał gaz i nie rozpraszał mroku.
Na lewo były tapetowane, nizkie drzwiczki w tapetowanych ścianach, niewidzialne wejścia do nizkich numerów. Na prawo ściana ślizka, oklejona papierem. Macając w ciemności, świecąc sobie zapałkami, znaleziono wreszcie drzwi do numeru grafa Płazy-Spławskiego. Pokoik jego był mały, brudny, jak ścierka, z zakurzonemi oknami. Na łóżku leżały poduszki w czarnych poszwach z falbankami i wyświechtana kołdra z seledynowego jedwabiu. Cały ów pokoiczek, jak na urągowisko, wysłany był grubem, czerwonem suknem. — Płaza-Spławski stał na środku pokoju, gdy Ewa weszła w towarzystwie Pochronia. Jakże straszną w swym nieruchomym spokoju, jak posępną i złowieszczą wydała się wówczas Ewie jego ciemna twarz!
Niby to uśmiechnął się na widok damy... — Nie zawstydził się, gdy z przerażeniem patrzyła na potworne aksamitne firanki, podwiązane bajecznie sutymi sznurami, na portyery, dyndające u drzwi. Rzekł do niej po francusku:
— Pani! Pozwól mi mieć nadzieję, że będę kiedyś miał szczęście przyjąć cię w otoczeniu bardziej godnem twojej piękności...
Nie wiedząc czemu, polubiła wówczas tego hardego a milczącego człowieka. Dziwiła się jego kostyumowi tak bardzo letniemu, jak na ostrą zimę, kurteczce z guzikami okrągłego kształtu. — Patrzyła później z potrójną ciekawością na stosunek Płazy do Bandla, spasionego, optymisty i zatopionego w używaniu, który rżał, jak ogier, z radości, patrząc na kostyumik »kapitana«. Był to stosunek zimny, ale bynajmniej nie uniżony. Przeciwnie, Bandl, Pochroń, a nawet inni patrzyli z najżywszą uwagą w zdrowe oko Płazy-Spławskiego-
Drugim gościem z ojczyzny był pan Nycz, starzec tak piękny, że, pomimo swych lat sześćdziesięciu pięciu, mógłby budzić zachwyt w szesnastoletnich dziewuszkach. Oczy miał błękitne, marzycielskie, wesołe, łatwowierne, oczy — uśmiech. Wąs bujny, bielusieńki, osłaniał lubieżne usta, srebrna czupryna, jak dyadem, ozdabiała czoło. Trudnoby było wykomponować piękniejszą figurę na prezydenta rzeczypospolitej, ministra, czytającego mowy tronowe, głównego sędziego albo szwajcara w Monte-Carlo.
Był to jednakże tylko nauczyciel języka francuskiego, syn emigranta, nieszczęśliwego emigranta polskiego... d’un malliereux emigré polonais... Teraz od kilkunastu lat mieszkał »we Widniu«, tęskniąc zbolałem sercem do »nieszczęsnej ojczyzny«, której wcale nie znał i do której nigdy się nie kwapił, aczkolwiek nikt mu nie bronił przebywać dowoli pod jej słomianym i dziurawym dachem.
Nycz dawał lekcye synom posłów, magnatów, członków izby panów, ambasadorów i t. d. Był tak dobrze wychowany, gładki, przyjemny, wesoły, obfitujący w anegdotki i anegdoteczki, że lubili go wszędzie nie tylko uczniowie, pobierający lekcye języka, ale i ojcowie, tudzież matki.
Nycz bywał wszędzie i wszystkich znał. Osobliwie pilnował »tradycyi narodowych«, zachowania w nieskalanej czystości wszelkich jedzeń ściśle »narodowych«, »święconego«, strucel gwiazdkowych i t. d. O wszystkiem wielkiem na świecie mówił z prostotą wesołą, niemal biblijną. Nie można powiedzieć, żeby kłamał kiedykolwiek, aczkolwiek nie poczytywał kłamstwa za występek. — Pauvre patrie, do której wzdychał »we Widniu« od lat tylu, była jego istotną miłością.
Cieszył się z tryumfów różnych leaderów i speakerów »koła« i poczytywał owe tryumfy, oraz najrozmaitsze krętactwa i szprynce za zwycięstwa »narodu«. Słowo »naród« wymawiał z emfazą najzupełniej francuską.
Nycz ubrany był zawsze tak wykwintnie, że mógł istotnie wchodzić do każdego salonu. Odbył liczne podróże po Europie w towarzystwie rozmaitych paniczów i to tak wysokiego stopnia, że mniejsi pankowie mile widzieli tego ustosunkowanego guwernera, który jednak z naciskiem i stale zaznacza, że jest demokratą. Cóż dopiero mówić o dorobkiewiczach i bankierskiej swołoczy...
Nycz wiedział mnóstwo rzeczy, bywając w świecie sposobem poufałym, jadalniowym i buduarowym. Nikt tyle nie mógł od niechcenia bąknąć o gwałtownych sprawach tego świata, co on właśnie. Śmiejąc się, baraszkując, dowcipkując, patrząc w oczy z dziecięcą prostotą zaawansowanego emfizematyka, taką nieraz wyziewał wiadomość, że później cały sztab Bandla miał o czem szeptać przez godzinę. To też ani Bandl, ani Pochroń, ani nikt z gości nie skąpił poczciwemu gawędziarzowi pożyczki, drobnego »pompnięcia« dziesiątki, dwudziestki, a nawet pięćdziesiątki guldeniąt, kiedy się przymówił. A miał tę wadę, czy słabostkę, nałóg czy odruch, że lubił pompnąć.
Czynił to w sposób tak dobroduszny, zabawny, jasny i dziecięcy, jakby brał z pudełka »gościnnego« Bandlowskie cygaro.
Ewa polubiła go od razu i pasyami. Przypominał jej poniekąd ojca. On również, »kochał się« w Iwi, jak ją z angielska nazywał. Mówili sobie po imieniu, no i oczywiście pożyczali sobie nawzajem dziesiątki i dwudziestki w okolicznościach karnawału. Nycz brzydził się kompanią Bandla, brzydził się również i Pochroniem. Ilekroć ostatniego widział w »towarzystwie«, śmiał się otwarcie, a jeśli nie wypadało tego czynić zbyt głośno, ruszał wąsami, nie mogąc powstrzymać swej uciechy. Pochroń śmieszył go swemi manierami, językiem, wszystkiem, co czynił... Inna rzecz z Płazą. Tego szanował w dziwny sposób i wielokrotnie naradzał się z Ewą, czyby nie można mu, (rodakowi!), posłać coś z ubrania. Ewa odradziła.
Skończyło się na oddziaływaniu pośredniem, zapomocą Pochronia, w celu poprawienia kostyumów hrabiego.
Na niczem się to jednak skończyło, gdyż Płaza i nadal chadzał po Wiedniu w swej kurteczce i bez pałtota.
— Iw... — szeptał Nycz Ewie pewnego razu, — jak ty możesz, nieziemska, bawić się z drabem takim, jak ten Pochroń. Ty, tak anielsko piękna z nim w łóżeczku — hélas! Przecież to jest drab, un brigand!
— Wcale nie, papo, wcale nie! Nie znasz Pochronia. To złote serce.
— Serce? Być może! Któż mówił o sercu? Nie o sercu, nieziemska... Zresztą co do jego serca... voyons...
— Marzysz, papo?
— Posłuchaj, radzę ci, rzuć go! Ja to czuję... on śmierdzi krwią.
— No, więc cóż z tego? Wszyscy śmierdzicie.
— Tego nie możesz mówić! Przesadzasz, egzagerujesz! Skądże wszyscy? Ja naprzykład...
— Jakaż na to rada?
— Dam ci radę! Zrób, wiesz, jak owe dzielne niewiasty w l’Assemblée des femmes Arystofanesa, albo, jak Lizystrata.
— Jakże to?
— Powiedz sobie, ale, jak one, pod przysięgą, uważasz pod przysięgą: »S’il me prend de force, je n’eleverai pas mes pieds au plancher, je ne ferai rien que de mauvaise grace et avec froideur...« Zaręczam ci...
— Ach, ty staruszku, safandułko czupurna, czupiradełko cacane...
— »Staruszku!« Albo poprostu odepchnij go... i ten...
— I co?
— No i weź już lepiej — mnie!
— Ciebie? Nie mogę, ale, wierz mi, tylko przez wzgląd na twoją reputacyę. Straciłbyś lekcye. Stałbyś się niemożliwy w salonach, bo byłbyś, pojmujesz — niemoralny...
Mais quoi! Niktby nie wiedział! W najgłębszym sekrecie.
— Ba! Kiedy ja jestem, ja jestem już jawnogrzesznica.
— Moglibymy osiąść w pewnym hoteliku... to jest... Ja, naprzykład... Przecież ty mię lubisz?
— Och, czyż możesz pytać? Ty jesteś moja stara małpeczka, miłe ojczyste kretynię, kochany Bandlowski szpicelek. Ale widzisz, Pochroń, to człowiek, który ma w ręku sztylet włoski.
— Iw!... Jakże mię dotknęłaś... Nigdy się tego po tobie nie spodziewałem...
— No, jesteś przecie nauczycielem języka francuskiego, synem nieszczęśliwego emigranta?
— Nie o to! Ale powiedziałaś słowo... Powiedziałaś? — prawda. Bo może się przesłyszałem... co?
— No, wchodzisz wszędzie, gawędzisz, jesz obiady, zimne przekąski, i la fourchett’y, wysłuchujesz, co mówią, wywiadujesz się zresztą od lokajów, od różnych sługusów i za pożyczone dziesiątki szepniesz to czasem po pańsku, gdy jesteś w dobrem usposobieniu, od niechcenia... Ale ja cię przecie bardzo lubię...
— I to ty, ty mówisz mi takie rzeczy! Boleśnie mię zraniłaś.
Ewa gładziła ręką siwe, srebrne włosy. Rozprostowywała palcami groźne zmarszczki na czole. Pozwalała pięknej, arystokratycznej ręce błądzić po swej postaci. Uśmiech wracał znowu na usta dobrotliwego staruszka i wieczna pogoda gościła znowu w błękitnych oczach.






Pewnego popołudnia, w marcu, Pochroń zażądał od Ewy, żeby z nim poszła do mieszkania Płazy-Spławskiego.
— Do tego hoteliku, — spytała, — gdzie on mieszka?
— Oczywiście, do tego hotelu.
— Nie pójdę! Po co ja tam jestem potrzebna?
— Musisz iść. Nasze interesy absolutnie źle idą.
— Czy absolutnie, czy nie, — wszystko mi jedno. Nie idę!
— Kiedyż musimy się naradzić... Co to za dziwactwa!
— Nie pójdę do tej nory. To wstyd ostatni dla kobiety wchodzić na schody takiego hotelu.
— Kiedyż to są przesądy damskie i nic więcej. Interes wymaga, więc niema i nie może być kaprysów.
— Niech tu przyjdzie Płaza, jeśli interesy wymagają! Cóż to nie ma nóg i swoich rosyjskich butów?
— Widzisz, dziecko, ma on i swoje kaprysy. Hrabia, — uważasz, — sobacza dusza. Magnat bez koszuli i z guziczkami, morowa jego, zatracona!... On do mnie nie raczy. Zdechnie z głodu, a nie raczy! A, widzisz, jakbyś ty przyszła do niego, to mu to sprawi grubą frajdacyę...
— Kto ma pójść ze mną?
— No, ja.
— Będziesz przez cały czas rozmowy obecny?
— To zależy. Może tak wypaść, że będę musiał po co wyjść na chwilę. Trudno wszystko przewidzieć, co z interesu wypadnie. Czasem trza papieru, atramentu...
— Ty... szubrawcze, szubrawcze, szubrawcze! — mówiła przez zaciśnięte zęby, spłoniona cała od stóp do głów, patrząc na niego przez ramię.
— Troisz sobie Bóg wie co, romansowa heroino, a nie wiesz wcale, o co chodzi.
Zaśmiał się ohydnie i mruknął:
— Ten Płaza ma wstręt do kobiet, możesz być o niego zupełnie spokojna. Znam przecie jego azyatyckie przyzwyczajenia. Amator kwaśnych jabłek... No, więc idziesz?
— Oczywiście, że idę, choćby dlatego, żeby ci pokazać, jakiś ty szubrawiec i jak drwię sobie z twoich planów!
Tegoż dnia nad wieczorem, udali się obydwoje do wiadomego hoteliku. Ewa musiała znowu z najgłębszą odrazą wstępować na schody, wymalowane białą farbą, iść aż na drugie piętro, ujrzeć swój wizerunek, odbity w szerokiem, tandetnem lustrze o pluszowych ramach... Minęła ciemny korytarz, w którym mrok zgęszczał się coraz bardziej, skręciła na lewo. Grozą i drżeniem przejął ją znowu widok czeluści. Szła na palcach wązkiem przejściem... w głębi, daleko, żarzył się płomyk gazowy w koszulce przepalonej i na pół rozdartej. Dziwaczny kształt i ponury kolor tego płomienia ściskał serce. Prawa ręka ślizgała się po wilgotnej ścianie, oklejonej tapetami, lewa dotykała małych drzwi, poza któremi słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, piski rozpustne, szepty, jęki... Było tak ciemno, że Ewa nie widziała Pochronia, idącego o krok przed nią. Wzdrygała się od strachu... Nareszcie otwarły się drzwiczki do numeru Płazy-Spławskiego, nareszcie światło...
Ewa czuła się bardzo źle w tem miejscu. Nie mogła złapać tchu. Nigdy jeszcze nie miała tak jasnego wyobrażenia o niewoli swojej, jak w tym momencie. Gdyby tak mieć w ręku sztylet, z jakąż rozkoszą uderzyłaby w nienawistne plecy Pochronia! Zabić tego złoczyńcę.
Weszła do pokoiku Płazy-Spławskiego. Tamten stał, jak poprzednio, tyłem odwrócony do zakurzonego okna. To obmierzłe okno, dochodzące do samej podłogi, znowu nasunęło uczucie odrazy, dało zmiarkować głębokość upadku. Usiadła na krześle tyłem od okna i spoglądała w zapstrzony oleodruk, wyobrażający Stellę Pornarinę. Wrażenia swoje usiłowała przykryć wesołością. Zrobiła jej dużą, och, dużą przyjemność obecność W tej jamie Stelli Fornariny...
— Panie hrabio, — mówił Pochroń, — musimy naradzić się i zdecydować, co robimy dalej. Toż to miesiące, miesiące upłynęły! Trzeba jechać nareszcie. Kiedyż my pojedziemy?
— Radź pan... — mruknął Płaza.
— Wiemy wszyscy, że z takim kapitałem, jaki mamy w ręku, niema wcale o czem myśleć.
— Nie myśl pan... — mruknął tamten.
— Więc co?
— Ależ to nie jest odpowiedź!
— Ja nie mam pieniędzy.
Obadwaj patrzyli sobie w oczy. Pochroń zwiesił głowę. Po chwili znowu ją podniósł i wlepił oczy w twarz Płazy.
— Bandl? — spytał ostatni.
— Niema żadnego, żadnego sposobu! Bandl co tylko mógł...
— Ja wyjadę sam... — rzekł zimno Płaza-Spławski.
— I co pan poradzisz bez pieniędzy?
— To moja rzecz. To się okaże. Nie mogę czekać, aż wam z nieba spadnie milion.
— Ostatnia nadzieja, ostatnia myśl, to jest ten Szczerbic.
— Szczerbic?! — zawołała Ewa, szczerze zdumiona.
— No, oczywiście. Gdyby go się wciągnęło do interesu... Przecie pisał do ciebie, że gotówby sprzedać wszystko w Europie i jechać do Ameryki. Właśnie i my mamy tę samą myśl. Niechby sprzedał wszystko i wstąpił do naszego interesu. Moglibyśmy zrobić miliony!
Płaza milczał obojętnie, patrząc na Ewę swem martwem okiem.
— Któż to ma się podjąć wciągnięcia Szczerbica w nasze interesy? — zapytała z szyderstwem.
— Pani, — rzekł Płaza-Spławski ze spokojem.
— Oczywiście, że ty! — dorzucił Pochroń.
— No, to zanotujcie sobie, panowie przemysłowcy, w swoich notesach grubemi literami, że ja ani palcem nie kiwnę...
— Mówiłem, że to będzie z korowodami... — rzekł Płaza do Pochronia.
— Dlaczego nie miałabyś przyczynić się do wspólnego dobra? — spytał Pochroń łagodnie. — Powiedz tylko! Czytałem jego listy, pisane do ciebie. Ten człowiek zrobi wszystko, pójdzie, jak dziecko za ciastkiem. Jeśli tylko zechcesz, sprzeda cały majątek i pojedzie za tobą do Ameryki.
— A cóż ja z nim mam począć? Bo wy to pewno już wiecie...
— No... Gdyby chciał wstąpić do interesu... Mogłabyś z nim pojechać, jeśli zechcesz.
— A ty na to przystaniesz z miłą chęcią... Jakiś ty dobry!
Ognie wewnętrzne uderzyły w serce. Dziwna rozkosz marzenia o wydobyciu się. Pomysły lecące jak tabuny koni. Płacz w piersiach, zduszony powrozami przebiegłych myśli...
Tiens... Cóż tedy ja mam robić?
Płaza Spławski skręcił powoli cienkiego papierosa, zapalił go i mówił w sposób decydujący, jak dowódca:
— Napisałaby pani do tego Szczerbica list, wzywający go, żeby do pani przyjechał tu do Wiednia. Niech wszystko, co ma, spienięży, albo tak ułoży, żeby można zaciągać na to wielkie długi. Niech pożyczy tam na miejscu na swe posiadłości nieruchome, jeśli nie ma gotówki. Bo gotówka być musi. Wyłoży mu pani, że pojedziecie do Ameryki robić pieniądze w Klondyke. Tu można będzie Nycza na niego napuścić, żeby mu rozdął imaginacyę w kierunku potrzeby wielkości, że to dla Polski... Pani napisze entuzyastycznie avec passion, avec tendresse...
— No i cóż jeszcze?
— Gdy przyjedzie, według mego przekonania, musi go pani pociągnąć ku sobie wszelkimi środkami, ale zarazem trzymać w oddaleniu, żeby się męczył potężnie, a nie mógł odlecieć.
— No i jeżeli tego wszystkiego nie zechcę?...
Płaza-Spławski zamilkł, a Pochroń podjął niejako dalszy ciąg:
— Musisz, bo w przeciwnym razie wydam cię, żeś zabiła dziecko.
— Głowę sobie zaprzątasz głupstwami i głupstwami mi grozisz. To nieprawda. Gdzie masz dowody?
— Ja mam na ciebie dowody, ani się spodziejesz,
jakie!
— Ktoby tam w sposób podobnie ordynarny walczył z kobietą! — rzekł niecierpliwie Płaza. — Czemużby pani, nie miała się zabawić z tym Szczerbicem? Czemu? Czyżby pani, że tak powiem, kochała obecnego tu kawalera Pochronia? Jeżeli pani Szczerbica nie znosi, no to...
— Właśnie, że go nie znoszę.
— Ale on panią kocha. To podobno przyjemnie odbierać hołdy, gdy się nie kocha. Tak słyszałem.
— Cóż z tego, że on mię kocha. Przypuśćmy, że mię kocha.
— W takim razie... — rzekł Płaza, uśmiechając się przeciągle, — sądzę, że mogłaby pani dla dobra przyjaciół to uczynić, żeby w swej górnej świetlicy przyjąć hołdy hrabicza polskiego. Powinien za taką łaskę zapłacić milion. My, szlachta polska, znani jesteśmy z tego, że płacimy za piękne łaski ze szczodrobliwością niewiarogodną. Powinien oddać wszystko, co ma, a że za to, przypuśćmy, zobaczy tę cou de cygne et les epaules d’albâtre... Gdyby zaś zamierzył siłą zdobyć, gdyby się ośmielił zanadto, wówczas jest bardzo łatwy sposób, którego powinnyby się nauczyć koniecznie nasze panie. To się bardzo szeroko praktykuje dzisiaj na wschodzie. Sam na sobie, niestety, doświadczyłem... Dość jest wbić w ręce wyciągnięte, w twarz zbyt natrętnie śpieszącą ku pocałunkom, koniec strzykawki Prawatz’a, nacisnąć tłok ruchowy... W strzykawce jest płyn, znieczulający na chwilę...
— Cóż to za płyn znieczulający?
— Małoż to płynów znieczulających? Jakikolwiek.
— I wówczas na pierwszy znak, dany przez panią, wbiegną przyjaciele i wybawią panią od natarczywości natręta.
— To z jakiegoś romansu ordynarnego pisarza zjełczały pomysł. A gdybym ja tak o tym pańskim pomyśle zechciała powiedzieć komuś na zewnątrz, przypuśćmy: pierwszemu z brzegu komisarzowi policji?
— Komisarzowi policji? — cicho szydził Płaza-Spławski. — I cóż mu pani powie?
— Że pan jesteś właścicielem strzykawek, których jeszcze nie nauczyły się używać nasze damy...
— Strzykawek? Ja pani pokażę przyrząd, bo przecie to najniewinniejsza sztuczka, za której pomocą ja codziennie zastrzykuję sobie arszenik.
Wstał ze swego miejsca i wydobył z szuflad ohydnej komody małe niklowe pudełeczko. Otworzył i pokazywał Ewie szklany przyrząd z niklowym tłoczkiem i błyszczącą, platynową igłą.
— Widzi pani, jak to się naciska. Dawniej, we wspaniałem średniowieczu, kiedy jeszcze żył kult twardości i porywczości człowieka, kiedy nie byli jeszcze przywaleni zniewagami drapieżny mężczyzna i zmysłowa a piękna kobieta, — napaść męską trzeba było odpierać giętym, falistym sztyletem. Teraz takie narzędzia można widzieć tylko gdzieś w Museo nazionale boskiej Florencyi. Dziś, gdy świat jest wyszukanie moralny, trzeba się bronić w sposób wyszukany. Niech moralista biedzi się nad wyszukaniem dowodów odpierającego ciosu! Napastnik nie może wydać ani jednego okrzyku, nie wykona ani jednego ruchu. We wnętrznościach jego nie będzie ani śladu tak łatwej do wynalezienia »trucizny«. Nie będzie w ciele rany. To też nikt nie może udowodnić winy.
— Więc, — otwarte karty! Jeżeli nie spełnię, czego żądacie, to co mię czeka?
— Och, zaraz, dziecko, wszystko brać tak tragicznie!... — mówił Pochroń. — Widzisz, w jakiem jestem położeniu. Musimy dostać pieniędzy, musimy! Nawet pod sekretem mówiąc, dłużej w tym Wiedniu nie można popasać. A Szczerbic ma bezużyteczne miliony! Sama mówisz, że go nienawidzisz, a on się w tobie kocha! Tak to świetnie się złożyło... Od twojej woli, od twojej łaski wszystko zależy. Wezwij Szczerbica! Będziesz się z nim bawiła, jeśli zechcesz, odtrącisz go, jeśli zechcesz. Nikt ci w tem nie przeszkodzi... — szepnął jej tuż nad uchem.
Ewa poczuła w piersiach brak tchu, w głowie radosny szum. Gorące marzenie, żeby ich wszystkich oszukać, oszukać tych wszystkich drabów i Szczerbica, — wyrwać się, wydobyć z matni... Mieć znowu pieniądze! Odebrać im podstępem pieniądze, które jej siłą wydarli!
— Cóż wy mi za to wszystko obiecujecie? — Ja mam dostarczyć wam setki tysięcy Szczerbica, a gdzie są moje własne pieniądze? Słuchaj ty, Pochroń, kolejowy bandyto, gdzie są moje własne pieniądze?
— Czy myślisz, że ja ci chcę skonfiskować Ewuś? Ja? Pomyśl tylko! Zobaczysz, ile ja ci w Ameryce oddam za te marne dwadzieścia tysięcy, — niech się tylko interes znowu zacznie!
— Znam ja już wasze interesy. Szanowny pan hrabia do świetnych doszedł kostyumów i do bajecznie egzotycznych bucików, prowadząc niezrównane azyatyckie manipulacye.
Płaza-Spławski patrzał na nią nieruchomemi oczyma.
W pewnej chwili jego zdrowe oko przesunęło się, jak szyldwach, tam i z powrotem.
— Ewka! daj pokój, daj pokój... — zawołał Pochroń. — Czego drażnisz człowieka!
— Mam już was dosyć! Wy mnie drażnicie!
— Nie krzycz, bo tu za ścianą ludzie mieszkają, a ściany cienkie... — szepnął Pochroń, ściskając ją za rękę powyżej łokcia.
Dawno już nie widziała w jego twarzy takiego wyrazu. Obmierzły strach obleciał ją znowu, strach znieczulający, jak chloroform.
— Czy pani napisze do Szczerbica? — spytał Płaza krótko.
— Nie napiszę! — odrzekła w szaleństwie oporu.
— Trzeba koniecznie... — szepnął cicho, — nie może być inaczej.
Wstał zwolna, wydobył ze swej komody papier listowy, widocznie przygotowany, — arkusik angielski, nasycony zapachem perfum koniczyny, kopertę, markę, — przysunął pióro i atrament.
— Proszę napisać. My przeczytamy, i jeśli będzie dobrze, wyślemy.
— To wy macie chętkę przeczytać to, co napiszę do niego?
— Tak, my to przeczytamy. To dla nas nie list miłosny, lecz sprawa finansowa... — rzekł Pochroń, zamykając drzwi na klucz.
— Drzwi zamykasz, ty finansisto? — zaśmiała się dziko.
— Zamykam, dzieciątko moje.
— To dla nastraszenia mnie? Zamykaj drzwi, łotrze, włóczący się po świecie! Myślisz, że się przerażę i spełnię, co mi każesz?
Płaza-Spławski odsunął się pod okno, oparł plecami o róg szafy, — i skinął na Pochronia. Ten momentalnie chwycił Ewę za gardło i zdusił po swojemu. Pchnęła go pięścią gwałtownie, ale bezskutecznie. Zaczął ją prać po twarzy. Policzki strzelały głośno na cały pokój. Bił póty, aż ją zupełnie zamroczyło. Gdy wreszcie przestał, gdy ciemność w jej oczach poczęła rzednąć, — zapytał:
— Napiszesz?
Spojrzała na jego twarz. Nie mogła mówić. Skinęła przecząco głową. Płaza-Spławski stał skromnie pod oknem, poziewając nerwowo. Pochroń wymierzył jej cios w twarz tak mocny, że ciemność natychmiast wróciła. Jednocześnie chwycił ją za obadwa ramiona i począł trząść z wściekłością i taką siłą, że głowa jej latała bezwiednie wtył i naprzód.
— Pisz, ścierwo! Pisz natychmiast! Nie wyjdziesz żywa. Pisz, bo zabiję, — mówił z dzikim spokojem.
Puścił ją. Otrząsnęła się. Usiadła przy stoliku tuż pod oknem. Poczęła się w mózgu jakaś myśl, żeby na głowę skoczyć w to okno potworne. Ale przez ciemność, która ją jeszcze ogarniała, dostrzegła tam figurę Płazy-Spławskiego. Znowu ją Pochroń zacznie bić w twarz, w ogniem palący policzek! Ujęła w palce pióro i poczęła pisać w szale duszy. Czuła dziwnie, że ona jest szatan, a z ramion jej wyrastają dwa olbrzymie szatańskie skrzydła, — Płaza i Pochroń. Skrzydła te wznoszą się nad jej ramionami, gdy pisze... Pisała szybko, niby dyktando:
— »Mój ukochany! Jestem w Wiedniu. Z radością, z uniesieniem myślałam o zobaczeniu go, nie uświadamiając sobie dlaczego. Od chwili jak jestem tutaj, wiem dobrze, co to znaczy. Wszystko tu jest Tobą, marzeniem o Tobie. Od chwili przyjazdu wypełnia mię całą myśl o Tobie, o Twojej miłości, o wszystkiem, cośmy przeżyli. Jak cudowne są te wspomnienia! Jak niewymownie piękną byłaby rzeczywistość, gdyby można było zobaczyć się teraz, chodzić razem po kątach tego miasta! Jestem zachwycona Wiedniem. Od kilku lat nie widziałam tak pięknej zimy. Po nocach księżyc jaśnieje. Wczoraj byłam na wycieczce, niestety, w bardzo licznem towarzystwie. Jak mogłam, tak uciekałam od ludzi, aby iść tylko z Tobą, bo w ciszy zdawało mi się, że zbliżam się do Ciebie, że razem jesteśmy. Tam w Zgliszczach może ładnie, ale dla mnie czyż jest tam miejsce? Czy Cię kiedy jeszcze zobaczę? Czy nie przyjedziesz teraz do Wiednia za mojej tu bytności? Całuję Twoje usta najmilsze, jak te kwiaty wiosenne, które leżą przede mną, które przyciskam do ust, do oczów. Kocham Twoją duszę najdroższą. Twoje oczy smutne...
Czy podobnaby było pogodzić się z myślą, że nie zobaczę Cię tak prędko? Najdroższy mój, przyjedź! Siżyś, Siżyś!... Zobaczysz, jak kocham Ciebie, jak strasznie tęsknię. Nie mam teraz zamiaru wyjeżdżać z W... ale może nastąpić inna jaka ewentualność. Żyję wspomnieniem ostatniego widzenia się, tęsknię i marzę o nowem. Proszę na wszystko, napisz zaraz (poste restante, moje imię), czy przyjedziesz zaraz, żebym nie czekała napróżno. Jasny mój, dobry, najmilszy, jedyny, — jestem Twoja. Kiedyż znowu będziemy razem, jak w Paryżu? Pamiętasz?

Ewa.

P. S. W tej chwili myślę, że gdybyś sprzedał wszystko, co tylko posiadasz, gdybyś pożyczył, czy inaczej, (Nicea), dużo, dużo, to moglibyśmy uciec stąd na zawsze i zakosztować innego jakiegoś życia. Żyć dla siebie gdzieś w Ameryce, dla siebie tylko, — Siżyś! Zbieraj, co tylko masz, i przyjeżdżaj, przyjeżdżaj! Czekam«.
Napisała adres mieszkania, datę. Wówczas Pochroń wziął list z jej rąk, przeczytał go kilkakroć i oddał Płazie-Spławskiemu. Ten podsunął kopertę Napisała adres dużemi, grubemi literami i patrzyła obojętnie, przyłożywszy szklankę do palącego policzka, jak Pochroń zaklejał kopertę i nalepiał markę pocztową.
Po chwili wyszła z nim.
Przesuwając się przez ciemny i wązki korytarzyk, myślała, w jaki sposób dać znać Szczerbicowi, że na niego uknuto zamach. Nic nie zrozumie. Otrzymawszy dwa sprzeczne listy, nic nie zrozumie i właśnie przyjedzie.
A jeśli on nie przyjedzie, to już niema ratunku. Zabiją jej duszę ci ludzie. Uczuła w piersiach żądzę widzenia Szczerbica i powzięła myśl:
— Ucieknę z nim, gdy przyjedzie, i zaraz go rzucę... Ucieknę z nim do kraju i tam go rzucę. Oni za mną do kraju nie przyjadą. Boją się wracać do kraju.
Coś, niby gorący powiew Warszawy, ucałowało jej twarz. Niby to daleki gwar rodzinnego miasta posłyszała za ramionami. W szlochaniu, rozrywającem dekę piersiową, słowa niezrozumiałe, dźwięki polskie.
Wyszła na ulicę spokojna już i cicha, pełna zwierzęcej roztropności. Pochroń szedł obok niej z elegancyą i wielkomiejskim szykiem. Uśmiech był w jego oczach i ponsowych ustach. Gdy przeszli na Ryngi i mijali jedną z najwykwintniejszych restauracyi w śródmieściu, rzekł:
— Możebyśmy się napili po kieliszku wina, co, mała? Zmęczyłem cię, dziecino. Chcesz, Ewuś? Tokaju, co?
— Nie wiem, czy przełknę. Ścisnąłeś mi gardło. Jeszcze nie mogę dobrze oddychać.
— Bo zawsze z tym twoim uporem! Rozpieścili cię moi poprzednicy... No, ale nie gniewa się już kociak, nie gniewa?
Uczuła radość, że już jej przebaczył. Ciepło w ramionach, szum w uszach... Spojrzała na niego oczyma pełnemi gorzkich i gorących łez. Niepostrzeżenie ujął jej rękę i ścisnął ją w swojej ogromnej prawicy. Szept niewyraźny jego pięknych ust zapalił w jej żyłach ogień.
— A może od razu iść do domu? Co? Ewuś? Jakaś ty dziwna, mojaś ty! Nie, lepiej wypijmy po kieliszku wina. Nie rozumiesz tego, że przecie to dla naszego wspólnego dobra. Jeśli dobrze pójdzie sprawa z tym Szczerbicem, jeśli się dobrze spiszesz, to wiesz ty?! Ale jeśli dobrze wszystko według planu zrobisz... Wiesz, ty, ptaku?!
— Co, o czem mówisz?
— Jeśli zapragniesz, ściągniemy ci tamtego twego faceta.
— Jakiegoż znowu faceta? — pytała, jak przez sen.
— Niepołomskiego.
— Niepołomskiego... A tak, takie nazwisko... Jakto ściągniecie?
— To samo napiszesz do niego, a my już w tem, żeby przyjechał na wskazane miejsce. Podetrzemy pod niego gdzieś ta na Cejlon, zatrzymamy się w jakim Bombayu...
— No i cóż z tego?
— Myślisz, że nie przyleci? Rzuci tę swoją spódnicę i na skrzydłach przyleci. A to samo chłop teraz z grubym pieniądzem... — szepnął głosem pełnym straszliwej zadumy.
Ewa poczuła w mózgu niepojęte, niewiarogodne wzruszenie. Miała złudę, że z głowy jej wyfrunął ponsowy motyl i, migając raz wraz skrzydłami, jął tańczyć w oczach... Jeszcze raz, jeszcze raz mignął... Znikł... Pośpieszne dreszcze raz za razem siekły ciało lodowatymi rzemieniami.






Zygmunt Szczerbic chodził wielkimi krokami po dwu pokojach, stanowiących w Zgliszczach jego mieszkanie. Okna z tego mieszkania na piętrze pałacu wychodziły na park i ogrody. Wiosna owiała park. Wczesna kwietniowa pora spełniła już nad młodemi brzozami obrzęd obłóczyn. Stały lekkie i cudne w wonnych wiatrach, kołysząc się gibkiemi strzały pniów. Na tle ich listków, jakby na tle kotary ze złotogłowiu, świeciły żółtym połyskiem okrągłe kule nierozwiniętych liści klonowych, które dopiero co z czarnych prętów wytrysły. Rude jeszcze były akacye i czarne aleje lip. Młode sosny tryskały z za brzóz ciemną i potężną zielenią. W głębi, daleko, osobno rozpostarła się w przestworzu wierzba nadwodna. Olbrzymia, niby las, wybuchała, jak zwały jasnego dymu. Ciemna zasłona alei lip martwej i czarnej zdawała się po to tylko istnieć, żeby wierzba mogła ukazać wszystką moc swego uroku. Była też urocza, urocza nad wszelki wyraz... Wielki jej pień ssał wodę ze strumienia, przepływającego wskroś parku. Czarne gałęzie przeszywały wybujałe zwoje miękkich liści, pijąc mgły ranne i połykając deszcz wiosenny. Szczerbic zanurzył oczy, duszę i niemal usta w ten widok rodzinny. Nawinęła mu się na wargi piosenka owa nieszczęśliwej:
Sing willow, willow, willow...
Sing all a green willow must be my garland...
Wpobliżu stał sad. Pnie wybielone wapnem dźwigały się z miękkiej, zoranej i spulchnionej ziemi. Na prawo w górę biegła ulica czereśniowa. Stare drzewa o rozsadzistych pniach, o szerokich koronach kwitły przedwcześnie. Pręty były osypane mleczem kwiatu tak szczelnie, że stanowiły obłe mufki kwiatowe. Zapach przesycał powietrze. Wśród czereśni, w białej ich nawie, niewysłowionego pełnej powabu, huczały pszczoły. Ostatnie promienie słońca, promienie gorące i pełne ognia, poganiały pszczelną pracę. Słychać było nieprzerwany ton tej muzyki, wzruszającej serce do wydawania najtajniejszych uczuć.
Szczerbic chodził po swych pokojach, szarpał się w sobie i decydował. Dnia tego otrzymał list Ewy. Skoro go tylko przebiegł oczyma, zdecydowany był wszystko sprzedać, zastawić, odstąpić i lecieć na jej rozkazy. Już dzień cały przeżył z tym listem. Chwilami napadał go omam, że to jest sen. Skądże przyszła ta rzeczywistość? Skąd ta zmiana, straszna w swojej rozkoszy? Tu, do tych pokojów, gdzie w próżniactwie, odosobnieniu i przy fortepianie prześnił zimę, myśląc o Ewie dzień i noc, zjawił się list ów, jakby ona sama, uchyliwszy drzwi, zajrzała. Wraz z rozkoszą wiosny przyszła, jak w Paryżu przychodzić zwykła... Och rzucić już ten dom tęskny, te drzewa, kołyszące się, jak łan olbrzymi! Tam, w dole, strumień... Ciche łąki, — za parkiem wzgórza leśne i okrągłe pagórki roli... Daleko w lesie granatowym szlaki brzóz... W lesie tym gliniaste parowy, zapadłe odludzia, szczeliny w głębi gleby, wysłane suchymi liśćmi buków i dębu, ciemne, o skarpach z iłu łożyska... Ileż to razy brnął tam późną jesienią i w zimie śnić, że idzie nie sam, lecz z Ewą, wybierać miejsca, gdzieby mógł być z nią, umieszczać ją w najcudniejszych samotniach... Toczył tam rozmowy szczęśliwe, bawił się z nią i cieszył jej widziadłem. Ileż to razy patrzył ze swych okien w ten obraz! Obraz ten, to wizerunek tego, co w duszy cierpiało dla Ewy. Ileż to razy mówił oczyma ukochanej wierzbie wyrzut dziecinny, a bolesny nad wyraz, że nigdy jej nie ujrzą oczy Ewy. Nigdy nie będzie miał prawa pokazać jej ze swych okien tego drzewa... Tak, nigdy. A oto teraz to nieme drzewo rzekło do niego: — więc idź!
Zostać tu w próżniactwie wiejskiem, w napoły zwierzęcem pożeraniu owoców pracy całej czeredy ludzkiej? Pędzić dni wśród nędznych plotek, wśród maltretowania wszelkiego stopnia parobków, wśród pogardzania wszystkiem, co jest dokoła, wśród jedzenia i picia, jako zajęć jedynych szlachcica polskiego?...
Lecz oto zalśniły lekkie liście, a ich zakołysanie wydało znak: — nie chodź! Zostań tu, gdzie pielęgnowałeś o zmroku smutek. Będziemy z tobą w szelestach naszych powtarzać i pielęgnować żal twego serca, będziemy w cieniach uroczych, pod modremi skrzydły gałęzi chować, jak skarb, twoją tęsknotę. Wszystko, co nam powierzysz z sekretu duszy, zostanie jej dochowane. Zostanie na wieki, bo drzewa pamiętają wszystko... I jeszcze znak: — nie chodź! Nie szukaj samego szczęścia i nie bierz go rękoma. Nie patrz na szczęście pod światło!
Jakoweś czujne nasłuchiwanie imało się duszy. Ogarniało go coraz silniej, coraz mocniej. Jeszcze chwila i usłyszy w syku i lekkim poświście wieszczący głos. Zbierał swe myśli, pakował wszystkie kombinacye życiowe jakby do próżnej walizki. A jednocześnie słuchał i słuchał... Otworzył okno. Cichy wieczór. Przejrzyste niebo. Miękkie, wilgotne obłoki tak harmonijnie złączone z nawałą młodziutkich liści. Serce dziwnie drgnęło w piersiach. Znowu ów tkliwy poszum brzóz, wilgotny poświst sosen...
Szczerbic wyszedł z mieszkania, minął dziedziniec brukowy i kroczył olbrzymią lipową aleją, prowadzącą ku traktowi publicznemu. Niejasne, niedające się chwycić wolą uczucie, uczucie bolesne, straszne a wszechmocne w swojej rozkoszy rozpychało piersi. Rozpiął surdut, kamizelkę i szedł naprzód, naprzód... Przymykał oczy, gdyż zdawało mu się, że Ewa siedzi pod jednem z tych drzew, że jest w tej alei płacząc cicho... Łzy płynęły z najdroższych jej oczu, łzy spadają na jego serce i przeszywają je igłą boleści... Obejrzał się z przedziwnem uczuciem. Obejrzał się na wsze strony. Czuł, że musi walczyć. Strach niepojęty! Mrok z pól... Szelest liści...
Wyciągnął w przestwór ramiona...






Po bezsennej nocy w wagonie, podekscytowany, z twarzą piekącą od świeżego umycia w hotelu, pełen niepohamowanej ekstazy wewnętrznej, Szczerbic wynalazł już po przybyciu do Wiednia ulicę Ewy i widział na własne oczy dom, w którym mieszkała. Była to ulica mało uczęszczana, (choć sąsiadująca z Ringami), poboczna, szczelnie zasłonięta przez budowle o wielu piętrach, ciemna i cicha. U jej wylotu na dosyć obszerny plac, z którego widać było św. Szczepana iglicę o kolorze pajęczyny, — budowano dwa wielkie domy. Rusztowanie zajmowało w tem miejscu obadwa chodniki. Chcąc te budowle wyminąć, trzeba było chodzić po zdeptanych deskach, otaczających parkan.
Do jednego z tych parkanów Szczerbic docierał stale, defilując po ulicy. Była dlań dziwna, gwałtowna, niewysłowiona poezya w zgłębianiu tej ulicy, gdzie mieszkała Ewa. Wpatrywał się w domy, jak w żywe twory przyrody. Jakże były dlań niewysłowione oblicza tych murów, które widywał w ciemnych swoich snach! Miał w kieszeni napisany i zaadresowany list, ale go jeszcze nie mógł oddać ekspresowi... (Nie do zniesienia była tęsknota, nie do wytrzymania furya wewnętrzna, ale były to zjawiska już poznane). A jeśli posłaniec przyniesie odpowiedź, że Ewy niema, że wyjechała, że umarła?.. Wrócić do stanu wygnańca w Zgliszczach, do nicości i łaknienia duszy na puszczy tęsknoty, wrócić do beznadziei, stać się znowu skazańcem odtrącenia, czekać znowu na chwilę miłosierdzia, — co minuta go wyczekiwać, a nie usłyszeć nigdy! Och, lepiej chodzić tam i z powrotem, tam i z powrotem po tej ciemnej, dalekiej mistycznej ulicy... Mijają ludzie nieznani, ludzie obcy... Oczy wpatrują się w każdą twarz, podczas gdy wzburzone serce wie dobrze, że ta twarz, — to nie czarujące lica Ewy. Mijając jej bramę, spoglądał chyłkiem w podwórze. W głębi były oszklone drzwi, prowadzące na piętra. Tam na tych piętrach wysoko... mieszka Ewa...
Wejść! Zadzwonić! A jeśli niema, jeśli niema? Jeśli umarła? Jakże wrócić? Tam, w Zgliszczach mógłby był trwać jeszcze w swym celibacie, w swem znieczuleniu na wszystko... Teraz tamto zostało zburzone. Trucizna sączy się w rozdętych żyłach, dusza gore piekielnym ogniem. Wrócić do nędzy w Zgliszczach? Nie zobaczyć Ewy? Nie zobaczyć?
Przymykał rozpalone oczy, zaciskał wargi i szedł po tej ulicy tam i nazad, tam i nazad... W ogniu źrenic widział ją, senne marzenie... O, czarująca! Szary płaszczyk, szary irys w ręku, ledwie rozkwitła róża przypięta do piersi. Ujrzeć ją jeszcze! Tylko ujrzeć! Paść oczyma u jej stóp i wznieść się jak dym na jej cześć! Westchnąć, objąwszy wzrokiem jej postać, zamknąć rozżarzone oczy! Pojąć ją, pochłonąć znowu wszystkiem jestestwem!
W pewnej chwili dał sobie do rozwiązania tezę: byt nasz — to sen. Alboż nie snem jest ów przemarsz po chodniku tajemniczej ulicy? Myśli wzbiły się nad powierzchnię rzeczywistości i utonęły w niezwykłem dociekaniu. Myślenie stało się błędne, ale chyże, jak pęd skrzydeł jaskółki nad toniami ciemnego jeziora. Jeżeli kiedy musnęło powierzchnię rzeczywistości, to poto tylko, żeby jeszcze bardziej błędnie i niedościgle szybować! Azali cielesną żądzą jest miłość? Czyż nie pragnę tylko zaślubin jej duszy z moją?
Obok rusztowania, otaczającego nową budowlę, mieścił się podrzędny szynk. Stawali tam ubodzy ludzie, robotnicy, właściciele dziurawych butów, posłańcy. Gawędzili głośno, wstępując w progi spelunki. W ich tłumie Szczerbic, jak we śnie, dostrzegł ekspresa. Przycisnął natychmiast ręką bijące serce, wydobył zesztywniałymi palcami list — i pokazał go posłańcowi. Ten obtarł wąsiska po piwie i, odczytawszy adres tak blizki, słuchał uważnie wskazówek, że ma list oddać według adresu i przynieść odpowiedź tutaj właśnie na róg ulicy. Wnet pobiegł cwałem.
Szczerbic zatrzymał się teraz i czekał z zimnym spokojem. Posłaniec długo nie wracał. Uczucia, myśli, pragnienia, wszystka wola, — była teraz ogłuszona od nagłego ciosu. Wrzały w głębi i czaiły się w swych kryjówkach.
Nareszcie ów człowiek wrócił. Miał w ręku bilet, szary, kratkowany sekretnik. Szczerbic zobaczył ten kolor zdaleka i powitał barwę zdaleka... Szary kolor... Spokojnie zapłacił nader grube wynagrodzenie i spokojnie oddarł karbowany brzeg papieru. Przeczytał bez żadnego zgoła uczucia:
»Dobrze. O godzinie jedenastej u mnie«.
Była dziesiąta rano. Miał sporo czasu. Poszedł przed siebie. Błądził po rozmaitych zaułkach Wiednia. Nic teraz nie wiedział. Jakiś werset Nietzschego: »Najnielitościwiej dręczą nas i zginają niewidzialne ręce...« Jedno jedyne pewne, — to nazwa ulicy, numer domu i numer mieszkania. Reszta — to nicość, martwa i potworna zgnilizna.
Kwadranse wlokły się opieszale...
Gdy wreszcie umieszczony w pewnym gmachu zegar miał wybić jedenastą, Szczerbic poszedł w swą ulicę. Nic już nie widział i nie słyszał. Jednym tchem wbiegł na schody. Mijał piętra. Jakże płonącem sercem, jak gwałtownemi oczami poznał, pokochał i pochłonął duszą te schody! Napisy na drzwiach, kształty okien, barwa stopni, skręty poręczy... Stanąwszy przed drzwiami, zatrzymał się i marzył. Złudzenie niosło go, jak gdyby przez zgliszczański park. Szum drzew w sercu...
Nacisnął guzik dzwonka i słuchał jego drżenia. Uśmiech potworny rozwarł mu wargi i szept oszalały kołysał się na nich. — Toż to ja do Ewy dzwonię...
Posłyszał kroki — i poznał, że to ona idzie do drzwi. Krótki zgrzyt... Zobaczył ją. Cofnęła się szybko z przedpokoju do saloniku na prawo. Opuściła go nareszcie furya niepokoju. Szedł za nią w weselu, tylko w weselu, w jakowymś śpiewie ciała. Zamknął za sobą drzwi i podniósł oczy. Stała w głębi pokoju i przypatrywała mu się czujnemi oczyma. Szczęście jego natychmiast potknęło się o ten wzrok. Wnet wszakże przemógł się i zbliżył. Widział, że usta jej są w pewien, przedziwnie okrutny, sposób zaciśnięte, z oczu nieprzebłagany wyraz zionie, ale nie mógł powstrzymać szaleństwa. Nie wiedział wcale o tem, że podnosi ręce, że ją niemi otoczył, przygarnął do swego serca, że usta swe, palące się od ognia, zatopił w jej ustach. Oddała mu pocałunek zimnemi wargami. Żałosne jej oczy, niepojęte, zdumione i wysłane dokądś w przestwory wciąż weń patrzały. Nie mógł mówić. Bełkotał tylko, jak niemowa, wargowe sylaby. Przemknęło jedno zaledwie poślizgnięcie czasu, — a oto utracił już uczucie szczęścia z racyi ujrzenia Ewy. Przeciwnie, — staczał się w przepaść rozpaczy z tego powodu, że była tak zimna, że miała usta tak nieczułe, a oczy takiego pełne mroku. Nie broniła mu, gdy ukląkł przy jej nogach i gdy kładł usta na piersiach, a przecież wciąż czuł się pokrzywdzonym. Coś zaczęła mówić. Długo te wyrazy szarpały się z jej piersi. Nareszcie:
— Byłeś mi wierny?
— Tak. Byłem ci wierny.
— A jesteś jeszcze?
— Jestem.
— Pojedziemy do Ameryki?
— Dlaczegóż do Ameryki?
— Bo tu nie chcę.
— Dobrze. Gdzie zechcesz, gdzie każesz.
— A masz dużo pieniędzy?
— Mam ze sobą wszystko, co posiadam.
— Jakto?
— Zrobiłem z braćmi taką umowę, ustąpiłem im bez zysku dla siebie, — no, ze stratami, — udział w majątku, w fabryce, w naszym domu komisowym...
— Więc ile możesz mieć wszystkiego?
— Ewo, czemu o tem teraz chcesz mówić?
— Muszę teraz o tem mówić...
— Dlaczegóż musisz?
— Bo teraz całe życie mam ci oddać. Całe życie... Mam ci oddać całe życie...
— Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak... Mam kilkakroć sto tysięcy rubli. Trudno mi zliczyć dokładnie, bo to bracia przekażą na banki. Dowiem się dokładnie w naszym banku.
— Zmień to wszystko na gotówkę. Czy to można? I jedzmy jutro, pojutrze... Dobrze?
— Och, dobrze! Ale czemu wszystko na gotówkę?
— Chcę koniecznie. Muszę te pieniądze mieć w ręku.
— To niebezpiecznie...
— Wszystko jedno, ja muszę. Boję się, że mię porzucisz, jak tamten. Was trzeba siłą trzymać.
— Mnie siłą nie potrzebujesz. Tamtego kochasz jeszcze? — spytał, wstając z ziemi i wdzierając się na nią, sięgając do ust i patrząc w oczy.
— Nie! — krzyknęła boleśnie. — Już go nie kocham! Słyszysz? Słyszysz, co mówię? Słyszysz? Podłego, co mię porzucił i zepchnął w przepaść! Nie, nie kocham! Zapomniałam nareszcie tego szelmę, co mię wydarł ze świata, od mego ojca... Ciebie kocham... — szepnęła.
Oczy jej stały się dzikie i jakby ślepe. Drżała całem ciałem. Łkanie głuche przebiegło w śmiech.
Szczerbic rozglądał się po mieszkaniu. Zgadła jego zamiary i zaprzeczyła ruchem głowy. Była blada. Oczy miała zamknięte, usta zsiniałe. Cichaczem szeptała:
— Dam ci znać, kiedy masz przyjść. Na całą... noc... Chcę, żebyśmy nareszcie... bez tych... ubrań...
— Ewo! Ewo!
Zbliżył usta do jej ust i poił się rozkoszą jej oddechu, szałem zatapiania źrenic w jej oczy... Rozpalił nareszcie jej usta, wydobył na policzki krwawy rumieniec. W pewnej chwili, odchyliwszy głowę, spojrzał i przeraził się, gdy spostrzegł jej straszny uśmiech. Chciał zapytać, skąd to potworne widmo na jej wargach, ale uśmiech znikł. Spytała niespodziewanie:
— To ty przestrzeliłeś Niepołomskiego, prawda?
— Ewuniu!
— Powiedz, wszak to ty go przestrzeliłeś!... O tu. Ja znam dobrze to miejsce: głęboka, sina blizna, jakby dwie wargi stulone maleńkich, dziecięcych usteczek. Ja znam... Słuchaj! Na mych piersiach, tak samo, jak on. Chcesz?
— Ewo!
. — Nie i Wtedy dopiero... w nocy... Napiszę.
— Napiszesz?
— Chociaż... dlaczego i po co mam pisać — cicho znienacka jęknęła. Nie umiem zdać sobie sprawy z tego, czy mam napisać, czy nie. Myśl o tobie jest we mnie jeszcze silniejsza, niż dotychczas. Ale przecie szaleństwem jest żyć tak, jak ja żyję. Wszystko jest sprzecznością, zabijaniem własnego ja. Żyję po to tylko chyba, żeby w pełni zaznać, czem jest brutalność i trąd życia.
— Co ty mówisz? Nic nie rozumiem, co ty mówisz?
— Dawniej pragnęłam być człowiekiem, a teraz już z tego drwię. Chcę właśnie wyrzucić poza siebie to wszystko, co było zadatkiem na człowieka, by mieć tem drastyczniejszy obraz istoty życia. Wszystko jest wstrętne i podłe, skoro może istnieć taki ból, jaki już widziałam. Żyję tylko wspomnieniem tego i nie mam już ani chwili zapomnienia.
— A żebyś ty mi chciała wytłómaczyć, co to znaczy! Gdybyś mi tylko zechciała powiedzieć prawdę. Jabym ci wszystko wytłómaczył...
— Niema na ziemi nic »pięknego«, nic »szlachetnego«. Wstrętną i cuchnącą od brudu jest ludzkość. Niema żadnych wzniosłych »dążeń«, niema nawet pustki, bo jest na miejscu pustki, zło bezgraniczne i chaos.
— I ty to mówisz, która sama jesteś dobrem, prostotą i porządkiem. W tobie wszystko jest ścisłe, dokładne, dociągnięte i dostrojone. Bóg mieszka w twem kobiecem sercu. Niebiosa są w twoich łaskawych oczach. To we mnie tylko wszystko jest łamkie, sypkie, lecące za wiatrem...
Ewa nie słuchała. Jej rozpalone oczy patrzyły w kąt pokoju. Przez chwilę Szczerbic sądził, że dostała pomieszania zmysłów. Mówiła nie do siebie, mówiła do Szczerbica, ale mówiła dla samej siebie:
— Żyć można, jak komu wygodniej. Można być nieuczciwym, można być nizkim, można być wszystkiem, czem kto chce, byleby znaleźć chwile i godziny zapomnienia. Nie myśleć i nie cierpieć! Cały bowiem tragizm jest w tych wyrazach. Poza nimi wszystko jest dozwolone. Wiem, że tak mówić może tylko człowiek lichy, ale ja właśnie chcę być taką. Wszystko jedno, — byleby tylko uniknąć męczarni. To jedno, że się sobie nie wydziera nędznego życia, jest już wyrokiem. Ale... wszystko jedno...
Szczerbic słuchał, klęcząc u jej nóg. Głowę swoją podparł jej dłonią i nic innego nie czuł, prócz nieskończenie rozkosznego pragnienia, żeby posiąść tę cudną dziewczynę. Gdy siedziała nieco pochylona, w zapomnieniu o sobie, linia jej piersi cudownie zatoczona nad linią łona, jak w posągu Afrodyty z Knidos stała się obrazem najwyższej piękności.
— Niema pojęć — lepszy — gorszy — bo wszystko jest bezwzględnie złe, a nadto wszystko jest bez wartości. No, — a ja będę żyła dalej. Dlatego się, mój panie, nie umiera czystą, żeby kiedyś zdechnąć brudną. Nieść przez całe życie ohydę, »przystosowywać się do okoliczności« w miarę zagłuszenia tego, co chciało żyć.
— Posłuchaj mię... Czy tu niema fortepianu? Zagrałbym... dla ciebie Griega. Pamiętasz naszego Griega?
— Niema tu nic... Gdybym mogła, stworzyłabym wielkie dzieło: hymn na chwałę złego i nieszczęścia. Umarłabym wówczas spokojnie, gdybym mogła wyrazić cały ból i grozę życia. Słyszysz: — grozę życia. Oprócz mnie jednej nikt tego stworzyć nie potrafi, a ja nie mogę. Jestem głupia, pospolita jędza. Któż zdoła stworzyć obraz złego, któreby było tak potężne, jak jest zło samo? Nikt!
— Słuchaj, Jasna! Pojedziemy do Ameryki, na półwysep Florydę, w lesiste puszcze Newady, albo Montany, w płaszczyzny Texasu, albo w doliny Missisipi. Stworzymy sobie świat, jak z baśni Chateaubrianda. Jeżeli zechcesz, jeżeli każesz, założę w stanie Dakota wielką fermę przemysłową, jedno z dziwowisk i monstrów życia nowoczesnego. Zrobimy szybko olbrzymi majątek. Dawno to postanowiłem. Tu cię w Europie nie mogę pojąć za żonę, lecz tam... Tam będziemy żyć, jak wolni ludzie, — nie! — jak królewska para, bo tylko w Ameryce są jeszcze królowie...
— Dobrze, dobrze... Ale czy ty wiesz, marzycielu, że ja mam narzeczonego?
Szczerbic siedział w tej samej pozie, bez ruchu, jakby nie słyszał, co rzekła. Po chwili spytał:
— Narzeczonego? Któż to ma być? Kto to taki? — Brunecik, młody, ładny. O, ładniejszy od
ciebie?
— I kochasz go?
— No, tak.
— A mówiłaś, że mnie kochasz?
— I ciebie kocham.
— A on, powiedz, całował cię?
— Tak.
— A on, powiedz-że posiadał cię?
— Tak.
— Więc nie dotrzymałaś tego słowa, cośmy w Paryżu?...
— Nie dotrzymałam.
Załamał ręce, nagle się zachłysnął i, jak dziecko, lękające się tyrańskich razów, pytał jeszcze:
— Cóż teraz ze mną będzie?
Blady uśmieszek i obojętne słowo:
— Wkrótce będzie nasz ślub.
— »Nasz ślub!«
— No, mój ślub z nim.
— Więc nie pojedziesz ze mną do Ameryki?
— Do Ameryki! Skądże znowu taki pomysł... Muszę przecie wszystko rozważyć, roztrząsnąć...
Poprawiła się na swem krześle i zwróciła na Szczerbica oczy uprzejme, jakby obydwoje byli na raucie i prowadzili miły, flirtowy dyalog. On siedział wciąż na ziemi przytłuczony razami słów.
Mówiła kokieteryjnie, ze skromnością spuszczając oczy:
— Ile razy narzeczony... opierał się na mnie, wierz mi, zawsze myślałam o tobie.
— Po cóż kazałaś mi tu przyjechać? Dlaczego przysłałaś taki list? Czemu mię wyrwałaś ze Zgliszcz, żeby mi to powiedzieć?... — pytał w szaleństwie rozpaczy. — Powiedz, czemużeś to zrobiła?
Z prostotą:
— Nie wiem.
— Któż to jest ów człowiek?
— Poco ta wiadomość?
— Mów-że!
— To jest pewien... przedsiębiorca, współwłaściciel kopalń złota w jakiemś Klondyke. Ja właśnie mam jechać do Ameryki, ale z nim. Więc czegóż ty chcesz ode mnie i dręczysz mię. Przecie z dwoma naraz nie mogę jechać do Ameryki.
— Powiedz mi przynajmniej, co ja mam teraz zrobić. Czy mam cię opuścić i wracać do Warszawy.
— Ach, ja takich rzeczy nie wiem!
— A czego ty chcesz? Czegobyś ty pragnęła? Ja zrobię wszystko, co mi każesz zrobić.
— Kiedy ty jesteś słaby człowiek. Hrabia-muzyk. Ty nic nie możesz zrobić. Nic. Gdyby ci odebrać pieniądze, to cóżbyś ty robił nieszczęśliwy? Wyrzuciliby cię zaraz z pierwszorzędnego hotelu na ulicę i tybyś na ulicy umarł szlachetnie z głodu. Chwalisz się, że zrobiłbyś majątek, ale sam przecie wspomniałeś przed chwilą, że jesteś słaby, lecący za wiatrem. Twój największy czyn, — to gdy odbędziesz podróż do Nicei, albo na karnawał do Rzymu... Prawda? Mężny jest ten, kogo niepodobna zniszczyć, który po stokroć wstanie z ziemi i wydławi, wydusi wrogów. Silnym jest ten, kto może być zwyciężonym dopiero przez śmierć, lecz nie przez żyjących ludzi. Takiego trzeba zabić, żeby go zwyciężyć, gdyż dopóki żyje, — z nim jest zwycięstwo nad ludźmi...
— Cóż ja pocznę nieszczęśliwy?... Twój narzeczony to taki właśnie człowiek niezwyciężony?
— Ty jesteś najmilszy mój komtuś Siżyś... Czy wolno mi będzie pocałować twe czoło, zawierające niedołężne myśli, twoje śliczne włosy tak starannie rozczesane, twój przecudny wygonik między śmiesznie zsuniętemi brwiami, gdzie właśnie przebywa czysto polska bezmyślność? Będę cię zawsze, zawsze kochała... Tyś mię jeden zrozumiał...
— Gdybym mógł, gdybym cię mógł zrozumieć! Zabiłaś mię! Postąpiłaś z moją duszą, jak owi straszliwi żydzi z ciałem świętego Szczepana: ukamienowałaś ją! Już nie wstanę z pod tych kamieni.
Nie podniosła zwieszonej głowy.
Rozpacz nieuciszona, nie znajdująca ujścia, rozpacz ciskająca człowiekiem jak sprzętem, pchnęła go z miejsca.
— Już pójdę! — jęknął z nagłym wybuchem, wstając z klęczek.
Spojrzała nań leniwie, leniwie... Nie powstrzymała go. Wolno poszedł ku drzwiom, zamknął je za sobą i zmierzał w czeluść schodów. Doznał wrażenia, że spadnie w przepaść, spadnie... w przepaść... głową nadół... Czuł we wzroku jej nieszczęście. Myślało mu się, że należałoby udać się wprost na dworzec północny i wrócić niezwłocznie do kraju. Tak nakazywała duma i nakazywał rozum. Mówił do siebie z wydętemi wargami, że duma nakazuje odejść. Rywalizować z jakimś drabem? Do dyabła! Dopóki była cudną zagadką, istotą, która przestała kochać tamtego, czystą ciałem a zaślubioną z ducha... Dopóki była kwiatem gorzkiego migdału... Dopóki była... Tam, w Paryżu... Narzeczony! Śmiech szyderczy wyleciał z piersi. Natychmiast wyjechać! Tak też uczyni. Bez zawiadomienia! Niech pożałuje ta donna, no, i niech się trzyma swego narzeczonego. Rywalizować z jakimś drabem? Rywalizować? Ruszył żywo na dół... i nagle na zakręcie schodów zatoczył się, jak pijany... Zapach jej perfum musnął nozdrza... Szczerbic marzył przez sekundę, żeby roztrzaskać głowę o mur, albo skoczyć, och, skoczyć z wysokości schodów i połamać nogi, potrzaskać ręce, zmiażdżyć czaszkę. Niechżeby wyszła z wysokiej swojej komnaty, niechżeby zobaczyła, niechżeby oczy jej niebieskie... Wtedy ostatnim tchem rzucić jej to słowo, to straszne słowo!..




W ciągu trzech tygodni pobytu w Wiedniu Zygmunt Szczerbic przeżył piekło cierpień i radości, (a raczej uciech). Ewę widywał rzadko. Za drugiem widzeniem się, (na ulicy, w bramie jakiegoś domu), oświadczyła mu, że będą mogli być razem, ale dopiero w dniu jego wyjazdu. Wtedy także dowiedział się o swoim losie, to znaczy, że ona ani myśli jechać z nim w świat, lecz, że wyjdzie zamąż za owego niewiadomego człowieka, zwanego w rozmowach »narzeczonym«. Szczerbic popadł w szaleństwo miłosne. Kiedy we trzy dni po tem spotkaniu na ulicy dostał pozwolenie przyjścia do mieszkania Ewy po raz drugi, zastał ją w łóżku. Była chora. To, o czem marzył, za czem szalał, co stanowiło raj rojeń, stało się jego udziałem. Posiadał ją, pieścił bezbronną, obojętną, dziwaczną w tem oddaniu się bez protestu, bez rozkoszy, niemal bez pocałunku, w biernej, pospolitej uciesze zmysłów. Wyszedł stamtąd uszczęśliwiony, ale jakby obdarty z uczuć, żałujący skrycie tęsknot i udręczeń. Znowu cztery dni spędził w hotelu i w samotnych spacerach po salach olbrzymiego muzeum. Spędzał godziny, siedząc z oczyma wlepionemi w jakiś portret Filipa IV, malowany przez Velasquez’a, w posąg Nike Samotrackiej, albo w twarz Izydy w płaszczu z czarnego marmuru... Czekał na następne spotkanie, które miało nastąpić u niego w hotelu. Zrazu nie myślał wcale o tej rozkoszy i miał wrażenie, jakby jej zgoła nie pragnął. Ale w miarę jak się chwila zbliżać poczęła, popadł w szał tęsknoty, w szał pełen boleści, trwogi, panicznej furyi, żeby te chwile, które przyjść miały, nie ominęły jego doli. Rozkosz nadciągała, jak hucząca burza, która wynurza się z niewiadomości nocnej. Wzdychanie, żeby biegła coraz bardziej chyżo... Nazewnątrz siebie był obojętny, ale daremnie dusił ohydne wrzenie potęgi, mocniejszej niż rozum, niż wola, niż honor, niż nałogi, niż wszystko, z czego składała się istota duszy. W dniu oznaczonym rano spotkał go cios. Otrzymał karteczkę z napisem:
»Wolałabym tam nie przychodzić. Jestem chora. Mogę być u siebie w domu od godziny 4-ej do 6-ej. Proszę odpowiedzieć, czy mam czekać u siebie«.
Napisał natychmiast list błagalny, podły od uniżonych skamlań, wynurzający wszystko, wszystko do ostateczności. Pisał go jednym tchem, gadając wyrazy głośno, gdy je kreślił drżącą ręką. Pulsy wówczas łomotały w skroniach, pot zlewał czoło. Wkrótce posłaniec przyniósł mu odpowiedź:
»Dobrze. Przyjdę«.
Fala spłynęła na głowę, cisza i obojętność na serce. Znużenie... W godzinie oznaczonej czekał, biegając z kąta w kąt pokoju. Był ślepy, ogłuchły, szalony.
W parę minut po oznaczonym terminie weszła. I tego dnia była obojętna. Ani cienia zapachu duszy, który taką rozkoszą, taką poezyą, taką miłością nasycił go w Paryżu. Wzrok głuchy. Oczy nie mogą go przebić. Uśmiech zamurowany, jak zaklęta królewna, na której zbudzenie słowa tworzącego niema. Była dlań dobra, litościwa, dziwacznie, sennie posłuszna jego cielesnym marzeniom. Czując potęgę piękności swego nagiego ciała, pierwszy raz może w życiu puściła wodze rozkoszy rozpasania zmysłów i pozwoliła korzystać z jego łask. Niektóre jej mrukliwe, krótkie życzenia doprowadziły go niemal do śmierci. Tych kilka godzin, — był to zenit jego życia. Teraz dopiero poznał jego piękność...
Następnych kilka dni spędził, jak dawniej. Błąkał się w salach dolnych muzeum, w zbrojowni i wśród rzeźb greckich. Żył życiem nigdy mu dawniej nieznanem. Mógłby pozostawać sam jeden na puszczy i wystarczyłby sobie. Myślał wciąż o Ewie i żył w tęsknocie za nią. Wspomnienie czarodziejskich godzin było dlań światem. Miał ją zobaczyć w jej mieszkaniu rano, o godzinie jedenastej. Powiedziała mu była, że »narzeczony« wyjechał — i nie było już o nim mowy. Były nawet chwile, że miał za myt owego człowieka, za próbę, jakiej go poddała, żeby doświadczyć...
Stęskniony, z głową pełną widzeń, rozsnutych na wspomnieniach, szedł do niej w dniu naznaczonym. Był nieprzytomny, jak zawsze w takich chwilach. Wszedł na schody, nie wiedząc, kiedy się to stało. Pragnął usłyszeć znajomy głos dzwonka i poczuć jej rękę w swojej. Ujrzeć mrok przedpokoju i mleczne szyby drzwi na prawo... Nareszcie usłyszał głos dzwonka... Zaledwie ten dźwięk zadrżał, wybiegła na schody. Miała na ramionach ponsowy szal. Sama była oblana rumieńcem
— Nie mogę teraz! Nie mogę! — rzekła kategorycznie.
— Dlaczego?
— Nie mogę! Muszę już iść, wracać! Muszę!
— Kiedy?
— Nie wiem. Nie wiem. Muszę wracać! Muszę iść, muszę tam iść!
Odwróciła się i zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę śnił, że już dawno rzucił się na te drzwi, że już je wywalił, wyrwał z zawias, strzaskał — i stoi na progu, gdzie tamten jest z nią. Oczywiście, poszedł na dół. Uczuł w sobie dźwiganie się nieszczęścia. Teraz już nie rozpaczał, tylko szarpał się, wbijał w dłonie paznogcie, ciskał ohydne zniewagi. W pewnych momentach rozważał. Dobił się rozważaniem pewnika, który był już widział za pośrednictwem wyobraźni, że tam, za temi drzwiami był »narzeczony«. Wówczas zaczęło się wyciąganie logicznych wniosków. Przedewszystkiem kupił browning, nabił go i miał wciąż w kieszeni, licho wie po co. Następnie począł wymieniać wszystko na gotówkę. Postanowił kupić tę kobietę za pieniądze, wydrzeć ją, zabrać, czy raz nareszcie zabić. Nic nie wiedział. Kiedyniekiedy błyskała myśl, żeby rzucić się w szalone orgie i w nich zagrzebać o Ewie pamięć. Ale nie mógł. Kiedy wieczorem tego dnia zbliżył się u Ronachera do wykwintnej kamelii, wybuchło w nim natychmiast uczucie, że, gdyby, z nią poszedł, to mógłby tamże odebrać sobie życie. Całą noc przepędził wśród złowieszczych furyi. Z wieczora napisał list, list bezlitosny, obrażający, poniewierczy, a zarazem, znowu upadły, nizki, pełen błagania. Nazajutrz obudził się zapóźno, żeby ten list mógł ją zastać w łóżku. Nieumyty pobiegł na miasto i wysłał list przez ekspresa. Ale ten wkrótce wrócił z wiadomością, że pani wyszła już z domu. Szczerbic pomyślał natychmiast, że ona jest w domu, tylko listu przyjąć nie chciała. Myśl ta, to krwawe, wewnętrzne szlochanie wlokło się z nim z ulicy w ulicę, po placach, wśród obcych tłumów. Ząb klucza od numeru hotelowego wbijał sobie w rękę; znieważał siebie i ją przezwiskami najniższego rzędu. Błądził około domu Ewy, czychając z rozkoszą, że może ją spotka z tym szubrawcem i wówczas krótkim strzałem wszystko to zakończy. Krótki strzał — jedno westchnienie. Kto umrze, — nie wiadomo. Lecz oczy jej przerażone ujrzy przed sobą. Och, oczy! Musi ujrzeć jej oczy w rozpaczy, musi ją przekonać zapomocą przerażenia. Kochała go — i już nie kocha. Oto wszystko. Ów list... Przecież ziemia i niebiosa zawierały się w tym liście. A teraz oto niema nic na niebie i na ziemi. Wszystko już przeszło, przeżyło się, zostało wypalone i nie istnieje. Jest z innym, tak samo z innym, jak była z nim. To takie proste, takie naturalne, takie zrozumiałe, jak strzał rewolwerowy. Nie wiedział, do kogo strzeli, ale ów strzał miał już w głowie gotowy. Bolały go suche, spalone wargi, piekły oczy pełne ognia. W tym potwornym stanie ducha, brnąc wśród tłumu w jakąś ulicę, nagle ujrzał Ewę. Wzdrygnienie męczarni na jej widok, okrutny dreszcz grobowy. A za chwilę spokój tak przewrotny, a tak zupełny, jakby przedtem nie było najsłabszej przykrości. Ewa szła sama. Nie widziała go. Dybał za nią zdala, po drugiej stronie ulicy, czując, jak wszystko niewidzialnemi drogami spłynęło do serca i legło na niem. Była smutna, znużona. Szła najoczywiściej w kierunku swego mieszkania. Pierwsza pociecha, jak łza ulgi; nie było jej istotnie w domu, gdy tam list posłał... Druga pociecha — to żal... Czemuż tak smutna? Wlókł się zdala, nie spuszczając oka z wiosennej jej czapeczki. Tak z ulicy w ulicę... Spostrzegł, że ona idzie w kierunku jego hotelu, że zatrzymała się przed bramą i rozmyśla... Przebaczył już wszystko, darował... Wtem odwróciła głowę i powitała go uśmiechem niemal szczęścia. Zapytał natychmiast, kto to był u niej wczoraj. Odpowiedziała prostodusznie, że narzeczony. Zaproponował, żeby pójść do hotelu. Zgodziła się natychmiast. Skoro weszli do numeru, oddała mu się pierwszy raz dobrowolnie, miłośnie, z rozkoszą, czułością i milionem nieśmiałych pieszczot. Wkrótce wyszła, zostawiwszy samego wśród zagłuszonych, lecz istniejących cierpień. Teraz objęło go leniwe, sekretne zlewanie z rozkoszy. Zdawało się, że miłość już zagasła. Cielesność rozkoszy ciążyła. Myślało się, że miłość jest co innego, a szczęście posiadania co innego. Miłość pachniała w odtrąceniu. Tęsknota ją osłaniała cudnemi piersiami posągu z Knidos, a oddalenie poiło łzami. Snując systemat rozumowania o swej miłości, Szczerbic wstąpił na ścieżkę spokoju.
Upłynął cały dzień, a on ni razu, ni razu nie doświadczył uczucia smutku, ani jednego drgnienia niepokoju. Twardy sen w nocy i następny dzień cudnie spokojny aż do samego wieczoru. Gdy nadszedł wieczór, poruszyła się w piersiach podła tęsknota, zupełnie, jak wilk zbudzony ze snu. Szczerbic szedł niezmiernie długą i nudną ulicą ulicą Schottenringu, wracając z dalekiego spaceru nad Wiedenką. Świecił księżyc. Wieczór był ciepły i jasny. Niewymowna jasność nieba nad rojowiskiem ludzi, dziwnie podniecający zgrzyt tramwaju elektrycznego, szczęk powozów, gwar tłumu, płynącego we dwu kierunkach, — wszystko to stworzyło w duszy uniesienie wysokiego porządku, poryw ku niebu. Ręce drgały, żeby je wyciągać ku mlecznej drodze. Uczucie niepojętej żałości względem ludzi podźwignęło go i trzymało nad ziemią. W pewnem miejscu ulicy naprawiano szyny wozów elektrycznych. Potężni ludzie przy latarniach spajali szyny mutrami. Jeden z nich walił miotem. Wzniosły dźwięk żelaza, dźwięk, napełniający sobą wszystko, szczękał raz wraz. Szczerbic czuł rozkosz od każdego odgłosu młota. Każdy z tych ciosów odtrącał go, jakby wyrzucał z ziemi. Rzeka ludzka, płynąca jedną połową chodnika, zagarnęła go. Nie słyszał gwaru, nie rozumiał słów. Był sam, z niebem tak dalekiem, jakby wygnanem z tego miasta. Towarzyszył mu łoskot młota coraz cichszy, coraz cichszy... Same kroki poprowadziły w ulicę Ewy. Zapragnął spojrzeć w jej okna. Wszedł w bramę. Było światło. Postanowił napisać słowo pozdrowienia. Wszedł do najbliższego sklepiku i napisał list wśród koszów z bułkami i fasek z masłem. Było to tylko pozdrowienie, słowo hołdu, westchnienie wyjęte z piersi przez wieczór, przez urok niewymowny pracy ludzkiej i przez niepojętą siłę miłości. Łzy wisiały na rzęsach, gdy pisał, i zasłaniały litery. Szczęście popychało rękę, a uczucie wzniosłości na odgłos dalekich ciosów młota kazało pisać o wiecznej czci, o nieskończonej wdzięczności za ów niepojęty raj w duchu, za ową chwilę bezgraniczną, mogącą starczyć za wieczność. Sklepikarz, jego brzemienna żona, kilkoro dzieci, jakieś jeszcze postronne osoby, — wszystko to patrzyło z uwagą na wykwintnego pana, piszącego list w nieznanym języku. Gdy zakleił list, pozdrowił ich wszystkich wdzięcznym ukłonem. Miał zamiar powiedzieć, że pisał oto do swej najdroższej kobiety, — że wieczór tak jest cichy, że żywot nasz na ziemi to ogrom trosk i ogrom bólu, przetkany ledwie kilkoma takimi, jak ten dniami. Chciał zapytać, czy oni nie czują tego, co jemu piersi rozsadza? Chciał im oświadczyć, że wierzy w Boga, który jest sprawiedliwym sędzią, nadewszystko, nadewszystko sprawiedliwym sędzią... Chciał mówić, że sąd, a nadewszystko sąd sprawiedliwy, — to sprawa jedynie Boga. Bo cóż my nędzni osądzić możemy, co my ubodzy możemy roztrząsnąć i zrozumieć sprawiedliwie?...
Spojrzał na obecnych, uśmiechnął się, jeszcze raz złożył im ukłon i wyszedł. Nie czekał na odpowiedź. To też zdziwił się bardzo, gdy mu posłaniec przyniósł szarą karteczkę — sekretnik. Oderwał brzeg i przy blasku latarni ulicznej czytał:
»Są u mnie pewni ludzie. Inaczej przyszłabym. Zobaczymy się jeszcze«.
Ostatnie słowa zabrzmiały w sercu, jak przedziwny szum morza. Przycisnął kartkę do ust i poszedł w miasto z oczyma, utopionemi w pustyni niebieskiej.




Kilka dni oddalenia, na które go znowu skazała, strąciły duszę do otchłani. Kryła się. Raz widział ją, siedzącą w oknie mieszkania. Wszedł tam, w podwórze, brodząc w żalu, — i oto zobaczył ją niespodziewanie. Doznał wtedy wrażenia, że spadła przed nim zwysoka na bruk... W rzeczywistości, gdy go ujrzała, skryła się w pokoju. Drugi raz widział ją przelotnie, na ulicy. Potem znowu kilka dni pustki.
Nareszcie posłaniec przyniósł mu kartkę ze słowami: »Okoliczności się tak złożyły, że musiała tu zmienić swe projekty. Jutro w południe wyjeżdżam zupełnie z W. Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. Trudno mi bardzo oznaczyć godzinę, kiedy będę wolna, ale myślę, że od dziesiątej będę już mogła być u siebie. Dołożę wszelkich starań«.
Szczerbic miał teraz ze sobą prawie cały swój majątek. Przyzwyczajony do waluty francuskiej, wymienił wszystko na franki, na tysiącfrankowe bilety i nosił wszystko w bocznej kieszeni surduta. Postanowił tego dnia zabrać Ewę przy pomocy tych pieniędzy, oddać jej wszystko. Obmyślając swój zamach, nieprzytomny, pełen głuchych impulsów, wszedł na »schody okrucieństwa« i zadzwonił. Otwarła mu sama. Mrok panował w przedpokoju i w saloniku, przez który machinalnie przeszedł za przewodniczką. Znalazł się w sypialni. Zamknęła drzwi. Gdy się zbliżył, upadła bez sił na krzesło. Zdawało mu się, że zemdlała. Kiedy ukląkł obok i objął ją ramionami, kiedy przycisnął usta do jej ust, do czoła, do oczu, poczęła oddychać szybko, z ostrym świstem w nosie, zdradzającym nieprzytomność. Ramiona jej raz wraz drgały, oczy były zamknięte, usta półotwarte. Nie wiedziała wcale, co się z nią dzieje. Nie czuła kiedy ją podniósł i złożył na łóżku. Nagle zerwała się i przeciągnęła rękami po twarzy, jakby dla odegnania nieprzytomności. Otwarła szybko szufladę stolika i znalazłszy jakiś przedmiot, szybko poczęła rozpinać stanik, zrywać ze siebie suknie i bieliznę. Przyciągnęła do siebie Szczerbica i całowała go w usta tak długo, tak długo, z płaczem serdecznym i najczulszą, najrzewniejszą miłością. Zapytała go, czy przygotował pieniądze, czy wszystko ma ze sobą, a gdy potwierdził, oświadczyła mu, szepcąc do ucha pod największym sekretem, że pojedzie z nim do Włoch, na wyspę Capri, a później do Ameryki. Rzuci raz na zawsze owego draba, zwanego narzeczonym. Szczerbic odetchnął. Wyrwał z bocznej kieszeni zamszową torbę z pieniędzmi Rzuciła tę ciężką i, jak książka, grubą pakę do szuflady stolika. Znowu przyciągnęła go do siebie z całej siły i delikatnymi palcami poczęła rozpinać guziki jego kamizelki, rozwiązywać krawat...
— Czy tu zamknięte drzwi? — zapytał.
— Zamknięte.
— A »ten« już nigdy tu nie przyjdzie?
— Nigdy!
— Ja chcę, żeby on już nigdy nie przychodził do ciebie. Nie mogę! Gdybyś wiedziała, jak straszliwie cię kocham! Szaleję za tobą!
— I ja za tobą! — szepnęła namiętnie, z dyabelstwem rozkoszy.
— Nie mogę nawet pomyśleć, że tu bywa człowiek. Ta myśl mię boli strasznie. Tu, w mózgu, mię ta myśl boli. Robi się od niej w mózgu długa, głęboka skaza...
— A to ty przebiłeś kulą Łukasza? Prawda, że ty? Przestrzeliłeś? Hrabia Zygmunt Szczerbic... w Zgliszczach...
— No, tak.
— W którem miejscu, pokaż, w które miejsce celowałeś! Ja ucałuję to miejsce! Ustami...
Szczerbic doznał uczucia wstydliwej lubieżności. Czuł straszne, niestrzymane szczęście, zrzucając z ramion koszulę. Otoczył nagiemi ramionami jej nagie ramiona, splótł ręce. Zanurzyła usta w jego ustach, skowycząc w szale jakoweś sylaby, dźwięki, półsłowa... Ogarnęła go sobą, całem ciałem, jak głowonóg-ośmiornica, wessała go w siebie, wciągnęła go w rozkosz, jak w wir niezgłębionego morza. Nagle wśród tej rozkoszy poczuł, że się w jego pierś wbija szydło, czy igła. Zimny, niezwalczony, radosny dreszcz przeleciał wskroś jego ciała aż do pięt. Drgnienie to zamarło. Igła zginęła, ból ustał. Radość cielesna poczęła wzmagać się, rosnąć, wznosić aż do najwyższej granicy... Nagle zachwiała się i jęła szybko gasnąć. Mrok napełnił się barwą żółtawą, w której pryskały modre iskry. Złotawe, adamaszkowe ściany nachyliły się rytmicznie: naprzód — raz, wtył — dwa, naprzód — raz... wtył... dwa... Złotogłów popłynął falisto w rudy mrok... Posypały się iskry... Zwysoka zaczęła opadać olbrzymia, zielona pokrywa, okrągły, chropawy, obrąbany dach. Wtem — rozpacz! W żyłach ruch przerażający, szarpanie naprzód — wtył, naprzód — wtył! Mróz w głowie. Słowo... słowo... wymówić! Ale język skamieniał. Jakoweś miamlanie, jakby stękanie krowy wybrnęło z pomiędzy warg. Chargot w piersiach, jak przy krwotoku z gruźlicy...
Ewa z piskiem zduszonym wyskoczyła z łóżka. Zawinęła się w niebieską jedwabną kołdrę. Stanęła wśród izby w niewiadomości. Śmiech idyotyczny siepie ciało Radość! Pulsy w skroniach biją. Szczękając zębami, pobiegła ku drzwiom. Tam jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, jak monotonnie chlupie miarowy chargot nie w gardle lecz głęboko w piersiach Szczerbica. Nie mogła znaleźć klamki. Ledwie namacała drzwi, prowadzące do mieszkania doktora. I tam jeszcze słyszała chargot. (Raz słyszała taki dźwięk na wsi, gdy strycharz wyrabiał w naczyniu glinę na cegły). Uchyliła drzwi pocichutku i wydała dziwny okrzyk. Zdumiała się sama, usłyszawszy swój głos. Natychmiast wsunął się Pochroń, za nim Spławski. Gdy Pochroń stanął nad łóżkiem Ewy, Szczerbic jeszcze oddychał, świszczał nosem i wydawał piersiami pomruki urwane. Spławski zatrzymał się w progu obok Ewy. Znalazł w ciemności dłoń, ścisnął ją i zatrzymał w swojej. Zaczął mówić ze współczuciem:
— Kurara jest niewątpliwa. Paraliżuje mowę, oczywiście... krzyk... Paraliżuje nerw błędny. Również ruchy. Nie zostawia absolutnie żadnego śladu. Ani kropli krwi. Przypadek... Niech się pani uspokoi... Zaraz skończy...
— Zaraz skończy... — rzekł szeptem Pochroń, zbliżając się do nich. — Cicho, Ewuś, cicho... Gdzie pieniądze?
— W szufladzie.
— Czekać, niech skończy, — rzekł Spławski delikatnie, ze współczuciem.
W istocie Szczerbic ucichł. Kiedyniekiedy jeszcze tchnienie głośniejsze wybiegło z jego ust, kiedyniekiedy oddech nosowy. Ale już coraz rzadziej. Wreszcie ustało zupełnie. Wszyscy troje stali nad nim, czekając. Gdy w ciągu paru minut nie tchnął ani razu, Pochroń odkręcił światło elektryczne. Wszyscy zmrużyli od blasku oczy. Szczerbic leżał na boku, z głową podwiniętą pod pachę, tak, jak go zostawiła po odepchnięciu od siebie, Pochroń łagodnie, z litością odwrócił go twarzą ku sufitowi. Zmarły był piękny. Śliczne jego włosy zostały wzburzone. Słały się na poduszce, jakoby pióra prześlicznego ptaka... Usta były otwarte i białe zęby lśniły wspaniale w natchnionej twarzy. Wzniosła namiętność, górne szczęście stężało w jego rysach i nieruchoma maska w jego twarzy stała się, jak gdyby krzyk zaklęty w męskie rysy. Nagi tors, rozrzucone nogi, ręka zgięta w niedbałe półkole, wszystko to uczyniło zeń obraz czarujący.
Ewa patrzyła na niego w posępnej zadumie. Czuła rozkosz na widok nagości tego bożyca, którego przed chwilą zgładziła. Zapragnęła go teraz chwilowem, lecz straszliwem w swej mocy pożądaniem. Gdyby nie to, że stali dwaj widzowie, z jakąż radością, z jaką czcią całowałaby jego prześliczne piersi, jego żebra od niewydanego krzyku wzniesione, zapadnięty od dzikiej walki brzuch, nogi rozwalone, jak dwie potęgi. Och, jakże teraz pieściłaby go, gdyby żył! Włosy jej biegły złotolitą falą po jasnym atłasie. Twarz przecudna skostniała w dalekowidzącem marzeniu.
Smutnie patrzyła, jak go nagiego zupełnie ułożyli, (w koszu od dawna przygotowanym), w taki sposób, że głową nóg dotykał. Smutnie patrzyła, jak zabrali pugilares, pełen pieniędzy, i podzielili zawartość pomiędzy siebie. Zawinęła się w kołdrę i czekała, żeby sobie nareszcie wyszli. Patrzyła na stopy swoje, wyłamujące się z pod błękitu atłasowego... Była senna. Chciała spać, spać! Nareszcie spełniła to, co ją tak strasznie dręczyło od tylu tygodni. Spracowała się, a teraz nareszcie spocznie...
Pochroń i Płaza-Spławski zamknęli kosz na nową kłódkę i, nie oglądając się już na Ewę, wynieśli z mieszkania. Słyszała, jak ciężko szli po schodach, jak zniżali się, zniżali, zniżali... Wreszcie słaby trzask drzwi...
Wyszła do drugiego pokoju i położyła się na wązkiej, secesyjnej kanapce. Skoro tylko głową dotknęła skórzanej poduszki, usnęła jak kamień...




Ocknęła się niespodzianie, zapewne po upływie dwu godzin. Elektryczność płonęła w pokojach.
Ewa spostrzegła przez otwarte drzwi na środku swej sypialni ubranie Szczerbica... Było cicho.
Ze snu wynurzył się w jawę i zawisł w niej przeraźliwy duch. Czarna zgroza żelazną klamrą ścisnęła głowę. Strach począł wiać przez zimne kości, biegł żyłami, wielekroć łamał ciało, wyginał je w górę i na dół, w tył i naprzód, trząsł je i targał. Od stóp po nogach, w górę ciała puściły się błędne iskry i chyże języki ognia.
Wstała oślepiona i poszła naprzód.
Z zimna ubrała się w pierwszą z brzegu suknię. Po upływie kilku minut była gotowa. Kapelusz, wiosenna okrywka, najnowsze pantofle i rękawiczki... Przejrzała portmonetkę i znalazła zaledwie kilka koron.
Patrząc wciąż na ubranie Szczerbica, powzięła niejaką myśl o sobie. Czkanie szlochów rozpruło piersi, płuca i serce. Była wciąż koło ścian, sunęła po nich z wyciągniętemi rękami, żeby wyminąć ohydne ubranie zmarłego. Słyszała jak gdyby szept!... Otwarła szafę jedną i drugą, w której wisiały jej suknie — później wielki kosz i wszystkie walizy. Poczęła wywłóczyć jedwabne spódnice, koronkowe staniki, bieliznę, woalki, rękawiczki, kapelusze. Wszystko to rzucała coprędzej, co tchu na ubranie Szczerbica, żeby je zakryć. Coraz pośpieszniej opróżniała szuflady, pudła i skrytki. Wyrzuciła wszystko, aż do ostatniego strzępka, na olbrzymi stos.
Zerwała firanki i rzuciła je na szczyt tej góry. Z cichym chichotaniem ulgi, potarła zapałkę i podstawiła płomyk pod najniżej leżącą koronkę stanika. Błędny ogieniek z cichym śmieszkiem, jak po suchej gałązce jałowcu, zapląsał! Wówczas chyżo na palcach wyszła z mieszkania.
Zamknęła za sobą na klucz drzwi i biegła po schodach okrucieństwa. Uśmiechnęła się na wspomnienie skarg Szczerbica. Tyle razy mówił o śmierci, chciał śmierci. Teraz ją już otrzymał. — Wspomniała, jak go pakowano w kosz. Rozwarte usta obok wielkiego palca nogi!
Dreszcz odrazy, jakby ktoś nahajem zdzielił przez plecy...
Pobiegła prędzej w dół, na lodowatych nogach, przesunęła się przez bramę, gdy wchodzili jacyś nocni bibosze...
W ulicach płonął jeszcze gaz i martwo czuwała elektryczność. Czarowna, parna noc nie dawała spać ludziom. Ulice były ożywione, mimo pory bardzo spóźnionej. Szła szybko naprzód, naprzód... Czuła w sobie pełnię sił, ale rozum miała dziwnie ociężały i jakby zakażony.
Głupkowata uciecha z tego tytułu, co Pochroń w domu znajdzie, dodawała sił i rzeźwości. Mijała ulice, zaułki, skręcała, przechodziła w poprzek, nie wiedząc, że to czyni i nie zdając sobie sprawy dokąd idzie. Ujrzała wreszcie jakiś rynek zastawiony kramami, zupełnie w tej chwili pustymi. W świetle latarni lśniły posępne daszki, nakrywające zapewne chleb, jarzyny, mięso...
Przemknęła myśl, że są ludzie, którzy trawią życie na sprzedawaniu jarzyn, chleba, mięsa... Zaduch ryb, serów, mięsa, nafty, kapusty unosił się jeszcze nad tym placem ohydnym. Ewa doznała uczucia odrazy nie do zniesienia. Poco żyć, żeby to wszystko cierpieć? Żyć po to, żeby sprzedawać cuchnące śledzie, albo roznosić po domach bułki! Trzymać się tego życia, jak gdyby jakiegoś szczęścia! Ujrzała na jawie taki sam plac, ale w Warszawie. Deszcz spływał z daszków strugami, jesienna wilgoć się sączyła. Widziała w duszy połysk latarek w głębi masy bud na Starem Mieście i twarze ludzi nieszczęśliwych, którzy po to wstają co dnia z barłogów, żeby żyć w smrodzie ryb, albo serów. Zemsta buchnęła z jej serca. Śmiech potwornego.gatunku pognał ją z miejsca. Pobiegła krętemi uliczkami, potykając się na bruku dziurawym i na kupach rozmaitych śmieci. Gnała wązkimi chodniczkami, które nogi ubóstwa wyżłobiły w ciągu lat. Spostrzegła w drodze skarpy przedwiecznych murów, zaułki drewniane, sienie zawżdy otwarte, których wnętrza sklepione zdawały się stękać i wyć z bólu, skoro w nie wejść. Z tych mrocznych pieczar zionęła choroba i śmierć. Zstępując po kamiennych schodach, z pod których rynsztokami leje się kał, tułając się bez żadnej myśli, wkraczała w zaułki, gdzie po stromych, przedziwnych schodach, trafić można do najuboższych lupanarów. Tam i sam słaniała się dziewka ohydna, znużona i sterana. Schody urywały się i Ewa niespodzianie wpadła na szeroki plac, pełen błota, zawalony drwami, stosami belek, łat, piramidami desek. W dali lśniła olbrzymia rzeka. Drgające, połyskliwe strzały świateł nadbrzeżnych latarni widniały, jak oko zdołało sięgnąć. Była nieopisana potęga, królewski spokój w tym rzędzie pochodni, płonących na wodach. Ewa zadumała się, patrząc na ów obraz. Rozległ się huk mostu, przez który leciał pociąg. Świst potężny, przeszywający, porywający ze sobą w świat... Tuż stała chata, sklecona z przegniłych drewien. Chata wlazła w ziemię. Okienko, osrebrzone światłem, szkliło się nad błotem. W głębi połysk naftowej lampki.
Żal ścisnął serce...
Uciekła od tej chałupki ku murom. Znowu jakieś kraty w oknach, złupione tynki, oberwane rynny, drzwi od czarnych sieni, które zagłębiają się w dół, jakby były lochami, prowadzącymi do piekieł.
Stanęła w zamyśleniu, a później weszła do jednej z tych sieni. Nizkie drzwi prowadziły na prawo i na lewo. Za temi drzwiami, pomimo tak późnej nocy, gwar, płacz dzieci, wrzaski dziewek, śpiewy, kaszel. Czarne figury ludzkie jeszcze się snuły w podwórzu.
Ewa pragnęła uniknąć wszelkiego zetknięcia z ludźmi. Licho, jakby przez sen, wiedziała, że noc jest późna, że na ulicy o tej porze mogłaby ją zaczepić policya. Stanęła w zadumaniu przed jakiemiś w sieni drzwiami, marząc o tem, żeby spać, usnąć, leżeć... Nie była pewna, gdzie jest. Czy to Warszawa, Monte-Carlo, Paryż, Nizza? Wydźwignął się niejasny, znużony w samem założeniu, zamiar, żeby zakołatać do tych drzwi i wejść do jakiejkolwiek izby. Bo przecie już wszystko jedno, gdzie się mieszka. Dawniej miała dom, własne mieszkanie, jakiś dach, a teraz nie ma już nigdzie domu. Nigdzie na ziemi! Byleby nie wracać do Pochronia, — toć wszystko jedno, gdzie się leży...
Kilku mężczyzn z hałasem, chichotem, wrzaskami, podśpiewywaniem weszło do sieni tego domu. Natrafiwszy w ciemności na Ewę, wnet ją oświetlili zapałkami, obskoczyli ze wszech stron i poczęli zasypywać gradem komplimentów... Słuchała ich bez jakiegokolwiek sensu w głowie. Nagle przemknęła myśl, że przecie najlepiej będzie iść z nimi, jeśli zechcą. Nie będzie sama. To właśnie będzie znalezieniem domu... Jeden z mężczyzn, w cylindrze, wysoki, bełkotał najnatarczywiej inwitacye, żeby szła do mieszkania, które znajduje się tu właśnie, w tym oto domu, na czwartem piętrze. Rozumiała na tyle gwarę wiedeńską, żeby pojąć, o co chodzi. Birbanci pochwycili ją pod ręce z radosnym bełkotem, pociągnęli w górę po schodach, w mrok, w tajemne wejście. Szła ze śmiechem przez korytarze, schodki, przejścia, z których przemocą wygnano powietrze. Otwarto wreszcie drzwi. Zabłysło światło. Mała izdebka z oknem półokrągłem. Jedno łóżko z siennikiem, stolik zawalony książkami, w kącie na krzesełku miska do wody. Serce Ewy napełnia radość, a raczej sobacza furya. Nowi ludzie! Inni — do wszystkich piorunów! Rozejrzała się po twarzach. Byli to »kawalerowie«« młodzi ludzie, których się stale widzi, idąc ulicą. Dwaj z nich byli dostatecznie pijani. Ściągnęli siennik z prętów łóżka i, rzuciwszy go na ziemię, tworzyli łoże dla wszystkich. Dwaj inni bawili Ewę. Jeden rozpostarł poduszkę na wiedeńskiem krzesełku, którego wyplatane siedzenie zupełnie, niestety, znikło, i uprzejmymi gestami zapraszał do zabrania miejsca, drugi rozpalał maszynkę Primus w celu ugotowania, jak twierdził, grogu. Ewa usiadła na wskazanem miejscu. Nie była pewna czy za chwilę nie wstanie i nie wyjdzie za drzwi, jak przyszła. Tymczasem zasiadła majestatycznie. Woda w maszynce zaczęła kipieć. Przyniesiono skądś butelkę wina, cukru w torbie, kilka pomarańcz. Podano jej szklankę. Piła duszkiem. Młodzieńcy otoczyli ją. Śpiewali chórem. Z rozkoszą i dziką furyą patrzyła na ich rozjuszone oczy, rozpalone policzki, na wzburzone włosy i spotniałe łby. Ktoś stukał w cienką ścianę i walił we drzwi, nawołując okrutnemi słowami do spokoju. Objaśniono Ewę, że to sąsiad rzemieślnik, a ten co we drzwi, to także sąsiad, utrzymujący sklepik z owocami.
Ewa rozchichotana odtrąciła nogą jednego z kawalerów, nasuwającego się zbyt blizko. Była pijana i szczęśliwa. Śmiała się do rozpuku. Odtrącony padł na kolana i począł całować jej nogi. Czuła, że całuje przez suknie... Strącona lampa zgasła... Pijackie oddechy... Krzyk...




Zachodziło słońce. Czerwony blask pokrył szyby okienka, sklepionego u góry. Słychać było daleki huk miasta. W izbie nie było nikogo. Ewa dopiero co ocknęła się. Była naga. Nie mogła znaleźć swego ubrania. Szukała to tu, to tam, słaniając się po pokoju, odziana tylko w płaszcz swych włosów. Panował nieznośny zaduch. Wspomnienie orgii nocnej... Otwarła okno i spojrzała na dół. Po chodniku mknęło rojowisko ludzkie. Ujrzała ów plac, zastawiony budkami kramarzy. Uczuła głód, ale zarazem i wstręt do jadła. Wtem myśl o strzykawce Pravatz’a... Czemuż jej nie zabrała? Gdyby się wrócić i zabrać! Tak umierają rozumni i mężni. Gawiedź choruje, drży wobec śmierci i cierpi dla rozkoszy oddychania zapachem śledzi i zgniłego mięsa. Ale spotkać straszliwego Pochronia, który »używa kobiety«... Umrzeć w ludzkich ramionach!... Czemuż ze Szczerbicem nie umarła? Jeszcze tak raz kogoś przycisnąć do serca!
— Jaśniach... — wyszeptała z rozkoszą. — Jaźniach, poeta mój!... Pójdę do niego i umrę w jego ramionach, albo u jego nóg. Schyli się nade mną kapłan mój, pogładzi włosy...
Zliczyła pieniądze i kombinowała, czy jej wystarczy na drogę do Krakowa. Wiedziała, że Jaśniach leży chory w Zakopanem. Postanowiła jechać niezwłocznie. Ubrała się co tchu, wyważyła zamknięte na klucz drzwi, poszła wprost na dworzec północny i, wskoczywszy do trzeciej klasy krakowskiego pociągu, puściła się w drogę.





Stare, święte wieże Krakowa ujrzała we mgle rannej. Wpłynęły do jej serca kształty wież, co już spraw ludzkich pamiętają tyle, oparł się widok ich na sercu, jakoby ręka Jezusa Chrystusa.
Bardzo była znużona. Jak niegdyś, za lepszych dni, westchnęła ku wieżom czarnym, które sterczą ku niebu z mroku wieków:
— O, miasto, miasto! Odpuść mi! Daj mi spocząć na cmentarzu swym! Nie karz mię bez litości przez pana naszego Jezusa Chrystusa...
Ale miasto nie znało litości. Przyjęło ją wieścią straszliwą. Dowiedziała się w pewnej księgarni, dokąd zaszła po informacye o Jaśniachu, że poeta ten umarł przed miesiącem.
Wyszła z tej księgarni blada. Twarz jej stała się surowa, kamienna i zaciekła. Kamienne także stały się oczy. Już w nich od tej chwili nie było dawnej, dziecięcej prostoty, dawnej dziecięcej ufności. Uśmiech jej oczu stał się zewnętrzny i publiczny.




W Krakowie właśnie Ewa zeszła do rzędu kobiet publicznych. Mieszkała początkowo w hotelu. Później uzbierawszy nieco pieniędzy, wynajęła oddzielny apartamencik, jak mówili złośliwi przyjaciele, »urocze atelier«... Miała szalone »powodzenie«. Mogła ubierać się, elegancko, jeść wykwintnie, a nawet hulać. Jeździła na »gościnne występy« do Lwowa. Kraków wyrywał ją sobie. Ale zaczął się letni sezon osób przejezdnych. Kilkakroć spotkała na ulicy twarze znajome z Warszawy. Zwiększyła się obawa pościgu Pochronia, który mógł najłatwiej w Krakowie jej poszukiwać. Bała się spotkać Horsta. Postanowiła wyjechać do Królestwa, nie do Warszawy jednak, lecz gdzieś na prowincję. Z łatwością »przez stosuneczki« wyrobiła sobie paszport na imię Anny Winter i z kufrem sukien, ogromnym, jak Sukiennice, pojechała na chybił trafił do niejakiego miasta Kielce. Tam poczęła pędzić życie krakowskie, ale z wielką dystynkcyą, ostrożnością i wyrachowanym szykiem. Udawała wielką damę, melancholijną panią z za mórz. Sprzedawała się tylko za bardzo drogie pieniądze, z wielkiemi ceregielami i po długich zalotach. Z czasem jednak, kiedy się na niej poznano, a nadewszystko kiedy ją przyłapano na gorącym uczynku zmuszona była zapisać się cichaczem w miejscowym magistracie do cechu siostrzyczek-prostytutek. Wówczas wynajęła mieszkanie i prowadziła życie bardziej rozpustne. I tu zawróciła głowy całemu światu. Wszystkie scriby z gubernii, powiatu, »pałaty«, sądów wszelkiego gatunku, wszelkie rodzaje burżuazyi, stan cywilny i wojskowy, — słowem płeć męska miasta rujnowała się na nią do ostateczności. Zaciągano długi, zaprzedawano ducha żydom, byleby posiąść odpowiednią walutę dla osiągnienia łask Winterki. Cnotliwe, katolickie miasto zgrzytało plotkarskimi zębcami na widok prześlicznej i, jakby coraz piękniejszej nierządnicy, spacerującej w najwykwintniejszych szatach po ogrodzie miejskim i w sposób wszeteczny defilującej pod Karczówkę. Wlokły się zawsze za nią roje zalotników z pominięciem najcnotliwszych dziewic z najszanowniejszych w Kielcach rodzin. Doszło do tego, że ludzie żonaci, (horribile dictu!), narzeczeni, szanowni obywatele, lekarze, znani daleko mecenasi kieleccy, a wreszcie sami, (co, przez litość, niech zostanie między nami!), księża kanonicy, tudzież proboszczowie...




Upalny dzień sierpniowy miał się ku zachodowi. W ulicach miasta kołysał się jeszcze żar nieznośny. Ludzie łazili jak senne muchy po rozżarzonych kamieniach bruku. Jaki taki kierował się w stronę ogrodu miejskiego, albo za miasto, ku trawce i lasom. Ewa w sukniach nader powiewnych, w bluzce gazowej, możnaby bez przesady powiedzieć, — w krańcowym negliżu, rozwaliła się na odosobnionej ławeczce w parku miejskim. Szemrały nad nią zcicha liście wielkiej sokory. Rozmyślała, co też ma dalej czynić ze sobą. Ponieważ, jak wiadomo, wszystko przeżywa się powszednieje, więc i sława jej w mieście Kielcach cokolwieczek przeżyła się i jęła powszednieć. Wszyscy ją już znali, jako, niestety, prostytutkę. Prawdopodobnie musiano już o tem wiedzieć i w Warszawie, jeżli to mogło kogo bliżej interesować. Rzecz już nie mogła się ukryć tembardziej, że nikt jej przecie nie ukrywał, a odkrywali starannie wszyscy. Nie wiedziała, czy rodzice żyją, czy pomarli. Było to jej, możnaby powiedzieć, obojętne, gdyby nie pewna postać zemściwej radości. (Pokazać matce, że czem jej raz zagroziła w sprzeczce, to się ziściło!). Czasem pragnęła powziąć wiadomość, że pomarli. Jeśli zaś żyją i dowiedzą się, gdy przyjedzie, — no to i cóż? Ojciec ją spotka na ulicy? No to i cóż? Matka zobaczy? No, to się nie przywitają. Wielkie święto! Poślizgnęła się i powinęła noga w życiu... Tylko Aniela — i Horst! Uśmiech Anieli, gdyby ją spotkała... Trzebaby bić w papę, a potem cyrkuł, badanie... Horścik... Na wspomnienie tego człowieka, — oczy jej płonęły ogniem dzikiej, zgoła obłędnej nienawiści, usta zaciskały się złowieszczo. Po chwili jednak inna myśl zwiewała tamte myślidła i wrażenięta. Zamieszkać gdzieś w okolicy Alei... Urządzić szyk mieszkanko, przyjmować tylko bogatych draniów, ubierać się z przepychem, pokazać klempom warszawskim szyk z Monte-Carlo, Nicei, Paryża, Rzymu, Wiednia... Dość już dziur, takich jak Kraków, albo Kielce!
Ukazał się na opustoszałej Alei jakiś człowiek. Szedł ociężale. Był wysoki, siwawy, z zarostem krótko ostrzyżonym. Kapelusz niósł w ręce. Słońce, padając tu i tam z pomiędzy liści, lśniło w jego srebrzących się włosach. Ewa spostrzegła, że był ubrany elegancko, nie po kielecku. Ramiona miał nieco pochylone naprzód, ale w sposób dziwnie wykwintny, w taki sposób, że to pochylenie, nie wiedzieć czemu, przypominało Szczerbica. Stawiał ogromne kroki długiemi nogami i pomagał sobie w marszu oryginalnym ruchem rąk.
Ewa nasrożyła się wnet kokieteryjnie, wysunęła pantofle, halkę i niemal całe pończochy. Jegomość szedł ku niej, patrząc natarczywie na pogotowie miłosne. Gdy był o parę kroków, podniosła na niego szelmowskie oczy. Patrzał wciąż, uparcie, wesoło i żywo, ale przeszedł, rozejrzawszy się w niej tylko ironicznie od stóp do głów. Gdy się oddalił o jakie dwadzieścia kroków, rozpostarła się znowu na ławce ze złością, pokrywszy ją całą swymi fularami. Pan raptem przystanął i namyślał się. Za chwilę poszedł dalej, ale wnet znowu zwolnił kroku i spojrzał w stronę Ewy. Udawała, że tego nie widzi. Domyślając się jednak, że taka podstarzyzna potrzebuje bodźca i zachęty, przeciągnęła się, zebrała suknie i, podkasana w sposób wysoce interesujący, poszła ku miastu. W istocie jegomość wymaszerował z ogrodu. Widziała go wciąż za sobą, gdy mijała ogród, i później, gdy szła przez puste, rozprażone ulice. Żeby mógł zdążyć, przystawała tu i tam, dawała mu wypocząć. To też, biedactwo, odpoczywał, ścierając pot z czoła. Nareszcie dociągnęła go przed bramę swego domu. Obejrzawszy się, dostrzegła znaki podstarzałego adonisa. Weszła do sieni i stanęła tam, w oczekiwaniu. Ziewała, nasłuchując, czy idzie. Wtargnął do sieni i wskazał ręką, żeby szła naprzód. Pobiegła po ciemnych schodach na piętro, otworzyła drzwi do mieszkania i nucąc, czekała. Wszedł, rzucił okiem na sprzęty i znużony siadł na najbliższem krzesełku. Zamknęła cicho drzwi i zajęła miejsce naprzeciwko, uśmiechając się, jak notoryczna dyablica. Nie miał wcale miny, jaką widzieć przywykła. Oczy wlepione w nią, uśmiech zabawny pod małym wąsem, ocieniającym wązkie wargi... Gdy tak nie spuszczał z niej oczu, przenikające zimno odrazy oblało ją znagła. Przez chwilę miała złudzenie, że gdzieś już widziała te przenikliwe oczy! Gdzież je widziała?
— Jak się nazywasz, papużko? — zapytał głośno, niezwykle głośno, gwałtownie i tak stanowczo, że nie mogła zamilczeć.
— Anna Winter.
— To rzeczywiste twoje nazwisko, czy przybrane?
Zapytując, zbliżał twarz do jej twarzy i nastawiał dłoń za ucho. Domyśliła się, że jest głuchy. Gdyby ręce jego były brzydkie, albo brudne, te ruchy byłyby nieznośne. Ponieważ jednak był wykwintny i jakiś niezwykle czysty, sposób jego bycia sprawiał teraz przyjemność i rozweselał. Dopóki nie odpowiedziała, nie odsuwał twarzy i nie spuszczał wlepionych oczu. Czekał tak cierpliwie i wytrwale na odpowiedź. Gdy mówił, jego krzyk był miły, oryginalny i dowcipny. Rzekła, naśladując jego i minę:
— To przybrane nazwisko.
— A rzeczywiste?
— Na cóż to panu rzeczywiste nazwisko?
— Chcę z panią rozmówić się, jak z rzeczywistym człowiekiem, nie jak z uliczną kamelią, więc potrzebne jest rzeczywiste imię i nazwisko.
— Uliczną kamelią... Dobroczyńca!
— Obrażasz się, nimfo Kalypso? Nie masz o co!...
— Ja nie mam chęci rozmawiać, — rzekła głośno i zimno. — Jeżeli pan przyszedł po to, żeby rozmawiać, to muszę oświadczyć, że mam czas bardzo ograniczony... Wychodzę na miasto i wskutek tego...
— I wskutek tego... — powtórzył. — Ileż bierzesz zazwyczaj?
— Dwadzieścia pięć rubli.
— Dwadzieścia pięć rubli... — powtórzył znowu, jak uczniaczek, powtarzający w myśli lekcyę dla samego siebie.
Wydobył zwolna pugilares, nie patrząc wyszperał z jakiejś przegródki bilet dwudziestopięcio rublowy i położył na stole.
— Drogo bierzesz, nimfo Kalypso! — wykrzyknął nagle.
— Biorę za... wizytę, — odkrzyknęła tak samo, jak i on.
— Weź, dziecko, i nie krzycz. Któż widział krzyczeć? Przecie to wszystko jedno rozmawiać z »gościem«, czy mu się oddawać.
— Nie wszystko jedno.
— Nie wszystko jedno... Jabym chciał z tobą tylko porozmawiać.
— A ja znowu z panem nie chcę nie tylko rozmawiać, ale pana znać! Idź pan do dyabła razem ze swoimi pieniądzmi! Także! Bawić się, to bawić, a nie — to fora ze dwora... I złam kark, stary kulfonie, — dodała ciszej.
— No, to rozbierz się, jeżeli ci tak o to chodzi...
— Mnie o to wcale nie chodzi... — parsknęła śmiechem, — tylko chyba panu... Także kochanek...
— Dobrze, dobrze... Rozbierz się...
Zaczął bębnić po stole palcami. Ewa, nucąc dla kontenansu, rozpięła stanik i ściągała go leniwie z ramion. Spojrzawszy na jego twarz suchą, ładną w swej szarej prostocie, na oczy czyste, na ściągnięte brwi i usta w uśmiechu, — uczuła w całem ciele dawny, nie istniejący już w niej prawie od lat, dreszcz dziewiczego wstydu, poryw zapomnianej nieśmiałości. Wiedziała, że cała jest czerwona, śmieszna, głupia. Usłyszała jego głos:
— Powiesz mi swe imię?
— Na imię mi Ewa.
— A nazwisko?
— Nazwiska nie powiem.
— Hm, — jak chcesz. Może to i dobrze. Po cóż wymawiać nazwisko ojca?... — dorzucił cicho, a tak smutnie i rzewnie, że to uczuła.
— A pan jak się nazywa?
— Bodzanta. Śliczne masz włosy, śliczne masz włosy, oczy, usteczka... Czeszesz się, widzę, jak Donna Julia...
— Jaka znowu?
— Żona Septimusa Severa tego, wiesz, co to ma łuk w Rzymie, Syryjka. Była taka przed wiekami. Teraz stoi skromnie w ciemnym zaułku muzeum.
— Czeszę się, jak Cléo de Merode.
— Cléo... Cóż za ordynarny wzór! Przecie ona tańczy ohydnie. Tyle, że się rozkłada i pokazuje swe brylanty. Nie masz rodziców?
— Nie mam.
— A dawno obrałaś sobie ten zawód?
— Dawno.
— I teraz oto... »jadasz popiół, jako chleb, a napój swój mieszasz ze łzami«...
— Tak znowu źle nie jadam i nie pijam.
— Bo pohańbienie pokruszyło twoje serce. Powiedz mi, — a umiesz czytać?
— Och, jakiś społecznikarz, nawracacz, feminiściarz... Cóż to za nudy! I egzaminuje, jak na pensyi... Cóż to będzie? Umiem mówić, proszę pana miłosierdziarza, po francusku, byłam w Nicei i w Paryżu, na Korsyce i nie jednego hrabiego wodziłam za nosek...
— Ja też od razu spostrzegłem, że ty jesteś... bagatela! Per Bacco! Powiedz...
— Nie, już dosyć tej rozmowy!... Jestem zaangażowana...
— A możebyś zamiast tych angażowań wolała zostać urzędniczką w biurze. Mnie się zdaje, że bardziejby to pasowało do twej osoby, niż to zajęcie dziewki publicznej.
— Nie prosiłam pana o posadę, to niech mi pan od dziewek publicznych nie wymyśla.
— Jać nie wymyślam, dziecko, tylko mówię otwartemi słowami. Pocóż mamy owijać rzeczy cuchnące w różowe bibułki. Co? Jak myślisz? Skąd może być w człowieku ta właściwość, że nawet tu, w twojem mieszkaniu nie chce przed samym sobą przyznać się do siebie. Lubi człowiek żyć w fałszu przed samym sobą, lubi samego siebie podrabiać, fałszować. Jak w upiękniającem zwierciadle chce się w swej sfałszowanej postaci przeglądać i odbijać. Skąd to jest w człowieku? Może to jest jakie echo ideału niewiadomego, czy też egoizm, albo dążenie bezwiedne do umówionego społecznie szablonu?... Jak ty myślisz? Naprzykład ty wiesz przecie, że musisz być dziewką każdego draba, każdej szui...
— No, nie tak znowu każdego!
— Każdego, kto ma trochę pieniędzy. Chciałabyś jednak, żeby to się nie nazywało wcale... Ale mniejsza! Proponuję ci posadę. Dostaniesz mieszkanie, utrzymanie, pensyę...
— Gdzież to?
— Na wsi.
— U pana?
— Tak, tam, gdzie ja mieszkam.
— To jest, jeśli już mówić otwarcie, nie owijając rzeczy w różową bibułkę, chce mię pan wziąć na utrzymanie? Jeszcze mię pan przecie wcale nie zna.
— Nie chcę cię brać na utrzymanie, tylko wypchnąć.
— Wypchnąć?
— No oczywiście. Zechcesz zostać człowiekiem, no to dobrze, a nie zechcesz, no to wrócisz przecie do swych draniów, szujów, świszczypałów, szubrawców!
Wywrzaskiwał to tak donośnym głosem, że pewnie go było słychać na ulicy. Ewa czuła to już oddawna, że o to chodzi. Widziała tajemnym wzrokiem, czuła zapomocą zimnego drżenia w całem ciele, że stoi przed nią nie szuja, nie gość jej codzienny, lecz jakiś upiór Jaśniachowy. Prawda była w jego przeszywających oczach i w jego ustach twardo zamkniętych. Miała obrzydłe uczucie, że coś w niej pęka, wali się w gruzy... Jeszcze chwila i z klątwą czy jękiem na ustach runie przed nim na kolana, legnie, jak pies nieruchomy, u jego stóp. Zachichotała jednak całym Wysiłkiem woli, jak wówczas, gdy się rozbierać zaczęła, na modłę śmiechu dziewek ulicznych.
— Znam ja się na tych pokusach. Posada! Znam i te posady.
— Jak? »Znam i te posady«. Uważasz... Nie zbliżam się po rozkosz do kobiety, której nie kocham. Ciebie nie kocham przecie. Rozumiesz? Więc jakiż podstęp? Co? Jeden mędrzec starożytny, Pythagoras, tak mówi: »nie poddawaj się rozkoszy zmysłowej, dopóki nie poczujesz, że ona jest niższą od ciebie«. Uważasz?
— Uważam. Gadanina... »Niższa od ciebie...« Od was wszystkich sto, tysiąc razy wyższą jest wasza rozpusta.
— Rozpusta, — tak. Ale, siostrzyczko, rozpusta, — sama przez się, nie istnieje. Rozumiemy się? — Sama przez się... My ją w sobie wytwarzamy zapomocą słabości naszej woli i układu naszych stosunków. Ale istnieje miłość, którą znowu poniżyliśmy aż do rzędu rozpusty. Rozpusta jest to wynalazek. Podobno można ją wyniszczyć — przez co? Podobno przez wyzwolenie i wskrzeszenie miłości. Ja się temi pytaniami nie zajmuję. Mówię tylko do każdego człowieka: synu boży, dźwigaj się, wstań, wyprostuj się, chodź! Więc i do ciebie... Jeżeli ci obmierzła sobacza służba w jarzmie ludzkiej rozpusty, no to dźwigaj się, wstawaj, chodź!
— Dobrze! Pójdę!
— A widzisz! Chwała bądź Bogu...
— Ale jeśli mię pan zdradzisz! — krzyknęła, podchodząc ku niemu z zaciśniętemi pięściami.
Uśmiechnął się wyniośle, z radosną ironią, odmiennie i zachwycająco. Mówił jej prosto w oczy:
— Będę czasami patrzał na twoje śliczne włosy i myślał, że twoja piękność wydarta została z gnoju miejskiego, że twoja piękność jest jakby... wrócona Bogu...
— Gdyby pan wiedział wszystko! Możeby pan wtedy...
— Bóg wie wszystko. Ja nie mam prawa nic wiedzieć. Nic mię to nie obchodzi i nic też nie chcę wiedzieć.
— »Wrócona Bogu...« A czy jest Bóg? — spytała raptownie, szeptem, ujmując w swe ręce, jak we dwa płomienie, jego rękę.
— He? »A czy jest Bóg?« — przepowiedział sobie zcicha, patrząc z dziecięcym uśmiechem w jej oczy. — Czy jest Bóg? Nikt tego nie wie, czy jest Bóg. I nikt z ludzi na to pytanie bliźniemu odpowiedzi dać nie może. Podobno »umarł«. Tak piszą poeci. Niemasz Boga, mówi w sercu swem człowiek wyniosły, bo gdyby Bóg był, jakżebym ja zniósł, abym bogiem nie był. Są wszakże tacy, którzy go w sercu noszą i gorącemi usty stwierdzają: żywie Pan! Jeżeli ty sama sobie tego nie powiedziałaś, to jakże ja ci to mam powiedzieć, jakim sposobem wcielę to w twe serce?
— Więc co mam zrobić?
— Sprzedaj pierwszej lepszej handlarce starzyzny wszystkie fatałachy, bo tam ci przecie nie będą potrzebne. Z tem, wiesz, to jak z paleniem tytoniu: od jednego zamachu. (W zatraceniu siebie jest żywot! — dorzucił cicho). Kup sukienkę przyzwoitą, nawet ładną, drugą codzienną. Kup bielizny, trzewiki dobre, kapelusz modny, ale nie taki, żeby było widać, że to z lat dawnych. Przyjdź jutro do hotelu Polskiego o godzinie czwartej i zapytaj się o Bodzantę.
Zachłysnęła się z jękiem, z okrzykiem.
— Nie sądź tylko, — krzyczał Bodzanta, — że jestem jakimś magdaleniarzem, nawracaczem z zawodu upadłych kokot, cnotliwcem jawnym, uprawiającym rozkosz tajemnie. Nie wierzę w wyniszczenie nierządu. Zawsze będzie. Tak przypuszczam... A ty jak przypuszczasz, — co? Nic nie wiesz? To lepiej. Nie przeszkadzam tylko dobru w człowieku. Kiedy mogę przyczynić się, żeby w człowieku dobro się objawiło, no to przyczyniam się. Mam chyba, do dyaska, po temu prawo! Nie sprzeciwiam się dobru. Dobru, — słyszysz ! Bo to nieprawda, żebyśmy absolutnie nie wiedzieli, co jest dobro. My wiemy, że jest dobro. Wiemy, że stoi ono wyżej, niż piękno. Piękno ukazuje nam istotę spraw, ale musi mieć na sobie szatę sztuki. Dobro zaś jest niewidzialne, jak nerw, a sięga w ducha i działa w w nim tajemnie, jak nerw sięga w ciało i działa w niem. Bo mówią, — i to nawet czerpiąc z Pisma, że należy nie przeciwiać się złemu. Jest w rzeczy samej u Mateusza w rozdziale 5, (Kazanie na górze), słowo: »Ja wam powiadam, żebyście się nie przeciwili złemu«. Pięknie! Ale jeśli nie należy przeciwić się złemu, toć prosty, chłopski rozum wskazuje, żeby się nie przeciwić i dobru. Jest w człowieku, w więzieniu serca zamknięty anioł i zamknięty szatan. Cóż jest zło? Mało wiemy, co jest zło. Nieco więcej wiemy, co jest dobro. Ja tedy nie zajmuję się złem, zostawiam je na uboczu. I tak nie zmarnieje. Dużo jest frantów, którzy mu się »nie przeciwią«, i to z entuzyazmem. Kiedy więc oni uznają za słuszne wyzwalać szatana, ja znajduję przyjemność, mam taką polską manię, żeby wyzwalać anioła. Lubię patrzeć, gdy mu rosną skrzydła. Jest w tem zresztą dużo wyrachowania. Wyrachowania, papużko! Może skrzydła którego z nich, gdy popłynie ku niebu, zaniosą daleko grzeszną moją modlitwę za Martę! Ba! ale ty nie wiesz nawet, kto to jest Marta... Bądź zdrowa!




Kiedy nazajutrz Ewa znalazła się w dziedzińcu wskazanego hotelu, już wolant hrabiego Bodzanty stał zaprzężony. Furman siedział na koźle. Był to człowiek stary z siwemi, łokciowemi wąsiskami. Gdy Ewa z palącym wstydem, a pogardliwie rozglądała się po podwórzu, ów furman patrzył na nią długo i uważnie, aż wreszcie zwrócił się z zapytaniem:
— Z przeproszeniem... A czy to panna nie co Bodzanty?
— Właśnie... do pana Bodzanty...
— A rzeczy są jakie?
— Mam tutaj.
— No to proszę. Tylko ja nie zlezę, bo konie mam strachliwe, a do tegom i na nogę kulawy. Niech no pani ino sobie zada, to się i dźwignie. Nie święci garnki lepią!
— O, ja udźwignę, proszę pana!
— Et, ja ta z tych pomniejszych panów... Na imię mi Teodor. Zaraz i pan pewno nadejdzie, to w try miga pojedziemy, bo to u niego wszystko pędem. Upał, — prawda? Ale pod wieczór się ma, to i przechłodnie. Szkoda tylko, że kurz będziemy mieli. Deszczyka niema, — ot to bieda! A pani w nasze strony pierwszy raz?
— Pierwszy.
— To pewnie pani na Majdan?
— Ja nic... nie wiem. Pan Bodzanta obiecał mi miejsce u siebie na wsi.
— No, to ta pewnikiem na Majdan. Już jak ino miejsce, to na Majdan.
— A cóż to jest Majdan?
— To widać pani nawet się nie miała czasu rozmówić z panem... Majdan, widzisz pani, — mówił uroczyście, — to jakżeby tu powiedzieć, nie zełgać? To jest taki niby zakon, albo klasztor.
— Klasztor?!
— Klasztor, ale taki, co z niego zakonnice często gęsto zamąż idą. Choć i nie wszystkie...
— Ale zawsze klasztor? Co?
— E, tak się ta mówi... Folwark — i basta. Obory, mleczarnie, serownie, truskawkarnia, warzywa, przerabianie owoców, warzelnia konfiturów, biura... No i tak. Pewnie pani, tak mi się widzi, do biura się nada.
— A to tam są i inne kobiety?
— Czy są kobiety... inne? Ano jakże. Przecie ich tam będzie — e — chyba ze dwieście.
— Kobiet?
— No. Wszystko co niby dawniej z grzeszkami...
— A teraz tam robią, w tym folwarku? To cóż to są, — jakieś ciężkie roboty?
— Jakie roboty tam idą — ba — ba!
Furman zamilkł i zamyślił się. Ewa doznała dziwnego wrażenia. Lęk i ściskanie serca! Chwyciła ręką ucho swojej walizki, żeby ją porwać i uciekać co tchu w piersiach! Ciemne mgły zasłoniły oczy. Oparła się ramieniem o wachlarz pojazdu i, patrząc w ziemię, rozmyślała głęboko. Wtem posłyszała obok siebie prześliczny — głos dziewczęcy:
— Papuś! Ta?
Ewa podniosła głowę. Naprzeciwko niej, we drzwiach hotelu stała panienka piętnasto-szesnastoletnia. Była szczupła o ciemno-popielatych włosach i szarych, świetlistych oczach. Piękne jej usteczka były rozchylone i niewymowny uśmiech, jak woń różana, na nich leżał. Nie wiedząc o tem, że idzie, panienka szła ku Ewie. Ciągnęła ojca za rękę i mówiła do niego zcicha, ale tak, że Ewa słyszała:
— Jaka ładna, ach, jaka ładna! Papuś, jaka ładna! Gdzieś ją znalazł?
Ani na chwilę nie spuszczając oka z twarzy Ewy, zbliżyła się do niej i wzięła za ręce. Jej oczy, podobnie jak u ojca mądre i przenikliwe, sondowały głęboko:
— Jak pani na imię? — szepnęła.
— Ewa.
— A włosy nie malowane, nie? Prawda, że nie? Bo nie znoszę malowanych włosów! Niektóre przyjeżdżają z malowanymi włosami. Jest to rude, jak ił, jak muł w stawie, albo ordynarnie jaskrawe. Pani ma jasne włosy, ale melodyjnie jasne. Pani lubi rozmawiać?
— Nie wiem, czy mogę z panią rozmawiać? — spytała Ewa, spoglądając na Bodzantę.
— Proszę... — rzekł. — Moja córka jest ze mną zawsze wśród naszych pracownic.
— Mnie na imię Marta... — rzekła panienka. — Jestem teraz praktykantką w ochronach, ale się chcę przerzucić do społecznych. Chcę pracować w muzeum. Wiem, że Wolski ponury jest, jak wieża w Chęcinach, a jednak Anastazya wytrzymała przy nim.
— Siadajmy! Wieczór blizko! — zawołał Bodzanta.
Panna Marta zapięła szczelnie swój płaszczyk do samej ziemi z żaglowego płótna. Miała na głowie płytki, słomkowy kapelusz, opasany dużym, (na modę angielską), woalem koloru szkarłatnego. Wsiadając do powozu, Ewa podniosła oczy. Coś sobie przez chwilę przypominała, coś bolesnego i rozkosznego zarazem. Tajny, przeszywający dreszcz... Nie mogła odnaleźć wszystkiemi władzami duszy tej treści, która przenikała serce. I oto nagle zapłakała przed samą sobą, — tajnie, wewnętrznie... Znalazła...
— Księżniczka Vaughan... — wyszeptała, patrząc przez mgłę łez na daleko rzucone końce woalki, na twarz i czarodziejski uśmiech Marty. Tamta spostrzegła jej łzy. Nachyliła się z drapieżnie wzniesionemi brwiami, z twarzą gwałtownie litosną, ścisnęła ze wszech sił rękę Ewy i szepnęła jej tajemnie:
— Nie płacz! Cicho mi zaraz! No, cicho! No, już cicho, ty, Ewo... Chcesz, będę ci po imieniu mówiła? Chcesz mię za siostrę? Już cię lubię, — a kto wie, kto wie, — może pokocham...
Ewa ścisnęła jej ręce. Nie spostrzegła się, że siedzi na głównem siedzeniu obok Bodzanty, a księżniczka Vaughan naprzeciwko niej, na ławeczce. Chciała się podnieść i protestować, ale konie ruszyły. Wolant z grzmotem i hałasem wjechał w bramę hotelu, wytoczył się na ulicę i pomknął chyżo. Młode konie sadziły skokami. Nim Ewa ocknęła się ze swego oszołomienia, już miasto znikło. Cegielnia, jakiś wiatrak samotny, podmiejski, ubożuchny domek, — wnet potem folwark, wystawiający na gościniec ordynarne tyły swych obór... Szum starej alei lipowej, obłamanej i poobdzieranej w sposób iście folwarczny i polski... Przemknęły te drzewa stare, minęły, jak melodya dawno znana, której nie sposób już przypomnieć... Oto wieś długa, szara, drewniana, nieskończoną linią chałup, obórek i stodół wpoprzek przecięła szosę.
— Widzi pani, — mówił Bodzanta najoczywiściej dla zawiązania rozmowy, — ile to tu domów, ile stodół, obór i chlewów! Dla każdej krowy osobna obora, dla każdego prosięcia osobny chlew, który, oczywiście, licho wie, ile razy więcej wart, niż jego mieszkaniec. Przed każdą oborą nieodzowna gnojówka i kupa nawozu. Ile chat tyle kóp nawozu. Wartoby obliczyć, jaką to ilością drzewa budulcowego obarczone są te chłopskie zagonki, biedna ziemia, wydająca nędzne żyto i liche kartofle. Ale to jest nasza narodowa siła! Chłop, panie dobrodzieju! W chłopie, moszterdzieju nasza tego ten!... Tylko chłop!
Marta parsknęła śmiechem.
— Czego się śmiejesz?
— A bo papuś peroruje, papuś wpada w swój trans antychłopski, a ona, Ewa nic nie rozumie. Myśli sobie o dawnych rzeczach.
— Prawda, że to pani nie zajmują te wiejskie kłopoty.
— Owszem! Ale mało się znam...
— Tak. Wieś nie jest tak prosta, jakby się zdawało. Wieś, to długa i mozolna sprawa. Wieś, — to będzie męka odrodzonego narodu.
— Zawsze tęskniłam do wsi. Ojciec mój dawniej na wsi mieszkał.
— Na wsi mieszkał... — powtórzył zcicha Bodzanta.
— A ja przepadam za miastem! — zdecydowała Marta, owijając się w swój płaszcz. — Nawet Kielce, — nawet! Jak tylko zobaczę starą dzwonnicę, daleką Karczówkę, — zaraz mi się robi cieplutko na sercu. A jeszcze jak dzwoni posępnymi dzwonami — bimbam! — Ty, byłaś w Paryżu, Ewo? Prawda, że byłaś?
— Byłam.
— I ja. Ale nic nie wiem, nic nie wiem z tego Paryża, tylko różowość, wesołość, świetlistość... A Rzym? Monte Pincio... — wyszeptała z zachwytem. — Albo Florencya, sucha, różowo pylna Florencya, w pośrodku której aksamitna wieża...
— Ja znam Rzym... rzekła Ewa.
— A Napoli, gdzie na Chiaja, via Roma wre najżywsze presto ludzkiego bytu, a widok nań z San Martino!...
Znowu wioska. Zmurszałe chałupska, dachy kryte gontem, czarne, nawisie. Rosochate wierzby, rozwalone płoty... Pustka, siedząca między ścianami, nuda, wyzierająca z pomiędzy szczelin, smutek, włóczący po skibach łachmany szare.
— Jakże można się dziwić, — perorowała Marta gwałtownie, — że ludzie stąd uciekają. Patrzcie, patrzcie! Mieszkać tutaj, w tem okropnem schronisku... Wieczne błoto, — och, nie! nie błoto, lecz wieczne bajoro... Wieczne odwracanie ziemi do góry nogami, to w tę, to w tę stronę...
— Ziemia jest święta matka nasza. Z niej my jesteśmy wszyscy, — mówił Bodzanta dydaktycznie, uprzejmie, ze wzniosłym uśmieszkiem i zabawnie podniesionemi brwiami.
— No wiem, że matka... Ale dlaczegóż matka ma być koniecznie tak nudna, tak obdarta...
— A bo polska... bo polska dola, zaklęta dola... — jąkał się Bodzanta...
Mrok już zapadał. Kurz otaczał pędzący pojazd. Daleko za leśnemi wzgórzami kryło się słońce. Ziemia od jego promieni była czerwona i pozłocista... Ewa spostrzegła długi drewniany most na rzece. Dalej roztwierały się znowu pola, przedzielone na horyzoncie długą kresą alei lipowej.
— Patrz, — mówiła Marta, — tam jest Głownia, w tych wielkich drzewach. Bieleje pałac — widzisz go? Dawny nasz pałac.
— Dawny? A któż w nim teraz mieszka?
— Nikt.
— Pusty?
— E — gdzież tam! Papuś, ona nic nie wie, nic a nic nie wie. Skandal! Najzupełniejsza cielęcinka wielkanocna...
— Jakże można tak mówić o cudzoziemce? Pojedzie na Majdan, — to zrozumie.
— Czekaj-no, — zacznę ja cię uświadamiać! Patrz — tam jest Majdan. Widzisz, — już światła w nim błyskają. Jedno światło, drugie, o, trzecie... To wielkie okno, co teraz zabłysło, to hala stolarska, a tamto nad niem, sanatoryum...
Ewa wytężyła wzrok w fioletowe cienie. Przed oczyma jej wznosił się łańcuch leśnych gór, owiany tam i sam mgłami brzóz. Gdzieniegdzie czerniał szeroki błam sosnowego tęgoboru, — dalej nagie zbocza, porosłe jałowcem i uwieńczone osypiskami skał.
— Czy tu jest wasza rezydencya? — spytała Ewa szeptem, nachylona do Marty.
— Rezydencya! Niewiasto szydząca... My nie mamy żadnej rezydencyi, gdyż jesteśmy ludzie ubodzy. Zbiedniała szlachta, do usług! Mamy tylko jednę izbę i ogród, który uprawiamy sami przy pomocy ogrodniczka.
— A te konie czyje, a te warsztaty, o których mówisz?
— Konie są zakładowe, sanatoryjne, fabryczne, — wszystkich. A warsztaty są nasze, — nie moje, ani twoje, tylko nasze, gromadzkie, ojczyste.
Ewa słuchała z niedającem się ukryć rozczarowaniem. Stary pan uśmiechał się chytrze i ironicznie, rzucając zabawnie oczyma na prawo i na lewo, jakby pilnie lustrował koła wolanta.
— Nic nie wiesz, nic jeszcze nie wiesz, blondyneczko, Diano podeptana przez jelenie... — pieściła się z nią Marta. — Słuchaj! Wszystko ci opowiem w krótkiem skróceniu, w tyciusieńskim konspekcie. Otwieraj uszy! Mój papuś nazywa się Bodzanta. Bodzanta! Wiesz już teraz? Bodzantowie byli zawsze magnateryą, chadzali z królami i obok królów, nadymali się nieraz przeciwko królom. — Różnie bywało. Lubili »ojczyznę miłą«, ale i o sobie nie zapominali. Ostatnimi czasy, — recytowała z zabawnym patosem, — dosięgli przez związki familijne z najpierwszymi w Polsce domami, — Himalajów bogactw. Dostatek, zaszczyty, nawet wielkość pchały się do ich siedzib drzwiami i oknami. Bez trudu możnaby się wylegitymować z kuzynostwa z Burbonami, a rozmaitych pseudo-królów w rodzie... na kopy! Modląc się, (obłudnie), po kościołach, wzdychali, że to Bóg dał im tyle bogactwa. Tymczasem dały im tyle bogactwa żeniaczki, sukcesye, procesy, intrygi, praca ludu, no i karty.
Bodzanta krzywił się i kiwał niecierpliwie. Marta ciągnęła:
— Mój dziaduś był jednym z najbogatszych panów. Mój papuś odziedziczył fortuneczkę, — paluszki lizać! Wszystkie folwarki, które zobaczysz, gdy wyjedziemy na tę pochyłą górę, zwaną Szłom, za tą rzeką, należały do papusia: Marcyanów, Głownia, Poszłomie, Zalesie, Płotki, Osiedle, Wólka Płotecka, Młynarze, Morgi... Papuś sobie z początku służył w austryackiem wojsku, bo i tam, w Galicji, miał godny kęsek ziemi. Jak mię doszły autentyczne wieści, papuś wtedy był birbant i awanturnik. A tak! Birbant. Ale oto wyszedł z wojska i pojechał w świat. Gdzie był, co robił! — milczą dzieje. Nie było papusia, nie było, (i mnie nawet, wyobraź sobie, nie było), aż nareszcie przyjechał do Warszawy. Porządnie spuścił fortuneczki, ale nie tak znowu... Chodzą wieści, że był w Ameryce, w Australji, w południowej Afryce. Naraz gruchnęło po okolicy, że papuś się żeni. No, i sprawdziło się. Ożenił się z moją mamą. Moja mama jest z domu księżniczka Korecka. A w dodatku taka śliczna! No, dobrze... Pojechali zagranicę. Mieszkali sobie na wyspie Capri, nad błękitem Śródziemnem morzem, w willi, którą później widziałam... Nie było ich w kraju, nie było, (i mnie znowu nie było!), — aż tu na złość, urodziłam się. Wyobraź sobie, tam na Capri, w tej willi! Przyjechali ze mną do Warszawy — i pokłócili się o coś. Ale porządnie, jak tylko papuś potrafi. Do tej pory nie mogę dojść, o co się pokłócili, dość, że się pokłócili i rozwiedli. Taka, wiesz... seperacya, proces rzymski...
— Wiem... — rzekła Ewa z łagodnym uśmiechem. — Mama, moje dziecko, zabrała się i pojechała do Paryża, a ja zostałam u mojej babci. Chowałam się u mojej babci i rzadko widywałam mamę, rzadko papusia. Bo papuś znowu prysnął w świat. Po Angliach, Po Amerykach, po Japoniach... (Moja mama jest śliczna! Ale to potem...) Wyrosłam na dużą pannicę, aż tu w towarzystwie poczęto o papusiu puszczać szalone plotki. Że tatuś tam zrobił takie dziwactwo, że tam takie, że znowu! Ilem ja się po nocach naszlochała! Byli nawet.. O, Boże! Jak jeszcze wyżej dorosnę... Na własne uszy raz podsłuchałam u Balów... Kupię u Greulicha szpicrutę ze stalowym prętem w środku i póty będę chodziła, dopóki nie spotkam sam na sam tego podłego Szczerbica...
— Szczerbica!... — jęknęła Ewa.
— Kajetana. Był to drugi Szczerbic, Siżyś, rozumny i milusi, muzyk kochany, to go, jak na złość, w Wiedniu bandyci zamordowali.
— Czy tak? — spytała Ewa.
— A jak spotkam nareszcie tego Kajetana, to trzasnę sześć razy szpicrutą, posiekam fizys na kotlety. Żeby pręgi, jak mój najgrubszy palec, musiał nosić na buzi przez ruski miesiąc! Powiedział o papusiu... No, nie powtórzę!
— A kiedy to pewnie prawda... — śmiał się Bodzanta.
— Och, bo papuś to jest także! — zaperzyła się. Po chwili uspokojenia ciągnęła dalej:
— Wszystko dlatego, że papuś już wówczas zamierzył spełnić swój wielki czyn. I mówił czasem, otwierał usta do tego... stada!...
— Och, jakież to ordynaryjne i niesprawiedliwe słowa!... — z niesmakiem mruknął Bodzanta.
— Bo widzisz, papuś w sam dzień Matki Boskiej Zielnej, w rocznicę moich urodzin, sześć lat temu wyrzekł się władania swemi dobrami.
— Dlaczego? — spytała Ewa niedbale.
— A z dziwactwa! Z pańskiej fanaberyi. Jeszcze tego na świecie nie było, więc to musiał zmajstrować. Kiedy ludzie stali po sumie przed kościołem w Głowni, krótkiemi słowy ich zawiadomił. Odtąd papuś i ja, my, Bodzantowie, szlachta prawieczna, wróciliśmy, skądeśmy wyszli: weszliśmy w lud i staliśmy się jednostkami z ludu.
Powiedziała to głosem wyniosłym, ze śmieszną grandezzą, zawijając się w swój żaglowy płaszcz, jakby w gronostajową delię królowej.
Bodzanta śmiał się dziwacznym swym śmiechem, głęboko radosnym, ekstatycznym, weselącym się w sobie, mówiąc:
— Jednostko z ludu, przedstawiasz ten czyn demokratyczny z taką pychą, jakbyś publikowała nadanie i uniwersał królowej.
Konie gwałtownie skręciły na boczną drogę, świeżo zaopatrzoną w głębokie rowy, wysoko podniesioną i usypaną tłuczonym granitem. Minięto wieś kościelną, później skręcono na lewo i pojazd potoczył się w dół.
— Patrz, Ewo, to nasza szosa. Nasza, — to nie znaczy za nasze pieniądze, lecz naszemi usiłowaniami dźwignięta. Most. Widzisz go na rzece, tam w dole. Nasz most! Patrz jakie ma filary! To kwarc z naszych gór, brany na cement. Myślisz może, że to jest jakaś odmienna rzeka? Mylisz się grubo! To ta sama, cośmy ją już raz przebywali. Słuchaj, jak to awanturnica szumi... Och, ona szumi! Kocham ją bardzo. Strasznie ją kocham! Papusia tak kocham, Majdan — i ją. No... i mamę... Nie masz pojęcia, jaka to rzeka kapryśnica, jaki dzikus. Na wiosnę wzbiera nagle i staje się ogromna, jak huczący Rodan. To samo w końcu czerwca, na święty Jan. Zalewa całą dolinę, rwie groble, targa upusty, szarpie młyny, zrzuca ze siebie wszelkie mosty. Nie znosiła do tej pory mostów, a teraz, dobrodziejka, musi tolerować nasz most! Przykre to, moja pani, ale cóż robić... Zła jest jak człowiek. Wszystkie jej strumienie są z naszych, czarnych, jodłowych borów, wszystkie idą ze źródeł w naszej puszczy. To też ona ma czarną duszę. (Bo ona ma duszę... szepnęła). A ja ją kocham właśnie za dzikość, za wzniosłość i za grozę jej duszy. Ona ma taką duszę, jak tutejsi ludzie, jak tutejsi chłopi i jak my, tutejsi chłopi, Bodzantowie.
— Znów się, chłopko, wynosisz pychą... — chichotał Bodzanta.
— Musieliśmy tu wznieść nad nią tak wielki most, żeby go nie ugryzła. Już go próbowała zeszłego roku: na święty Jan wydęła się, wydźwignęła, — mało nie pękła, — i na nic, ledwie liznęła górny przęseł. Bo on ma 120 łokci długości. Wszystkie okoliczne wsie składały się kamieniem, furmanką, drzewem i pracą na ten most. Czyś ty kiedy słyszała, żeby chłopi z jednej wsi, ba — z jednej parafii dali szeląg na most w innej parafii? Przenigdy nie dali w dawnych czasach! Chłop dawny, chłop zimny ugór, chłop płona i martwa rola, którego duszę potworną, zimną i martwą, utopioną, w liczeniu zysku, my niszczymy... Bo trzeba ci wiedzieć, że my niszczymy chłopów i stwarzamy obywateli Precz ze szlachtą i precz z chłopami! — słyszysz! Chłop nowy, chłop nowej Polski, którego duszę my stwarzamy, ten jednogłośnie, (jednogłośnie, — słyszysz, — jak ongi przedwieczna, jagiellońska szlachta na sejmach), dał z dobrawoli na ten nasz nowy most do Majdanu. Dlaczegóż to tak jednogłośnie? Dlaczego?
Zachłysnęła się z wielkiej radości. Szepnęła, wstając ze swego miejsca i wyciągając ręce:
— Dlatego, że papuś do tych wszystkich wsi, do zgromadzonego tłumu swym cichym głosem przemówił Wyłożył im konieczność. A skoro on przemówił... Gdybyś ty słyszała ten okrzyk, ten jeden okrzyk, ten polski okrzyk! Któryż to król jest tak potężny, który miał kiedy na ziemi taką władzę, jak mój papuś?...






Ewa obudziła się nazajutrz rano w niewielkim pokoiku, umeblowanym w sposób najprostszy. Sprzęty były ze świerkowego drzewa, pokostowane. Tylko na ścianie wisiał przepyszny sztych, reprodukcya najboleśniejszego obrazu, jaki wydała sztuka, — »Zdjęcie z krzyża« Ribery z neapolitańskiego San Martino. Ewa podniosła się, ubrała szybko i uchyliła drzwi. Poprzedniego dnia, w ciemnościach nic nie widziała. Korytarz, przecinający budynek, doprowadził ją do schodów i drzwi. Nikogo nie spotkała. Drzwi na dole były otwarte. Wyszła do ogrodu. Ogród ten, jak cała okolica, leżał na dosyć stromej pochyłości góry, jednej z łańcucha, ciągnącego się z zachodu na wschód. Góra pokryta była brzozowym przeważnie lasem, tylko szczyt jej nagi jeżył się od bezleśnych rumowisk i skał. W miejscu, gdzie od strony pól zamierał las, rozpościerały się ogrody, idąc w dal po falistościach gruntu. W ogrodach tam sam stały domki, domy i znaczniejsze budowle. Drzewa owocowe w nowo założonych sadach były jeszcze niewysokie, lecz już pokryte mnóstwem owocu. Cała rozległość była tu uprawiona i formalnie kipiała, raziła oczy ogromem najrozmaitszych roślin, krzewów malin, porzeczek, agrestu, wina, pomidorów, słoneczników które kolorowemi smugami słały się na wsze strony. Na wschodzie wydłużona góra urywała się. Widać było fioletową o poranku głębię doliny, a za nią drugą górę, daleko wyższą, szeroko rozsiadłą i zakończoną szczytem dosyć ostrym. I tamta pokryta była lasem brzozowym. Obiedwie szumiały w porannym wietrze suchym i sypkim szelestem brzozowym, wzdychały olbrzymiemi piersiami.
Ewa zatrzymała się w miejscu i w rozkoszy słuchała. Opasał serce lęk, żeby ten błogousty szelest lasów brzozowych nie ustał... Było niewymownie słuchać tego, co szumiało. Złudzenie poniosło duszę w dal w młodość. Życia jakby nie było. Jest dziewictwo, dzieciństwo... Kroki lekkie wiodą do Baranka Bożego, który kędyś tu śpi na łące błogosławionej. We włosach szumi powiew, — wysusza niespostrzeżone, nieskrępowane łzy, co po twarzy spływają. Ramiona dźwigają się, dźwigają same i oczy wznoszą ku niebiosom, zalane łzami. Tam w górze przywarły do białych chmurek, a usta, jak niegdyś, jak przed laty straszliwemi skamłają w upojeniu:
— Obłoki, obłoki...
Szła tak przed się, nie wiedząc dokąd. Spotykała kobiety śpieszące, które ją obrzucały ciekawemi spojrzeniami. Jedne z nich były opalone, formalnie ogorzałe od słońca, ze skórą łuszczącą się na policzkach i nosie, w ubraniach robotnic, inne szły z parasolkami, w rękawiczkach i sukniach miastowych. Wśród zagonów siedziały schylone nad pieleniem chwastów, krzątały się około krzaków agrestu, zbierały pomidory, niosły kosze z marchwią i ogórkami, polewały, grabiły biegły z pośpiechem i tonęły w nieskończonych uliczkach i zakrętach ogrodów. Niektóre były dziwnie strojne obwieszone błyskotliwymi fatałachami. Tam i sam na ławkach siedziały, rozmawiając, dziewczyny z twarzami wyświechtanemi od nierządu, ulicznice nieposkromione. W jednem miejscu leżała na ławce kobieta lat trzydziestu. Patrzyła na Ewę wzrokiem obojętnym, tępym, potwornie martwym. Była rozmamana, z półodkrytemi nogami, rozkudłana i niemyta. Uśmiech ohydny leżał na jej wargach czerwonych i lśnił się na policzkach, jak połysk na rondlu. Kobieta ta nie odwróciła głowy, gdy Ewa szła obok. Została ze swym uśmiechem, wpatrzona w przestrzeń. Gdzieś za krzewami słychać było obrzydły swar głosów wrzaskliwych, ochrypłych, potwornie rozjuszonych. Z cienistej uliczki czereśniowej wyszły dwie młode dziewczyny, żywo rozmawiające. Ewa podniosła oczy i drgnęła z obrzydzenia. Jedna z tych śmiejących się tak wesoło nie miała nosa. Czarny plaster pod jej oczyma, śmiejącemi się serdecznie, był tak wymowny, że Ewa coprędzej rzuciła się w poprzeczną uliczkę. Tam wpadła z pośpiechu na idącą zprzeciwka młodą osobę szczupłą i dosyć ładną. Była to niemal panienka-podlotek, szatynka z niebieskiemi oczami. Zwróciła na Ewę ciekawe źrenice i uśmiechała się życzliwie. Ewa nie była w stanie nie odpowiedzieć jej takim samym uśmiechem. Szatynka zbliżyła się natychmiast i zagadnęła:
— Pani wczoraj przyjechała z panną Martą, — prawda?
— Tak, wczoraj przyjechałam.
— Czy pani z Warszawy? — spytała ciekawie.
— Nie, teraz nie z Warszawy.
— Myślałam... Jeszcze pani nie widziała zapewne ani ogrodu, ani fermy, ani oranżeryi, ani biur? Nie?
— Przed chwilą wstałam...
— To ja panią oprowadzę... dobrze? Na imię mi Jadwiga. Nazwisko? Ale co tam po nazwisku? która z nas ma nazwisko?
— Jakto? — krzyknęła Ewa, mimowoli podnosząc rękę do oczu, — czyż i pani?
— Czy i ja byłam dziewką publiczną? Och, jeszcze jaką, jeszcze jaką!
Przez chwilę szła z oczyma spuszczonemi, z rękami w kieszeniach fartucha, śmiejąc się cicho. Nagle zwróciła na Ewę spojrzenie, mierzyła ją oczyma i zapytała:
— A pani znajduje, że jest to wogóle ohydne? Nieprawdaż?
— Nic nie wiem, pani. Jestem ciemna, jak robak...
— Ja znajduję, — trzepała Jadwiga, — że miałam prawo tak postępować, jak postępowałam. Było to życie takie samo, jak każde inne. Pani nie znajduje?
— Nie wiem.
— Czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tem, że ja miałam tak zwany stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tem, gdybym była oddawała się tylko jednemu. Moje ciało należało i należy do mnie. Ponieważ rozkosz była we mnie, więc pił ją świat z moich ust, a ja piłam ją z ust świata. Marzenie o grzechu zabijało mnie po nocach, więc puściłam się. Poznałam, co to jest rozpusta. Wiem, że to jest także cudna sprawa! Ale mam jej już dosyć. Jak niegdyś rozpusty, tak teraz dusza moja zapragnęła czystości. Obrzydła mi rozpusta, stała się dla mnie tak odrażająca, jak nawóz ludzki. Widzi pani, — krzyknęła, — że rozpusta prowadzi do cnoty pewniejszą ścieżką, niż niewiadomość, niż głupotka niewiadomości. Czy nie? Bodzanta mię przywiódł tutaj za rękę, do tych ogrodów... Teraz jestem tak strasznie szczęśliwa, tak strasznie, jak nikt na ziemi!
— Doprawdy? Dobrze tu pani?
— Strasznie dobrze! — wybuchnęła Jadwiga. —
Gdyby tutaj kto chciał żyć po dawnemu, żyłby bez przeszkody. Ale któraż z nas, wyzwolonych z pod tyranii rozpusty męskiej, chciałaby zbliżenia do siebie mężczyzny? Żadna! Wszystkie jesteśmy szczęśliwe, że nareszcie jesteśmy bez mężczyzn. Tu jest miejsce, gdzie wszyscy mówią prawdę. Lecz tu ludzie wogóle mówią mało. Przedewszystkiem muszę panią poinformować, że tu wszystko daleko bardziej czuje się, niż rozumie. A wie pani dlaczego tak jest? Ja sobie to tak tłómaczę... Ponieważ to wszystko zbudowane i stworzone zostało przez wielki zachwyt, przez wybuch, jakby erupcyę uczucia, więc uczucie niesie ludzi wszystkich którzy tu są, jakby na fali natchnienia. Podobnie się ma ta rzecz, jak z wielką katedrą, z wielkim pomnikiem, wielkim utworem sztuki. Cóż to jest bowiem dzieło Rodina o skazańcach z Calais? Dzieło szalone, ku któremu rzesze wzdychają, ogarnięte szaleństwem twórcy. Wyrazy, które się tu mówi, — są to prawdziwe wyrazy. Pani się ich nauczy. Po oczach widzę, że pani ma wolę do prawdziwych wyrazów. Ach, jakie tu są istoty! Jest tu bajeczna kobieta, Iza. Bajecznie piękna, rozumie się piękna po naszemu, bo w naszym sadzie na piękność lub brzydotę z wierzchu nikt uwagi nie zwraca. Jest rzeźbiarz, Wit, ten co zbudował te wszystkie domy i stawia kościół na górze. Wit bez skazy, Wit czysty. No jest pokaszlujący Mazurek, doktorek suchotniczek, »przemysłowiec gruźliczy«. Jest jedna młoda malusieńka blondyneczka. Zostaje u nas, ale miewa pokusy. Najszczersza ze wszystkich. Dowodzi wciąż konieczności spowiedzi publicznych, codziennych i rozgrzeszeń od »gminy« na mające się popełnić występki. To ananas, co? Jest ogrodnik naczelny, »Wacio Całopalątko«, »Wacio Ofiarka«, ponieważ się zawzięcie gapi na niewiasty. Wie pani, nawet starzy należą do naszego »Ogrodu róży«. Chociaż starzy są wogóle skostniali. Jeżeli są nadmiernie skostniali, pełni nałogów i »mądrości«, to ich powolutku wyziębiamy. Za parkan, za parkan! Do ludzi rządzących się »rozumem«, »mądrością«!...
— A Marta? Czy należy do waszego ogrodu Marta?
— Marta... — wyszeptała Jadwiga z anielskim uśmiechem, — Martuś nasz, nieskalanka nasza, dzieweczka, symbol?... My ją strzeżemy, osłaniamy, nakrywamy dzień i noc wielką kapą modlitw... Gdyby pani wiedziała, jak ją strasznie kochamy! Bo widzi pani, — ona to jest drugi kraniec... Kołyska, której już niema... Motyl, który już odleciał...
Oczy Ewy napełniły się wielkiemi kroplami łez. Jadwiga wyciągnęła barki, wspięła się na palce i szeptała:
— I ty jesteś z »Ogrodu róży«. Chodź!
Szły tedy w milczeniu, dokądś w górę, ku brzozowej puszczy. Gdy jej dosięgły, Ewa zatrzymała się. Pod nogami ich była poprzeczna dolina, przecinająca ów łańcuch gór. Ewa nachyliła się i patrzała w dolinę. Tam w głębi płynęła rzeka, dążąca, żeby przepłynąć Pod wielkim mostem, o którym tyle mówiła Marta. Łąki po obudwu stronach rzeki były skoszone i młody potraw chwiał się tam już na słońcu, jak ruń pierwszych dni wiosennych. Biała droga, polska, zaświatowa, leśna, wiodąca do jakichś polan w boru, wstęgą biegła po nadbrzeżu, nieskończona i fantastyczna, jak myśl... Wierzby srebrnolistne, olchy czarnopienne towarzyszyły zakrętom rzecznym. Przy drodze tam i sam leżały ogromne głazy. Jadwiga pokazała Ewie te głazy.
— Widzisz, — mówiła, — tamten wrośnięty w ziemię?... Niegdyś leżał na szczycie góry. Spadł z wysokości. Nazywa się »Umarły Ołtarz«. Pójdziemy do niego... Jest w nim zagłębienie, jakby jeziorko tylusieńkie. Zawsze w niem stoi woda. Ta woda jest święta. Bo to woda z nieba, która nie zetknie się z ziemią i nie wsiąknie w ziemię, tylko znowu wróci do nieba. Chłopi mówią, że ta woda uzdrawia ślepe oczy. Jeśli przyjść po wielkim deszczu i przemyć czerwone, kaprawe, ślepe oczy... Zdala idą...
— Powiedz mi... — zająknęła się Ewa, — co wy tu robicie, co to jest ów cały Majdan?
— Jest to folwark w tych górach. Był sobie od wieków folwark w górach nazwiskiem Majdan. Należał do dziedzica, jak przystało na folwark. Nie dawał zbyt wielkich dochodów, boć to góry, drogi ciężkie. Wziął tedy dziedzic, jaśnie pan Bodzanta, i przekształcił folwark na dziwaczne ogrody. Kazał wyciąć część lasu i otoczył parkanem jedno miejsce. O wiorstę dalej, — drugie. Powiedział tak: tu będą się hodowały zdegradowane prostytutki. Tam będzie sanatoryum dla suchotników fabrycznych, tam dalej uzdrowisko dla pijaków... Tamta wielka góra nie należy do niego, a ta nasza należy cała. Całą tę górę postanowił zaludnić takimi oto pasażerami. No i zaludnił. Zgarnął z miast nędzę, jak nawóz i położył na tym południowym stoku pod słońcem... Czy dobrze zrobił?
— A starczy mu pieniędzy?
— Zdaje się, że mu dotychczas starczyło. Bo teraz, zda się, już nic nie ma. Jeżeli zabiera na Majdan z fabryki suchotnika, to go zabiera z żoną i dziećmi. Osadza chorego w sanatoryum, a dzieci i żonę w domku, których kolonia utworzyła się na tamtym zboczu. Dzieci idą do szkoły freblowskiej i do szkół początkowych, a żony i dzieci dorastające otrzymują możność zarobkowania w tutejszych warsztatach. Stworzył bowiem specyalne rzemiosła: wyrób mebli, zabawek, lasek, fajek, cygarniczek, ozdób z jałowcu, którym pokryte są góry, założył introligatornię, fabrykę słomkowych kapeluszy, wyplatania ozdobnych koszyków i tak dalej. Pracują w tych zakładach i chorzy, o ile im lekarz pozwoli.
— A co do kobiet? Cóż się robi z niemi, kiedy tu przyjdą?
— Każda robi, co chce. Wpuszczają je do ogrodu i basta. Jeżeli która chce wyjść na świat, to wychodzi, jeżeli chce leżeć bezczynnie do góry brzuchem, to leży, jeżeli chce pracować, to pracuje.
— No to, oczywiście, wszystkie nic nie robią?
— Są takie, których nie można zagonić, przymusić do odpoczynku. Są i takie, co śpią w dzień, a po nocy włóczą się w ogrodach. Ale ogrody dają wielkie zyski, gdyż większość ogromna w nich pracuje. Codzień odchodzą do Kielc wozy z warzywem, owocami, truskawkami, malinami, ogórkami... Mamy w Kielcach własny sklep, który obsługują nasze kobiety. Kilkadziesiąt kobiet pracuje w mleczarni, maślarni, serowni, w »izbie konfitur#, marynat... Bo zważ tylko, że my nie mamy rodziny, nie mamy poczucia własności, nie mamy dla kogo kraść... Pracujemy dla samej pracy. Kilka naszych dziewcząt pasa krowy. Są takie, co po przybyciu na Majdan nie chcą nic a nic robić, wrzeszczą, drą się i biją między sobą, robią skandale, kradną, niszczą rzeczy. Najczęściej takie biorą się z nudów do pasienia krów. W dole za ogrodami, nad rzeką jest pastwisko. Tam te latawice hasają, dokazują, tańczą, wywrzaskują ohydne pieśni, chichoczą z echem górskiem. Z czasem, przypatrzywszy się naszemu życiu, znudzone próżniactwem, biorą się cichaczem do bylejakiej roboty, wchodzą w rozkosz gromadzkiego pracowania — i tak...
— A dużo stąd ucieka?
— Owszem, zdarza się, że uciekają. Kilka wyszło zamąż. A najczęściej nie chcą słyszeć o niczem. Zaszywają się w ten święty ogród i, ukrywszy się pod krzewinami, pracują do siódmego potu.
— A któż kieruje robotami?
— Robotami kieruje stary zrzęda ogrodnik, który ma pomocników. Ale my mamy swój własny zarząd obieralny, z nas samych złożony. Mamy swój sąd. Jest biuro, biblioteka, sala do koncertów, w której bywają tańce.
— A mężczyzn widujecie?
— Każdemu tu wolno wchodzić, każdej wolno przyjmować kogo chce i kiedy chce. Ale wogóle tutaj mężczyźni nie są mile widziani przez kobiety. Przytem mężczyzn tu mało. Co niedziela przyjeżdżają na tańce z okolicznych folwarków urzędnicy administracyi i inne franty. Kilka z naszych wyszło już zamąż. Ja tam nie uważam owego wychodzenia zamąż za jakąś lepszą formę życia. Rodzina jest to, naogół biorąc, wielkie świństwo.
— A sama miałaś dzieci? — spytała Ewa.
— Nie miałam.
— Tak, nie miałaś...
— Ale ja tu gadam, a w biurze ludzie czekają...
Rzuciła się w boczną uliczkę i zginęła w zieleni. Ewa została niespodzianie sama. Poszła w górę, szeroką drogą, połamaną w pętlicowe zakosy. Droga ta wspinała się po stromej pochyłości w starym, brzozowym lesie. Ogromne drzewa o warkoczach do ziemi, szumiące, suchoszelestne kołysały się wokoło, gdy szła. Znowu tedy wróciła do tego, co było, zanim spotkała Jadwigę. Trafiła w swoje uczucia, jakby w kolej wyżłobioną. Nogi wlokły się w miękkim pyle. Brnęła przez ciemności wewnętrzne duszy, przez las głęboki swego życia! Nie czuła, że upał pali jej głowę, że pył, wzdęty przez wiatr, łechce w gardzieli. Gdy wreszcie podniosła głowę, stanęła zdumiona. Już lasu nie było. Szumiał za nią, w dole. Naokół był przestwór jałowców nieobjęty oczyma, szczyt góry blizko, a na najwyższym grzebieniu, na rumowisku twardych kwarcytów wznosił się jakiś niedokończony gmach. Otaczały go ze wszech stron rusztowania. Słały się dookoła deski, wszędzie były cegły, krokwie, doły z wapnem, bale, niezliczona ilość tafel chęcińskiego marmuru, bloków ciosowych... Słychać było szczęk młotów kamieniarskich, łoskot siekier...
Ewa weszła cicho w obręb budowli i przekroczyła progi gmachu. Znalazła się w jakiejś świątyni. Już w niej było sklepienie. Okna-dziury patrzyły w świat. Kiedy zbliżyła się do jednego z otworów, zapewne przyszłych drzwi, żachnęła się, ujrzawszy jakoby drugi kraj. Otwór ten wychodził na stronę północną i widać było tamtejsze pasma gór, rozległą dolinę z wioskami, długiemi, jak oko sięgnie, lasy jodłowe spłowiałe tam i sam od smug dębu i buka, folwarki, młyny, rzekę połyskującą wśród łąk, strumienie...
Ewa wróciła w stronę, skąd przyszła, i przez otwór z tamtym symetryczny ujrzała brzozowy las, Majdan, wsie, aleje, pałac w Głowni, łąki, ścierniska, drogę bitą w lasku, nizkie domki w dole, ogrody, a dalej znowu — most, wioski, wioski, wreszcie Kielce. Kiedy, napatrzywszy się na przedziwny krajobraz, zwróciła oczy w głąb świątyni, była uderzona jej kształtem. Nasuwało się pamięci coś wiadomego, czego jednak żadną miarą nie sposób przypomnieć. Tylko urok i radosne drżenie Wewnętrzne, niejasne upojenie, płynące z tego źródła, zostawało, jako pewność...
Kształt tego miejsca, przeczuty i przeżyty chyba wówczas, gdy była w domu i, leżąc na prętach żelaznych, patrzyła w niebo. Nie zadrgało wrażenie i nie zmieniła się jego moc, gdy nagły żal, jak miecz nieubłaganego anioła, przeszył serce.
Poczęła ukradkiem, z ciekawością podpatrywać. Kościół ten nie był podobny do żadnego z tych, które była na świecie widziała, i nie stamtąd płynęło przeżycie. Nie było w nim głuchego mroku świętego Szczepana i katedry medyolańskiej, czaru świętego Marka, ani odpychającej grozy świętego Piotra w Rzymie, ani ciemnego lęku Notre-Dame, ani uciechy ducha, jak w Sainte Chapelle. Był tu tak samo jak tam zaklęty w kamienie duch myślący i głęboko wzruszony, lecz dorzucała się nadto siła prostoty i pokory, jak w Notre-Dame w Poitiers, albo kościoła St. Michel d’Aiguille w Puy. Kościół ten nie miał wcale charakteru dzieł monumentalnych. Był on prosty, ubogi, tylko silny i strzelisty. Dwie wieże wyrastały z jego cielska. Obiedwie były niby owe renesansowe wieże w Bretanii, które są strzeliste ścisłe z gotycka, poczęte w duchu gotyckim, a jednak nie mają z nim nic wspólnego. Wyrastały ze skarp niby-gotyckich, tak znanych i miłych polskiemu oku, ale wybiegłszy w górę ośmiokątnymi słupami, przemieniały się w jakieś widziadła krzyżowe, które można tylekroć spostrzedz na rozstajnych, »polskich« drogach i na zapomnianych mogiłach. Ponad nawę środkową wznosił się taki właśnie mogilnik, obarczony trzema krzyżami. Pod nim były trzy okna niemal gotyckie, spadające aż do pewnego daszku, który zakrywał wejście szerokie. Ów »portal» był ordynarnie prosty, surowo nizki, istotne wejście do chłopskiej chałupy. Mała skarpa stojąca obok miała w sobie naiwność i nieporadność przedwiecznego zjawiska, urok surowości, jak orzeł albo czupiradła z Notre-Dame. Wielkie romby kwarcu wmurowane tu i tam lśniły kryształkami miki, gdzieniegdzie prześlicznie rumieniła się smuga cegły albo szlak różowej dachówki... Ta masa była prosta, jak potężną i prostą w zamieć zimową i w słotę bez końca jest przyroda polska, jak jednolity a niewymowny jest krajobraz polski. Widmo tego kościoła wyrosło z ziemi, jak drzewo, wystrzeliło z góry, jak okrzyk zapamiętałej egzaltacyi, żyjący w łonie polskiem. Nic w niem nie było obcego, przyniesionego do kraju z za gór. Wszystko tu wyrosło, nawet pomysł wydłużonych szyb i skarp oróżowionych daszkami, świecących tyle już lat nad płaską ziemią w Wiślicy. Przez okna, już obramowane ciemnym chęcińskim marmurem, przeglądało niebo, tworząc witraż nieporównany. Szybkoskrzydłe chmurki płynęły tam w górę równie niewysłowienie, jak płyną modły, skargi i krzyki rozpaczy ducha przez boskie szyby Wyspiańskiego. Wyniosły strop łamał się i zagłębiał, uciekał w górę i tonął w ścianach. Nizko, w tem miejscu gdzie ów strop zapadał w grube prostactwo ścian, podobnie jak nieboskłon zapada w ziemię u krańców horyzontu, tworzyły się smugi spadające w dół, ni to łuki nieznanego porządku. U ich wytrysków, dziwnie uroczych, ukazywały się błędne twarze, kute w świętokrzyskim kwarcycie. Były to twarze mocy i niemocy, miłości i nienawiści, boleści i radości, zachwytu i dosytu. Były grube, mocne, genialne. Przypominały prastare rzeźby, które można jeszcze spotkać w zapomnianych, tajemniczych kościołach kryjących się w pustkowiach kieleckich gór... Wysoko, w tem miejscu, gdzie najsilniejsze światło padało z przeciwległych okien, była wmurowana wielka, szara, marmurowa tablica, a na niej wykuta wielkiemi literami nigdy nie ustająca skarga rodu ludzkiego:

»Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa,
Przemija jako cień,
A nigdy nie trwa w tymże stanie...«

Ewa przymknęła oczy. Na ustach jej wykwit! uśmiech powolny, balsamiczny. Spłynął z nich szept:
— To mi Róża, Róża... Niepołomska... mówiła...




W czasie podróży z Kielc na Majdan Ewa wspomniała o swem urzędowaniu w biurze kolejowem. Zapewne na skutek tej wzmianki była po kilku dniach pobytu na Majdanie wezwana do mieszkania Bodzanty dla wyjaśnienia, czy teraz nie chciałaby się podjąć prowadzenia ksiąg kasowych. Było to po południu. Ewa weszła na piętro niewielkiej willi. Na parterze mieściły się pokoje biurowe, na piętrze mieszkał Bodzanta. Marta spotkała Ewę we drzwiach i pociągnęła do przedziału za kotarą, gdzie mieściło się jej gineceum. Umeblowanie było bardzo ładne. Ewa z przyjemnością oglądała prześliczne, rzeźbione, włoskie, barokowe meble, kilka pięknych obrazów, wiele rodowych miniatur. W gineceum Marty stały jeszcze dawne sprzęciki, zapewne niemałej wartości. Widać było, że to są rzeczy przechowane. Nie resztki, wyciągnięte z ruin, nie cudze graty, kupione od handlarzy, lecz pamiątki domowe, które z mnóstwa innych wzięto ze sobą w nową podróż ducha, wszystko inne oddawszy bliźnim bez żalu. Jakiś tedy stary fermoir w kształcie zamku z basztami, oszklony weneckiemi lustrami wewnątrz, pełen przegródek, skrytek, szufladek tajemnych, — starożytne łóżko z adamaszkowym baldachimem i kotarą, którą stanowił duży gobelin. Pełno tu było sztychów angielskich, rysunków i zabytków... Ewa usiadła w kącie i rozkoszowała się tem mieszkaniem. Oczy jej szły ze sprzętu na sprzęt, a w ślad za niemi szła ironiczna, złośliwa myśl, że właściwie ofiara Bodzanty jest niezupełna, że właściwie należałoby ją rozpocząć od wyrzeczenia się tych drobiazgów. Gdyby teraz zeszedł nań sąd, musiałby go osądzić, jako przywłaszczyciela tylu skarbów, należących do ludu... Ewa śmiała się dobrodusznie. Marta pokazywała jej tajemnice biureczka, kiedy wszedł Bodzanta, prowadząc ze sobą jakiegoś pana. Marta wstała i wyszła naprzeciwko gościa. Bodzanta, ujrzawszy Ewę, skinął głową i poprosił gestem, żeby się zbliżyła. Przedstawił gościa córce i, (poniekąd), Ewie. Gość, pan Malinowski, był to człowiek trzydziestokilkoletni, średniego wzrostu, w okularach, z poza których uważnie i badawczo spozierał. Był ubrany według ostatniej mody, ruchów pewnych i salonowo gładki. Bodzanta prosił wszystkich swymi kątowymi ruchami rąk, żeby usiedli, i zapowiedział Marcie, że pan Malinowski zostaje na obiedzie. Skoro zajęto miejsca i Bodzanta nachylił się, nastawił swoim zwyczajem dłonią ucho, gość rzekł:
— To mię właśnie przywiodło...
— Szanowny nasz gość utrzymuje, — krzyczał do córki, — że nasz system gospodarowania nie zadawalnia...
— Mówić tego nie mogę, żeby nie zadawalniał, — szybko przerwał gość, — bo nic jeszcze nie widziałem, ale wyznać muszę, że większość obywatelska w naszych stronach, po przeczytaniu w gazecie, została samą wieścią poważnie zaniepokojona. Nie umiano zdać sobie sprawy. A że dochodziły najrozmaitsze wieści...
— Najrozmaitsze... dochodziły... — z zapałem potakiwał Bodzanta.
— Co do mnie słuchałem cierpliwie, aż wreszcie zdecydowałem się sam zobaczyć. Bez osobistego przekonania się nie chciałem...
— Bardzo jestem wdzięczny za tę decyzyę. Bo to decyzya wbrew przyzwyczajeniom, wbrew, powiedziałbym, naturze polskiej. Polak lubi decydować bez osobistych przekonywali się, na podstawie intuicyi, odziedziczonej po przodkach, bez przydługich ceregielów. Tak za ojców bywało i dobrze było, — więc bij nowatora, ktokolwiek czcisz Maryę. A ciekawa rzecz, co też mówiono?
— Najrozmaiciej. Nas, to jest nasze stronnictwo, niepokoił ze względu na to wszystko, co się u nas dzieje, ze względu na bezprzykładne rozpętanie społeczne, sam fakt podkreślania sprawy rolnej, przyznający niejako racyę żywiołom przewrotu.
— Żywiołom... Doprawdy?
— Nie inaczej. Proszę tylko nie sądzić, jakobyśmy byli przeciwnikami ulepszeń w sferze naszych stosunków wiejskich i folwarcznych. Jesteśmy zwolennikami polepszenia doli włościanina polskiego. Chodzi tylko o to, żeby nie dopuścić do decyzyi żywiołów anarchii i przewrotu. Według nas należy zrobić wszystko, co się da, w sferze polepszenia losu pracowników rolnych, ale nie podobna, i to pod żadnym pozorem, pozwolić, żeby znalazły uznanie anormalne żądania anarchii...
Bodzanta na swych wielkich palcach, które zginał z trzaskiem, notował sobie uważnie i pokornie wszystko, co gość mówił.
— Żeby, — ciągnął pan Malinowski, — destrukcya mogła znaleźć jakiekolwiek u nas pole, żeby ten tyfus społeczny bezładu mógł nabrać pewności, że znajduje jakikolwiek cień zastosowania swych mrzonek, tu w kraju, gdzie jesteśmy gospodarzami. Opinia publiczna powinna nie tylko mówić ale powinna krzyczeć, powinna bić w dzwon na trwogę, bo zło jest ogromne, bo zło jest ogólne! Czy nie tak?
— Szanowny pan przebaczy, że ja w sposób kategoryczny nie będę wyjawiał mego zdania, gdyż mam, może błędną, taktykę nie wydawania sądów kategorycznych. Nie należałem nigdy do żadnej partyi, do żadnego obozu, do żadnego stronnictwa. Jestem człowiek samotny. Słowo zaś »anarchia«, słowo »destrukcya«, cudzoziemskie terminy, nie wiem, co znaczą...
— Rozumiem przez te słowa wszystko, co wynikło u nas w ostatnich czasach i tyle szkody krajowi przyniosło. Anarchią i destrukcyą nazywam ów cały nierząd społeczny, który tworzą u nas socyaliści, więc strajki, niszczące nasz przemysł i lud doprowadzające do nędzy, więc dzikie gwałty na spokojnej ludności kraju, słowem te wszystkie akcye szkodliwe...
— Przepraszam... szkodliwe dla kogo?
— Dla społeczeństwa.
— Gdybyśmy byli w tym momencie i w tym składzie osób reprezentantami »społeczeństwa«, to przy głosowaniu co do szkodliwości wymienionej anarchii i destrukcyi rozstrzeliłyby się głosy. Ja, naprzykład, głosowałbym przeciwko pojmowaniu tejże anarchii i destrukcyi, jako zjawisk wręcz i bezwzględnie szkodliwych.
— I ja... — z uśmiechem zaznaczyła Marta.
Pan Malinowski grzecznie uśmiechnął się i skłonił w jej stronę. Po chwili rzekł:
— Jestem przegłosowany, ale, niestety, słuszność jest po mojej stronie.
— Jest tu jeszcze jedna osoba, która nie głosowała, — rzekł Bodzanta, przymrużając oczy i patrząc łaskawie, łagodnie i miłościwie w stronę Ewy. — Czemuż pani nie korzysta z prawa głosu?
— Nie mam cenzusu wyborczego... — rzekła wesoło.
— Nie ma u nas cenzusów wyborczych! — zdecydowała Marta.
— Wracając do naszej kwestyi, — ciągnął Bodzanta, — nie wiem również co pan nazywa pożytkiem, a nawet, co społeczeństwem. Wskutek tego nie jestem pewien, czy mógłbym się pisać na jego pojmowanie pożytku społecznego.
— Zdaje mi się, że tu nie może być dwu zdań.
— Ja zaś sądzę, że mogą być dwa zdania, a nawet powinny. Częstokroć, i to już szczególniej u nas, klęską społeczną, niedolą narodową nazywa się, naprzykład, podrożenie robocizny. Wszystkie gazety biją na trwogę, że klęska zagraża ojczyźnie, ludzie się trwożą i martwią, a tymczasem po zbadaniu sprawy okazuje się, że chodzi o podwyżkę kilkunastu kopiejek z kieszeni bogaczów dla tych rodaków, co nie mogą własnem nazwać nawet miejsca, na którem barłóg ich leży, co nie mają własnej łyżki, co nie mają nawet własnego grobu. Wszystko tedy zależy od tego, co umieścimy w tem słowie »społeczeństwo«. Czy, naprzykład, według poglądu szanownego pana, parobcy należą do społeczeństwa?
— Parobcy, oczywiście, należą do społeczeństwa. — Gdzież w takim razie szkodliwość strajków?
Jeżeli parobcy będą pracowali krócej, otrzymają większą zapłatę i lepsze izby, to społeczeństwo, zda się, zyska, nie straci. Strajki wtedy tylko są szkodliwe, jeżeli źle są obmyślane, źle przeprowadzone i wskutek tego nie zapewniają wygranej. Któż przed tymi, którzy zainicyowali strajki np. rolne, dbał o los parobków, należących do społeczeństwa? Nie przypominam sobie, żeby ktoś suszył sobie ich dolą głowę. Czy czynili to obywatele, kler, inteligencya? Jeżeli odpowiedź nie ma być dziennikarska, lecz pochodzić z prawości sumienia, to odpowiedź jest jedna, że czynili to wyż wzmiankowani destruktorzy społeczni. Dopiero od czasu, kiedy oni poczęli unieszczęśliwiać naród polski, siać anarchię i burzyć ciche nasze szczęście, społeczeństwo przyszło do przekonania, że »należy zrobić wszystko, co się da«. Mieszkam w tej okolicy dawno. Byłem tutaj przed wieloma laty na odpuście w miasteczku Pałuszycach. Po sumie wyszedłem z kościoła i, jak na kolatora przystało, defilowałem ulicą, a raczej aleją, złożoną z żebraków, a ciągnącą się od kościoła aż w rynek cuchnący. Jest to zresztą widok nasz rodzimy, pospolity, bukoliczny i, doprawdy, rzewny. Dziadusiowie siedzą sobie na zeschłem błocie, drą się w niebogłosy, śpiewają okropności, a lud i szlachta wzrusza się, daje groszaki i dusze zmarłe na tamtym świecie bardzo godne mają ulgi. Przez wrodzoną kostyczność usposobienia zacząłem indagować dziadusiów po kolei, czem też każdy z nich trudnił się uprzednio, zanim obrał sobie ów zaszczytny zawód zmniejszania cierpień duszyczkom zmarłych. Okazało się z interwiewu, że dziewięć dziesiątych tych mężów, to są właśnie parobcy, — i to nawet z moich rodowych majątków, oraz z dóbr moich czcigodnych sąsiadów. Społeczeństwo ze spokojem tolerowało ów widoczek iście polski. Dopiero wrogowie narodu zainicyowali usiłowania, żeby parobków wciągnąć w matnię społeczeństwa, zaprotestować przeciwko temu, żeby parobcy moi zostawali na starość dziadami. A czy dziady, siedzące pod kościołem, należą do społeczeństwa?
— I żebracy należą do społeczeństwa.
— A gdybyśmy jednego z nich posadzili wpośród siebie i zapytali go, co jest pożyteczne, a co szkodliwe, czy jego zdanie zgodziłoby się z pańskiem?
— Być może, że zdanie dziada z pod kościoła nie zgodziłoby się z mojem, być może nawet, że byłoby wręcz przeciwne mojemu, ale mimo to, nie jego, lecz, jak śmiem sobie pochlebiać, mój głos byłby bardziej decydujący w tem zagadnieniu, co jest pożyteczne dla mnie i dla niego, oraz dla społeczeństwa;
— Widzimy tedy, że nie od razu można wiedzieć, co jest społecznie pożyteczne, a co szkodliwe. Niewątpliwe jest, (biorąc rzecz z innej strony), że o ile szanowny pan byłby w stanie odłożyć na bok wszystko, coby mogło być jego interesem osobistym, majątkowym, kastowym i stanowym, to zdanie jego, jednostki oświeconej, musiałoby być bardziej ważkie niż zdanie żebraka. Jeżeli jednak szanowny pan zajmie takie stanowisko, wówczas nie będą jego rozumowania miały innego wyniku, tylko taki, że dla społeczeństwa ludzkiego pożyteczną jest rzeczą niszczenie nędzy parobków, wydźwignienie pracowników i żebraków z poniewierki, z gnoju upodlenia, w którym ich trzymamy, i posadzenie obok nas w społeczności chrześcijańskiej, uczynienie ich braćmi naszymi.
— Nasze stronnictwo dąży właśnie do tego samego celu. Nie jesteśmy tylko idealistami, którzyby odziewali dążenia i prace szalone w szaty frazesów bardzo pięknych...
— Tak, frazesów... Czy przed epoką strajków szanowny pan i jego stronnictwo — wszczynaliście akcye, dążące do tego właśnie celu?
— Jeżeli nie wszczynaliśmy akcyi widomej, to dlatego, że warunki były tego rodzaju, iż uniemożliwiały wszelki czyn społeczny. Lecz w stanie potencyalnym wszystko to leżało w naszych intencyach. Sprawa autonomii bezpośrednio wiąże się z rozstrzygnięciem tej zawikłanej sprawy parobczańskiej, rolnej i wogóle robotniczej.
— Ci zaś, którzy rozpoczęli potępiane i zwalczane strajki, nie znali w tej sprawie przeszkód...
— Bo chcieli ryby łowić w mętnej wodzie.
— Ryby... Nie wiem, jakie to można wyłowić dla siebie ryby, idąc przeciwko kulom, kijom, spuszczonym psom podwórzowym i dziennikarskim, oszczerstwom, potwarzom, zniewagom.
— Chcieli pochwycić rybę władzy. Pod pozorem dążenia do dobra ludu chcieli panować zarówno nad ludem, jak nad innemi klasami kraju.
— Wolność czynu leży w nas i nie może być nadana. Ci, co wbrew wszystkiemu usiłowali podnieść byt najbardziej upośledzonych rodaków naszych, byli pasterzami, poganiającymi leniwe woły. My jesteśmy leniwe, senne, żarłoczne, bezduszne woły. Zeżreć, co jest wokoło, usnąć na tem samem miejscu, ocknąć się i znowu żreć, co wyrosło. Gdy mieliśmy państwo, (najpiękniejsze na ziemi, źrenicę wolności świata), doprowadziliśmy je do upadku bezprawiem szlacheckiem i specyalnie wynalezionym snobizmem, niemocą wołów zbitych w stado. Kiedy nie mamy państwa, wzdychamy do niego. Chcielibyśmy, żeby państwo za nas wszystko zrobiło. Przepraszam, że mówię tak niegrzecznie, ale w sprawach ogólnych nie powinniśmy zażywać względem siebie grzeczności.
— O, proszę! Faktem jest, że my, w naszem towarzystwie rolniczem, podnieśliśmy płacę parobczańską, ile się dało, skasowaliśmy rozmaite ograniczenia, uznaliśmy »posyłkę« za szkodliwą, dajemy w zasadzie izbę każdej rodzinie...
— To znakomicie! To znak, że leniwe woły kiwają rogami i przestępują z nogi na nogę, udając, że idą. Może nawet ruszą z miejsca. A lockout rolniczy, o którym słyszałem, jako o budującem zjawisku tamtejszej okolicy? Samoobrona, — nieprawdaż? Parobcy nie mają wprawdzie zorganizowanego »stronnictwa«, ale to nie dowód, żebyśmy my »szlachta« nie mieli go mieć. Należy przytrzeć chamstwu rogów! Więc wyrzucanie wszystkich parobków w zimie. To po polsku!
Pan Malinowski uśmiechnął się obojętnie. Po chwili dopiero rzekł:
— Ale to szanowny pan wyraźnie staje po tamtej stronie.
— Zawsze staję po stronie słuszności. Podniesienie płac zarobników i robotników rolnych zwiększy, (co daj Boże), ich potrzeby.
— W zakresie »monopolowym«.
— Wskutek wzmożenia się potrzeb, wzmoże się konieczność ich zaspokojenia. Może wówczas zaczną choć cokolwiek korzystać z dobrodziejstw naszego przemysłu. Bo obecnie »nasz« przemysł zaspakaja potrzeby czyjeś w Azyach, Syberyach, Samarkandach, perkaliki »nasze< są naszą chlubą, lecz nie tutaj. Parobek nasz pod bokiem wielkich fabryk łazi po staremu w straszliwych buciorach, w zgrzebnych, rzadko pranych szmatach, w ohydnie cuchnącej sukmanie i w potwornym kożuchu. Nędzarz ten mieszka tak samo, jak mieszkali praszczurowie za Piastów, świeci sobie kanfinowym ogarkiem albo i szczapą. W miarę wzrostu przemysłu naturalnego, jaki widzimy w miasteczkach Szwajcaryi, zaspakajających złożone potrzeby mieszkańców okolicy, znaleźliby może w nim zajęcie nasi młodzi technicy, którzy po latach ślęczenia na cudzoziemskich uniwersytetach zostają po przybyciu do ojczyzny, albo fagasami niemieckich właścicieli fabryk, brytanami, szczekającymi na polski lud roboczy, albo urzędnikami. Oto jest, według mnie, istotne dobro kraju. Nie dobro renciarzy rolnych, którzy nic dla ojczyzny nie zrobili, jest dobrem jej, lecz wydźwignięcie z łoża boleści jej dotychczasowych wydziedziczeńców. Ojczyzna, — jest to przyszły ustrój społeczny.
— Stan naszych parobków tak znowu opłakany nie jest...
— Doprawdy? Nie gdzieś za górami, za lasami, nie w Anglii, Ameryce, albo Francyi, lecz na wschód od nas, naprzykład, na Żmudzi parobek pobiera o 15 rubli pensyi rocznej i o 20 pudów ordynaryi więcej, niż parobek w pięknej ziemi lubelskiej. Nadto, na tejże Żmudzi parobek pracuje przecięciowo, (biorąc pod uwagę dzień zimowy i letni), około dziewięciu godzin. Mieszkania tam są zupełnie porządne, »posyłki« żadnej, lekarz, apteka, ochrony dla dzieci. A proszę teraz wejść do mieszkania parobczańskiego w Lubelskiem, Kieleckiem, Radomskiem i zobaczyć, co to tam jest. Ośmnaście rubli rocznej pensyi, praca we żniwa od trzeciej rano do dziewiątej wieczorem. Na pograniczu pruskiem parobek ma już dwie izby, zegar — i — o, horror! — kanapę wyścielaną. Słyszeliście, renciarze lubelscy?! Brońcie się, bo zło jest blizkie, bo zło jest powszechne!
— Ja nie wiem, czy owa kanapa i ów zegar — są to znowu ideały tak nieodzowne. Być może, że na gwałt trzeba wnosić naszym Maćkom kanapy... Zgadzam się na wszystko... Domy mieszkalne powinny być zdrowe, obszerne, izby ciepłe i widne, ale bez tych komfortów, na które nie stać większości naszych ziemian. A zresztą, proszę szanownego pana, teoretycznie rzecz biorąc, wydaje się, że nie tylko parobcy, ale nawet niektórzy włościanie przy obecnych warunkach życia dawno powinniby z głodu pokłaść się do grobów. Zdawałoby się, że tak żyć niepodobna, a jednak widzimy nietylko ich samych, ale i inwentarz w dobrym stanie. Można zaobserwować dalej, że w kieleckiej właśnie gubernii, gdzie parobcy nagradzani są najgorzej, rozmnażają się najobficiej.
— A to jest istotnie pociecha! Ośmnaście rubli rocznej pensyi, świnia w izbie, przeznaczonej dla dwu rodzin, ośmnaście godzin pracy w lecie na dobę i ta pociecha, że przynajmniej dzieci w bród! Nie, bądźmy już otwarci! Dla mnie owi zbrodniarze, podmawiający do strajku rolnego, byli prekursorami jutrzejszej ojczyzny, pracownikami sprawiedliwości. Nic to, że ich nazwano »hultajami i włóczęgami«. Za to im przyszłość odda, na co zasłużyli, kiedy nadużywającym urzędu pisarskiego na niekorzyść najuboższych rodaków a gwoli zysku bogaczów — przenigdy nie zapomni!
Bodzanta wstał ze swego miejsca i, przechodząc przez pokój śmiesznie nieotamowanymi krokami, zacierał ręce z nerwowym pośpiechem.
— Czy mógłbym prosić, — mówił pan Malinowski wyniośle i oczywiście zmieniając przedmiot rozmowy, — czy mógłbym prosić o rys zasady, według której urządzone zostały folwarki pańskie?
— Moje folwarki...
— Rozumiem...
— Nabrałem głębokiej odrazy do stanu posiadania kawałków ziemi, której nawet nie znam dokładnie, która mi jest zgoła niepotrzebna, podczas gdy ona straszliwie jest potrzebna setkom i tysiącom spragnionych. Ziemia należy do ludu. »Społeczność obowiązkom swoim wierna, prawo posiadania ziemi i każdej innej własności pracy tylko przyznaje«. To jest najświętsze słowo naszej konstytucyi, przypieczętowane pieczęciami krwi takich, jak Szymon Konarski. Nic tych słów z kodeksu naszego ducha nie wydrze, najprzebieglejsze kłamstwo bogaczów.
Pewnego razu na polowaniu w tych właśnie górach zaszedłem w te oto miejsca. Nie byłem pewien, czy się znajduję na swoich gruntach, czy na cudzych. Spotkałem chłopowinę, orzącego jesienną podorywkę i zapytałem go, czyja to ziemia. Rozmawiałem z nim... Nie będę powtarzał, bo to była najzwyklejsza pogawędka. W trakcie tej rozmowy rozwarło się przedemną czytelne pismo prawdy. Chłop posiada nieśmiertelną duszę, ale dusza ta dzisiaj rozpięta jest na indywidualnym działku ziemi, przybita do tego działka, jak do krzyża, krwawymi gwoździami nędzy i ciemnoty. Dusza chłopa polskiego jest martwa, nieczuła na nic, co jest ideą żywą, świętością już bytującą wśród ludzi. Niema na świecie człowieka bardziej zimnego, samolubnego, podejrzliwego, żarłocznego i skąpego, niż nasz chłopek nieszczęsny. Nie ufa on nikomu i niczemu, nic nie kocha. Łaknie tylko i pragnie gruntu, bo łaknąć musi. A dusza ta nie może być czującą z naszej winy, z winy tej burżuazyi rolnej, która, podobnie jak chłopstwo, jest duchem nieżywym. To też zarówno chłop jak tak zwany szlachcic, muszą być zniszczeni. My mamy w naszej cudownej historyi przykłady, czem staje się szlachcic wywłaszczony z ziemi, szlachcic wygnany po rewolucyi 31 roku i szlachcic, pognany w Sybir po roku 63-cim. W nędzy swej staje się wielki, jak ów człowiek stary, bity kijami, a spokojny, opisany przez najzacieklejszego naszego wroga, Dostojewskiego, — w bogactwie swem — jest jednym ze stada wołów. To też każdy, kto buduje najświętsze budowanie, ojczyznę polską, jej przyszły wielki ustrój, to jedno, co można kochać na ziemi tak szalenie, jak się kocha jedyne dziecko, — ten musi mieć przed oczyma tę prawdę.
— Ja również jestem zwolennikiem parcelacyi.
— Doprawdy? Jakże mi przykro, bo ja jestem jej zaciekłym wrogiem.
Malinowski siedział spokojnie, czekając na ciąg dalszy. Gdy Bodzanta milczał, sam rzekł:
— Jestem zwolennikiem parcelacyi, ale nie tej, rabunkowej, jaką widzimy u nas. Szlachcic nie może wyjść na swoje, więc macha wieś przybłędom. Przybłędy łapią pieniądze z banku, gospodarują pod psem, ręczą solidarnie, rujnują się i marnieją. Nie, panie! Jestem zwolennikiem parcelacyi według systemu pruskiego. To trudno, trzeba się uczyć od Prusaków rozumu, przeminął wiek złoty! System pruski, jak wiadomo, polega na tem, że szlachcic, pragnący rozparcelować dominium, zgłasza się przedewszystkiem do urzędu i wyrabia patent parcelacyjny. Patent ów zaś polega na tem, że wkłada na pragnącego parcelować obowiązek uporządkowania obszaru. To znaczy: niema łąk drenowanych trzeba dreny zaprowadzić, i to według ostatniego słowa nauki, trzeba w projektowanej wsi postawić szkołę, trzeba rozszerzyć kościół, boć na obszarze, należącym ongi do jednego szlachcica, powstanie ludność, której nie było zgoła, trzeba wreszcie oczyścić ziemię, ze wszelkiego hipotecznego długu. Wówczas dopiero, gdy właściciel wszystkie żądania wypełnił, państwo go bierze w opiekę. Otrzymuje on patent parcelacyjny i od tej chwili na jego hipotekę nikt już wchodzić nie może. Zarazem Landschaft Gesellschaft użycza nowonabywcom kredytu na trzy procent z amortyzacyą. Wielka włość zostaje rozparcelowana, ludzie na niej osiadają, pracują racyonalnie, amortyzując w ciągu jakiegoś dwudziestopięciolecia zaciągniętą pożyczkę. Chłop nowonabywca nie spostrzega się nawet, kiedy zostaje właścicielem ziemi i zostawia dzieciom — majątek. Tym porządkiem stwarza się drobna własność indywidualna, jedyna racyonalna forma na świecie, która taki tryumf święci w Danii i w Niemczech Południowych. W takiej Kopenhadze mamy dziś organizacyę, która jest zarodkiem giełdy towarowej na masło. Duńska małorolna produkcya masła panuje już na targu angielskim. Prezesa duńskiej organizacyi maślarskiej mianują firmy angielskie. Istnieją tam już olbrzymie zakłady, które widziałem, jak Esbjerg. Około dwudziestu pięciu tysięcy funtów masła dziennie przekształca się tam na cegiełki. Oto jest życie chłopów duńskich.
— Tak, — rzekł Bodzanta. Ażeby stworzyć życie przemysłowe chłopskie w porządku, jaki szanowny pan wskazał, trzeba stworzyć przedewszystkiem państwo w rodzaju pruskiego. Bo trzeba przecie pamiętać, że w Prusach prawo zwierzchnicze władania ziemią należy do państwa. Ani na chwilę nie wolno o tem zapomnieć. Ponieważ ja państwa stworzyć nie mogę, a posiadałem masę ziemi, postanowiłem uczynić, com zamierzył w sposób na jaki mię było stać, to jest nie pruski, lecz czysto polski, a więc bez niczyjego pozwolenia i aprobaty. Doradcą był mi nie pruski statysta, lecz polski najwyższy rozum społeczny, Stanisław Staszyc, i, o zgrozo! — polski poeta romantyczny, Mickiewicz. Cały system ostatniego zawarł się w paru słowach: »Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy«. Oto i wszystko.
— To właśnie jest najciekawsze, jak to pan hrabia wykonał...
— Moja córka... — rzekł Bodzanta grzecznie, — jest przeciwniczką tytułów... Powiada, na podstawie jakiejś pieśni: »Precz z tytułami!« Już zaznaczyłem, że jestem przeciwnikiem indywidualnej parcelacyi. Jest ona, po pierwsze, cokolwiekby mówiono przeciwko temu twierdzeniu, pokazując nam zawsze Danię i Niemcy Południowe, zabójstwem kultury rolnej w naszym kraju, po drugie, jest ona zabójstwem kultury historycznej kraju, po trzecie, a najważniejsze, kultywuje w duszy chłopa ową straszliwą martwotę już istniejącą. Chłopstwo jest ostoją reakcyi, filisteryi, barbaryi, siedliskiem chamstwa wszędzie, gdzie rej wodzi, — w Szwajcaryi, w Szwecyi, w Norwegii...
— Jakże tedy »każdej rodzinie rola domowa?«
— Zaraz. Chciałbym wiedzieć, jak się parceluje wysoce postawione gospodarstwo rybne, leśne, łąkowe? Czy się rżnie stawy, łąki, lasy na działki, czy też gospodaruje się inaczej, umiejętnie, kolektywnie, pod kierunkiem techników? A dalej. Szanowny pan wie dobrze, jak to się u nas parceluje majątki. Jeżeli gdzieś był jakikolwiek zabytek, (zamczysko, pałac, dwór starodawny, brama, most murowany), — równa się to z ziemią. Baszty idą na podmurówki chlewów, murowane mosty rozdrapuje się na szczątki i jeździ w bród, jak za Leszka Czarnego. Aleje wycina się natychmiast w dniu kupna, (parcelacyjne polskie »święto drzew«), ogrody wyniszcza się, albo zapuszcza. Zewnętrzna postać kraju wraca do formy pra-piastowskiej, do czasu przed Kazimierzem Wielkim, do Polski drewnianej. Zdarzyło mi się być w Sandomierskiem w pewnej miejscowości o historycznem brzmieniu. Nad doliną Wisły w przepysznem miejscu stał uroczy pałacyk przerobiony z dawnego zamku. Wjeżdżało się przez stare fosy po arkadowym moście. Wspomnienia dzieciństwa zrosły się z widokiem tych arkad, cała okolica przechowywała legendy o zamczysku i fosach... Kiedy przejeżdżałem tamtędy przed dwoma laty, — jakże mi było żal, jak żal! Ani śladu, ani cienia nie tylko zamczyska, ale ogrodu... Nie uczynili tego wandale-chłopi, nie, — to postępowa myśl polska, to nasz system społeczeńskiego myślenia. Tak być musi! A teraz nowy świat na ruinach dawnego, — jakże wygląda? Domostwa budują się sposobem najtańszym ze starych stodół, ze zmurszałych obór. Nie jest to ani chata, ani racyonalny dom. Są to nasze ohydne »kolonie«. Powstaje na miejscu, gdzie niegdyś były już europejskie budowle, gdzie myśl pracowała nad formą piękna — potworny dom-barak. Ale, przypuśćmy, że to drobiazg. Któżby tam na to!... Weźmy rolnictwo. Panu, jako gospodarzowi z zawodu, nie mam potrzeby mówić o użyteczności w rolnictwie ulepszonych narzędzi rolniczych. Weźmy, naprzykład, sprawę brony sprężynowej. Szanowny pan dobrze wie, że na czterysta mórg potrzebne są i wystarczą dwie czterokonne brony. A teraz fakt: połowa tejże brony musi służyć właścicielowi dziesięciomorgowego działka. Brona kosztuje 36 rubli. Może ją kupić uprawiający 400 morgów, ale żadną miarą nie może wydać 18 rubli małorolny. Młocarnia na kilku morgach jest nonsensem. Narzędzie złożone opłaca się dopiero na pewnym rozmiarze ziemi.
— Nie domyślam się, do czego zmierzamy. Bo spółki rolne ułatwią przecie kupowanie maszyn nawet pięciomorgowcom. I to już się dzieje.
— Gdy w Rzymie wynaleziono bronę, powstała tam przeciętna przestrzeń rolna, mansa, rozległości około 30 morgów. Rozmiar osady, warsztatu pracy zależy od narzędzi, któremi się pracuje. Dopóki używano siły sprzężajnej wołów, gospodarstwo było małe. Skoro do pracy zaciągnięto konia, osada się zwiększyła. Maszynowa siła w rolnictwie musi wywołać wzrost rozmiarów warsztatu rolnego.
— Czy to tylko nie są jakie hipotezy?
— Hipotezy... Mniejsza! Proszę wziąć nie hipotetyczne obarczenie ziemi chłopskiej budowlami. Każda krowa posiada swą oborę, (o ile nie »mieszka« pospołu z gospodarzem w izbie). Jest to zgodne z naszym tak zwanym indywidualizmem. Jesteśmy narodem indywidualistów. Lubimy, żeby i nasze krowy zażywały praw indywidualizmu. To samo stosuje się do konia i prosiaka. Nie jestem pewien, czy podana jest gdzie ogólna suma wartości obór, stodółek, chlewików... Rasa bydła, okryta przez te budowle, jest absolutnie przez gospodarstwo chłopskie zdegenerowana, czy nie wyhodowana krowa koślawa, chuda, z małem wymieniem, ledwo łażąca, strasznie brudna, — toż to przecie znana nam indywidualistka! Chłopskie konięta, »chetki«, u nas w Kieleckiem mają wygląd zniszczonych źrebiąt. Właściciel hodowca zaprzęga źrebię do pługa i do wozu w drugim roku. Gdyby tak, wskutek jakiegokolwiek kataklizmu, dwory przestały dostarczać nabiału do Warszawy, ładnieby na produkcyi chłopskiej wyglądały miasta! Kiedy u nas, wogóle w Polsce, krowa daje rocznie 650 litrów, krowa rasy fryzyjskiej, wyhodowana w wielkiej oborze pod kierunkiem zootechnika, dostarcza 4100 litrów. A pomyślmyż, ilu to ludzi, ilu kmiotów pracowitych, ile dziewuch, dzieci, bab obsługuje u nas to bydełko koślawe! W wielkich fermach amerykańskich, jeden robotnik może obsłużyć 200 wołów. Pomyślmy, ile sił idzie na marne, ile pracy tonie w gnojówce wiejskiej!
Co zaś do hodowli zbóż, — toć i mówić nie warto! Racyonalne gospodarstwo na działku chłopskim!... Pan to przecież wie i wszyscy to wiedzą, ale nie chcą uznać. Któż u nas zadaje sobie trud stworzenia planu żywota ludu na przyszłe czasy, kto go chce hodować? Zawsze chodzi o dziś. Załatwić, (przepyszne, czysto polskie słowo!), kwestyę rolną, zwalić ją z ramion... oto wszystko. Był tu w naszej okolicy, ziemianin pewien, właściciel znacznego folwarku, agronom, rolnik doskonały. Zajął się szczególniej podniesieniem jakości ziarna. Jego olbrzymi owies sławny był na całą prowincyę, a folwark zastępował jakieś amerykańskie Bureau of Plant Industry. Ziemianin ów miał chwalebny zwyczaj: przy każdem zetknięciu z pracowitymi kmiotami dawał ćwierć, czy półćwiartek swego wielkiego owsa, a brał dla fornalek tyleż kmiecego pośladu, zwanego owsem. Miał nadzieję, że tym sposobem przyczyni się do podniesienia kultury rolnej. Zdarzyło się, że w ten sposób pomieniał się z pewnym chłopem z Poszłomia, niejakim Kląskwą. Po roku, czy więcej, spotyka się mój ziemianin na jarmarku z Kląskwą i, przypomniawszy sobie zamianę, pyta: — A cóż Kląskwa, jakże się też udał mój owies? Wyrósł też godnie? — Chłopowina począł się tęgo orać pazurami po głowie, aż ci rzecze: — Proszę łaski pana dziedzica, a to powiem prawdę, — bieda się stała z ónym owsem. — No, jakaż? — A taka bieda-się stała, że jakem tamten owies przywiózł we worku do chałupy, jakem pokazał, to naprzód nie chciały wierzyć, że to owies, a potem jak ta już uwierzyły, to moja zmełła ów owies w żarnach, narobiła krupek i zjedliśmy z mlekiem. A godne były krupki, panie dziedzicu. Oto jest los idejów rolnych na chłopskiej działce.
— A jednak w naszej okolicy już się trafiają żniwiarki na chłopskich polach. I, notabene, żniwiarki kupione za wspólne pieniądze przez kilku sąsiadów we wsi.
— A tak. Za sto lat kupią sobie nawet lokomobilę, o ile na to pozwoli wzrastająca proletaryzacya. Gdzie praca ręczna jest tak tania, (poczciwy, staropolski dwuzłotek), gdzie można nająć człowieka do całodziennej pracy za kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście kopiejek, gdzie istnieje taki ogrom siły roboczej, pocóż ma się wytwarzać postęp rolniczy, jakim sposobem ma powstać? Można jeszcze orać byle czem, a żąć za psie pieniądze ludzkiemi rękoma. Więc cóż tu ma robić droga, skomplikowana maszyna? Dopiero podniesienie płac zarobnych robotników rolnych do jakiegoś ludzkiego poziomu, choćby do poziomu płac na Żmudzi, może spowodować ten skutek, że opłaciłoby się stosowanie maszyny. To podniesienie płac może dokonać się wskutek odciągnięcia pewnej części proletaryatu bezrolnego i małorolnego do osiedleń się na gruntach wielkofolwarcznych. Dlatego to, (na złość braci szlachcie!), przedsięwziąłem na własną rękę dokonanie reformy. (Mówią już o mnie, że mam manię niepopularności). Idąc, w podstawie czynu, za przykładem Staszyca, osiedliłem ludzi bezrolnych z mojej okolicy i ludzi, którzy zdala przychodzili tutaj, jako bandosy, na ziemiach, objętych prawem dziedzictwa...
— Jakże się dokonało to osiedlenie?
— Dokonało się szybko i prosto. Bandosy i parobcy, którzy pracowali w folwarkach pod kierunkiem rządców i ekonomów — zostali w tychże folwarkach nie tylko na czas letni, lecz, i na zimę, a potem na zawsze. Jak pracowali dawniej, tak pracują teraz. Podział ich zajęć został udoskonalony, a gospodarstwo silnie wzmożone. Gospodarstwo zostaje pod kierunkiem agronomów, techników i specyalistów, kształconych w Europie na uniwersytetach. W folwarkach nic się nie zmieniło ze starej, pradziadowskiej kultury. Został wielki pałac w Głowni, zbudowany w siedemnastym wieku przez Hieronima Bodzantę, opoja sławnego na całą Polskę, zostały parki, ogrody, drogi, mosty, aleje, altany, kaplice. Istnienie tych dzieł postępu i kultury zostało zawarowane, włożone na barki naszego Towarzystwa Rolniczego.
— Czy to już jest rejentalnie spisana ustawa?
— Jeszcze nie. Dotąd jest to jeszcze umowa prywatna. Badamy jeszcze wszystko, doskonalimy, urabiamy. Ale przyjdzie chwila aktu!... Przybyły dotąd tylko domy mieszkalne, budowane nie w ów straszliwy bezsens, materyał dla pożarów i umyślne siedlisko szkarlatyn, czyli w wieś polską, lecz rozrzucone wpobliżu drogi bitej. »Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy«. Różnica między tem, co było, a tem co jest, nie da się prawie spostrzedz. Wszystko polega na tem, że zboże, wyprodukowane przez pracowników, nie należy do mnie, który do niego nie miałem minimalnego prawa, (z chrześcijańskiego punktu widzenia), lecz należy do tych, którzy je wypielęgnowali. Ziemie wszystkich folwarków, wraz ze wszystkiem, co na nich było, oddane zostały w wieczystą dzierżawę osiadłym na niej pracownikom. Czyste zyski idą na utrzymanie instytucyi majdańskich, szkół, szpitali, ochron, stanowiąc część dochodów tych instytucyi.
— Więc te falanstery, już sześć lat istnieją, czy tak?
— Nie wiem, czy to są falanstery. Sądzę, że są to instytucye, wynikłe z wielkich cierpień polskiego ducha, przypiekanego przez tyle lat głowniami, wyrwanemi z dymu pożarów, wyrosłe z samotnych łez wielkich poetów polskości, wydeptane przez bose nogi wygnańców na grudach i kamieniach długiej drogi sybirskiej i po twardych gościńcach obczyzny.
— Pięknie to powiedziane, w istocie. A nie obawia się szanowny pan, że kiedyś z powodu tychże instytucyi rozlać się mogą znowu kałuże krwi, gdy przyjdzie doba zatargu o podział zysków i gdy przyjdzie chwila, ważna chwila dziedziczenia? Ja uważam, że wszelkie gminne władanie ziemią ma w następstwie zależność, ucisk osoby, zdławienie energii, zabicie inicyatywy.
— Łaskawy panie! Przestańmy udawać, że wierzymy w jakowyś inny ideał, podczas gdy my pragniemy zniweczyć ideał. Czy widzi pan zdławienie energii robotników i inżynierów w kopalniach i fabrykach, albo zabicie inicyatywy? Zależność jest wszędzie na ziemi, lecz, jeśli gdzie, to u nas niweczy ją solidarność. Ucisk osoby jest to frazes rozciągliwy. Człowiek, posiadający działkę ziemi, poddany jest miliardowi ucisków osoby, a przecie o tamtych uciskach wcale się nie mówi. Kto jest zwolennikiem działek parcelacyjnych w przeciwieństwie do produkcyi wielkofolwarcznej, zrzeszonej, kooperacyjnej, przypomina mi zwolennika rzemiosł w przeciwieństwie do przemysłu wielkofabrycznego. Rzemiosło daje, z pewnością, pewną swobodę indywidualną, niezależność osoby, możność wyładowania energii i stosowania inicyatywy, ale czyż przemysł wielkofabryczny te przymioty zabija, a czy je rzemiosło specyalnie rozwija? Wielu ja się rzeczy obawiam. Ale co do walki o podział zysków, to liczę na pewne wskazania. Wszak historya nie wspomina w Polsce o walkach z racyi podziału zysków między chłopami i dziedzicami i to na przestrzeni trzystu lat czarnej nocy pańszczyźnianej. Czemuż teraz miałbym się trwożyć, gdy idę, niosąc w obydwu rękach prawdę podziału. Cały lud polski, w ciągu kilkuset lat w taki właśnie sposób, to jest kollektywnie, pracował »na pańskiem«. Tak samo pracują dziś na dworskich obszarach parobcy i bandosi. Pomiędzy pańszczyźnianym porządkiem rzeczy, a tym porządkiem, który nadciąga, zachodzi tylko różnica w pobieraniu zysków. Ale podział zysków jest właściwie sprawą drugorzędną. Sprawą główną i zasadniczą jest organizacya pracy i zaspokojenie potrzeb. Jeżeli praca będzie zorganizowana na Wzór dostojny i godny plemienia ludzkiego, to podział zysków i ich zużytkowanie jest sprawą pochodną, drugorzędną. Nawet dziś, czy parobcy pańscy zabijają, — aczkolwiek pan na każdym z nich zarabia dziennie jednego rubla, (a w niektórych, pszennych okolicach rubla i 25 kopiejek)? Podział zysków dokonywuje się w oczach wszystkich i sprawiedliwie. Nad tem czuwa komisya wewnętrzna z samych pracowników złożona i komisya zewnętrzna, złożona z kilku marzycieli, których kodeksem są »Kursa literatur słowiańskich« i artykuły z >Trybuny ludów«...
— Jakkolwiek bądź, ja osobiście nie jestem spokojny o życie owych agronomów i techników, gospodarujących na folwarkach...
— Życzę każdemu takiego zdrowia, jakiem się cieszą te chłopy! Każdy musi być oczywiście inżynierem, agronomem nie tylko z patentem, ale i kwalifikacyami, a im czerwieńszy ideowiec, tem lepiej, bo to gwarancya, że się sprawa nie dostała do rąk naszej szanownej filistryi. A czy nie lepiejby było dla naszej zrujnowanej szlachty, uczyć synów na takich oto instruktorów ludu, którzyby weszli w lud, stali się nim, przekazali mu kulturę polską, zanim on sam nową jej formę wynajdzie i rozwinie? Czy nie lepiej zostać na wsi, jako rolnik, niż rzucić lud na pastwę ciemnoty, a samemu zmykać między miejskie filistry i tam posłować, urzędować, wysługiwać się potencyom zawsze w imieniu ludu, a na jego karku?
— A cóż pałac? Jakże pałac wśród takiej idylli?
— Pałac jest to dom ojczysty, miejsce główne, muzeum społeczne, sala odczytowa, muzyczna, biblioteczna. Przed wiekami został zbudowany przez ojców, po wiekach go odziedziczyli synowie.
— Te formułki są bardzo ładnie brzmiące, miłe dla ucha i serca, ale mnie cała sprawa nie porywa. To nie jest trwała forma życia. Jakże będzie z dziedziczeniem?
— Widzi pan i ja nad formą dziedziczenia łamałem sobie po nocach głowę. Przyszedłem do przeświadczenia, że ta forma dziedziczenia osiedleńców wytworzy się sama w miarę rozwoju sprawy.
— To nie jest prawne rozwiązanie.
— A czy pan rozwiązał prawnie formę dziedziczenia bezrolnych bandosów, którzy się po kraju włóczą? Wytężymy wszystkie siły w tym celu, żeby jak najbardziej uprzemysłowić gospodarstwo, stworzymy przemysły zimowe, jak najwięcej chłopców poświęcimy nauce i poczekamy. Jestem przeświadczony, że te ziemie wyżywią trzy pokolenia i to lekko, »leciuśćko«, jak mówią bandosy.
— A no, liczmy na to!
— Ja liczę jeszcze na inne facecye. Liczę na to, że nasi sąsiedzi z owych długich, »długaśnych« wsi indywidualnych, ujrzawszy nasze gospodarstwo gromadzkie, naszą doskonałą kooperatywę rolną, ujrzawszy ogrom rezultatów zbożowych i kulturalnych, wreszcie swobodę naszego ustroju, gdzie człowiek żywie, póki chce, a odchodzi, kiedy wola, bo nie jest przykuty do skrawka ziemi, — sami przyjdą do przeświadczenia, że gnojówka, aczkolwiek tak sprzyjająca kultowi osoby, nie zapewnia innych korzyści. Założą tedy przedewszystkiem szopę na ulepszone narzędzia, potem wspólną oborę i zaczną obrządzać bydło wspólnemi siłami. Później pójdą po rozum do głowy i wytworzą we wsi podział pracy, zaprowadzą gospodarstwo na wzór folwarcznego, zbudują śpichlerz gromadzki i, — słyszy pan, co za horrenda! — skasują granice działków. Wzrost w kraju postępu, to znaczy procederów i przedsiębiorstw rolniczych, centralizacya takich objawów, jak mleczarstwo, a nadewszystko racyonalna uprawa zbóż, oraz racyonalny handel wytworzą bardzo szybko zaniechanie wegetacyi indywidualnej i przejście do gospodarstwa racyonalnego, to znaczy do wspólnoty, współdziałania, podziału pracy i zysków.
— Niech żyje szanowna utopia!
— Mniejsza o nazwę i nawet o ironię. Zawsze
Postęp w Polszcze nazywał się i nazywa utopią. Spędziłem znaczny przeciąg czasu w Ameryce. Widziałem tamtejszy postęp techniczny w rolnictwie. Działalność takiego W. Lathrop’a, Hansena, E. A. Bessey’a — tych prawdziwie rycerskich Agricultural explorers — ktoby to pojął? Wielkie badania Ameryki i gleby świata, ażeby wynaleźć syntezę rośliny, ziarna, — przenosiny ziarna, nieraz z narażeniem życia, krzyżowanie rosyjskiej i japońskiej pszenicy, osiedliny w Ameryce chmielu, ryżu Kiushu, jabłek antonówek, wina z Korsyki... Zaręczam panu, że sam opis tego postępu nasunąłby każdemu z naszych ziemian tę właśnie nazwę — utopia! Wiem, że nie można tamtejszych form gospodarowania transponować na nasze, że częstokroć tamtejsze gospodarstwo jest wprost rabunkowe, ale coby powiedział taki Carleton, który zasiał Dakotę i Nebraskę pszenicą arnautką, gdyby mu kazano trzymać się utartych wzorów, cyfr i wskazań, a nadewszystko tego pewnika, »że tego nigdzie nie było«, że przecie »w Danii i w Południowych Niemczech...« Szybkość ludzkiego postępu jest nieobliczalna. Możemy stworzyć cuda, wydobyć z tej ziemi utopię, która olśni oczy mieszkańców ziemi, możemy ścigać się z Lathrop’em w pomysłach uszczęśliwienia ojczyzny. W naszym to jest ręku.
— Ja sam należę do grona gospodarzy postępowych, walczę z moją okolicą. Założyłem spółkę włościańską, towarzystwo pożyczkowo-oszczędnościowe« tworzę mleczarnię udziałową, chmielarnię, plantacye drzew owocowych i dzikich. Ale wyznaję, że pragnę chodzić i chodzę po ziemi. Pracuję dla zysku i, jeżeli kogo zachęcam do pracy ze mną, to dlatego, żeby miał zysk i schował go do kieszeni. Nie daruję nikomu swego majątku, to już darmo.
— Nikogo nie namawiam do darowania. To rzecz osobista. Spełniłem, com uważał za godziwe. Czyn jest to nauczyciel najwymowniejszy. Założyłem w Głowni szkołę gospodarstwa polskiego. Jeżeli mówisz, rodaku, że kochasz tę ojczyznę, kochajże ją w duchu i w prawdzie. Ojczyzna to nie tylko ziemia, ustrój jej przyszły, nie tylko groby a ludzie, lecz także cnota i prawo. Tak pojmowali starzy.

Ty nie jesteś mi już krajem,
Miejscem, domem, obyczajem,
Państwa zgonem, albo zjawem,
Ale cnotą, ale prawem.

Jakże zaś ta cnota i prawo ma się pogodzić z naszą szlacheckością, z bosemi nogami najmitów, z nędzą proletaryacką, z martwicą dusz chłopskich?



Zaraz po obiedzie wyruszono na zwiedzanie folwarków. Ponieważ Ewa nie widziała ich jeszcze, zaproszono i ją do uczestnictwa w wycieczce. Ta sama para młodych koni, która Ewę z Kielc przywiozła, szła teraz zaprzężona do breku. Zjechano szybko z podgórskiego płaskowzgórza, na którem wznosi się Majdan, przebyto znowu most. Konie przebiegły ulicą wiejską, nad którą szumiały stare drzewa sadów, i wyniosły brek w płaskie pola, pokryte już ścierniami. Stały jeszcze owsy, tatarka i kartofle. Wnet ukazała się szeroka droga, gościniec, prowadzący ku ogromnym alejom, idącym w różne strony świata, z jednego ośrodka, pełnego drzew. Z prawej i lewej strony tej drogi, w dość znacznej odległości jeden od drugiego, widać było tam i tam zbudowane domy z gankami, przeważnie drewniane, choć trafiały się wśród nich i budynki z cegły. Wszystkie miały duże okna, wysokie ściany, podmurówki, wysokie płoty. Dokoła każdego z nich zataczał się nowy sad. Wszystko to było jeszcze nowe, świeżo zbudowane i zasadzone. Nowa droga szosowa, świeżo bita z twardego kamienia, prowadziła do jednej z topolowych alei. W polach, daleko, widać byłe sterty, dym lokomobili, strzelające kłębki pary i tłum pracujący.
— Widzi pan, jakie to proste i nieefektowne. Nic nie zdradza obecności utopii... — mówił Bodzanta.
— No, w Głowni będziemy mieli nieco sensacyi... — wtrąciła Marta, poprawiając się na swojem miejscu.
Wkrótce przebyto długą, starą aleję i pojazd wtoczył się na dziedziniec dawnego dominium. Dziedziniec był z dawien dawna brukowany. Zabudowania murowane otaczały go ze wszech stron. Wgłębi, na wzniesieniu stał pałac. Towarzystwo wysiadło. Zwiedzano obory, urządzone w sposób nowożytny, ze żłobami doskonałej czystości, z wodociągiem, dostarczającym napoju i zmywającym nawóz. Oglądano starożytny, piętrowy spichlerz, przekształcony na nowożytną modłę i zaopatrzony w elewatory. Następnie wizytowano stajnie, szopę maszyn, maślarnię, stodoły i t. d. W trakcie pobytu na folwarku gości przyjechał zawiadomiony kierownik, agronom Łumski. Był to jegomość wysoki, ogorzały, z zawiesistym wąsem i w tak notorycznie obcisłych ineksprymablach, że najbaczniejsze oko endeckie nie wytropiłoby w nim przewrotnej duszy. A jednak te tak sympatyczne pozory najfatalniej myliły. Łumski z dystynkcyą, która widać wzięła górę nad »doktryną«, oprowadzał gości po reszcie zabudowań. Mieszkania parobków nieżonatych znajdowały się w dolnych izbach pałacu (sic!), w amfiladzie dawnych pokojów gościnnych. Każdy z parobków zajmował jeden z pokoików, najrozmaiciej tapetowanych (sic!) i trzymanych w najrozmaitszych barwach (sic!). Na piętrze, dokąd wchodziło się głównymi, wielkimi schodami, mieściły się sale szkolne. Oczywiście zastawienie największej i najładniejszej z tych sal, (gotyckiej), prostemi ławkami, aczkolwiek były wykonane według najlepszego wzoru Korniłowicza, szkodziło nieco całokształtowi widoku. Ale za to, gdy młodzież ze wszystkich trzech oddziałów szkoły, ze stolarni, z koszykami, oraz inni obecni na popołudniowej lekcyi rysunków, (widocznie na cześć Bodzanty), zaśpiewali nieoczekiwanie przepysznym, młodym chórem, chwytającym ducha i zapierającym oddech:

Polały się łzy moje czyste, rzęsiste,
Na moje dzieciństwo sielskie-anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski...

wrażenie ławek zatarło się. I owszem niewysłowione uczucie wzniosłości ogarnęło obecnych. W jednej z sal sąsiednich, barokowej, jakby wyjętej z Wersalu i przeniesionej do Głowni, mieściła się biblioteka i dawna galerya obrazów. Usunięto z niej niektóre malowidła, bo zostały puste miejsca na ścianach. Były tam reprodukcye Michała Anioła i Andrzeja del Sarto w doskonałych kopiach, wieczerza Leonarda, Zdjęcie z krzyża Ribery, święta rodzina Boticellego i wiele innych. Pan Malinowski, stojąc w tej sali, zamyślił się głęboko, a potem grzecznie i napół smutnie zapytał:
— Czy niema obawy, żeby tak piękne obrazy uległy zniszczeniu przez nieświadomą młodzież z folwarku?
— Dzieła sztuki podlegają zniszczeniu... — odrzekł Bodzanta. — Jeden z tych obrazów, kopię mej umiłowanej, prześlicznej Magdaleny, (z willi Borghese), Andrzeja del Sarto znalazłem u jednego z kuzynów na strychu. Zatykano nią dymnik. Co do nas, kładziemy w to wszystko usilność, żeby wytłómaczyć wartość istotną, artystyczną i względną, materyalną każdego z tych obrazów. Są potemu specyalne lekcye i pokazy. Wozimy nasze obrazy po jarmarkach i pokazujemy w płóciennej budzie. Niema, zdaje się, obawy żeby te obrazy miały być zniszczone. Nikt nie jest tak wdzięczny, jak lud, jeśli jest bezinteresownie kształcony. Ten tylko obawia się ciemnoty ludu, kto widzi możliwość, że lud może być podszczuty przez inną ciemnotę. Kto jednak, jak my, szedł do ludu z bezinteresowną oświatą, ten musi nabrać przekonania, że nikt nie jest bardziej uprawomocniony, nikt bardziej godny otrzymania dzieł sztuki, bronzów, marmurów i stali przeszłości. Któż ma odziedziczyć mękę i wzruszenia artyzmu? Kto jeszcze wierzy w apostołów Andrzeja del Sarto z kościoła w Pizie, tak jak on wierzył? Czyż nie lud tylko? Kto się wzruszy na świecie tragedyą wieczernika Leonarda? Wszak tylko on. Któż tedy ma prawo do odziedziczenia sztuki przeszłości? Czy mieszczuch, zbogacony trudem ludu, plemię fabrykanckie, plemię giełdziarzy, dorobkiewiczów, przebiegłych wałkoniów, znieprawione w szwindlach, czy plemię ich fagasów dziennikarskich? Dzieła sztuki, — całą przeszłość artyzmu, owoc śmiertelnych zapasów artystów z naturą i duchem tajemnicy, — tę najwyższą, najstraszniejszą, najcenniejszą, najczcigodniejszą z prac ludzkości, odziedziczy praca fizyczna i nakarmi nią głód swego ducha. Obraz artysty nie może się znajdować ani w prywatnem posiadaniu, ani w muzeum, galeryi. Obraz musi wędrować wpoprzek świata, musi przemawiać, wołać, wzywać na rynku, bo poto został stworzony. Biada mu, jeśli się staje łupem bogacza! Źle mu, gdy leży na składzie w galeryi, dostępnej dla niewielu. Obraz, — to duch artysty, to płomień pochodni, który wicher wędrówki wiecznie powinien rozdymać...
Pan Malinowski uśmiechnął się niewesoło i oglądał fortepian, ustawiony w tej izbie, instrumenty muzyczne, złożone na małem podwyższeniu...
Wkroczono do jednej z największych sal w lewem skrzydle, dawnej jadalni. Pośrodku stał tam długi, dawny stół, zajęty teraz na główne biuro muzeum społecznego. Dookoła biegł jak gdyby fryz, ułożony z zasuszonych roślin i kwiatów. Był to zielnik zdawna zebrany przez jednego ze zmarłych okolicznych lekarzy. Obecnie oprawiono ów zielnik za szkło w taki sposób, że stanowił naoczny wykład flory miejscowej. U dołu każdego okazu mieścił się czytelny napis objaśniający. W szafach i gablotach oszklonych ułożono okazy geologiczne i okazy miejscowej fauny. Na ścianach wisiały doskonałe mapy powiatu, okolicy, gminy, wreszcie osiedla gromadzkiego »Towarzystwa«. Osobną ścianę zajmowały wykopaliska, urny, dawne zbroje, ofiarowane temu muzeum przez Bodzantę, kopie, koncerze, buławy, Czekany, siodła, czapraki, chorągwie i chorągiewki. Na głównym stole leżały stosy broszur, wyjaśniających w zwięzłych formułach, i w obszerniejszych wykładach zasady spółek kooperacyjnych najrozmaitszego typu. Były tu całe pokłady formularzów, ustaw, wzorów, wreszcie gotowych blankietów i ksiąg, służących do prowadzenia rachunkowości i korespondencyi w kooperatywach. Przy stole, wpośród papierów, siedział pewien pan z mglisto-niebieskiemi oczami, z mocno przerzedzoną czuprynką i ryżawą bródką. Po przedstawieniu okazało się, że jest to właśnie urzędnik od kooperatyw spożywczych i wytwórczych, mistyk społeczny i marzyciel, który swą mglistą i zająkliwą wymową przyczynił się głównie do tego, że z jednej stron Bodzanta przestał oddychać powietrzem szlacheckiem, a z drugiej zaludnienie okolicy poczęło zukosa spoglądać na dotychczasowe dobrodziejstwa indywidualizmu i skłaniać się do mglistych idei spółkowych, czyli »mrzonek«. Rudawy pan siedział już od lat przy tym stole i zapuszczał swe kooperacyjne macki coraz dalej w okolicę, coraz głębiej w sioła, przysiółki, mieściny i dwory szlacheckie. Urzędnik kooperacyjny udzielił objaśnień dość zresztą wyniośle i opryskliwie, demonstrował górę listów, pisanych do muzeum w sprawie nowych sklepów, opartych na zasadzie współdzielczej, w sprawie piekarni kooperacyjnych, spółek stolarskich, mularskich, młynarskich w sprawie związków rzemieślniczo-rolnych, w sprawie rzemieślniczych giełd pracy, taryf zarobnych, klubów małomiejskich, czytelni, sal teatralnych, w sprawie szkół, ochron, szpitalików, domów ludowych i t. d. Niektóre z tych listów malowały istnienie samorzutnych organizacyi, pomysły niejasne związków, jak np. pewien plan urządzenia stolarni wspólnej przez grono zwalczających się dotąd stolarzy miasteczka, inne były obrazem sporów, zatargów pracy z kapitałem...
Pożegnano praktycznego marzyciela i zwiedzono jeszcze szkołę freblowską, mieszczącą się na parterze, w sali od ogrodu z południa ze wspaniałą werandą. Ewa ujrzała tam Martę jak gdyby po raz pierwszy. Marta stała wśród tłumu dzieci, ubranych w szare szlafroki z żaglowego płótna. Sformowało się ogromne koło i jednozgodnie zanuciło:

Przyszła żabka tuż nad wodę,
Gdzie kaczuszki siedzą młode,
I przysiadła na dwie łapki,
Jak to zawsze czynią żabki.

Chór dziecięcy zaniósł się od radości, od śmiechu duszy. Płowe włosy Marty zalśniły na słońcu, jej bławe oczy i rozchylone usta stały się dziecięce, naiwne i cudne, jak u sześcioletnich bywalców ochrony. Zaniosła się od radości, jak dziecko:

A kaczuszki przepływają,
Z niepokojem się pytają:
Gdzie jest mama? Chcemy mamy
Ciebie wcale nie wołamy...

Rzucono jeszcze okiem na szereg izb starców i kalek, którzy się mieścili jużto w oddzielnych izdebkach, już po kilku w obszerniejszych pokojach. Poczem wszyscy goście wyszli do parku.
Starodawny park roztaczał się daleko. Główna aleja posępna i głęboka ciągnęła się nad stawem, zamkniętym w ramy czarno rudych świerków i wielkich olch. Chmury przeciągały nad owym stawem i odbijały się w jego oliwkowej toni, w głębinie cichej i ciemnej. Malinowski zatrzymał się na moście i zwrócił się do Bodzanty z zapytaniem:
— Nie żal panu było ofiarować tak cudnego majątku?
— Żal, panie! Ale miałem pociechę w tem, że kto się wyrzeka własności, zdobywa wszechświat. A ja dążę do tego, żeby posiąść wszechświat.
Malinowski zerknął na mówiącego i przytwierdził:
— Wszechświat... Hm... Szkoda, że za tym przykładem nikt nie pójdzie, kto ma rodzinę, dzieci...
— A ja, wie pan, przypuszczam, że za tym przykładem pójdą. Za idejami polskiemi, które były najbardziej utopijne, jednostkowe i przegrane od samego początku do samego końca szło wielu. Szło wielu wybrańców. A »wybrańcami« i dawna Polska zawżdy stała. Wspomnij pan jeno »listy przypowiednie« i »wybrańców«. Toż to jest nasza historya, którą znać warto. Kiedy Stanisław Żółkiewski, hetman samotny, na dzikiem polu słał listy przypowiednie, był właśnie tak śmieszny dla szlacheckiego świata, jako i ja chudeusz. Ale posyłam we świat szlachecki mój »przepowiedni list«... Wybrańcy tchną w lud polski ducha. Nie było Polski, bo nie było ludu. Było »powietrze szlacheckie«, o którem mówi Mochnacki. Ale może przyjdzie czas, że na kałużach krwi zakwitną kwiaty...
Łumski, stojący z boku, uśmiechnął się ironicznie.
— A czego się pan uśmiecha, można wiedzieć? — spytała Marta.
— A czy nie wolno się uśmiechać?
— Och, wolno, tylko lepiej zarzut wyjawić, niż go zawijać w uśmiech jadowity, jak pieprz turecki w bibułkę.
— Ja się uśmiecham, gdy słyszę, jak ojciec pani pokłada ufność w naszej szlachcie... W naszej szlachcie!
— »Ufaj córko«... — rzekł z uśmiechem Bodzanta. — Ale chodźmy zwiedzić szpital, a potem folwarki.
— Z ochotą...
— Wszędzie pan zobaczy tę samą utopię... — mówił Łumski, mierząc Malinowskiego wilczemi oczami. — Musi to jednak być pewna sensacya widzieć na własne oczy utopię.
— O, tak! Każde dziwowisko jest ciekawe. Gdyby, naprzykład, dane było komu widzieć wieżę Eiffel, zbudowaną na podstawie, która napewno trzaśnie i nie tylko sprowadzi ruinę wieży, ale może zatłuc wielu nieopatrznych...
— Jeżeli jednak zbyt długo czekać na walenie się wieży, to i ciekawość może się wyczerpać.
— Daj Boże, żeby trzeba było czekać zbyt długo!
Zwrócił się do Bodzanty i rzekł:
— Tak, pozazdrościć szanownemu panu! Takie dobra, takie dobra! Wyznaję, że nigdybym się na to nie zdobył! Oddać wszystko ludziom nieznanym, a może właśnie próżniakom, może na marne? Pracowity ręce sobie pourabia, a próżniak będzie siedział i oszukiwał. Przecież tak zawsze na świecie było, jest i będzie. A próżniak piewszy stanie do zysków. Cóż wtedy? Czy aby panowie nie cofną się wówczas do przymusu?
— Do kańczuga za cholewą? Cóż kiedy my mamy środek. Zysków u nas niema. Zyski idą na szkoły i szpitale...
— Ale był przecie ten Wierzba, który powiedział, że nie będzie robił, póki mu nie dadzą takich butów, jakie mu się spodobały... — wtrąciła Marta.
— A był i nawet jest... — potwierdził Łumski. — Ale mu już te kaprysy wywietrzały z głowy, gdy mu gmina zaproponowała, żeby szedł, gdzie go buty poniosą...
— Więc pan wszystko oddał, cały majątek? — spytał nagle Malinowski. To ciekawe!
— Niestety, — odrzekł Bodzanta powoli, ze spuszczonemi oczami, — niestety, nie cały majątek oddałem...
— A, — więc są jeszcze węzły... które pana łączą z »burżuazyą i wyzyskiwaczami«.
— Tak, są jeszcze takie węzły... — rzekł Bodzanta. — Zostawiłem dwadzieścia kilka tysięcy rubli,które są zapisane, jako własność prywatna mojej córki. Pobieram od nich procent.
— Procent... Więc » wejście w lud« i tak dalej?...
— Tak, tak. Postąpiłem jak gracz, który ciska pieniądze w Monte-Carlo, albo jak człowiek, który się wdał w amerykański pojedynek. Wszakże są ludzie, którzy przegrywają całe majątki. Są ludzie, którzy majątki tracą w taki lub inny sposób. Otóż ja powinienem być poczytywany i sam się uważam za bankruta, czy za złego gracza. Przegrałem mój ojcowski majątek. Oto wszystko. Ale mam córkę...
Marta siedziała na.poręczy mostu, spalona od wstydu, w ponsach, nieszczęśliwa, gryząca wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem. Łumski poświstywał od niechcenia.
Vulgus est caecum... — mówił Bodzanta sekretnie do Malinowskiego, pokornie jakoś zarazem chytrze i tajemniczo. — Gdybym znagła umarł i wśród otaczającego świata ta cała impreza nie znalazła uznania, gdyby cały lud jakoś zbuntowano fałszywemi wieściami, które w Polsce tak łatwo siać, — a siewców dużo! — gdyby ją... — wycedził przez zęby, — wygnano z tej dziedziny, a do innej nie chciano przyjąć, gdyby względem niej zastosowano tak ulubioną ścierwa polskiego broń, — bojkot, — bojkot pracy, bojkot ciała, bojkot znużonej głowy i znużonej duszy... Już ja w Polsce widziałem bojkoty i wiem, co mogą uczynić z człowiekiem poczciwe nasze szuje... Gdyby musiała umierać z głodu, a w rozpaczy pod cudzym płotem... Widzi pan... bałem się...
— Więc pan przypuszcza... — mówił Łumski ze swym nieodzownym uśmiechem, — że lud, który pan osadził na rolach, mógłby wygnać pannę Martę?...
— Wszystko należy na świecie przypuszczać... — odrzekł Bodzanta, zbliżając swoją twarz do jego twarzy i patrząc mu w oczy. — Widziałem już takie w Polsce zjawiska, jakich istnienia pan nawet w wyobraźni nie przypuszczasz, od których wspomnienia włosy bieleją. Vulgus est caecum. To jest słowo nadzwyczajnie mądre. Wytrzymało próbę czasów.
— Toż mówiłem... — wtrącił wesoło Malinowski.
— Nie, pan tego nie mówił. Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szarpajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiedz losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną... Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody... Pojmuje pan... rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarz w twarz, z tem, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać ode złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość... Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan... Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko ochronić ode złego... cha-cha!... A ludzie mówią i piszą, że to ja z nadmiaru miłości bliźniego... cha... cha!... Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte, jak spalona skóra... I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać... Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział to stary Pascal... »Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous negligeons le veritable«.




Ewa wróciła do swego pierwotnego fachu: została buchalterką zakładów na Majdanie. Miała w budynku administracyjnym oddzielny pokoik z oknemwychodzącem na ogrody, miała biurko, nad niem telefon, który jej nieustannie sygnalizował najrozmaitsze do zaciągnięcia pozycye. Wciąż rozlegał się dzwonek z zawiadomieniem, ile wydojono mleka, ile się blach wydaje do szpitalów i kuchni, ile odchodzi do Kielc, ile na centryfugach wyrobiono cegieł masła, ile i jakich jarzyn odchodzi do sklepów i t. d. W tej izbie zbiegały się niejako nerwy pracującej góry.
Ewa była szczęśliwa. Prowadziła książki z pietyzmem i z taką starannością, że aż usiłowania jej sięgały granic przesady. Niektóre księgi wykombinowała sama i poczęła prowadzić na własne ryzyko. Udoskonalała rachunki i postawiła je tak znakomicie, że zyskała pochwałę surowego zarządu i oklaski walnego zgromadzenia. Ale największą satysfakcyą była dla niej rozkosz wewnętrzna. Ta praca nowa w przedziwny sposób złączyła się z dawną pracą w biurze kolei. Jak dwie siostry miłujące, te dwie prace stanęły obok niej z prawej i lewej strony. Położyły na głowie jej ręce ukojenia. Przyszło ciche zapomnienie. Lekka mgła kryła minione rzeczy i straszny sen, ukryty w ich zgiełku. Już ukazała się możliwość, że góra żywota, skała tarpejska, między jedną a drugą pracą spłaszczy się i zginie. Nadejdzie zapomnienie tak głębokie, jak noc głuchosenna. Z tamtego świata nie będzie można nic sobie przypomnieć, — ani twarzy, ani imion, ani miejsc, ani zdarzeń, ani żadnej rzeczy, które były, ani żadnego dnia z tamtych dni. Nikogo i nic! Praca tarciem nieustającem wyszoruje do cna zgrubienia i rysy pamięci. Napełni się dusza, jak czara z onyksu, dostojnem winem, godnością proletaryacką. Pokryją się rany zniewag i strupy hańby — szatą białą. Wtedy wybiegnie na usta modlitwa, jakoby słowy Jaśniacha mówiona:
— O, święty proletaryuszu! Będę twą siostrą pracującą. Pociągnę już na zawsze jarzmo z tobą. Dwakroć, trzykroć, więcej pociągnę! Zegnę się w pałąk, podła, nachylę się aż do ziemi, jako hak, nikczemna com twój chleb jadła, wśród potu i łez w żarnach mielony. Ale mnie już nie zepchnij w dół odtrącenia spojrzeniem pogardliwem, o święty proletaryuszu!
Niejasną marą, cichym snem w całej przeszłości rysowało się jedno jedyne miłe wspomnienie: Łukaszowa żona, Róża Niepołomska. Tylko ją jedną Ewa pragnęła jeszcze ujrzeć z tamtego świata. Nie ojca i nie matkę pragnęła ujrzeć, lecz ją. Na wspomnienie ojca drżały jej nogi i lodowaty strach ducha, boleść-odraza spadały na serce. Do Róży wzdychała całą duszą. Śniło się, że ją spotka na jakichś skałach, na zachodnim brzegu Korsyki. Strome tam będą w błękitnem morzu leżały zręby. Od strony wiatru będzie fala, a w zaciszach skalnej ostoi woda nieruchoma, ciemnozielona, jak rozlana oliwa. Daleko będą mewy kraczące, a dookoła w szczelinach spalonych potworny kaktus, mlecz dziki wyrosły w krzew, mirt wysoki. Gorzki ich zapach otoczy skronie. Na ścieżce kamienistej, która się wije chyłkiem, niewidzialna, biegnie, leci w pętlicowe zakosy i spada do dołu, jak lot mewy, — spotka Różę. Usiądą na kamieniu, który się sypie w dół. Będą patrzyły w morze dalekie, w morze zachodnie, na gwiazdy, któremi słońce zasypało morską drogę. Będą patrzyły na zaloty pian do spieczonych, skalnych ust, na ich ognisty zalew, odpływ i szum. Będą patrzyły jak drzewo oliwne pnie się w górę, jak samotny osioł szczypie suchą trawę, a pracowite muchy unoszą skarby z traw... Bo jeśli Róża mogła z nienawiści utworzyć przebaczenie, z radości cichy smutek, z zemsty miłość pokorną, to może i w niej wszystko stare wygaśnie, a spalenisko, gdzie się przewalał ogień zbrodni, pokryje młoda trawa odpuszczenia.
Mijały tygodnie zaciekłej pracy, kiedy nie pozwalała sobie na chwilę wytchnienia, na najlżejszy cień rozrywki. Wówczas także odmawiała sobie marzeń o Róży i odsuwała je na godziny wieczorne. Dopiero późnym wieczorem, gdy wracała do swojej izdebki, otwierały jej myśli niejako flakon pachnący i serce oblewało się zapachem. Nosiła w sobie pragnienie, żeby napisać... Pamiętała jeszcze dawny adres, ale czy ona tam mieszka? A po drugie: czy żyje? Nieraz, ocknąwszy się w nocy, wymawiała wprost ze snu ów list (drugi). W pierwszym miało być tylko zapytanie, — czy nie chciałaby Róża jej odpisać. A gdy się zgodzi, wówczas ów drugi list. O Łukaszu, że go zapomniała... Sprawić Róży radość, podać jej kwiat korsykańskiej róży, zerwany na skale stromej! Podać go nad dalekiem zapomnienia morzem. Wyjąć go z korzeniami z ziemi spalonej... To sprawi naprzód radość. A potem zepchnie duszę w zadumanie, w przestrach, w wysoką, płomienistą trwogę. Będzie szła po stromej korsykańskiej ścieżce. Tam się spotkają ich dusze, jako dwa orły wypuszczone ze wschodu i zachodu przez boga starożytności, które trafiały do świątyni delfickiej. Róża białemi, przezroczystemi rękoma zakryje czystą twarz i zechce zakryć rozum, którego symbolem są jej czyste oczy, i zapłacze, zapłacze nad strasznemi kolejami człowieka. Och, wstyd!... Upaść na kolana przy jej nogach, objąć rękoma jej kolana, a potem odjąć łagodnie jej białe ręce, osuszyć oczy. Zatopić radosne oczy w jej oczach, wywołać uśmiech na usta. Wskazać jej na rozkosz, bytującą w morzu, na wielką siłę, która nie daje nam umrzeć, która wzywa nas ku tej wielkiej drodze, jaką już morze przebyło i jaką jeszcze przebędzie. Jednego jej tylko nie powie, — Róży, — jednego! O dziecku i o Szczerbicu! Nie! Nie, to z nią zostanie na zawsze, jak skała ukryta w morzu. Gdyby to wyjawiła Róży, już nic nie byłoby na ziemi, już nic a nic...




Za żywopłotem, otaczającym ogromną przestrzeń ogrodów, w których mieściły się »majdanki«, ciągnął się las przeważnie brzozowy, a w nim tu i owdzie połyskiwały białe domy. Cała ta leśna przestrzeń zwała się »Mazurkowe«. Nazwa przylgnęła do miejsca od nazwiska lekarza, Jana Mazurka, który ten obszar miał w opiece. Były to kolonie chorych na gruźlicę.
Dr. Jan Mazurek gdzieś na świecie, w Paryżu, czy w Londynie, zetknął się z Bodzantą, — i tam go, zdaje się, obrobił, czyli »spropagował«. Od chwili tego spotkania szli razem. Bodzanta nadał doktorowi, (aktem zresztą niepisanym), całą przestrzeń leśną »oraz przyległe parowy« za majdańskimi płotami. Były to wertepy, gdzie od niepamiętnych czasów lisy miały swe jamy, a zrzadka zachodził nieopatrzny, wędrowny zając. Wertepy były urocze, pełne bajecznych osypisk, osłonionych brzozami i sosną, zwrócone wylotami swymi na południe i w dół, a od północy zasłonięte łańcuchem gór. Tam to doktór Mazurek rozpostarł swe lary i penaty, rozwinął się wszerz i wzdłuż. Pierwiastkowo, jeszcze z funduszów Bodzanty, wzniósł był sanatoryum dla robotników, »dotkniętych« suchotami. Gdy kasa Bodzanty wyczerpała się, sam sobie radził. W sanatoryum leczył »przypadki« cięższe. Formy lżejsze kurował w domkach, które wznosił bez przerwy. Skąd brał pieniądze, — o tem możnaby tomy pisać. W takim domku, który miał zawsze ściany cudacznie wysokie, okna monstrualne i inne higieniczności, były od południa werandy dla chorych, a od wschodu odosobnione pokoje dla rodzin. Rodziny zjeżdżały razem z chorymi. Dzieci szły do szkół różnego rodzaju, (freblowskich elementarnych i dwu wydziałowych), a żony i dzieci starsze pracowały w halach. W halach, zbudowanych wyżej na jednym ze wzgórków, dr. Mazurek wespół z Bodzantą wytworzył najrozmaitsze zajęcia. Rozwinięto tutaj szkołę-fabrykę wyrobów artystycznych pod kierunkiem pewnego rzeźbiarza. (Dr. Mazurek był maniakiem mniemania, że ludzie chorzy »powinni« zajmować się sprawą sztuki, że chorzy posiadają głębszy świat odczuwania i szerszy zakres widzenia w świecie ducha, nieznany ludziom zdrowym...). Niektóre roboty, (wytłaczania artystyczne opraw, wypalania na drzewie i t. d.), wykonywali sami chorzy, o ile, oczywiście, Mazurek znalazł, że mogą. Nadto rodziny chorych stanowiły płatną obsługę sanatoryum, (dozorczynie, praczki, pomywaczki i t. d.). Instytut na »Mazurkowem« rósł wciąż i w oczach niemal tworzył cudaczne osiedle półprzemysłowe, półsanatoryjne. Ludzie, zwaleni z nóg przez chorobę, nie byli tam wyrwani ze świata i odrzuceni na pół-cmentarz, nie umierali w próżni, lecz żyli jeszcze wśród szczęścia pół-pracy, w pobliżu rodzin, aż do ostatnich chwil.
Dr. Mazurek był to szczupły, szary człowieczek z bródką zaciosaną w ostry klinik, ze spiczastym nosem i oczami tak ukrytemi w szczelinach powiek, że ich prawie nie było widać. Dr. Jasio był to najzawołańszy »kawalarz«, niezrównany facecyonista, zawsze parskający śmiechem, zabawnym, nienasyconym chichotkiem. Nawet wówczas, gdy »padlec« lasecznik tryumfował nad »wiedzą«, a figlarna kostusia zdmuchiwała najciekawszy cas i doktór przychodził wysłuchiwać ostatnich rzężeń, i wówczas jeszcze kładł nieszczęśnikowi do ucha jakieś wesołe opowiadanie, śmiał się do niego szpareczkami swych oczu... I niejeden, niejeden odszedł z uśmiechem na wargach, z westchnieniem wesela, nawianem przez paradny »kawał« doktora Mazurka. W sanatoryum wiecznie był na korytarzach, w kuchniach, zawsze w ferworze, zapale, zawsze spocony i zajęty. Małe jego oczy widziały wszystko, a szybkie kroki obiegały codziennie całą tę ziemię płoną. Sam również »wykpiwał się« z dnia na dzień padlecom lasecznikom, zadawał im bobu, czyli fernepiksu, świeżem powietrzem i mleczywem, które chłeptał w pośpiechu, to tu, to tam, w drodze, »jak notoryczne cielę«. W początkach swego majdańskiego zawodu nie miał nawet felczera, a na głowie z górą stu chorych. Później »zwalił mu się na łeb« felczer, (z oszczędności panny Marty ufundowany), przywędrowały siostry miłosierdzia i »oblazły go«, »czepiał go się, jak rzypień psiego ogona« zawsze jakiś student kończący, jakaś »altruistyczna bryndza«, a koniec końców do tego doszło, że zwlókł się drugi lekarzyna, potężnie już nadgryziony przez gruźlicę, dr. Wiński. Zadeklarował swe usługi wzamian za prawo werandowania przez tyle a tyle godzin, wzamian za jadło, (»ryba, dwa mięsa«), i pokój od południa. Oczywiście, że go dr. Mazurek »wyzyskał« do ostatniego, jak »najpodlejszy właściciel lombardu na Powiślu« i puścił w ruch. Zaczęli tedy we dwu pilnować prawidłowego leżenia, słuchać kaszlów i patrzeć w plwociny. A tymczasem nędza wlokła się na Majdan. Bety, dzieci, baby — i kaszel ojcowski, kaszel bez końca. Siaki-taki gędziolił:
— Wszystko już, proszę pana doktora, lepiej, jakby człowiek był całkiem zdrów, sił okropnie przybyło, tylko jeszcze ten kaszel tak jakby troszeczkę...
— E, — no kaszel troszeczkę... bo tak należy, po zakonu!... To drobiazg. On ta przejdzie, tylko żeby się ociepliło...
— Bo tak nawet czasem jakby jakoś nacichł... Ale znowu padnie plucie, albo i ze krwią...
— A bo, powiadam, jak całkiem przejdzie, to właśnie będzie sama pora. Wtedy pogadamy — co? Bo cóż to właściwie, towarzyszu, kaszel? Żeby tak między nami... Wszyscy kaszlemy.
— Właśnie i ja tak sobie mówię, że który nie kaszle, Boże Panie! Nawet i tych potów jakoś mniej nocami...
— A co, — nie mówiłem? A skoro tak, no to hajda na leżak!
W parę miesięcy po swoim przyjeździe Ewa poczęła przekradać się do sanatoryum. Uprosiła doktora Mazurka, żeby jej pozwolił być nocną, bezpłatną dozorczynią przy najciężej chorych. Uczyniła ślub, że będzie czuwać przy każdym z umierających. (To na intencyę Jaśniacha i za karę, że przy nim nie była). I wypełniała święcie. Co pewien czas doktór telefonował do budynku administracyjnego:
— Siostra Magda... numer taki a taki »ma się ku kogutkowi...« Godzina ta i ta...
Ewa zabierała się na noc. Wchodziła do numeru, cicho, jak duch, siadała przy chorym i spełniała najtrudniejsze posługi, cieszyła opowiadaniem, zagadywała spełniające się dzieło, uciszała widziadła gorączki i bezsenności...
(Mógłby kto sądzić, że to poszukiwanie rozkoszy było aktem miłości chrześcijańskiej. Oto czasem, gdy o poranku blada i napół świadoma skłoniła głowę na poręcz łóżka, śnił się jej prędki sen, że Jaśniaszek-poeta nie umarł, że leży na łóżku skurczony i śpi, a to ona właśnie sen na jego bolesne powieki z niebiosów zwiodła. I wówczas słodkie łzy szalonej rozkoszy płynęły na splecione białe ręce).




Ewa otrzymała pozwolenie odwiedzania najdalej położonego ogrodu, (zwanego Łąką Marty), gdzie mieściły się szkółki i szkoły, zostające pod patronatem Bodzanty. Był tam dom ochroniarski, dom wychowawczy i szkoła. W domu wychowawczym umieszczano dzieci ludzi bardzo chorych, sieroty, wzięte już to ze szpitalów po miastach, już to nieprawe, znalezione, podrzucone, słowem »znajdy«. Dzieci tam chowały się razem, (chłopcy i dziewczęta), uczyły się, bawiły, pracowały razem. Nie wszyscy mieli prawo wstępu na Łąkę Marty. Marta była jedną z ochraniarek, miała wydział muzyki i śpiewu. Skoro przypadała lekcya muzyki w ochronie, albo którejkolwiek ze szkół, Marta brała Ewę ze sobą. Sama szła szybko, gaworząc, perorując, rzucając płomienie świetlistemi oczyma. Piosenka rodziła się na jej ustach zanim przekroczyła próg ochrony i zanim, siadłszy przy fortepianie, dawała znak do cudnego dziecięcego chóru...




Zdarzyło się w czerwcu następnego roku, że Ewa była w Głowni. Wypadło jej tam udać się osobiście dla zestawienia rachunków z księgami muzeum społecznego. W tym samym czasie bawił tam od kilku tygodni Bodzanta. Ewa nie wiedziała wcale o jego obecności. Zajęta prawie po całych dniach w muzeum, wychodziła kiedyniekiedy na spacer do parku. Podczas jednej z takich porannych wycieczek zobaczyła zdaleka dawnego władzcę »głowieńskiego państwa«. Siedział na brzegu stawu zajęty karmieniem łabędzi. Ewa chciała przesunąć się niepostrzeżenie w boczną ulicę, ale ją Bodzanta zauważył i poprosił znakami, żeby przyszła go niego. W miejscu tem był jakowyś dawny taras, rodzaj amfiteatru, ułożonego z ciosowych głazów, spojonych ołowiem czy żelazem. Stopnie, które krok kobiecy ledwie mógł ogarnąć, szły aż do samej wody. Bodzanta siedział na jednym z tych kamieni. Dokoła szumiały prastare drzewa. W oddali, nad wodną taflą widać było zwisłą srebrnolistą iwę. Dwa łabędzie, czarny i biały, wymijając się uroczo, raz wraz podpływały do kamiennego bulwaru, żeby chwytać kawałki chleba, które im rzucał dawny ich pan. Gdy Ewa zbliżyła się do samej wody, spostrzegła mnóstwo grubych, ciemnych karpi, które również chwytały pożywienie. Otwierały się ich żarłoczne, okrągłe paszcze i z ciapaniem nieustającem połykały rozmiękłą papkę chlebową. Słońce sypało żarem i lśniło siarczystą łuską na ruchomej chełbi wodnej. Czasami głośnej westchnął wiatr. Ewa usiadła na stopniu i poczęła patrzeć na uwijające się ryby, na piękne zwroty łabędzi. Cieszył ją bezmyślnie widok pożerania jadła przez biedne, wodne stwory. Zamyśliła się i zapatrzyła. Była nie tam. lecz gdzieś daleko. Nie o tem myślała, co widziały oczy, lecz, — możnaby tak rzec, — o wszystkiem. Przypatrywała się jedzeniu, a myślała, czem ono jest na świecie bożym. Mierził ją, jakby świerzbił ten widok, ale i zachwycał. Budził tajemną, duchową odrazę, ale zarazem przerażał swoją silną pięknością. Rzucała sama okruszyny rybom i z przyjemnością słyszała syk łabędzi, usiłujących odegnać ryby, wydrzeć im jadło. Ich długie, piękne szyje wyciągały się, jak arkany z grubych lin, dzioby się rozwierały nad ciemnymi grzbietami karpi.
Długo trwało milczenie. Naraz Bodzanta rzekł z jąkaniem, które go opanowywało zawsze, gdy był mocno wzruszony:
— Ta woda... ta woda, po której pływa biały i czarny łabędź... Mijają się na tej wodzie, jak dzień i noc. A zawsze... zawsze... do mnie o to jadło wyciągają szyje...
Ewa pojęła, że on mówi prawie o tem samem, co ona myślała. Z podwójną też uwagą wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:
— Czarny i biały łabędź... łabędź... rzuca, każdy zosobna, odbicie swoje w zmącone lustro myśli...
— A kiedy tego nie rozumiem...
Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem mówiąc:
— Ależ bo nie mogę odpowiedzieć,... po com ja to wszystko... to wszystko... zrobił...
— Ach! — krzyknęła, jak ukłuta nożem.
Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionemi oczyma i błyskając białymi zębami:
— Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale, niż Pompeius Trimalchio — cha cha... jedzcie i pijcie przyjaciele! A czy też będziecie przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i Fortunata? Czy niższa była ambicya Trimalchiona dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej, któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trimalchiona?
Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:
— Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą wyciągała ku wizyi, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała, podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na posąg spokojny, niech przez chwilę pomyśli o straszliwym niepokoju dłoni, niech wspomni o drobnych pociągnięciach ręki, w których się huragan uniesienia rozproszył. Lecz co jest wewnętrzny huragan? Czemum ja to wszystko wykonał? Powinienem się cieszyć i śmiać... A ja jestem znudzony... znudzony... Bo, powiedz mi, czyż ja to chciałem zrobić?...
— Niech mi pan powie wszystko, całą prawdę! — rzekła cicho, nachyliwszy się ku niemu. — Niech pan się zmoże, przezwycięży i powie całą prawdę.
Oczy jego biegały po powierzchni wody i suszy, skacząc to tu, to tam, jak oszalałe rumaki, spuszczone z uździenicy. Powiedział zimno:
— Przez ból posiadania dostępuje się łaski utraty. Przez łaskę utraty dostępuje się bólu posiadania. To jest wąż starożytnych, który oplata koło naszego życia. Nudzą mię moje cnoty... Oto masz prawdę najgłębiej schowaną.
— Ja nie mam żadnej już własności, prócz jednej tajemnicy. Chciałabym dostąpić łaski jej utraty...
— Powiedz ją, powiedz! Dawno na nią czekam...
— Zabiłam swoje dziecko...
Oczy Bodzanty spłonęły dzikim ogniem, jakby ogniem zachwytu.
— Pan znał niejakiego Zygmunta Szczerbica?
— Znałem... Zygmunta... Szczerbica...
— To ja go w Wiedniu zabiłam.
— Tyś go zabiła...
Z za łez patrzyły w Bodzantę oczy zabite, tajne oczy męczarni, których wyrazu mowa nie wypowie, których wyrazu nikt nigdy wyjawić nie zdoła żadnym z ludzkich sposobów, na których uniesienie i ból nikt nigdy równą miarą uniesienia odpowiedzieć nie może. Nachylił się ku niej i szeptał:
— Do słońca wznieśmy serca. Niech na nas światło upragnione zlewa i ducha nam odradza. Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!
Słuchała zdumiona łoskotu własnego serca. Patrzały na nią oczy, których już tak dawno nie widziała, oczy zachwytu pełne i żądzy. Okropne, odtrącające zdumienie pchnęło ją z miejsca. Porwała się na nogi, chwyciła prawą ręką lewą rękę, jakby szukając ratunku. Usta jej wygięły się do ogromnego krzyku, jak u małego dzieciątka, włosy zjeżyły się nad czołem, a twarz pokryła trupia bladość. Odraza wzmagała się i przechodziła we wzdrygnienia cielesne. Oczy zwolna zawściągnęły się powiekami i szloch suchy rozdarł piersi.




Odkąd Ewa została sekretną nałożnicą Bodzanty, rozprysła się dla niej dziwna tęcza, zataczająca wielobarwny łuk nad wzgórzami Majdanu. Wszystko prysło...
W skwarny letni wieczór szła z ogrodu chorych gruźlicznych ku budynkowi administracyjnemu. Był już gęsty zmierzch. Krzewy zarysowywały się w oczach, jako ciemne plamy o mglistych konturach, drzewa były nieruchome, uśpione, parkany ginęły już w mroku. Ewa była niespokojna, rozdrażniona, trwożna. Czuła, że obok niej pełza niedola, bolesny cień. Z odrazą myślała o tem, że może właśnie tego dnia Bodzanta...
Kiedy zbliżała się do głównego wejścia, w blasku elektrycznej kuli ujrzała stojącego na kamiennych schodkach jakiegoś człowieka. Zadrżała od przeczucia, że ten człowiek na nią oczekuje. Miała w sobie szalony impuls, żeby się rzucić w bok i, zniknąwszy w gąszczach, ujść... Ale ów człowiek spostrzegł ją i powoli zstępował z kamienych stopni. Szedł ku niej po zgrzytającym piasku. Pchnięta siłą wewnętrzną, podeszła. Wnet go poznała. Był to Płaza-Spławski.
Jego stanowcze, wykwintne, wojskowe ruchy były jedyne na świecie. Zanim się zrównał z Ewą i zanim mogła ujrzeć jego twarz, już była przezeń opanowana. Głos w piersi zamarł. Wola zgasła. Spławski ukłonił się nizko, bezgłośnie, poczem zwrócił na prawo w kierunku drzwi, prowadzących do sali oficyalnych przyjęć. Szła tam za nim. Mijając sień, rzęsiście oświetloną, spostrzegła, że Płaza nie ma na sobie dawnego ubrania, lecz przeciwnie, jest suto i elegancko ubrany w kostyum skrojony z angielska. W wybitem oku tkwił monokl. Na rękach ciemne rękawiczki. Wpuścił Ewę do saloniku, zamknął drzwi i jeszcze raz skłonił się nizko. Ewa spoglądała przygasłemi oczyma na jego twarz spaloną teraz od słońca, złotawą, jednolitą, co czyniło zeń jakby mulata, czy metysa. Doznała wrażenia, że on jest tylko napoły człowiekiem i drżała wobec jego woli.. Wytworne jego odzienie, wysoki, biały kołnierz koszuli, modnie wywinięty, jasny krawat z brylantem dziwnie odbijały od tej twarzy suchej, gołej, ciemnej, mistycznie zatopionej w otchłani woli, twarzy proroka czy wodza... Miała gardło tak ściśnięte, że nie mogła wymówić słowa. Blaski szybkie i słabe migały w jej źrenicach. Przybysz poprosił ją ruchem spokojnym, żeby usiadła. Spełniła to posłusznie. Wówczas, sam nie zajmując miejsca, rzekł cicho, jakby z radością dla nasycenia jej radości:
— Przychodzę do pani na skutek zleceń Łukasza Niepołomskiego...
— Łukasza Niepołomskiego... — powtórzyła, poddając się radości, ale nie mogąc na razie pojąć, co to nazwisko oznacza.
— Mam od niego do pani list.
— List od Łukasza? — westchnęła, budząc się ze swego snu.
Sięgnął ręką drżącą ze wzruszenia, jakby od wewnętrznych łez drżącą, wydobył prześliczny mały portfel i wydostał list. Obejrzała adres zaklejonej koperty i poznała pismo Łukasza. Rozdarła ją i poznała pismo Łukasza wewnątrz. Zaczęła czytać.
»Nie wiem, jak się przed tem obronić, co myśleć, jak żyć dalej. Napisz, że zapomniałaś że źle wspominasz, że ze wzgardą, — może to wszystko uciszy we mnie straszny stan smutku. Im silniej chcę zapomnieć, zatracić w sobie wspomnienie, tem silniej one opanowują duszę Tracę możność rozumowania. Zawsze widzę Ciebie, czuję Cię przy sobie, pragnę być z Tobą. Powinienem zabić w sobie te myśli, nie mogę żyć z niemi dłużej, znoszę męczarnie. Całe szeregi przywidzeń, rojeń o szczęściu, o oddaniu się do ostatniej kropli Tobie jednej, ukochanej mojej kobiecie. Nie wiem, czy kocham Ciebie, czy tylko moje wyobrażenie o Tobie, czy jestem obłąkany, ale życie moje rwie się w strzępy, a każdy strzęp broczy krwią. Mogę żyć tylko w bezwzględnem oddaniu się, nie mam nic, cobym mógł ukochać. Jestem związany, dopuszczam się występku«...
Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał, jak wybuchowy pocisk. Uczuła ściekający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furyę szaloną i pożądanie znajomej rozkoszy... Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała »jego« słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją własną, pochłaniała je, jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu... Pewne pytania... Krzyki w piersiach... Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za morzami...
— Łukasz woła... — marzyła wśród mrowień rozkoszy. — Uwolni mię od Bodzanty. Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!
Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej oczu. Ogień spływał po policzkach, po ramionach...
— Czy pójdziesz pani ze mną? — zapytał Spławski.
— Dokąd?
— Do Niepołomskiego.
— A czyż pan wie, gdzie on jest?
— Oczywiście. To mój przyjaciel.
— A więc pan go widział?
— No, jakże. Toż list...
— Pan go widział teraz?
— Widziałem.
— I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?
— Tak.
— Pójdę!
— Dziś.
— Dobrze.
W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilę bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem.
— Przecie to jest ten Płaza-Spławski...
— Witam pana... — rzekł przychodzeń.
— I ten w Majdanie? No, to już koniec świata blizki! Czy tylko czasem nie chcesz szukać tu schronienia i rozpocząć okresu pokuty? — krzyczał co sił.
— Jeszcze nie, ceklarzu nierządnic... — odpowiedział Płaza. — Jeszcze pragnę parę chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którem ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.
Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu w oczy z odległości kilku cali.
— Wolisz, — mówił zcicha, — brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu zabicia nudy.
— Co do tej nudy, to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz, niż ja.
— Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kopalnie — che-che-che!
— Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.
— Jużem widział, szanowny milionerze, i mam poty!
— Nie widziałeś, proletaryuszu, che-che, >jednostko z ludu«, ani dziesiątej części. Gdy zostanę jednym z królów Ameryki środkowej, na początek, dajmy na to copperking’iem, zaproszę cię odręcznem pismem.
— Nie przyjadę. Mam dosyć. Znam przecie wszystkie wasze radości, gościnny Lycasie Petroniusza.
— A cóż, — znalazłeś nowe w tem zbieraniu i o świecie odpadków i niedopałków?
— Znalazłem.
— Więc przyznajesz, że szukałeś rozrywki, zadowolenia próżności, zabijałeś jałowy dzień tak samo, jak ja?
— Tylko bez domieszki krzywdy ludzkiej, uważasz, krzywdy...
— Ale z nieustannym apetytem na wdzięczność ludzkiego stada, czem ja znowu gardzę, jak chłopskim żurem, razowcem, potem i zaduchem. Wyglądasz mi, jak źrebiec dostojnej rasy arabskiej, któryby powziął pasyę upodobnienia się do krzywych szkap fornalskich na pastwisku, a w tym celu kazał sobie dla zasady solidarności spętać przednie nogi, żeby, broń Boże, nie biegać zbyt szybko. Skaczesz w swojej pętaczce... Nie dość jeszcze jesteś odrażający, zbyt mało jesteś podobny do twoich szkap na pastwisku...
— Dowcipnie to powiedziałeś... Eh, żebyś wiedział, jak dowcipnie! Ale ten dowcip jest pusty. Gdybyż w nim było ziarno, jak w kłosie pszenicy! Kłos to pełen murzu śnieci. Myślałem, że cię już gdzieś zatłukli ludzie przez ciebie skrzywdzeni.
— Nie tak to łatwo! Kto wychodzi na tygrysa polować, dobrze się musi namyśleć i uzbroić
— I cóż z tego drapieżny człowieku, który zapuszczenie sobie tygrysich pazurów, ślepiów i ogona uważasz za najgodniejsze człowieka? I cóż z tego? Przecie zabiją cię w końcu. Wytropi cię ich przebiegła zemsta i zakopią cię w ziemi, gdzie zgnijesz. Bo zgnijesz, co? A pamiętaj, pamiętaj, że ani jedno westchnienie po tobie nie zostanie. To jest ważne, pamiętaj! Przekleństwa zaś ludzkie, jak najczujniejsze ogary, będą najlżejszy twój ślad tropiły po ziemi.
— A tobie o te westchnienia głównie się rozchodzi. Mnie nie trzeba szukać, póki żyję, bo sam wychodzę naprzeciwko psiarni przekleństw, żeby wiedziano na świecie, jak się przekleństwami i błogosławieństwami pogardza. Wychodzę sam przemierzać wolą terras tractusque maris coelumque profundum.
— Co ty wiesz o wielkości człowieka, co wiesz! Widzę ze smutkiem, że jeszcze nie zacząłeś myśleć.
— Myśleć! Toż z nas dwu chyba ja jestem człowiekiem, który przez całe życie swoje myślał, podczas gdy ty jesteś człowiekiem, który wciąż szczerze ufał ludziom, a teraz głęboko wierzy. Poweźmijże, nieszczęsny, pierwszą w życiu myśl! Myśl o tem, jak to ciebie sponiewierają ci właśnie, w których służbie, jak lokaj biegasz, jeśli tej hołocie nie tak właśnie usłużysz, jak to jej się jedynie i najbardziej podoba!
— »Lepszy jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść«.
— Teksty szanowne! Ja ci tekstem za tekst zapłacę: »Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy, niżeli miłość bliźniego. Nie litość, lecz waleczność ratowały dotychczas w potrzebie będących«. Zaprzecz! Mój tekst zawiera się w wersetach, wydobytych ze mnie samego. Zgoda ze samym sobą płodzi siłę. Ale to samo wykryły najmądrzejsze łotry, kapłani Izydy z Memfis: »Znajomość rachunku i sztuka wytwarzania woli są to dwa klucze magii, które otwierają wszystkie drzwi wszechświata«.
Bodzanta przez chwilę milczał, jakby zbierając siły. Zaczął mówić pośpiesznie, coraz głośniej:
— Gdy młodociany Kryszna ściął błyszczącego węża w świątyni Kali, a uciętą jego głowę trzymał w ręku, rzekł mu wąż: »Czy myślisz znaleźć prawdę przez zabijanie żyjących? Bezrozumny! Nie znajdziesz jej inaczej, tylko przez zatracenie siebie. Skon jest w żywocie, a w śmierci żywot«! Widzisz, pyszałku, że należy siebie zatracić. Z każdego momentu mojej zatraty urasta skarb mego serca, moja najdroższa ojczyzna Tak to w śmierci jest żywot.
— Nie obdarzaj mię swemi »prawdami«, bo ja ich wcale nie szukam... — ze śmiechem mówił Płaza-Spławski. — Od dawien dawna wiem, że prawdy nigdzie niema. »Prawda«! Zbiory bajek i anegdot. Jedyna prawda zawiera się w użyciu rozkoszy, a najwyższa rozkosz zamknięta jest w męstwie. Męstwo wychodzi na płaski świat samo jedno przeciw całemu okręgowi, przeciwko wszystkim ludziom i wszystkim ich wierzeniom.
— Posłuchaj, ty »mężny«! Oto jest istota rzeczy: przygotowuję moją, jak mówisz, służbą rewolucyę, przeciwko tobie, chociażbym ani słowa o tobie nie wyrzekł, bo dzieło moje przeistacza, a nawet stwarza dusze ludzkie.
— Rewolucyę! Bajeczne złudzenie... Dziękuję ci za nie. Nie wiesz, mężu, co jest rewolucya, i jakie ona daje rezultaty! Sądzisz, że mnie pochłonie jakakolwiek rewolucya? Wierz mi, że się mylisz. Rewolucya jest najzawilszą umiejętnością, której nie byłyby w stanie ująć w formułę umysły wszystkich razem Heraklitów i Empedoklesów, Helmholtzów, Du Bois Reymoudów Thomsonów, Jamesów Clerków Maxwellów, jeżeli się zabiorą do jej traktowania, jako zjawiska podlegającego dokonaniu. Natomiast ja jeden wiem, czem są rewolucye, ponieważ ja je stale stwarzam. Ja z rewolucyi żyję, a ona żyje ze mnie. To też kiedy się zjawia przed oczyma ludzkiemi, gapie wskazują na ciebie, wołając: auctor! A wówczas, w tejże chwili ja z niej korzystam, poczciwy małżonku z komedyi Macchiavellego, który wierzysz w Mandragorę, lekarstwo na sposób poczęcia dzieci przez dziadów, z kobiet młodych, tęgich i pełnych żądzy. Słyszałeś? Ewo, idziemy!
— Idziemy... — rzekła, powstając z miejsca.
— Ewa idzie... z tobą? — zachłysnął się Bodzanta...
— Tak. Dość ma waszego blekotu cnoty. Bodzanta pochylił się, jakby miał biedz ku Ewie.
Wielka jego figura zakołysała się naprzód i wtył w owej chwili Ewa tylnemi drzwiami wyszła. Za nią, Płaza-Spławski.




W Warszawie, wbrew obietnicom, nie zastała Niepołomskiego. Zapewniano ją, że przyjedzie lada moment. Zastała natomiast Pochronia. Ten był w ostatniej nędzy. Mieszkał w izbie na czwartem piętrze. Szło się do tej izby po krętych, kamiennych schodach. Izdebka była ciasna, tuż pod dachem, nizka, z oknem wychodzącem na cuchnące podwórze-studnię. Na domiar złego Pochroń był ciężko chory. Gdy Ewa przyszła tam po raz pierwszy w towarzystwie Płazy-Spławskiego, było jej na tem poddaszu tak duszno, że ledwie mogła dech złapać. Pochroń przywitał ją obojętnie. Gdy spytała, gdzie jest Niepołomski, odrzekł najspokojniej, że na wyspie Celebes. Gdy zaczęła czynić wyrzuty; czemu ją wyrwano ze wsi i tu przyprowadzono, obydwaj odpowiedzieli, że może sobie tam wracać, jeśli jej się podoba. Zresztą Płaza zaproponował jej »do czasu« mieszkanie u siebie, albo apartament oddzielny. Gdy dziwiła się tak wielkiej odmianie fortuny, — bogactwu Płazy i biedzie Pochronia, odpowiedziano, że ostatniego spotkały grube nieprzyjemności i niepowodzenia. Prawdopodobnie wskutek tych niepowodzeń meldował się w tym okresie czasu, jako Stanisław Kozielski. Miał długotrwałą gorączkę. Po całych dniach leżał na wznak z oczyma, wlepionemi w sufit. Ani jedno słowo nie wychodziło z jego ściśniętych ust. Czasem westchnienie... Na najpierwsze potrzeby łożył, (skąpo!), Płaza. Najczęstszymi gośćmi i jedynymi przyjaciółmi byli w tym lokalu trzej młodzieńcy, których Ewa poznała zaraz pierwszego dnia. Pierwszy z nich był to chłopiec lat dziewiętnastu, gołowąs, blondyn, niebieskooki. Stał zawsze przy ścianie, oparty o nią, jakby się lękał o całość swoich pleców. Gdzie stanął zresztą, tam sterczał godzinami bez ruchu, bez kaszlu, bez głosu, patrząc przed się w przestrzeń. Oczy miał przejrzyste, ogromne, bez żadnego wyrazu, jak woda w morzu. Włosy zaczesane »na jeża«, mina chłopczyńska i nieruchomość czyniły zeń figurę zabawną, coś w rodzaju wielkiego chłopaka ze szkoły elementarnej. Drugi z kolei był zupełnie inny. Daleko starszy, ospowaty, z kłakami, zwisającymi na czoło i oczy, nie patrzał nigdy na rozmówcę i najchętniej prowadził dyskurs, stojąc bokiem albo tyłem do prowadzącego z nim dyalog. Lubił gadać, śmiać się z byle czego, używał wyrazów absolutnie nieparlamentarnych. Ćmił zawsze ohydny tytoń, skręcony w byle urywek gazety i umieszczony w grubej cygarniczce ze zwykłej trzciny. Trzeci gość był ponurym suchotnikiem. Zazwyczaj siedział gdzieś w kącie, pluł gęstą flegmą wokoło siebie i klął straszliwie, podpierając głowę na obudwu rękach. Jeżeli kiedy stał, co się rzadko zdarzało, miał taką posturę, jakby mu zupełnie brakło brzucha. Jeśli kiedy mówił, to hieratycznie, wolno, niezrozumiale i z przewracaniem oczu. Wszyscy trzej przychodzili zawsze z »bronkami« czyli » spluwami«, które mieli ukryte w sposób niedocieczony w tajnikach ubrania. Nieraz przynosili pieniądze i z wrzaskiem dzielili się nimi w tej izbie. Wyglądali z pozoru na rzemieślników, a Ewa domyśliła się łatwo, co to za kawalerya.
Ponieważ Płaza-Spławski czynił jej nadzieję, że, jeżeli Niepołomski nie przyjedzie, umożliwi jej wyjazd zagranicę, więc czekała. Litość nad Pochroniem skłoniła ją do tego, żeby zamieszkać w jego izbie. Kupiła siennik za pieniądze pożyczone od Spławskiego i spała w kącie. Pochroń coraz ciężej chorował. Był czas, że utracił przytomność. W trakcie tej choroby Płaza-Spławski gdzieś znikł, jak senne marzenie. Przepadli także bez wieści trzej przyjaciele. Ewa została bez grosza. Poczęła tedy zarabiać w sposób wiadomy. Wkrótce najęła mieszkanie osobno, a dozorowała chorego dorywczo i nocami...




Dnie, tygodnie, miesiące...
Nierząd. Ciemna piwnica życia. Wywrócenie duszy na nice. Tortura czującej duszy. Dolina Tempe, gdzie nikt już niema imienia, a człowiek nieszczęśliwy najchętniej zapomina, jakie jest jego własne imię. Przyszło zwolna stępienie moralne, dobro pozwalające żyć, zanik wrażliwości na wszystko z wyjątkiem jadła, odzienia, ciepła i zimna. Dochody zabierał Pochroń, skoro tylko przyszedł do zdrowia, tyle dając do ręki ile było potrzeba na fatałachy, mieszkanie i żywność.




Kiedyś w zimie, o późnej wieczornej godzinie spotkała się w bocznej ulicy z Horstem. W pierwszej chwili chciała go wyminąć... Zaczepił ją. Szli. Opowiadał niektóre szczegóły o przedśmiertnych chwilach matki, (której zmarło się na wiosnę tego roku), kilka anegdot o Barnawskiej, to i owo o siostrze Anieli i o ojcu, który przy tej siostrze na łasce wisi. Wszystko to już było obojętne. Wiadomość o śmierci matki przeszła bez wrażenia. Odraza do całego świata »z tamtej strony«. Horst rzekł niespodzianie:
— Ewuś, chodź do mnie! Mieszkam niedaleko. Dam ci herbaty. Sam ugotuję... z koniaczkiem...
— Cóż to za »chodź«, kałmuku? Do kogo mówisz?
— No, więc uspokój się, skabiozo polna... Mówię, jak mi serce dyktuje. Niech panna prostytutka będzie łaskawa odwiedzić me progi...
— Nie pójdę.
— Dlaczegóż to?
— Bo śmierdzisz trupem.
— Jest! Kiedy nie za pieniądze, tylko z platonicznej miłości. Bo ja, wiesz, jestem chwilowo bez znaczniejszych zasobów waluty... Zawsze cię kochałem, a do dyaska, ciągle platonicznie! Weźże to pod uwagę... Tak wiecznie być nie może.
— Wstąp do cyrku na Augusta.
— Nawet teraz nie chcesz mię ocenić.
— Nawet teraz.
— A pamiętasz, chciałem się z tobą ożenić, co?
— Pamiętam.
— A pamiętasz, kochałem się w tobie jak uczeń. Podsłuchiwałem pode drzwiami, jakeś wychodziła z domu, żeby tylko usłyszeć głos twoich kroków, stuk drzwi, gdyś znikała na pół dnia.
— A tak, jesteś pierwsze świństwo, które zobaczyłam w życiu...
— Pomówmy o tamtych czasach!
— Pudel Barnawskiej. Pan się pewno z nią kochasz, — he?
— Nie lubię tych przycinków. Czyż nie można dyskutować bez brzydkich wyrazów?
— Można, ale nie z tobą. A wiesz asan o tem, że jakeś to do mnie wybałuszał swe paskudne ślepia, że już wtedy...
— Co wtedy?
— A już wtedy, — che-che, — jakeś to pan u nas mieszkał, już wtedy puszczałam się tęgo. Nie umiałeś się do mnie zabrać.
— Kłamiesz, szelmo! Kłamiesz najpodlej w świecie!
— Doprawdy? Możesz sobie wierzyć, albo nie wierzyć... Jak ci się podoba. A ja już wtedy i z oncerami, i ze studentami, gdzie się tylko dało! Jakem się tylko mogła z domu wyrwać, to wnet po górkach studenckich... Matkę już wtedy wpędzałam w grób... Ojciec się rozpił.
— Kłamiesz, dyablico! Byłaś wtedy czysta, jak bukiet cyklamenów. Idź do dyabła!
Tiens... A przecieś mię, łysy młodzianku, zapraszał do siebie.
— Nie, nie chcę! Nie mogę na ciebie patrzeć.A zresztą jestem chwilowo... bez tego... bez waluty...
— Wiem. Dość spojrzeć na te gałgany, w których się ślasz po ulicach. Ty, Horście! Ty Horście! Słuchaj, pójdę z tobą, ale mi pokaż, gdzie ojciec siaduje, w której knajpie.
— O, widzisz, rozumne słowo! Ale przyrzeknij, że pójdziesz, jak pokażę. Przyrzeknij, Ewuś, — samego mię więcej kosztuje... Przyrzeknij!
Bocznemi drzwiami, z podwórza weszli do przyćmionej izby bilardowej, gdzie o tej porze nie było nikogo. Ewa kazała podać dla siebie i Horsta po szklance kawy. Zajęła miejsce nawprost drzwi. Siedziała w mroku. Ujrzała ojca w tłumie grających w szachy. Siedział przy stoliku schylony, sprzeczał się z kimś zajadle. Stare zmarszczki, nowych tyle. Twarz ta sama, a jakby inna, zgłuszona, sterana, paskudna. Złożyła ręce na marmurowym stoliku, oparła na nich głowę i śledziła ruchy. Uśmiech dziwaczny opromienił jej twarz, usta i oczy. Jakieś uczucia dymiły się z jej duszy. Podniosła na Horsta oczy ponure, szatańskie, odrażające. Wycharczała:
— Nie gadaj mu, żem tu była. Słyszysz?
— No, słyszę. Także nie miałbym nic pilniejszego!... Przecież to nie jest rzecz przyjemna.
— A tak...
W tej samej chwili oddawała się wyuzdanemu marzeniu: wstać ze swego miejsca, iść przez te drzwi na palcach, rozsunąć graczów, paść z krzykiem radości na serce ojcowskie... Jeszcze bije na ziemi to serce.. Słyszała w marzeniu, jak bije... Nazwała siebie samą najohydniejszem ulicznem wyzwiskiem, wstała, skinęła na Horsta i wyszła z nim.




Po upływie dwu lat, (i wyjściu ze szpitala), Ewa znalazła się na bruku chora, złamana, bez grosza. Za pożyczone od koleżanki pieniądze kupiła bilet do Kielc, tam najęła furmankę chłopską z okolic Głowni i puściła się na Majdan. Jakże teraz wyczekiwała widoku ogrodów. Chłop, który ją wiózł, zwracał się kilkakroć z rozmową, ale bezskutecznie. Ewa była zamknięta w sobie. Nareszcie wprost zapytał:
— A dokądże panią zawieźć? Do szpitala? Na Mazurkowe?
— Nie, zawieźcie mię na Majdan.
— Dobrze. Ino trza wiedzieć, kaj. Bo po śmierci starego pana już tam niema nijakich paniów.
— Po śmierci starego pana... to znaczy Bodzanty?
— No.
— To umarł Bodzanta?
— Juści.
— Dawno?
— Jeszcze w zimie tak rok pomarli gdzieś ta we świecie.
— Nie tutaj umarł?
— Nie, gdzieś ta daleko pomarli...
— A cóż mówicie, że na Majdanie niema nikogo?
— Prawdę mówię, — niema. Dziedziczka wzięła i wygoniła te ta wszystkie panny, odebrała ogrody i sprzedaje toto na działki.
— Dziedziczka, — to znaczy żona Bodzanty?
— No.
— A przecież z nią nie żył?
— A i cóż ta z tego, że nie żył, ale kościelna żona, nie rozwiodły się. Tera, jak pomarli stary pan przyjechała i cabas wszystko.
— Komuż zaś sprzedają ogrody?
— A różnym tam kaśkietowcom, a i chłopom to samo. Tyle co śpital ostał, ale i z tego nic chyba nie będzie, bo niema z czego.
— Dlaczegóż niema z czego?
— Wszystko obaliły, co stary pan wystroili, — wszystko het obaliły. Tera dziedziczka zamieszkuje pałac tak samo, jak było przed laty. W Głowni pałac wyczyściły, wyporządziły i dziedziczka zamieszkuje, jak się patrzy.
— A córka, panna Marta?
— A córka, panna Marta, to samo przy dziedziczce zamieszkuje, jako przy matce.
— A cóż ludzie, koloniści?
— A który się dorwał i kupił w te pędy, jak się dowiedziały o śmierci starego pana, to siedzi na swojem, a które nie miały rozumu i czekały, no to takim źle. Posprzedawali co się dało, a resztę dziedziczka wyprocesowała. Znowu wsie folwarki zabrała dziedziczka. Rządcę teraz najęła srogiego, — o — prawornego! Pan Malinowski się rządca nazywa.
— Jakże to tak można było zrobić?
— A tak. Stary pan nie wpisali wszystkiego, co ta stroili, akuratnie w rejent i teraz wszystko wzięły adwokaty i obaliły na ziemię. Nie było, padają, w rejencie opisane, — wszystko na nic. Skarżył ta dziedziczkę Mazurek, doktór, ale wygrała ze wsiem w sądzie, — i pokój.
— A cóż na to wy, chłopi?
— E, — a cóż ta my, chłopy? Jużci dobry był pan, dobrego chciał dla narodu. Wszyscy to samo gadają po wsiach. Ale on to nie miał dobrze w głowie. Gdzież to jak świat światem kto słyszał, żeby ślachcic tyle darowizny narodowi darował! Zaraz my, co starsi po wsiach, gadali między sobą, że jużci on dobrego chce, ale cóż kiedy głupią ma głowę. I sprawdziło się.
Ewa kazała się zawieźć na Majdan. Dom zborny i domki w ogrodzie, budynek administracyjny i wszystkie inne były powynajmowane na letnie mieszkania. Zakłady ściśle dobroczynne szły jeszcze, szkoła jeszcze funkcyonowała, ale wszystko najoczywiściej chyliło się ku ruinie. Kościół stał niedokończony, poczerniały, pusty. Jak dawniej był wewnątrz czarujący w swojej prostocie i pięknie. Wzniosła oczy ku napisowi, który jej się wydał pisanym we mgle dalekiej: »Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa«...
Wielkimi krokami zeszła w dół i pobiegła do szpitala. Doktora Mazurka zastała w poczekalni. Zczerniał, jakoś zzieleniał i jeszcze bardziej wysechł. Uśmiechał się jeszcze, ale już z za cienia, który na jego twarz nizko opadał. Żartował, ale jakoś pośpiesznie... Nie mógł Ewie obiecać miejsca posługaczki, o które prosiła, bo szpital był w oblężeniu formalnem przez baby, żądające pracy, a funduszów żadnych. Chorych się przyjmowało trzecią część, a i ci żyli z jałmużny, z wyżebranego po miastach chleba. Mazurek znowu był sam, bez felczera, bez pomocnika. Nic nie mógł poradzić Ewie. Wynalazła furmankę i kazała się zawieźć do Głowni. Po drodze patrzyła na ziemie poparcelowane. Obok dawnych domów »pracowników« budowano nowe izby. Zwożono drzewo na chałupy, obory, stodoły, chlewy. Pola przydrożne przedstawiały obraz rumowia i budowania. Babiny gotowały w kominkach, wydłubanych w ziemi, w rowach i przykopach. Chałupy ze starych stodół stawiano całymi zrębami na podłożonych kamykach.
Gdy przyjechała do krat ogrodowych, miało się już ku zachodowi. Ewa wkradła się do parku przez znane sobie przejście między żywopłotami. Ogarnęły ją ciche gwary przedwieczorne drzew, przedawny szum lip, łopot liści topolowych... Tułała się, jak duch nad stawem, na stawem czarnym i cichym. Stanęła na chwilę przy stopniach kamiennych, gdzie, jak niegdyś, pływał czarny i biały łabędź.
— Czarny i biały łabędź... — wyszeptała.
Pragnęła coś sobie przypomnieć, ale przypomniała tylko niejasną, mętną gorycz. Uczuć nie było już żadnych. Były tylko rzeczy widzialne, rzeczy fizyczne świat podobny do angielskiego sztychu kolorowanego. Świat ten był nieruchomy i pozbawiony głębi. Odeszła z nad wody i brnęła w górę aleją ku pałacowi. Chciała była znaleźć w sobie słowo, które wyrzecze do lokaja, skoro ją zapyta, jakiem prawem i po co tu przyszła. Lecz nie mogła znaleźć słowa skłamanego. Wszystkie słowa, które pamiętała, które mogła w swej drodze napotkać, — oznaczały prawdę. A prawdy nie mogła przecie powiedzieć... Nieoczekiwanie spotkała Martę.
Marta szła środkiem alei. Aleja głębią swoją była zwrócona ku zachodzącemu słońcu. Wielki cień od postaci Marty pierwszy uderzył zdumione oczy. Później dopiero sama postać...
Ewa wyszeptała do siebie, lecz głośno:
— Marta!
Zdało jej się przez chwilę, przez jedno mgnienie oka, że, jak na widok ojca, pobiegnie, upadnie, runie z krzykiem do nóg. Ale krzyk zamarł w gardle i nogi zdrętwiały. Szła dalej w rozsądku i spokoju. Marta, zrównawszy się, przystanęła. Patrzyła.
Ewa spostrzegła, że Marta wyrosła, stała się śliczną, prześliczną dziewicą. Ujrzała, że oczy Marty uroczo ocienione zostały przez rzęsy, że piersi jej znać pod stanikiem, a powłóczysta, bogata suknia osłaniała najcudniejsze biodra. Marta była modnie uczesana.
Ewa ujrzała w niej siebie. Poczuła wszystkością serca duszę swą w tamtej postaci. Stanęła, jak rażona widzeniem, i nie mogła ruszyć się z miejsca. Widziała, że jest poznana, ale nie śpieszyła powitać Marty, ani upaść do jej nóg dziewiczych, nie tkniętych rękoma i nie zhańbionych wzrokiem mężczyzny. Patrzała wciąż oślepłemi oczyma w widzenie swoje.
Marta stała na miejscu ze spuszczoną głową, śmiertelnie blada od straszliwego uczucia litości i nieznośnego uczucia wstydu. W pewnej chwili podniosła oczy ciemne od zgrozy, głębokie, odpychające, dziewicze, żałosne... Niemiłosierny jej wzrok, jak połyskliwy miecz archanioła świecił płomieniami odrazy i czystości.
— Przyszłam... wycharczała Ewa.
Milczenie.
— Marto!
Marta milczała.
— Chciałam tylko spojrzeć...
Szept Marty:
— Papa umarł! Papa umarł!
— Umarł!
— Teraz, tu mieszka mama. I ja, nieszczęśliwa... Nic nie wiem, nic nie wiem... Wszystko!... Lepiej, żebyśmy się nie znały!
— Tak lepiej... Wyszłaś nareszcie z »ludu«... Dziedziczko!
— Ach! — krzyknęła żałośnie. — Mama! Mama nie znosi... Broń Boże, broń Boże!
— Ja odchodzę, coprędzej...
Ewa poczuła nareszcie, że jest dziewką schorowaną, zżartą od syfilisu, szelmą uliczną, sprzedajnem bydlęciem. Zatrzęsła się cała, aż do stóp od wyrzutów sumienia, czyli od lęku. Uczuła nienawiść. Skłoniła się dziwacznym, potwornym pokłonem szyderstwa i, targana od szaleństwa, zachichotała na cały głos chrapliwym swym głosem, podobnym do szczekania psa. Chichot odbijał się w ciemnym parku. Szybko, popod drzewami, cieniem zmykała, chichocząc, ku wylotowi alei. Gdy już była daleko, daleko, obejrzała się. Marta, jak skamieniała, tkwiła w tem samem miejscu. Jej prześliczna postać, postać-marzenie, widniała w środku ulicy, zalana światłem zachodu, długi cień, jak szatę uroczą, rzucając na żółty blask chodnika.
Jeszcze jeden ukłon aż do ziemi, jeszcze jeden wybuch szyderczego chargotu...
Wydostawszy się z ogrodu, poszła szybko, nie oglądając się, na cmentarz wiejski, leżący w pobliżu zmurszałego kościółka. Idąc w pomroce naoślep, trafiła niezwłocznie do świeżego grobu Bodzanty. Trup jego był już przyciśnięty olbrzymim pomnikiem z białego marmuru, kupą rzeźbionych kamieni, przywiezioną z Genui. Sterczały tam alegoryczne figury, słały się wieńce, pochodnie... Przy ostatnim blasku zorzy Ewa czytała długi napis, spleciony z bombastycznych, umówionych wyrazów. Czytała raz, drugi, trzeci. Nagle zrozumiała, że ten pomnik jest zniewagą Bodzanty, urągowiskiem rzuconem mu przez świat na bezsilne piersi. Poczuła, że ten pomnik jest prowokacyą, zaprzeczeniem wszystkiego, czem był Bodzanta, wyrazem tego wszystkiego, co on potępiał i zwalczał. Poczuła mus walki w obronie Bodzanty, konieczność obrony przed zniewagą, którą był ten pomnik brzydki, łotrowski, głupi. Opętana od szatanów męczarni, rzuciła się na ów pomnik i poczęła walczyć z jego materyalną przemocą. Szarpała go pazurami, kopała nogami, usiłowała zwalić z miejsca ramieniem, biła weń głową. Śmiały się zeń bryły marmuru, spojone z ziemią, na której, stały, i spojone pomiędzy sobą klamrami z żelaza. Nic nie pomógł oszalały krzyk i furya cielesna. Wyczerpana z sił od strasznej walki, zgłupiała, szlochająca, pokonana przez marmur runęła na płytę i, bezsilnie leżąc, kąsała zębami szumny napis, wbijała weń skrwawione palce, żeby wydrzeć litery. Noc osłoniła jej szaleństwo.




Kazano jej na oznaczoną godzinę »wyporządzić« cztery browningi. Wyporządzenie polegało na tem, że miała broń wydobyć ze skrytki na poddaszu, wyczyścić waseliną i przygotować szufladeczki z nabojami. Czyściła tedy starannie waseliną czarne naczyńka śmierci, wygładzała niezłomne ich karby, zagłębienia i wnętrza, tak proste i nieodwołalnie konieczne w swojej konstrukcyi, jak prosta jest sama śmierć. Oddawna już, od czasu, kiedy zupełnie przeszła pod mocną rękę Pochronia i ofiarowana mu była na łaskę i niełaskę, lubiła tę czynność. Miała pasyę do zgłębiania prostej maszyneryi browninga, a szczególniej lubiła marzyć, patrząc na jego prostą postać. Śpiewała mu wówczas pioseneczki z pod serca, gaworzyła z nim o dawnych i przyszłych rzeczach. Piosneczka:
Będziesz się wiecznie szargała w ulicach, gdy deszcz, zawieja. Będziesz czekała na łaskawego pana, który cię weźmie pod ciepły dach, nakarmi, napoi winem.
Panie łaskawy, mój piękny panie, ach, królewiczu nieznany! Weź mię pod dach. Wprowadź na schody i do komnaty... Niech się nie błąkam w wyziębłych ulicach, po mokrym bruku, po ślizgiej mojej ziemi!
Weź mię, niechaj nie moknę na deszczu, nie drżę od mrozu.
Będę ci wiernie, posłusznie służyła, jak pies. Będę ci do ostatka służyła, jak tresowany pies, ach, dobry panie!
Nigdy mię nie zapomnisz, gdy ci służę, gdy cię sztukami mojemi zabawię, ach, panie mój stokrotny!
Przypomnisz sobie zabawy moje, o jasny panie, gdy będziesz w twym złotym domu.
Gdy będziesz szedł boso i cichaczem, żeby nasłuchiwać pod drzwiami, czy nie kaszle syn twój maleńki, przypomnisz sobie...
A gdy się będziesz schylał nad kolebeczką zrodzonego z czystej dziewicy, która prócz ciebie innego nie pieściła kochanka, i kiedy struchlały będziesz zaglądał w jego oczęta od gorączki zamglone; i kiedy będziesz szeptał w noc czarną, w noc deszczową modlitwy ogłupiałe; i kiedy będziesz brodził po cichych dywanach twojego złotego domu, szarpiąc włosy, targając brodę i jęcząc, przypomnisz sobie...
Bo ja będę chodziła za twojemi wysokiemi oknami, za zasłonami twojej cudnej sypialni — w mrocznej ulicy...
A gdy zobaczysz, że skoczyła gorączka i gdy ci się włosy zjeżą na głowie, i gdy ręce załamiesz i będziesz w ciemne okno patrzał, — może mię zobaczysz w ulicy, ach, złoty panie...
A gdy synaczek wyciągnie do ciebie chude rączyny, i gdy cię wołać będzie, żebyś go ratował, a ty poweźmiesz wiadomość twoim wielkim, niezmierzonym rozumem, że mocniejsze są nadewszystko nasze skrofuły i że córeczka moja, gruźliczka tuli już do łona syneczka twego, — ujrzyj mię, panie, jak się będę szargała w mojej czarnej ulicy...«
I tego dnia Ewa doskonale przygotowała browningi. Były gotowe, ułożone w szufladzie stolika, kiedy jeden po drugim zaczęli ściągać: Pochroó, Batasiński z zapadniętym brzuchem, Grzywacz, wysoki, milczący blondyn, wreszcie dziobaty Fajtaś. Przynieśli ze sobą wiele salcesonu, kiszki podgarlanej, serdelków, bułek, czekolady, tudzież monopolu, — i odżywiali się w milczeniu, gościnnie częstując Ewę. W trakcie uczty Pochroń rozkazał Ewie ubrać się w najlepszą, najładniejszą suknię. Wyszła na poddasze, gdzie miała swój kufer, i szybko spełniła polecenie. Uróżowała się, upudrowała, nastroszyła włosy, wszystko jak należy. Czekała na dalsze rozkazy. Gdy mieli wychodzić, Pochroń podał jej bilet wizytowy, odbity na brystolowej kartce. Przeczytała z przyjemnością: »Ewa Pobratyńska«.
Nie mogła pojąć, do czego to mogło służyć. Pochroń łaskawie wyjaśnił, wdziewając swój elegancki żakiet, kapelusz i rękawiczki.
— Pojedziemy, ko-koszko, na ulicę Marszałkowską, pod numer 305, do domu, który dopiero co skończono stawiać.
— I ja?
— I ty.
— Oj, to dobrze!
— A widzisz. Każde pójdzie oddzielnie. Ty zaś pierwsza. Wszyscy pięcioro będziemy się mieć na oku. Wejdziesz prędko w bramę, ty pierwsza, i zaraz, nikogo nie spostrzegając, na lewo od frontu. Są tam schody marmurowe, wysłane dywanem. Na pierwszem piętrze jest tylko dwoje drzwi. Na tych co na lewo, niema żadnej tablicy, a na tych, co na prawo, jest duża blacha mosiężna z wyrytem nazwiskiem: »Łukasz Niepołomski«.
— A!
— Właśnie! Właśnie — a! Ten sam.
— Cóż on tam robi?
— Mieszka, kokoszko. To właśnie jego dom W tem mieszkaniu, co bez żadnego napisu, mieści się biuro fabryk w Rosyi, których on jest współwłaścicielem, a teraz i głównym reprezentantem. Z jego mieszkania do tego biura są proste, niczem nie zaopatrzone drzwi. A drzwi od biura ze schodów są tęgo bronione. Musimy wejść do jego pomieszkania. Rozumiesz, dziecko, a dopiero stamtąd do biura.
— Wchodźcie sobie nawet do czubatego dyabła cóż to mnie obchodzi?
— To i ciebie obchodzi. Wejdziesz pierwsza, zadzwonisz do jego mieszkania. Lokaj nie otworzy z łańcucha. Przez szparę podasz lokajowi ten bilet i poczekasz. Ten Niepołomski zaraz cię przyjmie, a jest teraz w domu, na obiedzie. Skoro lokaj spuści łańcuch, ty wejdziesz do drzwi. Staraj się jak najdłużej stać we drzwiach, dopytywać się, rozmawiać, bajać, żeby my mogli draba nagle zakatrupić i wejść sami.
— Takie to rzeczy...
— A takie. Nasza już będzie rzecz wyłamać tamte do drzwi od biura i oporządzić kasy.
— A dacie to radę we czterech?
— Damy, kurko, damy. Urzędników tam jest sześciu, lokajów dwóch. Niepołomski to samo ma lokajów dwóch. No, sam. Damy radę.
— A to i Niepołomskiego będziecie trupić?
— To tam nie twoja rzecz. A niech ci zaś do główki nie przyjdzie, boby kuku... No, jazda!
Wszyscy czterej ukryli gdzieś w sobie nabite rewolwery, włożyli przyzwoite paltoty, pozawiązywali efektowne krawaty, oczyścili kapelusze i kolejno wyszli. Ewa szła ostatnia ze swym biletem wizytowym, ukrytym w torebce. Idyotyczny w duszy śmiech. Żadnej wiadomości o tem, co się dzieje. Ciekawość! Pasya, która się wdarła na szczyt, zwisła nad przepaścią i zapuszczała w głębinę wzrok. Co też to będzie? Niejasny dźwięk, coś, jakby matowe uderzenie: Łukasz Niepołomski. Jestże to słowo w pulsach uderzających, w zgrzycie tramwaju, czy w tonie dalekich dzwonów? Co ono znaczy? Nic. Nie znaczy nic. To dźwięk dzwonu. Nazwa bez rzeczy, którą oznaczać miała.
Stanęła przed nową, białą kamienicą. Olbrzymie tafle szyb sklepowych, jeszcze zamazane wapnem, zawieszone afiszami »do wynajęcia«, czarny marmur polerowany między taflami szyb.
— To tu... — wyszeptała. — Nazywa się Łukasz Niepołomski.
Brama domu nie była jeszcze gotowa. Zastępowały ją wierzeje, zbite z tarcic. Ewa odepchnęła jedną ..z wrotni i weszła na posadzkę sieni z żółtych kostek klinkieru. Na prawo były duże drzwi oszklone. Tuż tabliczka od dzwonków. Na pierwszem miejscu przeczytała:
Łukasz Niepołomski.
Tępe, a szalone zdumienie, jak fuga szatańska przeleciało przez nią od włosów głowy do paznogci stóp. Już nareszcie przyszła. Tu, na pierwszem piętrze! Nacisnęła guzik z całej mocy i oderwała palec. Tak niegdyś, jednego dnia, po spowiedzi... Był taki dzień w życiu. Sen krótki, głupi, bezrozumny.
Zaklekotało we drzwiach. Poszła na górę. Obejrzawszy się, spostrzegła, jak przez sen, wszystkich czterech: — Pochronia, Batasińskiego, Grzywacza i Fajtasia. Weszli za nią na palcach i bez najlżejszego szelestu zdążali na górę po marmurowych schodach. Na piętrze drzwi sąsiadujące przedstawiły się jej oczom tak właśnie, jak Pochroń opowiedział. Ze spokojem czytała wyryte na tablicy nazwisko Łukasza. Drzwi były półuchylone. Uchylona połowa zawarta na łańcuch.
— Kto to? — spytał głos z wewnątrz.
Wolno otwarła swą skórzaną torebkę i z uśmiechem podała bilet. Zadowolenie z tego tytułu, jak też zdziwi się Łukasz, przeczytawszy ten napis na kartce. To ona składa mu wizytę. Jego nazwisko wyrzeźbione na tablicy błyszczącej, a jej wylitografowane na wizytowej karcie. Tak oto składają sobie wizytę. Wszystko jest w porządku i według reguł życia. Uśmiech nie znikł z jej ust, gdy rzuciwszy okiem poza siebie, zobaczyła stojących za jej plecami czterech bandytów. Byli wyprostowani, nieubłagalnie spokojni, uroczyści, gotowi do skoku, niemi. Twarz Pochronia wyrażała rozwagę, tamtych milczenie i posłuszeństwo. Drzwi otwarły się i Ewa stanęła na progu. Według rozkazu zasłoniła sobą wejście. Czuła na szyi oddech Pochronia Oczy jej szukały Łukasza.
Łukasz stał w mroku korytarza. Tam w mroku — on!
Ujrzała twarz, włosy, przedział z boku, zarost.
Oczy jego gasły na jej widok i bezsilnie zawściągały się powiekami. Górna warga uchyliła się, zęby zabłysły... Krzyk z głębi serca:
— Łukasz! Uciekaj! Zabiją cię! Idą!
— Kto idzie!
— Zamykaj drzwi! Od biura! Uciekaj do mieszkania!
Rzuciła się naprzód, żeby go zasłonić sobą, z wyciągniętemi rękami. Wepchnęła go we drzwi boczne, prowadzące do mieszkania. Było zapóźno.
Pochroń i trzej tamci runęli do przedpokoju. Pochroń od jednego ciosu sztyletem zabił lokaja i skoczył ku drzwiom do biur. Ale te drzwi były zatarasowane. Daremnie podważali je narzędziami wszyscy czterej. Nagle Niepołomski ukazał się w półotwartych drzwiach. Błysnęła kula niklowanego browninga i huknął strzał jeden, drugi, trzeci. Pochroń odpowiedział strzałem, ale sam poślizgnął się, zachwiał, sunął po ścianie. Padł na ziemię. Fajtaś oszalały strzelał we wszystkie klamki po kolei. Grzywacz otwarł wejściowe i ciągnął Pochronia na schody, ująwszy go pod pachy. Batasiński zatrzasnął drzwi, za któremi stał Niepołomski. Na progu Pochroń kazał się posadzić, nakazał szeptem spokój, chwycił rewolwer lewą ręką, gdyż prawą miał strzaskaną na drzazgi. Zmrużył oczy i mierzył w Ewę, rozkrzyżowaną na drzwiach, za któremi stał Niepołomski. Strzelił. Zachwiała się i siadła na nogach. Obok niej charczał ostatkiem tchu przebity lokaj. Krew rzygała z jego ust na środek korytarza.
Leżąc na ziemi, Ewa marzyła, że nareszcie jest pod progiem Łukasza. Teraz mu opowie o dziecku. Zda mu nareszcie raport o tem, jak było. Żeby tylko wyszedł! Gdy po chwili ciemności podniosła głowę, spostrzegła, że w tej sieni pełno jest nóg ludzkich, kolb, karabinów, mundurów. Draby jakieś, wojsko, policya! Ujrzała Pochronia głowę w jakichś łapach olbrzymich i jego straszliwe, groźne, nieubłagane oczy Dźwignięto ją kułakami. Ktoś chwycił w garść jej włosy, owinął niemi pięść i tym porządkiem dźwignął ją z ziemi. Straciła przytomność.<br /j Gdy się ocknęła, uderzył ją widok straszniejszy, niż sama śmierć. Jakiś drab, rozebrany do koszuli, »bił w mordę « związanego Grzywacza. Tamten milczał bez jęku, bez słowa, bez drgnienia. Oprawca bił go w brzuch, kopał między nogi i policzkował bez przerwy. Pochroń, leżący na pryczy, patrzał. Ewa zadrżała, zobaczywszy jego wzrok i skrzywienie ust. Przysiadła, w kącie. Nad głową jej były balasy separatki policyjnej, dookoła prycze.
Straszliwy siepacz, spocony i zmordowany, porzuciwszy Grzywacza, zbliżył się do Pochronia i stanął nad nim.
— Powiesz sam — a?
Pochroń patrzał na niego pod blask, z uśmieszkiem.
Ewa zwlokła się z miejsca, i czołgała ku niemu, żeby go zakryć przed posiepakiem. Padnie na niego piersiami i zakryje! Ale nim się dowlokła do środka nory, straciła drogę. Ciemność wielka... Jęk Pochronia. Słychać straszne razy w brzuch, w piersi, w gardziel.
Wtem za kratami głos! Jego to szept przejęty rozpaczą! Mówi Łukasz:
— Jest tu aresztowana razem z tymi zbójami — kobieta. Ona jest zupełnie, zupełnie niewinna! Przyszła mię ostrzedz. Jeden ze zbójów za to ją zranił. Proszę ją puścić natychmiast! Ręczę za nią całym majątkiem!
Podźwignęła się z ziemi na łokciach, żeby zobaczyć twarz. Teraz powie! Ujrzała go. Stał za drewnianemi kratami. Wielkie oczy wlepił w ciemność jaskini i szukał wzrokiem. Spotkały się ich oczy. Uśmiech anielskiej rozkoszy spłynął na wargi Ewy. Ale razem z uśmiechem krew znowu popłynęła z ust.
Raz jeszcze szyja tak lekko, tak lekko dźwignęła ciężką głowę. Ewa czuła, że dwie ręce wsunęły się pod jej włosy i dźwignęły z podłogi bezsilną czaszkę, — i że ona teraz w tych rękach troskliwych spoczywa. Już go dojrzeć nie mogła. Wiedziała, że sama leży na wznak, a on klęczy i w nieruchomych rękach głowę jej trzyma. Spłonęła wszystka w dziewczęcy, najdawniejszy swój uśmiech szczęścia i z tym uśmiechem boskiej radości na ustach umarła, szukając w mrokach śmierci jego spojrzenia.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Ἐμοὶ δὲ αἱ μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι έπισταμένω, ώς έστι φθονερόν (gr.) — nie cieszą mnie wielkie sukcesy, wiem bowiem, że zagraża mi zazdrosne bóstwo. Herodot, Dzieje, t. III (wg tłumaczenia serwisu Wolne Lektury).
  2. Przypis własny Wikiźródeł δὲιον (gr.) — bóstwo.
  3. Przypis własny Wikiźródeł ω Ζευ, τι μου δρασαι (gr.) — o Zeusie, cóżeś mi uczynił.
  4. Przypis własny Wikiźródeł αδ ηδυ διαφανη (gr.) — te oto jasności.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Glamis hath murdered... (ang.) — „Nie zaśniesz, nie zaśniesz już więcej! Glamis sen zabił, dlatego też Kawdor nie zaśnie; Makbet nigdy już nie zaśnie.“ p. Makbet. Akt II





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.