Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/205

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    zbliżyła się do niej i wzięła za ręce. Jej oczy, podobnie jak u ojca mądre i przenikliwe, sondowały głęboko:
    — Jak pani na imię? — szepnęła.
    — Ewa.
    — A włosy nie malowane, nie? Prawda, że nie? Bo nie znoszę malowanych włosów! Niektóre przyjeżdżają z malowanymi włosami. Jest to rude, jak ił, jak muł w stawie, albo ordynarnie jaskrawe. Pani ma jasne włosy, ale melodyjnie jasne. Pani lubi rozmawiać?
    — Nie wiem, czy mogę z panią rozmawiać? — spytała Ewa, spoglądając na Bodzantę.
    — Proszę... — rzekł. — Moja córka jest ze mną zawsze wśród naszych pracownic.
    — Mnie na imię Marta... — rzekła panienka. — Jestem teraz praktykantką w ochronach, ale się chcę przerzucić do społecznych. Chcę pracować w muzeum. Wiem, że Wolski ponury jest, jak wieża w Chęcinach, a jednak Anastazya wytrzymała przy nim.
    — Siadajmy! Wieczór blizko! — zawołał Bodzanta.
    Panna Marta zapięła szczelnie swój płaszczyk do samej ziemi z żaglowego płótna. Miała na głowie płytki, słomkowy kapelusz, opasany dużym, (na modę angielską), woalem koloru szkarłatnego. Wsiadając do powozu, Ewa podniosła oczy. Coś sobie przez chwilę przypominała, coś bolesnego i rozkosznego zarazem. Tajny, przeszywający dreszcz... Nie mogła odnaleźć wszystkiemi władzami duszy tej treści, która przenikała serce. I oto nagle zapłakała przed samą sobą, — tajnie, wewnętrznie... Znalazła...