Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natychmiast... — myślało jej się sennie. — Ludzie schwyciliby go natychmiast, zgładziliby go jak wściekłego psa... To też on w każdej chwili swego życia musi na nich czatować, podchodzić ich, gdy się nie spodziewają...
Zdjęła ją jakaś szczególna trwoga wobec jego potężnej męki wiecznego czuwania. Rozkosz cielesna, rozjątrzona przez niego, jeszcze żyła w sennem ciele. Skądś, z głębi ciała znękanego pieszczotami wywinął się uśmiech i ozdobił usta, napęczniałe od pocałunków. Schyliła się niepostrzeżenie i tajemny, powietrzny pocałunek złożyła na zmysłowych ustach śpiącego, On nagle rozwarł oczy i uśmiechnął się.
Otoczyła go nagiemi ramionami i odegnała sen pytaniem:
— Bałeś się też we śnie, żebym cię nie zabiła teraz, jakeś tak spał?
— Co się miałem bać! Już mię teraz nie zabijesz. Bo i za co?
— No, któż może wiedzieć? Gdybym cię też przebiła, — a chociażby długą szpilką od kapelusza. Taką szpilkę wbić w serce...
— Ech, — mruknął, ziewając, — zgniłabyś w kryminale za mężobójstwo. Prawo-by cię nie minęło, moja rybko. Prawo jest wszędzie.
— Prawo prawem, alebyś już nie ziewał, tylkobyś ty gnił i to nawet nie w kryminale, tylko w glinie dolno-austryackiej. Masz szczęście.
— A żebyś wiedziała, że mam. Moje serce znajome z żelazem. Żelazo ci się po niem ślizga, jak po krysztale. Zobacz, jeśli chcesz.