Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkiemi pieniędzmi, — jak myślisz? — na to trzeba mieć łeb na karku, a w nim milion myśli.
— Pewnie, przyznają. Ale między wami, obwiesiami, pewnie wielu jest takich, którzy potrafiliby tak samo pastwić się nad bezbronną kobietą. Cóż to tak nadzwyczajnego? Mogłeś mię zamordować. Gdyby mi pękła jakaś żyłka w gardle, lub w płucach, kiedyś mię dusił, jużbym nie żyła. Gdzieżbyś podział trupa? Złapaliby cię. I cóż za spryt twój. Powiedz-no, a ty ciągle tak żyjesz?
— Czasami spoczywam po całych tygodniach. Ale jak przyjdzie na mnie, to zaczynam grzać i wtedy miesiącami!
— A nie boisz się, że z tego wszystkiego zostanie cztery ściany?
— No... cztery ściany, to cztery ściany. — Nie lubię o tem ględzić. Ja nie wikary. To i ty będziesz kiedyś leżała w jeszcze węższych czterech ścianach, a przecież o tem ciągle nie myślisz.
— Owszem, myślę.
— Ja już byłem w tych ścianach, to wiem, co w nich jest.
— Byłeś?
— Czym był? Zobacz...
Odsunął brzeg rękawa i pokazał na rękach dziwne znaki poprzeczne. Oczy jego stały się głucho, głucho zadumane. Uśmiech nieopisany, jak połysk tajemniczej wewnętrznej potęgi, wypełzł na wargi, gdy samemu sobie, podśpiewując, mówił:
— Wagonik — da — wagonik zakratowany... Machorka... dziegieć... Stukają kolby sołdackie. — Piere-