Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezmyślnego wahadła, czytam Szekspira. Obdarty tom znalazłem na dnie kosza, który tu w Warszawie był na przechowaniu u jednego ze znajomych. Nie miałem tej książki w ręku blizko ośm lat. Pamiętam swoje długie nad nim studya przed wyjazdem zagranicę. Było to na piątem piętrze, kiedy wskutek rozmaitych okoliczności (a szczególniej wskutek lekceważenia życia), po cztery dni nie miałem w ustach nawet kawałka chleba, ani szklanki herbaty, kiedy byłem obdarty, opuszczony, samotny, zdziczały, jak zbłąkany pies, kiedy zdradził mię pewien »nieomylny« przyjaciel. Miałem pustą, niezamiataną izbę, łóżko bez poduszki, kołdrę w zastawie. Pisałem komentarze do Szekspira na futrynie okna (w braku stołu, tudzież stołka), atrament wyrabiałem sam z materyałów chemicznych, przyniesionych z laboratoryum. Spałem wśród kości szkieletu, gdyż »jakoby« zdawałem był wówczas z anatomii. Nie miałem lampy, ani świecy, nikt mi nie usługiwał, nikt mię nie odwiedzał, nikt nie istniał dla mnie na świecie. Miałem z głodu coś w rodzaju gorączki. Wtedy to każdą wolną chwilę poświęcałem Szekspirowi. Za drogowskaz służyła mi historya literatury angielskiej starego Taine’a. Były to czasy, o dziwo! — największego zbliżenia się do siebie, do człowieka i do sztuki. Samotne dnie z oczyma wlepionemi w symbole, pogarda zewnętrzności życia, ostrowidzenie istoty rzeczy człowieczych, dotykanie tajemnic ducha, świętego świętych istnienia, nagiemi igłami nerwów. Śmiech, śmiech pomyśleć, że niejednokrotnie zaniedbywałem wszystko, nawet laboratoryum chemiczne, nawet możność wystarania się o 14 groszy na kupno wiadomego bochenka