Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyraz obojętnie. Wyglądał, jak człowiek, który napewno wie, co czyni, gdyż tak musi. Kilka jego papierów kasyer zagarnął, ale na inne rzucił mu w dwójnasób. Wystarczyło tego na stawkę z dwunastu tysięcy. Nowa wygrana. Jaśniach wygraną schował w kieszeń, a tę samą stawkę przesunął na noir. Cały stół począł interesować się jego grą. Szczęście znowu dopisało.
Croupier z jadowitym uśmiechem rzucił mu nową paczkę. Jaśniach schował ją do kieszeni i raz jeszcze zaryzykował tę samą sumę. Ewa patrzyła znieruchomiałemi oczyma, z zapartym oddechem na szalone szczęście gracza. Serce prawie nie biło. Zgnieciona pustka stworzyła się w piersiach. Dokoła stołu szeptano, gdy nowa wygrana znikła w kieszeni Jaśniacha.
— Dosyć! — kazała Ewa.
— Jeszcze ten... jeden... Jeśli...
Tym razem grabki kasyera z dość widoczną skwapliwością zagarnęły przegrane dwanaście tysięcy.
— Dosyć... — zdecydował Jaśniach.
Wyszedł z tłumu, ścigany szyderskiem spojrzeniem croupier’a i szeptem, sykiem, zabójczym śmiechem nienawiści całego tłumu.
— Pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy... — mówił do Ewy, idąc powoli, ociężale ku wyjściu. — Cóż to znaczy w stosunku do tego, coby trzeba...
— Lepiej może było mieć to, co przed godziną?
— Nie, lepiej jest mieć to, co teraz. Ale to mało.
— Zarobić w ciągu kwadransa pięćdziesiąt kilka tysięcy franków, — to mało!
— Pan Rockfeller, pan baron Rotszyld w ciągu każdej godziny...