Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/331

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    na podobieństwo ludzi wielkiego świata, którzy nie chcą poznać na ulicy tych, z kim zapoznano ich wbrew woli. Ewa wstała ze swego miejsca i zapraszała damę na kanapkę. Tamta usiadła i długo mówiła z przymusem o rzeczach obojętnych, kalecząc francuszczyznę imiesłowami i seplenieniem. Widać było, że za tą pozorną swobodą rozmowy kryje się coś innego, coś nad siły tej Angielki. Twarz jej była coraz bardziej ciemna od bezbrzeżnego spokoju, nieruchoma, jak maska. Nieznośnie i boleśnie dla patrzących oczu przyklejony był do tej twarzy mięki uśmiech towarzyski. Ewa czekała.
    — Czy pani nie wybiera się jutro do Monte? — zapytała niespodzianie Angielka, podnosząc głowę ciężką, jak młyński kamień.
    — Do Monte Carlo? — szepnęła Ewa, pochylając się ku niej. — Nie byłam tam nigdy!
    — Nigdy!... Przepraszam... Sądziłam, że gdyby pani jechała...
    — Gdybym jechała, pani, to co?
    — Gdyby pani... jutro... to... możebyśmy pojechali razem.
    — A państwo wybierają się?
    — My... — zaśmiała się szyderczo... — my... tak.
    Oczy jej przez chwilę z wyrazem badawczego pytania spoczywały na twarzy Ewy. Boleść bez granic przesunęła się przez tę twarz, ale w tejże chwili znikła pod połyskiem miękkiego uśmiechu.
    A propos... — rzekła po chwili. (Kaszel nerwowy odjął jej mowę). — A propos... czy pani nie byłaby w możności... nie byłaby łaskawa... na dni kilka... pożyczyć nam kilkaset franków? Pieniądze nasze z kraju...