Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/313

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Jakieś słowo okropne przesunęło się obok zmysłu słuchu, — słowo ciemne, jak otwór lufy rewolwerowej, słowo niewątpliwe, jak trzask złamanej kości. Uśmiechnęła się do tego słowa mężnym uśmiechem. Wejrzała w nie spojrzeniem nieustraszonem. Nagle przesunęła się myśl:
    — Żyd... Właściciel domu...
    Od jednego drgnienia, — porwała się na nogi. Dotknęła palcami pieniędzy schowanych za stanikiem, żeby się przekonać, czy je posiada. Zapięła się, poprawiła suknie i cichutko wychodziła, żeby się wymknąć niepostrzeżenie. Gdy była w połowie pierwszej sali, ujrzała Horsta siedzącego na zielonej kanapce pod palmą. Trzymał rączkę laski przy ustach, — kapelusz miał na głowie, — oczy utkwione w jakiś obraz. Wstał, gdy się z nim zrównała, i skłonił się ozięble. Twarz jego miała wyraz drwiący, zwykły, lecz w oczach tlał jadowity płomyk.
    — Pan tutaj? — spytała zmieszana, pokrywając to zmieszanie tonem nienaturalnie szyderczym. — Nie wiedziałam, że pan popiera sztuki piękne...
    — Ach, bo pani mię zawsze nie doceniała, a ja tymczasem jestem sobie daleko więcej wart, niżby na oko sądzić można.
    — Doprawdy? A czy się pan tylko nie przechwala?
    — Przysięgam na dydka, że nie! Prawdę mówię. Więcej jestem wart od niejednego hrabicza, chociaż się wywodzę z najprozaiczniejszych burżujów.
    Ewa wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie.
    — Niech pani jeszcze nie odchodzi, — mówił