Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/162

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Wtem! Tam daleko. Jeszcze za szybą., na peronie, w błysku latarni. Ucieleśniony sen... On! Ujrzała we drzwiach! Trismegistos!
    Szedł szybko.
    Od głowy, jakby z ran, otwartych lancetem żył, ścieka zimna krew aż do stóp. Do palców nieruchomych nóg płynie, co przywarły do ziemi, jak ciężary tysiącpudowe.
    Szedł szybko, mijał portyerów z grymasem zniecierpliwienia. Na lewej ręce przewieszony pled, w prawej walizka Oczy Ewy przywarły. Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym lochu dziedzińca...
    — To już po wszystkiem... cicho — cicho... — szepcą wargi białe, jak kreda, do serca bijącego boleśnie. — Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam...
    I znowu w smutku niestrzymanym:
    — To już i wszystko...
    Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym przez szarpane wędzidła, a wywalonymi jęzory i strasznemi ślepiami, to tuż, tuż lśnią żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów — pochłaniają zgubione szepty nieszczęśliwych warg: Łukasz, Łukasz...
    Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetę. Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas... Przemykała się między końmi, wśród latarń i kół, w tamtą stronę...