Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł ociężale. Był wysoki, siwawy, z zarostem krótko ostrzyżonym. Kapelusz niósł w ręce. Słońce, padając tu i tam z pomiędzy liści, lśniło w jego srebrzących się włosach. Ewa spostrzegła, że był ubrany elegancko, nie po kielecku. Ramiona miał nieco pochylone naprzód, ale w sposób dziwnie wykwintny, w taki sposób, że to pochylenie, nie wiedzieć czemu, przypominało Szczerbica. Stawiał ogromne kroki długiemi nogami i pomagał sobie w marszu oryginalnym ruchem rąk.
Ewa nasrożyła się wnet kokieteryjnie, wysunęła pantofle, halkę i niemal całe pończochy. Jegomość szedł ku niej, patrząc natarczywie na pogotowie miłosne. Gdy był o parę kroków, podniosła na niego szelmowskie oczy. Patrzał wciąż, uparcie, wesoło i żywo, ale przeszedł, rozejrzawszy się w niej tylko ironicznie od stóp do głów. Gdy się oddalił o jakie dwadzieścia kroków, rozpostarła się znowu na ławce ze złością, pokrywszy ją całą swymi fularami. Pan raptem przystanął i namyślał się. Za chwilę poszedł dalej, ale wnet znowu zwolnił kroku i spojrzał w stronę Ewy. Udawała, że tego nie widzi. Domyślając się jednak, że taka podstarzyzna potrzebuje bodźca i zachęty, przeciągnęła się, zebrała suknie i, podkasana w sposób wysoce interesujący, poszła ku miastu. W istocie jegomość wymaszerował z ogrodu. Widziała go wciąż za sobą, gdy mijała ogród, i później, gdy szła przez puste, rozprażone ulice. Żeby mógł zdążyć, przystawała tu i tam, dawała mu wypocząć. To też, biedactwo, odpoczywał, ścierając pot z czoła. Nareszcie dociągnęła go przed bramę swego domu. Obejrzawszy się, dostrzegła znaki