Poezye (Odyniec, 1874)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Poezye
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Gazety Lekarskiej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POEZYE
ANTONIEGO EDWARDA
ODYŃCA.

WYDANIE CZWARTE
POPRAWNE I POMNOŻONE.

Tom II.

WARSZAWA.
w Drukarni Gazety Lekarskiéj,
ulica Ś-to Krzyzka Nr 1343 (9 nowy).

1875.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 1 Октября 1874 г.





Ballady.
WESELE.



Na zamku Kasztelana
Brzmi muzyka dobrana,
Hałas głuszy kapelę:
Puhar krąży wokoło,
Wszyscy bawią wesoło,
Prócz téj — czyje wesele.

I nie dziw! Panna Młoda
Jak róża, jak jagoda:
Jak chwast w zimie Pan Młody.
Niski, łysy, pękaty —
Lecz Starosta, bogaty,
Ojciec kazał — więc gody.

Idzie taniec — na przedzie
Pan Starosta rej wiedzie,
Za nim szlachta się wali.
Wtém „gość!“ krzyknął odźwierny,
I Towarzysz Pancerny
Zbrojno wkroczył do sali.


Kasztelan, gdy go zoczył.
Zaraz ku drzwiom poskoczył,
Pełen gniewu czy trwogi:
„Mówiłem już Acanu,
„Że ludziom jego stanu
„Za wysokie me progi!” —

— „Nie tak zbyt, jak się roi,
Gdym je mógł przejść we zbroi.”
Zimno Rycerz odpowié.
„Każdy z nas na zagrodzie
„Równy jest Wojewodzie,
„A cóż Kasztelanowi?” —

Kasztelan w wściekłym gniewie,
Co ma począć, sam nie wie,
Na nic już nie pamięta:
„Hola! szlachta Panowie!
„Kto się bratem mym zowie,
„Za drzwi tego natręta!” —

Wszyscy taniec rzucili,
Wszyscy szabel dobyli,
Słysząc gniewny głos Pana.
„Co ty? kto ty? zuchwały!
„Gdy chcesz unieść łeb cały,
„Precz z domu Kasztelana!” —

Młodzian się nie ustrasza,
Dobył wzajem pałasza,
I wstrząsając nim dumnie:

„Przez Bóg żywy! téj chwili
„Po swój łeb się nachyli,
„Kto krok postąpi ku mnie!

„Ale nie chcę uczt krwawić,
„Nie długo mam tu bawić,
„Chciałbym tylko, Panowie!
„Pannie Młodéj winszować,
„Taniec z nią przetańcować,
„I wypić za jéj zdrowie.

„Na tożem w krwawych bojach,
„W ciągłych trudach i znojach,
„Kraj piersiami zasłaniał:
„By mię lada Kasztelan,
„Waszą łaską ośmielan.
„Jak psa z domu wyganiał?” —

— „Dobrze mówi! zuch! brawo!
„Zostań z nami, masz prawo!
„Do stu djabłów magnaci! —
„Kto chce doznać jak nasze
„Wyostrzone pałasze,
„Niech łeb wzniesie nad braci!”
 
„Brawo! brawo! pójdź z nami!
„Zaprowadzim cię sami,
„Winszuj — jeśli jest czego.
„Wypijemy jéj zdrowie.
„Potém, bracia Panowie.
„Daléj nieskończonego!” —


I wnet krzycząc zuchwale,
Wiodą hurmem przez salę,
Do Kasztelanki prosto.
Zbladły drżące matrony.
Sam Kasztelan strwożony
Skrył się na bok z Starostą,

Kasztelanka struchlała,
Gdy rycerza ujrzała.
Zapłonęła i zbladła.
Chciała witać — lecz siły
Nagle ją opuściły,
Na ręce jego padła.

„Wody! octu! lawendy!”
Krzyk się rozległ wnet wszędy.
Lecz się pomoc spóźniła.
Eycerz, gdy nikt nie słucha,
Szepnął jéj coś do ucha,
Kasztelanka ożyła.

„Teraz, bracia Panowie!
„Szczerych kochanków zdrowie!” —
— „Vivant! pijmy koleją!” —
— „Kto ich dzieli dla złota.
„Niech mu niém za żywota
„Czarci gardło zaleją!” —

— „Brawo powiedział, brawo!
„Każdy kochać ma prawo.
„Wiwat śmiałość żołnierska!

„Serce sercem się płaci,
„Nikt nie wyższy nad braci.
„Wiwat równość braterska!” —

— „Héj muzyko, polskiego!
„Daléj nieskończonego!” —
Idzie taniec po sali.
Młody Rycerz na przedzie
Z Kasztelanką rej wiedzie,
Za nim szlachta się wali.

Stanął: koło młodzieńca
Tancerka się okręca,
Dłoń w dłoni, oko w oku.
Wszyscy się okręcali,
Zamieszanie na sali.
Nic nie widać w natłoku.

Znowu taniec spokojny.
Lecz gdzież tancerz ów zbrojny?
Próżno okiem go śledzą.
To figura niezwykła!
Pierwsza para gdzieś znikła.
Lecz gdzie i jak? — nie wiedzą.

Wtém podwórzec zamkowy
Zabrzmiał brzękiem podkowy.
„Pancerny porwał Młodą!” —
— „Hej! do koni! do broni!
„Kto ich pierwszy dogoni,
„Co chce, weźmie nagrodą!” —


Rzekł Kasztelan, i prosto
Z zadyszanym Starostą,
Zbiegł na dwór — już na koniu.
„Niech mych skarbów nie szczędzi.
„Kto ich pierwszy dopędzi!“ —
I puścił się po błoniu.

— „Gdzie tam! próżna mozoła!“
Ktoś ze szlachty zawoła:
„Muszą lecieć jak z procy.
„Wreście trzeba warjata,
„Za złoto gubić brata.
„Lub kark łamać po nocy!“ —

— „Dobrze mówisz, Wojciechu!“
Zawołali śród śmiechu:
„Krzywdą się nie zbogacim.
„Przebawmy tu noc całą,
„Wypijmy co zostało,
„A tak nic w tem nie stracim.“ —

Jak rzekli, tak zrobili.
A gdy wszystko wypili,
Do domu pojechali.
Starostę koń gdzieś zrzucił.
Kasztelan sam powrócił —
I już nie wiém co daléj.
1828.






BRANKA LITWINA.



„No, no, Laszko! dość jęku!
Nie płacz, nie mdlej w mych ręku.
Wszyscy na koń już wsiedli,
Wszyscy brańców powiedli,
Jaż mam z tobą czas trwonić,
Bym ich nie mógł dogonić?
Czy cię zabić, bym z bitwy
Z niczém wrócił do Litwy? —

„Nie, nie! prosisz daremno!
Żywa musisz iść ze mną.
Dalej na koń! siądź wpodle
Na słomianém mém siodle!
Bystry koń mój ze Żmudzi
Swym cię biegiem nie strudzi,
A przed wiatrem, na łonie
Wilczą burką osłonię.

„Daléj, z sercem ochoczém!
Nié masz płakać tu po czém.

Patrz! twój piękny dwór biały
W ogniach stoi już cały.
A ów Laszek twój młody,
Co na koniu, w zawody,
Chciał cię unieść przedemną,
Chciał obronić daremno,
Wierz mi, w krwawym swym grobie
Nie zatęskni po tobie! —

„Patrzno! patrzno! jak zbladła!
Jak nieżywa upadła! —
Żal jéj brać mię zaczyna.
Taka piękna dziewczyna! —

„No, przyjdź tylko do siebie!
Sam dbać będę o ciebie.
Po nad brzegiem Żejmiany
Mam ja zamek drewniany,
Pełne gumna, i pełny
Śpichrz kądzieli i wełny.
Tam nie będzie ci smutno.
Przez dzień będziesz tkać płótno,
W wieczór, w gronie mych dziewek,
Przędąc słuchać ich śpiewek.
A jak syn mój jedyny
Wróci z Pruskiéj krainy,
Kto wié — gdy cię polubi,
Może nawet zaślubi.
 
„Mało równych mu w Litwie
I na ucztach, i w bitwie!

Nie dziewczyna, nie gaszek,
Jak ów piękny twój Laszek! —
Wzrost, jak dębu, wyniosły,
Cały czarno zarosły,
Wzrok, jak gdyby Perkuna,
Błyska ogniem pioruna,
A niech zginę, gdy kłamię,
W ręku sztabę rozłamie! —

„Ho! już płakać przestała!
Ogniem płonie twarz cała. —
Czy dziękujesz, czy prosisz,
Że tak w Niebo wzrok wznosisz?
Zkąd z tak nagłym pośpiechem
Siadasz na koń z uśmiechem? —

„No, no! przytul się do mnie,
Zarzuć ręce koło mnie!
Tak, tak! — teraz już mogę
Ptakiem puścić się w drogę. —

„Zkądże znowu to drżenie?
Co tak patrzysz w płomienie?
Cóż że jedziem koło nich?
Wszak nie wepchnę cię do nich. —

„Ha, ha! stój, stój! zuchwała!
Z konia mi się zerwała.
Lecz nie ujdziesz pogoni,
Lub cię strzała dogoni! —


„Ale gdzie ją strach żenie? —
Czekaj! nie leć w płomienie!
Przez Perkuna! nic tobie
Za to złego nie zrobię.

„Ani słucha, szalona!
Leci wzniósłszy ramiona.
Prędzéj koniu! już blisko —
Śpiesz, nim wskoczy w ognisko!
Śpiesz!...
Lecz gdzież się podziała? —
Ha! to suknia jéj biała,
W pośród gruzów zwalonych.
Miga w ogniach czerwonych! —

„Jakem Litwin! dziewczyna
Warta była Litwina.
Spaliła się — a szkoda!
Była piękna i młoda.“ —
1828.






OFIARA PRZERWANA.

(WE TRZECH CZĘŚCIACH).




I

PROŚBA,

Ze skały, na mój honor, kuta ojców dusza.
Łzy, prośby, narzekania, nic ich nie porusza.
Otway.

„Ojcze mój! zabij mię raczéj,
Zakop mię żywą do ziemi,
Lub się méj użal rozpaczy,
Porusz się łzami mojemi!

„W raj rozkwitnie puszcza dzika,
W wosk zmięknieje skała twarda,
Niż ja zapomnę Henryka,
Niż będę żoną Oskarda!“ —

— „Zofio! porzuć te szały!
Pełń me rozkazy spokojnie.
Twój Henryk albo niestały,
Albo zabity na wojnie.“ —

—„O! nie! mój ojcze kochany!
Dusza Henryka nie płocha;
Nie zna on zdrady, ni zmiany,
Jak wprzód mię kochał, tak kocha.

„Tyś go uczył, dla ojczyzny
Poświęcać zdrowie i życie:
W jéj obronie wzięte blizny
Wstrzymały jego przybycie.

„Pomnę, dając pożegnanie,
Gdyś go przyodziewał zbroją,
Rzekłeś: „Wróć, dzielny młodzianie!
Wróć, a Zofia jest twoją!“ —

— „Niebaczna! zkąd ci ta śmiałość?
Wiem, dokąd zmierza twa mowa.
Śmiesz mię winić o niestałość? —
Niech wraca! dotrzymam słowa.“ —

— „Ojcze mój! wieczne ci dzięki!
Wyrwałeś mię z głębi piekła.“ —
I znowu krasa jutrzenki
Blade jéj lica powlekła.

Topiąc w córce wzrok sokoli,
Twarz Hrabiego gniewem bladła,
I dłoń jego poniewoli
Na rękojeść miecza spadła.

„Ojcze! wstrzymaj groźbę gniewną,
Każ zwlec naglone wesele!

Henryk, mam wiadomość pewną,
Powróci w przyszłą Niedzielę.“ —

— „Wiadomość?“ — rzekł Hrabia srogo,
Mierząc ją okiem surowo. —
„Wiadomość? — Zkąd i od kogo? —
Lecz mniejsza! dałem ci słowo.

„Wiedz tylko, skoro połowy
Żądana dojdzie Niedziela,
Żadnéj nie słucham odmowy,
Chwilą nie zwłóczę wesela.“ —

Tak rzekł — a serce dziewicy,
Jako kwiat po nawałnicy,
Gdy wiatry rosę obwieją,
Słodką zakwitło nadzieją.




II
OCZEKIWANIE.

Lecz próżno czeka i czeka,
Nikt nie przejeżdżał tym szlakiem.
A. Mickiewicz. — Rybka

Zaledwie ranek Niedzieli
Pozłocił wieże zamkowe,
Zjeżdżają goście weseli,
Brzmią wkoło pieśni godowe.

Ciężarem sreber schylone
Giermkowie stoły ubrali:
Zamku dziedzińce przestronne
Zalały tłumy wassali.

Zegar południa domierza,
Wszystko gotowe w kaplicy.
Lecz jeszcze nié ma rycerza,
Ni młodéj oblubienicy.

Ona w weselnéj odzieży,
I we łzach gorzkich od ranka,
U okna wysokiéj wieży,
Czeka przybycia kochanka.

Okiem panując nad drogą,
Słucha, nie śmiejąc oddychać.
Ale nie widać nikogo,
Ale nikogo nie słychać.

„Aneto! wstąp tu na wieżę,
Siądź przy mnie, patrz na tę drogę!
Może go wzrok twój dostrzeże,
Ja nic już widzieć nie mogę.“ —

Rzekłszy, twarz chustką zasłoni.
„Aneto! która godzina?“ —
 — „Pół biło.“ — Spojrzy po błoni,
I znowu płakać zaczyna.

— „Aneto! nie widzisz kogo?
Nie słyszysz tententu w lesie?“ —

— „Wiatr tylko szumi, i drogą
Tumany piasku tu niesie.“ —

— „Henryku! gdzieżeś kochany?
Przyjdź, skrusz piekielne zamęźcie! —
Przebóg! czy może twe rany?
Czy jakie nowe nieszczęście?... —

„Aneto! któraż godzina?“ —
— „Kwadrans już tylko.“ — „O! Boże!“
W tobie nadzieja jedyna,
Twa dłoń mię chyba wspomoże.

„Aneto! nie widzisz kogo?
Nie słyszysz tententu w lesie?“ —
— „Wiatr tylko szumi, i droga
Tumany piasku tu niesie.“ —

— „I nicże więcéj?“ — „Nic zgoła.“ —
— „O! ja nieszczęsna! niestety!
Czas nagli, powinność woła.
Henryku! gdzie ty? ach! gdzie ty? —

„Niewdzięczny! ty u nóg innéj
Z łez może, z żalów mych szydzisz,
Z mojej miłości niewinnéj!...
Aneto! nic–że nie widzisz?“ —

— „Słyszę, słyszę tentent koni,
Widzę, jak lecą w zawody.
To oni! pani, to oni!“ —
— „Oni! kto oni?“ — „Pan młody.“

— „Okrutna! — toż więc nie miną
Nad śmierć straszniejsze mi śluby? —
O! ty, łez moich przyczyno!
Gdzieżeś, ach! gdzieżeś mój luby!?

„Zbliża się moment straszliwy,
Stało się! czekam daremnie. —
Henryku! żyj więc szczęśliwy,
Gdy nim być możesz bezemnie!“ —

Ale już ostatnie słowa
Dźwięk podnożnych spiżów głuszy,
Co jak trąba pogrzebowa
W tęsknéj się rozlega duszy.

„Córko! minęła godzina —
Rzekł Hrabia — wszystko gotowo.
Pomnij, o! moja jedyna!
Na posłuszeństwo i słowo.

„Nie truj ojca swemi łzami!
Niech się wzgardą płaci wzgarda.
Henryk jawnie wzgardził nami,
Pójdź, zostań żoną Oskarda!“ —

— „Zostanę, ojcze! zostanę.
Miłość, nienawiść przemogę.“ —
I oko łzami zalane
Na próżną pobiegło drogę.




III
ŚLUB.

Mnie księże stułą wiąż
A. Mickiewicz. — Lilija

Gdzie się pysznemi kolumny
Kościelny dźwigał przysionek,
Obiecaném szczęściem dumny
Stał niecierpliwy małżonek.

Wkoło sąsiedni młodzieńce,
Lśniący od złota i stali,
W mirtowe ubrani wieńce,
Oblubienicy czekali.

Patrzcie! to ona! to ona!
A przy niéj drużki dwie młode.
Z czoła jéj biała zasłona
Kształtną obwiewa urodę.

Jak w wodzie promień księżyca,
Tak ona drżąca i blada;
Łzami zalana źrenica
Nieśmiało ku ziemi spada.

Zagrzmiały kotły i rogi,
Drżą echem okna kaplicy,
Skoro w jéj święte wszedł progi
Oskard przy pięknéj dziewicy.

Ku uroczystéj ofierze
Wszelki zrobiwszy porządek,

Ksiądz kończył zwykłe pacierze,
I święty zaczął obrządek.

Na złotéj tacy pierścionki
Słowem i wodą poświęca,
Młodemu pierścień małżonki,
Małżonce dając młodzieńca.

I dłoń prawą wzniósłszy w górę,
Czyta przysięgę powoli.
„Bierzesz go za męża?“ — „Biorę.“ —
— „Z własnéj–li, wolnéj swéj woli? —

„Milczysz? — odpowiadaj śmiele!
Co znaczą te łzy i żale?“ —
Lecz jakiż to krzyk w kościele?
„Stój, księże! precz ztąd, wassale!“ —

Jakiż to rycerz, dla Boga?
Postawa kształtna i śmiała,
Twarz razem miła i sroga
Niecierpliwością pałała.

Zbroica czarna, bez znaku,
Pianą i kurzem okryta;
Na czarnym jego szyszaku
Czarna wahała się kita. —

Zlękły rycerza widokiem
Lud korne czoła uniża;
On idzie naglonym krokiem,
I do ołtarza się zbliża.

Szmer głuchy powstał w kaplicy —
Kto on jest? zgadnąć nie mogą.
Drży serce biednéj dziewicy
Między nadzieją i trwogą.

Nieba! to Henryk jéj luby!
Radośnym wita go krzykiem. —
Ksiądz kończył zaczęte śluby,
Lecz już z kochanym Henrykiem.

1823.





RUSAŁKI.

DO ADAMA MICKIEWICZA.

(Posyłając mu kwiaty z doliny Kowieńskiéj).



O! ty mój mistrzu w pieśniach i cnotach,
Mój przyjacielu jedyny!
Jak mi bez ciebie, w ciągłych tęsknotach,
Leniwe płyną godziny!

Jako na morskie żeglarz odmęty,
Źrenicą łzami zroszoną,
Pogląda z brzegu, gdy mu okręty
W bezdennych falach potoną:

Morze przeszłości widzę za sobą,
Równém uczuciem przejęty,
Gdzie potonęły dni, com żył z tobą,
Życia mego dyamenty.

Wszystkie w niéj dotąd błyszczą przedemną,
Jak gwiazdy w wodzio odbite.
Wrócą–li kiedy? — pytać daremno!
Księgi przyszłości zakryte.

Wspomnienie tylko — blask, co po sobie
Meteor szczęścia znikomy
Zostawia w duszy — ulgą w żałobie,
Boś ty w nich tylko widomy.

Z niemi ja lubię błądzić samotnie,
Gdzie serce z tobą przywykło.
Ztąd myśl za czasem goniąc się lotnie,
Jeszcze ogląda co znikło.

Takem w Kowieńskiéj błądził dolinie,
Dolinie głośnéj twém pieniem,
Co dzisiaj wdzięczna, że przez cię słynie,
Twojém się szczyci imieniem.

Noc była — księżyc z mglistych obłoków
Czasem twarz smutną odsłania,
Zdając się postać wszystkich widoków
Do mego stroić dumania.

Jak mi tu znany każdy zakątek,
Każda najmniejsza krzewina!
Tu świat najmilszych moich pamiątek,
Każda mi ciebie wspomina.

Niemi zajęty, szedłem daleko,
Nocy ni chłodu niepomny.
Aż gdzie się w cieniu wierzby nad rzeką
Wznosi ów kamień ogromny.

Gdziem zapominał po razy tyle
Z tobą o słońcu zapadłém. —

Tam, chcąc szczęśliwe przypomnieć chwile,
Na tym kamieniu usiadłem.

Nagle ze śmiechem zmięszane głosy
Zdumione uderzą ucho.
Powstałem, trwoga zjeżyła włosy —
Lecz wkoło ciemno i głucho.

A wtém, zkąd zarośl nieco otwarta,
Dziewica w białéj odzieży,
A za nią druga, trzecia i czwarta,
Piąta i setna wybieży.

Złote warkocze, wzrok miały czarny,
A gdy już wszystkie wybiegły:
Półkolnym rzędem staną, jak sarny,
Kiedy myśliwca spostrzegły.

Chciałem się cofnąć: — wtém jedna z koła,
Gdy się za krzaki zakradam,
Pomknąwszy ku mnie, głośno zawoła:
„To Adam, siostry! to Adam!“ —

I wnet mię wszystkie wkoło otoczą,
I skaczą, i klaszczą w dłonie;
Te z nich po kwiaty biegną ochoczo,
Te plotą wieniec na skronie.

Stałem — pot zimny wybił na lica,
Głos długo z ust się mych sili:
„Kto bądź jesteście, piękne dziewice!
„Strój czarny pewnie was myli.” —

— „Co? tyś nie Adam?“ — z podziwu gestem,
Wzrok we mnie topiąc, wyrzeka.
— „Przyjaciel tylko Adama jestem.“ —
— „A gdzież jest Adam? — „Daleko!“ —

Rzekłem, umilkły; wzrok w ziemię wryty,
Z ręku wypadła więź kwiatków.
Wtém jedna dając wieniec uwity
Z niezapominek i bratków:

„Poszlij mu — rzecze — od nas te kwiaty;
Myśmy tych dolin boginie.
Ach! on je kiedyś lubił przed laty
Na naszéj zbierać dolinie.

„Do droższych wieńców, za swoje rymy,
Wiemy, że słusznych praw nabył.
To tylko dowód że go pomnimy,
By i nas wzajem nie zabył.“ —

Oddała wieniec, z drżeniem go wziąłem,
Podobnym cudom niezwykły;
One wtém lekko skinąwszy czołem,
Odeszły zwolna, i znikły.

Szlę ci więc kwiaty, szlę ci me rymy,
Wierz prawdzie jakem je nabył.
Znajdziesz w nich dowód że cię pomnimy,
Patrz! byś i nas téż nie zabył.

1825.





TUKAJ

ALBO

PRÓBY PRZYJAŹNI.

(Dokończenie Ballady A. Mickiewicza[1]).




CZĘŚĆ TRZECIA




Tukaj przeżył lat czterdzieście,
Zdrowia, złota nie żałował,
Hulał, szalał — aż nareście
Przesycił się i zmordował.
Kochanki się postarzały,
Młode młodszych wybierały.
Mógł odmłodnieć — po cóż zwlekać?
Z przyjaciół — miał ich nie mało —
Trzech się tylko pozostało,
Którymby się dał posiekać —

Ma się rozumieć, po próbie.
Rzekł więc naprzód najstarszemu;
„Przyjacielu! ufam tobie.
„Nie pytaj na co i czemu?
„Lecz weź ten słój, pójdź do zdroju,
„I cokolwiek będzie w słoju,
„Proszę, byś do wody wrzucił.“ —

Przyrzekł, poszedł, nie powrócił. —
Tukaj się mocno zasmucił.
Szczęściem, że przyjaciel drugi
Stanął gotów do posługi.

Wrócił — lecz dziwem przejęty:
„Tukaju! to dyamenty!
„Co za kaprys lub powody,
„Taki skarb rzucać do wody?“ —
—„Będziemy dość mieli oba,
„Weźmiesz, ile się podoba.“ —

—,,Mniejsza o to! Powiédz raczéj,
„Co to? na co? co się znaczy?
„Nikomu nie powiem o tém.“ —
— „Jeszcze nie czas! — potém, potém! —
„Masz słój drugi, wrzuć do zdroju,
„Ale nie patrz co jest w słoju!“ —

Wziął słój — ale nic nie mówi.
Patrzy w oczy Tukajowi.
„Idź, idźl resztę czas wyświeci.“ —
On odszedł, milcząc ponuro.

Alić ledwie znikł za górą,
Z za góry czarny kruk leci.
„Cóż? Tukaju! wracam suchy! —
„Cha, cha! lecz nie trać otuchy.
„Idzie twój przyjaciel trzeci!“ —

Tukaj się uderzył w skronie,
Z rozpaczą załamał dłonie,
I wzrokiem tocząc po niebie,
Klął ludzi, djabłów, i siebie. —

„Tukaju! co się to znaczy?
„Wyjaw mi powód rozpaczy:
„Jeśli osłodzić nie zdoła,
„Przyjaźń twój smutek podzieli!“ —
—,,Ha! przyjaźń! — Tukaj zawoła —
„Wszak wiész, miałem przyjacieli,
„Gdzież są po najpiérwszéj probie? —
„Lecz znana mi dusza twoja.
„Mów, mogęż zaufać tobie?“ —
— „Doświadcz! to odpowiedź moja.“ —

Wziął słój — skarb do wody wrzucił.
Wziął drugi — kruk nie powrócił.
On wraca. — Skoro go zoczył,
Tukaj na spotkanie skoczył.
Już są blisko, już wzajemnie
Wyciągają uścisk tkliwy...
Tukaj szepnął coś tajemnie,
Skinął — i wtém, dziw nad dziwy!

Potwór — lew, gryf, smok straszliwy,
Z dymem w paszczy, z ogniem w oku,
Na Tukaja wypadł z boku.
„Ratuj, bracie!“ — Tukaj krzyknął.
On zapomniał że bezbronny,
Skoczył śmiało — zapęd płonny!
Zwierz jak wypadł, tak i zniknął.
Głos tyko z śmiechem zmieszany
Zabrzmiał: „Winszuję wygranéj!
Ale jeszcze, jeszcze proba!“

Ci się uścisnęli oba.
Tukaj już się nic nic trwożył,
Odkrył sekret, rzecz wyłożył;
Dał przepisy, dał przestrogi,
Jak ściąć głowę, siekać nogi;
Lecz nadewszystko powtórzył:
Jak pocięte skleić członki,
Jakie zioła i korzonki
Rwać na nowiu lub pod pełnię;
Po ile brać szczypt i łotów. —
To skończywszy, był zupełnie
Do operacyi gotów.

Jednak żal mu się zrobiło.
Słońce pięknie zachodziło,
Księżyc wznosił się od wschodu.
Tukaj poszedł do ogrodu.
Kwiaty kwitły na około,
Wonny wietrzyk chłodził czoło,
Słowik śpiewał gdzieś wesoło. —

Tukaj stanął po nad strugą.
Myślał, patrzał — długo, długo.
Wtém łzą błysnął wzrok ponury,
Oczy, ręce, wzniósł do góry:
„Niebo! słońce! bądźcie zdrowe!“ —
Wtém przyjaciel ściął mu głowę.

1829 r. w Wejmarze.





CZĘŚĆ CZWARTA.



Drugi miesiąc na młodziku.
Już cała ciała budowa
Uklejona — tylko głowa
Leży pod szkłem na stoliku.
Lecz i tę głowę z kolei
Przyjaciel dziś już przyklei.

I pełen wiary, nadziei,
Z miłością marzy o chwili,
Kiedy się Tukaj ocuci:
Jak mu na szyję się rzuci!
Co będą czuli, mówili,
Jak się kochali, jak żyli!
Światu się staną przykładem,
Jak nowy Orest z Pyladem.

I w tém rozkoszném marzeniu,
Wzruszeniu i uniesieniu,
Ani spostrzega, jak burza
Cały horyzont zachmurza.
Aż jednym razem, nad domem,
Wichrem, ulewą i gromem
Rykła — i trzęsie ścianami.
A w téjże chwili, przed drzwiami
Głos jakiś błaga o wnijście.

Gość nie w porę, rzeczywiście
Gorzéj Tatara: — lecz juźcić
Niepodobieństwo nie wpuścić!
(Albowiem rzecz się, jak wiecie,
Dzieje w Litewskim powiecie,
A żaden bardziéj być ludzki
Nie może, jak Nowogródzki).

Gość więc wszedł. — Postać i mina
Nie ukazują Litwina.
Lecz kto? zagadka nie lada!
Bo chociaż po polsku gada,
Znać po nim że cudzoziemiec.
Lecz kto? Włoch, Francuz, czy Niemiec?
Z każdego zda się mieć trocha.
Oczy ogniste, jak Włocha;
Ruch, uśmiech, podróżna bluza.
Przypominają Francuza:
A ledwo usta otworzył,
Zda się że Niemiec Faust ożył,
Tak się z nich raptem polała
Mądrość — jak owa nawała
Z chmur po nad domem. —
On, burzę
Wziąwszy za assumpt: wnet z progu,
Jak zaczął, to o naturze,
To o człowieku i Bogu,
Prawić — a wszystko tak ślicznie,
Tak górno, filozoficznie,
Że czy to urok wymowy.
Czy figiel sztuki Faustowéj,

Dość, że gospodarz osłupiał.
I tak, czy zmądrzał, czy zgłupiał,
Że chociaż dobrze słów jego
Ani ogarnął, ni zmierzył,
Od razu zaczął od tego,
Że im na oślep uwierzył.
I sam, w jajości swéj środku,
Nagle, jak kurczę w zarodku,
Poczuł straszliwą ochotę
Zbadać wszech rzeczy istotę.

Więc choć mu zawsze w pamięci
Tukaj, i nad nim robota:
Chęć wiedzy również go nęci,
Ciekawość również nim miota:
Jak może stać się, gdy stanie,
Że martwy z martwych powstanie? —

Ale jak zadać pytanie? —
Wié on i dobrze pamięta
Tukaja pacta conventa,
Że zdradzić przed kimbądź sekret,
To znaczy wydać nań dekret
Nie tylko śmierci — lecz piekła.

A więc ubocznym sposobem
Zagadł: Co mądrość dociekła
O życiu dusz po za grobem?
I czy są siły, co mogą,
Naprzykład — ot wskrzesić kogo? —

Gościowi radość na lica
Wybłysła, jak błyskawica,
I tając uśmiech wpół drwiący,
Co się z ust wymknął niechcący,
Nuż ex cathedra, ab oro,
Bozprawiać na dane tema.
Naprzód o Bogu:
„Bóg — słowo.
„I jest — i razem go nie ma.
„Nie ma na ziemi ni w Niebie,
„Ale jest w mędrców rozumie.
„Bez nichby nie był — bo siebie
„Sam bez nich pojąc nie umie.
„Wbrew więc dawnych Teozofów,
„Dopiéro ludzie poznają,
„Że nie Pan Bóg filozofów,
„Ale go oni stwarzają.“ —

Gospodarz strasznie się zdziwił,
Wytrzeszczył oczy, twarz skrzywił,
I jak mógł nastawił uszy.
A gość tak daléj o duszy
Ciągnął rozprawę swą:
„Dusza,
„Jako jest Boga obrazem,
„Tak téż jest, i nie jest razem. —
„Jest to wiatr, co światem rusza,
„A jak rusza światem całym,
„Tak rusza i każdém ciałem.
„A jak to ciało spróchnieje,
„Wiatr wiatrem — jak wiał, tak wieje,

„I drugie ciała kołysze.
„Z bytu jego w każdém ciele
„Zostaje tylko tak wiele,
„Ile kto w księgach zapisze.
„O kim zaś raczą w swéj głowie
„Pamiętać Filozofowie,
„Ten dopiéro rzeczywiście
„Żyje w Bogu wiekuiście —
„Co gmin ślepy Niebem zowie.” —

Gospodarz w ciągu téj mowy,
Jak oczadzony, z początku
Czuł tylko kręcenie głowy;
Ale przy dalszym jéj wątku,
(Jak zwykle w oczadzie bywa),
Poczuł nudzenie i ckliwość.
Już, już na wybuch go zrywa —
Lecz się uzbroił w cierpliwość,
Ściął zęby, i znów w milczeniu
Słucha. — A gość o wskrzeszeniu
Tak zaczął:
„Chcieć wskrzeszać ciało,
„Formę człowieka, czy ludu,
„Głupcom się tylko ubrdało.
„Rzecz zresztą nie warta trudu!
„Bo forma ciał nie okréśli
Absolutu życia myśli.
„Ale podźwigać tułowy
„Ludów, narodów, lub stanów,
„Gnijące w śmierci mysłowéj;
„Im nowe nasadzać głowy;

„Do głów tych, jak pustych dzbanów,
„Lać wyskok mądrości nowéj —
„Ów nektar, którego dzielność
„Bogów ma czynić z bałwanów,
„Nicości dać nieśmiertelność!....
„To dział tych wielkich, tych dzielnych,
„Tych Boskich i nieśmiertelnych,
„Mistrzów z nad Sprei i Pregli,
„Co po nad ziemią się zbiegli,
„Jak mglistych komet jajości:
„I twardo–mocni nauką,
„Jak w bitki wzajem się tłuką
„Na firmamencie mądrości!

„Lecz biada, biada mu, ktoby,
„Mając dokonać téj proby,
„Szedł torem ślepéj natury!
„W czyichby ręku ta nowa,
„Wsadzić mająca się głowa,
„Była téj saméj struktury,
„Lub w takim samym została
„Stosunku do reszty ciała,
„Jak ta, co dziś ją człek dźwiga —
„Istną makówkę łodyga,
„Rodzącą tylko nasienia
„Uśpienia, lub upojenia.

„Za piérwszy przeto warunek,
„I sine qua non — potrzeba,
„Stargać jéj z sercem stosunek,
„I wzrok osłonić od Nieba:
„By ciągły ruch serca rzutu
„Nie mącił w niéj Absolutu,

„A on wyższego od siebie
„Nie upatrywał na Niebie.
„Wtenczas to ludzieby przyśli
„Do swoich przeznaczeń szczytu,
„Do swéj mądrości zenitu:
„Do życia w myśli, dla myśli,
„Co dziś tli jeszcze w iskierce,
„Ale świat słońcem okrasi,
„Gdy całkiem zagłuszy serce,
„A wiarę całkiem wygasi“. —

Tu już uczniowi się zdało
Że mistrz drwi z niego wyraźnie.
Krwią polską serce zawrzało —
I jak Trentowski w „Przedburzy,
Nie mogąc wytrzymać dłużéj.
Jak fuknie: „Ach ty! ty błaźnie!
„Ty szołdro! taki, owaki!
„Albożem to ja żak jaki,
„Że mi śmiesz świecić te baki?...
„Widzę, że alboś sam szatan,
„Albo być musisz z nim zbratan,
„Gdy wiész zajęcie dziś moje. —
„Lécz ja się djabła nie boję!
„Nie dam się zwieść, i nie zgrzeszę.
„Przyjaciela kocham szczerze,
„W nieśmiertelność duszy wierzę,
„Przez Boga z martwych go wskrzeszę!“ —

— „Cha, cha, cha! — gość parsknął śmiechem:
„Nie każdy grzech zda się grzechem. —

„Tyś nieodrodny w swym rodzie,
„Mądry — lecz zawsze po szkodzie!
„Gdybyś był czynił wytrwale,
„Co teraz krzyczysz w zapale,
„A w czas mu głowę przyłożył,
„Tukajby może i ożył.
„Lecz teraz — czas już przeminął!“ —
Rzekł — świsnął, chychnał, i zginął.

A wtém — o! Jezus Maryja!
Północ dwunastą wybija.
Tukaj miał wstać o północy! —
Przyjaciel skoczył jak z procy. —
Alić, u progu alkowy,
O! zgrozo! Tukaj bez głowy
Stoi, a w ręku swą głową
Grozi jak kulą działową.
Cisnął — i nagle po domu
Rozległ się jakby trzask gromu. —
W całym powiecie słyszano
Ów nocny łoskot — a rano
Ze wszech stron zbiegła się zgraja
Na gruzy zamku Tukaja,
Próżno chcąc zbadać przyczynę
Czemu tak runął w ruinę.
Co jako wielka mogiła,
Tajnię téj nocy pokryła. —

Lecz wkoło góry Żarnowéj,
Lud dotąd widzi co nocy
Dwa cienie: jeden bez głowy,

Goni — a drugi jak z procy
Ucieka. A ten, co goni,
Własna snać głowę ma w dłoni,
I za ściganym tą głową,
Raz w raz, jak kula działową,
Ciska — a skoro odbita
Odskoczy — on znów ją chwyta,
By wnet znów cisnąć na nowo.

To ów przyjaciel z Tukajem.
Tak pokutują nawzajem.
I póty będą, aż póki,
Wnuki ich, albo prawnuki,
Świadomi smutnych przykładów
Dziadów swych, albo pradziadów,
A świadki kary nad niemi —
Nie oduczą się powoli:
Jedni hołdować swéj woli,
A chcieć żyć tylko dla ziemi;
Drudzy, nakłaniać wnet ucha
Na słowa cudzego ducha,
Choćby był w zmowie ze złemi.

1854.





SYRENA.



W krzyżowéj zbroi, z wiatrem w zawody,
Na dzielnym koniu gnał Rycerz młody,
Nad brzegiem morza, w Judei.
Gonił po laury na świętéj ziemi,
Marzył o palmie między świętemi,
Z miłością wierzył nadziei.

„O! Tyś mi, Panie, dał dary hojne:“
Wołał ku Niebu — „serce spokojne.
„Swobodną myśl, i waleczność.
„Myśl więc i serce przyjmij w ofierze,
„Abym stateczny w cnocie i wierze,
„W śmierci wziął życie na wieczność.“ —

„Bóg–że to przyjął duszy méj śluby?
„Dźwięk–że to głosów, czy arf Cheruby
„Łączą ze szmerem téj fali?“ —
Tak nagły, dziwny, słodki, uroczy,
Głos, czy z powietrza, czy z wód przezroczy,
Wzniósł się, i płynie z oddali.

Rycerz się wstrzymał, i cały w uchu —
Jeździec i rumak stali bez ruchu,
Jak jeden posąg z marmuru.

Głos coraz głośniéj, coraz się zbliża,
Zda się, że z falą wznosi i zniża —
W jednym — harmonia chóru.

A dzień już zagasł — a z za gór szczytów,
Księżyc, jak łabędź, na tło błękitów
Wypłynął z czołem wybladłém;
I senném tchnieniem cichéj pogody
Ukołysawszy wiatry i wody,
Świeci nad morza zwierciadłem.

Jegoż to odblask, czy złuda oczu,
W mgle przezroczystéj, na wód przezroczu,
Ściąga spojrzenie Rycerza?
Nie! — tak nie może łudzić źrenica!
To żywa postać! — duch czy dziewica?
Płynie, i k’niemu wprost zmierza.

A ile czaru w pieśni jéj echu,
Tyle uroku w ust jéj uśmiechu,
Tyle powabu w spojrzeniu!
Mgła tylko lekka pierś jéj osłania,
I włos złocisty, co bez związania
Po śnieżném spływa ramieniu.

O! cóż się stało z duszą twą młodą,
Z pokojem serca, z myśli swobodą,
Z twemi ślubami, Rycerzu? —
Próżno chce od Niéj oderwać oczy;
Spojrzał sam na się — obraz uroczy
Odbija w stalnym paacerzu.

Próżno chce wznowić, co czuł przed chwilką;
Spójrzał ku Niebu — lecz myśl go tylko
Ku morskiéj ciągnie otchłani.
Miłość zaćmiła nadzieje wiary;
Został mu tylko pochop ofiary,
Ofiary za Nią, lub dla Niéj.

Jéj snać wiadoma uczuć ta zmiana.
Skutek jéj czaru w duszy młodziana,
Bo pieśń ozwała się słowy:
„Tobie oświéca księżyc me lica,
„Twoje mi kryje gęsta przyłbica.
„Hełm twój żelazny zdejm z głowy!“ —

Rycerz zdjął szyszak, zwiesił na łęku.
A ona znowu: „Włócznia w twém ręku
„Wstręt we mnie budzi i trwogę.“ —
On włócznię utkwił w ziemię — a ona;
„Stal miecza twego we krwi zbroczona,
„Do krwi się zbliżyć nie mogę.“ —

Rycerz odpasał miecz swój od boku,
Zeskoczył z konia, i pomknął kroku
Ku szklannéj morza topieli.
„W uścisk się złączyć nie mogą razem
„Pierś kochająca z twardém żelazem.
„Twój pancerz jeszcze nas dzieli.“ —

Rycerz na brzegu złożył swą zbroję.
„Pójdź–że, pójdź, — woła — w objęcia moje!
„Spełniłem wszystko, co żądasz. —

„Cóż–to? uciekasz? — Niewdzięczna! sroga!
„Ja cię tak kocham! — Zkąd ci ta trwoga,
„Że z nią tak na mnie spoglądasz? —

— „Precz, precz z twych piersi to cacko złote!
„Złoto znieważa uczuć pieszczotę,
„To mi twe serce zasłania!“ —
—„Nie! — to najświętszych uczuć zadatek,
„To krzyż, co kiedyś najlepsza z matek
Dała mi w chwili skonania.“ —

— „Nie chcę go, nie chcę! Rzuć go od siebie!
„Ja kocham ciebie, ja pragnę ciebie,
„Rzuć — a jam twoja na wieki!“ —
—„Nie! — to spuścizna mojéj rodziny,
„Skarb mój najdroższy, zakład jedyny
Matki i Niebios opieki.“ —

—„O! ja nieszczęsna!“ — i w głosie pieśni
Załkała rozpacz; — a im boleśniéj,
Tém głębiéj serce przenika.
Groźby i łkania, gniew i błagania
Zlała jak w jeden ton obłąkania,
Namiętna, rzewna, i dzika.

O! i w nim w duszy walka straszliwa!
Ona podpływa — on krzyż porywa,
Porwał — i do ust przycisnął.
Powietrze drgnęło wściekłemi jęki —
A w téjże chwili promień jutrzenki
Jak błyskawicą zabłysnął.

I w téjże chwili, z nadbrzeżnéj skały,
Zerwał się ze snu orzeł wspaniały,
W szerokie skrzydła zaszumiał.
I Rycerzowi w lot oko w oko
Spójrzawszy, w niebo śmignął wysoko —
Rycerz wzrok orła zrozumiał.

Myśl w nim i serce znowu goreją
Miłością chwały, wiary nadzieją,
Za orłem, w pogoń znów daléj! —
Gdzież się podziało widmo urocze?
Dziewica znikła — a kłęby smocze
Wiją się za nią po fali.

1870.





WIT STWOSZ U PRĘGIERZA.

(DO WINCENTEGO POLA).




Śpiewaku Stwosza! jak w senném widzeniu,
Duch mu proroczy, w postaci niewieściéj,
(Jak sam opiewasz), w krzyżu i płomieniu
Zwiastował godło chwały i boleści:

Tak snać ku tobie samemu się zbliża
W blasku twéj sławy, znak i próba krzyża.
Bacz więc i czuwaj! abyś sam w téj probie
Dotrwał, i drugim wzór zostawił w sobie:
„Że krzyż ten tylko zdoła godnie dźwignąć,
Kto sam w miłości nie będzie tu stygnąć.“
I choćby nawet brat wziął rolę kata,
On w kacie nawet nie zapomni brata;
Aż przyjdzie chwila, że mu to odpłaci
Bóg, na swym sądzie, i sąd innych braci! —

Tymczasem, w dowód mych uczuć braterskich,
Przyjm! com wyczytał z kronik Norymberskich.





∗             ∗

W Norymberdze gwarno, świętno.
„Co się stało?“ — każdy pyta.
— „Na rzeźbiarza, Stwosza Wita,
Pod pręgierzem kładą piętno.“ —

—„Za co? — Jak mógł? czém przewinił?
On, co przez swój żywot cały
Strzegł Zakonu, a co czynił,
To dla Bożéj, naszéj chwały?“ —

— „Kacerz! Apostata w wierze!
Wszystkich zbrodni stek i zaród.
Z Lucyperem wszedł w przymierze,
Bluźni Bogu, truje naród!“

— „Gdzież dowody?“ — „Sąd burmistrza
Nie potrzebuje dowodu.
I ja sam dziś dzieło mistrza
Spełniam — dla dobra narodu!“ —

Tak w zgiełku miejskiéj hołoty,
Do tłumu, co go otacza,
Wołał młodzian, co z ochoty
Wziął na się rolę siepacza.

Sam on rzeźbiarz, i niedawno
Uczeń Stwosza — gdy w zapale
Wielbiąc jego przeszłość sławną,
Chciał mu tylko zrównać w chwale.

I widząc, jak po mistrzowsku
Tworzył: nieraz na podziękę,
Z rozczuleniem, po synowsku,
Usta kładł na jego rękę.

Dziś — jaki powód go kłoni
Znęcać się nad losem bratnim?
Bóg to sam chyba odsłoni
Na swoim sądzie ostatnim. —

A Wit Stwosz już u pręgierza,
Na milczącą patrzy zgraję,
Co choć zbrodni nie dowierza,
W obronie prawdy nie staje.

I ci, co jego przyjaźni
Jako zaszczytu szukali,
O jego tylko już kaźni
Szeptając, stoją w oddali.

On przecież, chociaż sromotny,
Krzywy nań wyrok się iści.
Jak w duszy próżen zgryzoty,
Tak w sercu bez nienawiści.

I chociaż wié, że niewinny
W tém, w czém go winią potwarze,
Sam szuka przyczyny innéj,
Za co go może Bóg karze.

I gdy tłum wrzaskiem złowrogim
Zwiastuje przyjście siepacza,
On serce korzy przed Bogiem,
A prześladowcom przebacza.

Ale gdy ujrzał młodziana,
Co nań żelazo rozpalał:
Żałość go zdjęła nieznana,
I nagle łzami się zalał.

„Tyżeś to? Korneliuszu!
Ty, widzę, chcesz mi być katem,
Com w sztuce i geniuszu
Z radością witał cię bratem? —

„O! żal mi ciebie, młodzieńcze!
Bo gdy w ślepém uniesieniu
Popełniasz to — ja ci ręczę,
Że karę znajdziesz w sumieniu.

„I gdy rozwagą dojrzejesz,
A burze uczuć przeżyjesz,
Czyn twój, sam łzami oblejesz.
Lecz plamy jego nie zmyjesz.

„Gdyby zaś gniew cię zapalał
Z jakiéj pobudki nieczystéj;
To choćbyś wszystkich pokalał,
Nie uszczkniesz palmy artysty.

„Bo miłość tylko mu siłą,
W niéj tylko ducha narzędzie.
A gdzie miłości nie było,
Tam i natchnienia nie będzie.“ —

1862.





BRANKI BUDRYSÓW.

(DO LUCI, TERENI, MANI.)



Lucia, Terenia, Mania,
Łzami ubolewania
Płaczą losu tych żon Trzech Budrysów,
Co to Laszki, baranki,
Niewiniątka — a branki
U Litwinów — niedźwiedzi! tygrysów!

Zkądże takie współczucie? —
O! dość spojrzeć na Lucię,
Na Terenię — wesołe koteczki;
Dość się wpatrzyć w te czarne,
Mani oczki figlarne,
Co się błyszczą, jak z chmur dwie gwiazdeczki;

By dojść, że się w tym razie
Same czując w obrazie,
Tak drżą przed nim ze wstrętem i trwogą.
Ach! a gorsza przyczyna,
Że snać ze mnie, Litwina,
O Litwinach zdań zmienić nie mogą.

Lecz nie płaczcie! albowiem
Ja wiém, i wam opowiem,
Dalszy koniec téj całéj przygody.
Wieszcz ją przerwał na chwili,
Gdy synowie wrócili,
A dziad posłał zapraszać na gody.

A tymczasem trzy one,
Rozżalone, strwożone,
Nuż w płacz głośny, pokląkłszy na ziemi! —
Stary w głowę zachodził,
Cieszył, koił, łagodził,
Aż nakoniec, nuż płakać wraz z niemi!

Bo w myśl weszła mu Ona,
Ukochana, stracona: —
Taką była, gdy wiózł ją do domu;
Taką nieraz bywała,
Gdy go płacząc błagała.
Aby krzywdy nie czynił nikomu! —

Zrozumiały filutki
Łez i modłów swych skutki —
Więc do dziada z błagalném wejrzeniem!
Nuż go chwytać za dłonie,
Nuż się tulić na łonie —
Dziad roztopniał, jak wosk przed płomieniem.

„Dzieci! — krzyknął nareście —
„Gośćmi memi jesteście.
„Stary Budrys nie krzyżak, nie zbójca.

„Przez Znicz i przez Perkuna!
„Ja wam za opiekuna,
„Ja sam stanę za stróża i ojca. —

„Hola! słuchać mię, chłopcy!
„To me córki — wy, obcy;
„Chcę was z niemi poswatać — lecz proba!
„Nie dam żadnéj żadnemu,
„Aż się skłoni ku niemu,
Aż go sama bez musu podoba.“ —

Luci, Mani, Tereni,
Z ócz się radość promieni:
„O! z tych Laszek nie będzie Litwinek!“ —
Poczekajcie! boć przecie
Z Lamé–Fleury snać wiecie,
Jak to było z porwaniem Sabinek.

Rzecz nie moja, powody
Ich miłości i zgody!
Lecz jak prawdę największą rzekł Adam:
„Że nad wszystkie ziemianki.
Milsze Laszki kochanki,“
Tak ja prawdę nie mniejszą powiadam:

Że na całym tym świecie
Nié ma, i nie znajdziecie
Mężów lepszych, jak męże Litwini!
Każdy z nich, na głos żony,
Jest jak niedźwiedź uczony,
A cierpliwy, jak wielbłąd w pustyni.

A pytam pannę Lucię:
Nie miłeż to uczucie
Czuć się w domu królową i panią?
Pytam pannę Terenię:
Źleż to, na swe skinienie
Mieć wnet wszystko, co zechce? — A Manio

Nieraz ci, jestem pewny,
Śnią się wschodnie królewny,
Słoń za konia, i tron w palankinie! —
Otóż wszystko to prawie
Znaleźć możesz na jawie
W wsi litewskiéj, i w mężu Litwinie.

A cóż mówić o lidze,
O Jadwidze?... Lecz widzę,
Że dość tego, co rzekłem już wprzódy.
Mani, Tereni, Luci,
Nie dziwi już, ni smuci,
Że bez musu odbyły się gody.

1865.





LUNATYK.



„Patrzcie! ach! patrzcie! co to za człowiek
Idzie po blasku miesiąca? —
Zacięte usta, twarz dumająca,
Sciężałych nie wzniesie powiek.

„Gdzież to on idzie z takim pośpiechem,
Gdy wszyscy śpią już głęboko?
Z jak przyjacielskim zda się uśmiechem
Wita się z drzewem, z opoką!

„Co mu jest? patrzcie! gdzie się on zbliża?
Chce–li wejść na skał tych czoła,
Gdzie ledwie sarna doleci chyża,
Lub dzikie skrzydło sokoła?

„Przebóg! on śpiący! — Wzrok–li mię łudzi?
On śpiący! widzę dokładnie.
Niech kto pobieży, niech go rozbudzi,
Inaczéj w przepaść tam wpadnie! —

„Słysząc to kilku młodzieńców z koła,
Chcą mu nieść pomoc z pośpiechem.
Wtém na wpół z żalem, na wpół z uśmiechem,
Sędziwy starzec zawoła:

„Stójcie, młodzieńcy! niech go niewcześnie
Nikt nie ostrzega, nie budzi;
Jestto lunatyk, co chodzi we śnie,
Człowiek nadludzki śród ludzi.

„Zawsze on nie rad z drugich, ni z siebie,
Zawsze myślami tęsknemi
Dziwaczne mary goniąc po niebie,
Nie dba że żyje na ziemi.

„A taka nad nim jest wola Boża:
Gdy księżyc w pełnéj lśni mocy,
On śpiący nagle zrywa się z łoża,
I śpiący błądzi śród nocy.

„Gdzie stare zamków leżą zwaliska,
W posępne lasów samotnie.
Gdzie się po skałach pnie ścieżka śliska,
Tam on pośpiesza ochotnie.

„A jak słyszałem od tych, co sami
Tego doznali za młodu,
Że go zwodniczy sen wtenczas mami
Wdziękiem rajskiego ogrodu.

„Lecz skoro ranne zabłyśnie zorze,
On przebłądziwszy noc całą,
Znowu spokojnie wraca na łoże,
Niepomny co się z nim działo.

„Wzrok tylko smutny, twarz tylko blada,
Od innych różnią go ludzi.
Lecz gdy się czasem idąc przebudzi —
Biada mu wtenczas, ach! biada!“ —

Rzekł: a młodzieńcy starca słuchali.
Zbiera się większy tłum ludzi,
Tamci szydzili, ci żałowali,
Ale go żaden nie budzi.

A on tymczasem coraz się zbliża
Do niedostępnych skał czoła.
Gdzie ledwie sarna doleci chyża,
Lub dzikie skrzydło sokoła.

On idzie śmiało — światłość księżyca
Zda się mu służyć za stopnie;
Dziką radością jaśnieją lica,
Usta się śmieją okropnie.

Nagle do góry podniósł ramiona,
Na skałę uścisk zarzucił.
I z gwałtownością ciśnie do łona —
Przebóg! — i wtém się ocucił.

„Gdzież to ja jestem? Co mi się śniło?
Jaka tu przepaść podemną?
Przed chwilą takie słońce świeciło.
Teraz tak zimno, tak ciemno!

„Tu mię kochanki wabił blask oka,
Stali przyjaciele wierni.
Zamiast kochanki — zimna opoka,
Zamiast przyjaciół — krzak cierni!

„Przepaść mi wsteczną przelega drogę,
Przedemną same pustynie!
Iść daléj nie chcę, wrócić nie mogę —
Nieszczęsny! cóż więc uczynię?

„O! śnie mój słodki! Gdzież znajdę ciebie?
Gdzieś mi tak rychło upłynął? —
Pójdę cię szukać — w piekle, czy w Niebie!“ —
Rzekł, skoczył w przepaść, i zginął.

1824.





HARALD I RINGWALLA.

SAGA SKANDYNAWSKA.





„Haraldzie! Haraldzie! co dumasz tak smutnie?
Dla czegoś odrzucił i miecz swój i lutnię?

„Dla czego tak zdala od ludzi i świata
W gór dzikiéj pustyni zamykasz swe lata?

„Tyś pierwszy Król Morza, najśmielszy z rycerzy,
Tyś postrach francuzkich i włoskich wybrzeży.

„Narody ci niosły swój hołd i bogactwa.
Tyś rozsiał je drugim, jak ziarno dla ptactwa.

„Skaldowie cię zowią półbogiem na ziemi,
Tyś Skaldów zawstydził pieśniami swojemi,

„Królewny ku tobie wzdychały daremnie,
Tyś spojrzeć na żadną nie raczył wzajemnie.

„Więc za czém ty gonisz, że górą tak wzlatasz?
Więc czego ty pragniesz, gdy wszystkiém pomiatasz?

„Jam wieszczka nad wieszczki; — odpowiedz! a może
Pociechę ci znajdę, i szczęście wywróżę.“ —

— „Ty wieszczka nad wieszczki? — Skłamałaś zuchwale!
Ja wieszczką nad wieszczki znam tylko Ringwallę.

„Kto raz ją obaczył — ten spójrzał na słońce.
A czém są przy słońcu robaczki świecące?

„I na co mi wszystkie bogactwa i chwała,
Gdy ona ich ze mną podzielić nie chciała?

„Wzgardziła tém wszystkiém, co niosłem jéj w dani.
Ja nie chcę żyć bez niéj — i umrę tu dla niéj.“ —

— „Nie umrzesz, Haraldzie! Ringwalla cię kocha.
Lecz przecz–żeś ją sądził, że próżna, czy płocha?

„Nęciłeś ją blaskiem swych bogactw i chwały;
A o tém, żeś kochał, twe usta milczały.“ —

—„Ach! jażbym śmiał sobie wzajemność jéj wróżyć,
Nie mając, nie wiedząc, czém na nią zasłużyć?

„Cześć pęta milczenia na usta mi kładła.
Lecz wieszczka–dziewica, czyż sama nie zgadła?“ —

— „A tyżeś, dla czego natchnieniem poety
Nie przeczuł, nie uczcił milczenia kobiety? —

„Lecz serce za serce! zrównała się szala!
I obacz, kto jestem!“ —
—,,O Nieba! Ringwalla!“ —

— „Haraldzie! tyś dla mnie chciał umrzeć z boleści,
Jam dla cię przemogła wstyd dumy niewieściéj.

„Skaldowie z nas wezmą naukę w przyszłości,
Że miłość jest tylko zasługą miłości.“ —

1870.





SZAL CZARNY.

Z PUSZKINA.



Rozpaczą, wściekłością, i żalem miotany,
Pogladam dzień cały na szal krwią zbryzgany.

Przed laty, gdym jeszcze był płochy i młody,
Kochałem Greczynkę przecudnej urody.

Przecudna dziewica łudziła mię wzajem.
Lecz krótko, ach! krótko świat dla mnie był rajem!

Sprosiłem przyjaciół na ucztę wspaniałą.
Do drzwi mych żyd podły zapukał nieśmiało.

„U ciebie, rzekł, goście godują weseli,
Greczynka z kim innym pieszczoty swe dzieli.“ —

Z przeklęstwem mu kiesę cisnąłem pod nogi;
Mój arab za chwilę był gotów do drogi.

Jak wicher, jak piorun, leciałem przez błonie,
Wiatr świszcząc wokoło, żal głuszył w mém łonie.

Lecz dom jéj zaledwo ujrzałem zdaleka,
Krew ogniem zawrzała, łzą trysła powieka.

Jak wściekły pobiegłem w znajome ustronie —
Ormianin niewierną piastował na łonie!

Skry w oczach mi błysły; miecz zagrzmiał, uderzył —
Nim usta od ust jéj odchwycił — już nie żył.

Patrzałem z rozkoszą, jak drżąca i zbladła,
Dłoń wznosząc, na klęczkach, do stóp mych upadła.

Pamiętam błagania, krwi strumień, i jęki!...
Zginęła Greczynka, i miłość, i wdzięki! —

Z wściekłością szal czarny zerwałem z jéj skroni,
Krew nim ciekącą otarłem z méj broni.

Niewolnik mój, skoro wieczorna mgła wstała,
W głębinie Dunaju powrzucał ich ciała. —

Ach! odtąd zgryzota jak piekło wre we mnie,
Ach odtąd spoczynku przyzywam daremnie!

Rozpaczą, wściekłością, i żalem miotany.
Poglądam dzień cały na szal krwią zbryzgany.

1823.





HAJDUCY.[2]

Z SERBSKIEGO.



W dzikiéj jaskini Mladin się ukrywa,
A przy nim żona jego urodziwa,
I dwaj synowie w bojach doświadczeni,
Leżą, do ostrych tuląc się kamieni.

Trzy dni w jaskini, trzy dni nic nie jedli,
Pandury[3] wyjścia dokoła obsiedli.
Sto karabinów wnet ku nim wyceli,
Niechby skroń tylko od ziemi podjęli.

Język w ich ustach na węgiel zgorzały.
Jest trochę wody w rozpadlinie skały,
Ale ją matce podając kroplami,
Wilgotną ziemię ssali tylko sami.

Jednak nie jęczą, nie śmią ubolewać,
Wszyscy się boją Mladina rozgniewać.

Gdy się noc trzecia nad nimi rozwlekła,
Stłumionym głosem Katarzyna rzekła:

„Niechaj się Pan Bóg zlituje nad wami,
„Niech się da pomścić nad prześladowcami!“ —
Podniosła głowę, na łokciu się wsparła.
Westchnęła ciężko — padła, i umarła.

Mladin udawał, że się nie zasmucił;
Ale synowie, gdy się on odwrócił,
Z żalem to na nią, to na się patrzali,
Nic nie mówili, i łzy połykali.

Przyszedł dzień czwarty, z nim słońca upały,
I wyschła woda w rozpadlinie skały.
Próżno brat starszy głód przemódz się stara,
Wpadł w obłąkanie, i dobył handżara[4],

Patrząc na matkę, jako wilk na jagnię. —
Zgadł Aleksander czego Chrystycz pragnie.
Własnym handżarem przebił ramię swoje,
I rzekł do brata: „Bracie! pij krew moję,

„Lecz niech ta zbrodnia ust twoich nie kali!
„Po śmierci będziem krew Pandurów ssali.“ —[5]
Słyszał to Mladin, wytrzymać nie zdołał,
Porwał się z miejsca, i głośno zawołał:

„Za mną, synowie! próbujmy przechodu!
„Lżéj połknąć kulę, niż umierać z głodu.“ —
Wszyscy trzej razem, jak wilcy zajadli,
Ze swéj kryjówki na Pandurów wpadli.

Każdy dziesięciu obalił swą siłą,
Każdego piersi dziesięć kul przeszyło.
Wrogi ich głowy na dzidach zatknęli,
Nieśli w tryumfie — a spojrzeć nie śmieli.

1828.





ALLEN–DAL.

Z WALTERA SKOTTA.



Allen–Dal piękny i młody,
Nié ma ni lasów, ni roli,
Nie ma ni stada, ni trzody,
Ma jednak złota dowoli.
Zkąd? — Posłuchajcie! a snadnie,
Kto umie słuchać — odgadnie.

Lord Duglas ma wielkie mienie,
Lord Hom szerokie dzierżawy,
Lasy obfite w jelenie,
Rybne jeziora i stawy.
Wszakże co ma las, co fala,
Mniéj jest ich, niż Allen–Dala.

Allen–Dal nie jest baronem,
Sławy swéj nie wziął od przodka,
Przecięż go z nizkim pokłonem
Omija każdy, kto spotka,
Lub jako panu krainy,
Korne mu niesie daniny.

Allen–Dal nie jest rycerzem,
Ma jednak złote ostrogi;
Złotym odziany pancerzem,
Przy boku nosi miecz drogi.
Stu mężnych za nim, gdy skinie,
Idzie — zwycięży, lub zginie.

Allen–Dal kocha dziewicę,
Pewien miłości wzajemnéj.
„Ktoś ty jest?“ — rzekli rodzice.
„Nie rój nadziei daremnéj!
„Zięć nam wprzód ma być znajomy.
„Zkąd twój ród? Gdzie są twe domy?” —

— „Dom mój, rzekł Allen, ja cenię
„Nad królów gmachy błyszczące;
„Dachem mu niebios sklepienie,
„Ozdobą księżyc i słońce.
„Ród? — Z czynu, nie z pargaminu,
„O ojcach, sądźcie po synu!” —

Ojciec ma serce nad skały,
Matka twardsze nad żelazo.
„Precz z naszych progów, zuchwały!
„Miłość twa dla nas obrazą.” —
Odszedł — lecz serce dziewicy
Urzekł blask jego źrenicy. —

Nazajutrz w zamku rozpacze.
Córka zniknęła bez wieści.
Matka przeklina i płacze,
Ojciec chce pomścić swéj cześci.
A w lesie święcił swe gody
Allen–Dal piękny i młody.

1824.





PIELGRZYM.

Z WALTERA SKOTTA.



„Przez litość, otwórzcie wrota!
„Wiatr z północy wieje srogi;
„Na dworze ciemność i słota
„Zakryła ścieżki i drogi.

„Nie jestem ja ten, co w borze
„Poluje cudze jelenie;
„Choćby on nawet w téj porze
„Wart był wybłagać schronienie.

„Lecz wiodę życie pielgrzymie,
„Czyniąc pokutę za grzechy.
„Byłem w Solimie i w Rzymie,
„Szukając dusznéj pociechy.

„Święte pamiątki przynoszę,
„Część Krzyża, wodę z Jordanu. —
„Otwórzcie! otwórzcie, proszę!
„Chętnie udzielę ich panu.

„W gnieździe skrył się ptak pierzchliwy,
„Jaskinia strzeże jelenia;
„A ja, starzec nieszczęśliwy,
„Nigdzież nie znajdę schronienia?...

„Słyszysz, jak szumią potoki!
„Widzisz, na dworze jak ciemno!
„Mam przebyć strumień głęboki —
„Panie! miéj litość nade mną!

„Czyż twego serca nie wzrusza
„Błaganie starca, jęk żalu?
„Czyż od żelaznych bram dusza
„Z twardszego w tobie metalu?

„Ach! tak, tak! — Żegnaj więc, panie!
„Nié masz litości nade mną. —
„Obyś nigdy w moim stanie
„Nie błagał równie daremno!” —

Na miękiém łożu, Pan domu
Na głos ten zamknął swe uszy.
Lecz nieraz, głośniéj od gromu,
Zabrzmi on jeszcze mu wduszy!

Bo skoro słońce powstało,
Gdzie potok nad brzeg się wzdyma,
Znaleziono skrzepłe ciało —
Ciało to było pielgrzyma.

1824.





STRZELEC W ALPACH.

Z SZYLLERA.



„Nie chcesz–li już paść swéj trzodki,
Tak niewinnéj, tak łagodnéj,
Co skubiąc kwiateczek słodki,
Igra po łączce nadwodnéj?“... —
— „Puść mię, matko! puść na łowy!
Puść na góry, na dąbrowy!“ —

— „Nie chcesz–li już w wieczór letni,
W cieniu drzewa, nad strumieniem,
Na pasterskiéj grając fletni,
Ze słowiczém walczyć pieniem?“ —
— „Co mi fletnie?... Kij wierzbowy!
Puść mię, matko, puść na łowy!“ —

— „Któż mię wesprze, kto wspomoże,
Gdy ty nie chcesz wspierać matki? —
Dziko, zimno tam na górze,
Ni ogródka, ani chatki!“ —

— „Dość nie nudy téj domowéj!
Puść mię, matko, puść na łowy!“ —

I poszedł chłopiec na łowy,
Ślepa zuchwałość go niesie.
Śmiało skacze przez parowy,
Na najwyższe głazy pnie się.
Przed nim zlękła, lotem strzały,
Miga sarna z skał na skały.

W jednéj chwili rzut ją zwinny
Wiesza na szczycie opoki;
Przez rozpękłych skał szczeliny
Powietrznemi sadzi skoki.
Lecz tuż za nią, z łukiem w dłoni,
Niezmorzony strzelec goni.

Aż na śliskiéj skały szczycie,
Co się stromo w przepaść zmyka,
Mdlejąc w biegu, drżąc o życie,
Górnych pustyń córa dzika
Zawiesza się nad otchłanią —
Przepaść pod nią, strzelec za nią!

Niemém spójrzeniem rozpaczy
O litość zda się zaklina.
Okrutnik na nic nie baczy,
I już cięgły łuk napina...
Wtém się z szumem wiatru, w chmurze,
Genijusz Alp wzniósł ku górze.

I tarczą niebieskiéj dłoni
Rzucony pocisk odtrąca.
„Kto, rzekł, moje trzody goni?
Kto pokój mych gór zamącą?... —
Ciasnym tobie był świat twój,
W moim — tyś na wieki mój!“ —

1822.





STRACHY.


Kein Gedicht so elend ist,
Dass nicht zu etwas nützlich wäre.
Gellert.

Nié ma wiersza tak ladaco,
By się nie mógł przydać na co.




Na wierzchołku jednéj góry,
Stały zamku pyszne mury.
Dach czerwono malowany,
Duże okna, białe ściany;
Nad gankiem herb, domu chwała,
Bęben, sztandar, i dwa działa;
W nim małżeńskiéj znak jedności,
Cyfra Jego i Jejmości,
Wymyśleniem wcale nowém,
Strzela z rury; — jedném słowem,
Wszysto pięknie i wspaniale.

Lecz na świecie nic bez ale.
Czego, sic fata tulere,
Gmach ten miał dowody szczere.
Bo co do mnie — choć bogato,

Choć pięknie wyglądał z wierzchu,
Choćby męztwa był zapłatą,
Nie radbym w nim być o zmierzchu.
Gdyż, jak powiadano cicho,
Było w zamku jakieś licho.

Nikt nie zgadnął, nikt nie wiedział,
Co téż tam za kaduk siedział:
Ale że siedział, to pewna.
Czy to zaklęta królewna?
Czy upiór o djabléj mocy?
Czy czarownik? czy złe duchy?
Nie wiém. — Dość, że o północy
Drzwi skrzypią, brzęczą łańcuchy,
I przy odgłosie kapeli,
Wysoka osoba w bieli,
W nieznajomych strojach.
Chodzi po pokojach,
I aż zaczną śpiewać kury,
Różne płata awantury.

Zdawna, jak zapamiętano,
Już się w zamku ten strach kręcił.
Próżno księdza sprowadzano,
Próżno żegnał, próżno święcił;
Trudne bardzo z djabłem boje:
Pleban swoje, djabeł swoje.

Nie najbardziéj radzi z gości,
Pan i Pani, pełni strachu,
Zostawiwszy Djabléj Mości
Usum fructum swego gmachu,

Sami, w co prędszéj ucieczce
Widząc ratunek jedynie,
Choć z biedą, jak śledzie w beczce,
Mieścili się w oficynie.
Mieli rozum — bo koniecznie,
Lepiej ciasno, a bezpiecznie.

A tymczasem bies, pan placu,
Hulał sobie po pałacu,
Brojąc, co mu się roiło. —

Szczęściem, tak się nadarzyło.
Że po dawnéj znajomości,
Przyjechał do Jegomości,
W konwikcie kolega dawny,
Jeden poeta sławny.
A poeta gębą całą!

Choć mógłbym, z jego pochwałą
Nie będę się długo szerzył.
Prawda, że mu towarzysze
Mówili, że on źle pisze —
Ale on temu nie wierzył —
Bo i któż Zoilów słucha?
Owszem, z przekonaniem mocném,
Sądził się, w pokorze ducha.
Najmniéj Homerem północnym.

Po półwieczném niewidzeniu,
Skoro go ujrzał Jegomość,
W kordyalném uściśnieniu
Dawna odżyła znajomość.

By gościa przyjąć sowicie,
I uraczyć należycie,
Flasza dębniaku wyjęta,
Co Sasów jeszcze pamięta.
A przy miodku, mówią starzy,
Słodziéj się gawędka gwarzy,
Rośnie ufność w przyjaciołach,
Przymus niknie, duch rzeźwieje.
Daléjże więc! to o szkołach;
Co się działo, co się dzieje;
Kto jakie przeszedł koleje;
Kto gdzie bywał? — Gadu, gadu,
Od poranku do obiadu,
Od obiadu, do wieczora.
Wtém już i spóźniona pora,
Na deszcz się jęło zanosić.
Grzeczność każe na noc prosić,
A tu, ani weź, niestety!
Nié ma gdzie podziać poety!

Gospodarz, jakby na igle,
Kręci się na wszystkie strony.
Tu gościnność — tam gniew żony!
Aż potrzebą przynaglony,
Puścił się w końcu na figle.
Nie patrząc więc, czy to pięknie
Będzie, gdy się gość przelęknie,
Słowa nie mówiąc o strachu,
Zaprasza na noc do gmachu.
Wieszcz, jak zwykłe, dobra dusza,
Bez namysłu śmiało rusza. —

Lecz Jegomość, widać, jeszcze
Nie znał dobrze, co to wieszcze,
Jak pochopni, jak ochoczy,
Awanturom zajrzeć w oczy.
Snać nie wiedział, jak to moi
Po Febie bracia stryjeczni,
Wszyscy są arcy waleczni,
Żaden się djabłów nie boi —
Chociaż się wydarza czasem,
Że ich w swoich rymach mieści.
Ale to między nawiasem.
Mniejsza o to! — Ja tymczasem
Wracam do dalszéj powieści;
Z którą już bez żadnéj przerwy,
Prościutko do końca idę.

Owóż, jak wam rzekłem pierwéj,
Poeta, in bona fide,
Nie wiedząc o bożym świecie
Ni o zdradzie, ni o strachu,
Maszerował spać do gmachu.
Ale nie sam jeden przecie.
Z kimże takim? — Z Jegomością
Zkądże jemu śmiałość taka? —
Grzeczność wiodła nieboraka.
„Niech licho z taką grzecznością!“
Myślał, idąc jak na ścięcie.
Dusza schowała się w pięcie,
Zęby głośne larum dzwonią,
Wzrok schylony zakrył dłonią,
Snać bojąc się ujrzeć strachu...

Przyszli nakoniec do gmachu,
Niosąc, na przypadek wszelki,
Karabelę, pistolety,
A na wniesienie poety,
Węgrzyna cztery butelki.
Przyszli — stolik postawili,
Cztery świéce zapalili,
I usiadłszy przy kominie,
Poeta tak zaczął pierwszy:

„Wiész, jak się w całéj krainie
Rozlega echo mych wierszy? —
Wiész, jako w trudnych zawodach,
Na strome Parnasu głazy,
Sława ma, na czterech odach,
Wszystkie prześcigła pegazy?
Jak za tragedyą sławną
Pierścień od króla dostałem? —
Lecz nie wiész, właśnie niedawno
Drugą taką napisałem.

„Dziś więc, gdy i czas po temu,
I mam do czytania wenę,
Posłuchaj! — Lecz notabene,
Tobie to tylko jednemu
Daję ten dowód przyjaźni. —
Słuchaj więc! a bez bojaźni
Powiész mi zdanie otwarte.

„Bo choć wiém, co czego warte,
Wiém, że mi natchnienie sprzyja:

Czuje się to jednak lepiéj,
Gdy i światła rada czyja
To własne zdanie pokrzepi.“ —

Nic mu pan nie odpowiedział,
Bo nic ni słyszał, ni wiedział.
Strasznym zdjęty ambarasem,
Nie do krytyk się sposobił:
On myślał, by z nim dziś czasem
Strach tragedyi nie zrobił. —

Wieszcz więc, mając chęci szczére
Czytać, a przytém w pamięci:
Że qui tacet, consentire
Videtur: papier rozkręci,
I łyknąwszy haust węgrzyna,
Czytać zaczyna. —
I czyta, czyta z zapałem.
Sam sobie tylko przerywa:
„Uważ, jaka scena tkliwa!
Jak tu namiętność wydałem!“ —

Nie skończył aktu połowy,
Drzwi skrzypły, brzękły okowy,
I przy odgłosie kapeli.
Wysoka osoba w bieli,
W nieznajomym stroju,
Wchodzi do pokoju.
I ujrzawszy nowych gości,
Z podziwu, czy z ciekawości,
Otworzyła wielkie oczy.
I wprost ku nim — kroczy — kroczy...
I stanęła koło pieca.

Widzi to Pan — zbladł jak chusta,
Wlepił oczy, otwarł usta,
I duszę Bogu poleca.
A nasz poeta, w ferworze,
Grzbietem zwrócon ku potworze,
Jakby śród najgłębszéj ciszy,
Oprócz siebie nic nie słyszy.

Bo jak głuszec, gdy tokuje,
Nic nie widzi, nic nie czuje,
Ani strzelca, ani strzału:
Tak poeta śród zapału,
Gdy swe wiersze deklamuje.

Owóż i nasz wieszcz w tym razie,
Galopując na pegazie,
Myślał tylko o swéj chwale.
A choć słyszał jęk i żale,
Rozumiał, pełen radości,
Że to w jego tkliwéj scenie,
Tak żałosne rozrzewnienie
Napadło na Jegomości.
I zatém, rad z powodzenia,
Czytał bez zastanowienia.

A straszydło, stojąc zcicha,
Ciągle słucha, ciągle wzdycha,
Lecz co nigdy nie bywało,
I poziewać zaczynało! —
Coraz, coraz częściéj ziewa.
Jak zawsze było przywykło
Czekać, póki kur zaśpiewa:
Teraz jednym razem znikło.
I już go więcéj nie było. —

Możeby jeszcze wróciło.
Ale Jegomość Dobrodziéj
Poznawszy, o co rzecz chodzi,
Nuż chwalić produkta wieszcze!
Nuż prosić, jeszcze i jeszcze,
O coraz więcéj a więcéj!
Nuż wielbić coraz goręcéj,
A klaskać za parter cały!
Tak, że nakoniec syn chwały,
Kontent, że przecież spotyka
Godnego siebie krytyka,
Dobył, co tylko miał w tece.
I noc w noc, na postrach strachu,
Wiedzion jak gdyby na hece,
Szedł z gospodarzem do gmachu,
I czytał, czytał, a czytał!

Nieraz jeszcze strach zawitał;
Lecz nie mogąc dostać placu
Przed tém literackiém Forum,
W trzecim akcie znikł z pałacu,
In saecula saeculorum.

Moi czytelnicy mili!
Nie będziecie mi wierzyli.
Lecz aby wam prawdy dowieść:
Gdy czasem na was którego
Napadnie co podobnego,
Przeczytajcie mu tę powieść.

1822.





NIEWIADOMO CO,

CZYLI
ROMANTYCZNOŚĆ.

EPILOG DO BALLAD[6].



Szło dwóch w nocy, z wielką trwogą,
Aż pies czarny bieży drogą.
Czy to pies?
Czy to bies?

Rzecze jeden do drugiego:
„Czy ty widzisz psa czarnego?
„Czy to pies?
„Czy to bies?“ —

Żaden nic nie odpowiedział,
Żaden bowiem nic nie wiedział,
Czy to pies?
Czy to bies?

Lecz obadwaj tak się zlękli,
Że zeszli w rów, i przyklękli.
Czy to pies?
Czy to bies?

Drżą, potnieją, włos się jeży —
A pies bieży, a pies bieży.
Czy to pies?
Czy to bies?

Bieży, bieży — już ich mija,
Podniósł ogon, i wywija.
Czy to pies?
Czy to bies?

Już ich minął, pobiegł daléj,
Oni wstali i patrzali,
Czy to pies?
Czy to bies?

Wtém, o! dziwy! w oddaleniu,
Na zakręcie, zniknął w cieniu.
Czy to pies?
Czy to bies?

Długo stali i myśleli.
Lecz się nie nie dowiedzieli,
Czy to pies?
Czy to bies?






Wiersze Różne.
NOWY BOGACZ,
NOWY ŁAZARZ.
NOWA PIEŚŃ KANTYCZKOWA.
(Na nótę dawnéj pieśni o Łazarza Ewangelicznym.)


„Był Pan pewny bogaty,
W złoto, srebro, szkarłaty,
I zbyt kosztowne szaty.”




Był Pan pewny bogaty,
Miał krociowe intraty,
Odwieczne antenaty.

I jeszcze nie rad z tego.
Od rządu Niemieckiego
Kupił tytuł Hrabiego.

I ztąd tak mu się było
We łbie coś przewróciło,
Jakby co przystąpiło.

Jakoż był głos sąsiedzki,
Że do pychy szlacheckiéj,
Wlazł w nim sknera Niemiecki.

Rzekł więc sobie samemu,
Że on światu całemu
Nie winien nic — a jemu
Świat wszystko.
— A toż czemu?
— Ha! pytaj!
— Czy że głupi,
Wory na wory kupi,
Które kiedyś ktoś złupi,
Jak go wrzucą w dół trupi:

A z których za żywota,
Ni Bóg, ni kraj, ni cnota.
Ni wdowa, ni sierota.

Ni łzy bliźnich, ni modły,
Szeląga nie wywiodły? —
Czy dla tego, że podły,

Płaszczy się, gdzie się boi;
Pochlebia, gdzie zysk roi;
A gdzie słabsi, lub swoi,
Dmie w nos, pnie się, i broi? —

Czy że próżniak, śród zgrai
Swych pochlebców, lokai,
(Z czém się chełpi, nie tai),
Całe życie hultai? —

Bo nic zgoła innego
Nie wspierało wielkiego
Tonu pana Hrabiego.

On żył, dął się, i grzeszył,
Ziomków smucił lub śmieszył,
Djabeł się tylko cieszył.

Djabeł, co jak ptak, który
Siadł już na grzbiecie kury,
Topił w nim swe pazury.

Myśli pychy rodowéj
Tchnął przez uszy do głowy,
Jak wiatr w pęcherz wołowy.

Egoizmem, co głuszy
Miłość bliźniego w duszy,
Zrobił z niéj step w posuszy.

Serce, przed skruchy żalem,
Zatwardził jak metalem.
I osłonił — medalem.

A gdy już miał bezpieczność,
Że go nabył na wieczność,
Przyśpieszył ostateczność.

Raz Pan, w słodkiém dumaniu,
Wpół we śnie, wpół w czuwaniu,
Spoczywał po śniadaniu.

Wzrok się iskrami żarzy,
Krew co nie pryśnie z twarzy,
Pan o kochance marzy.

Nagle hałas przed drzwiami —
Głos przerwany łkaniami
Certuje z lokajami.

I wtém, nakształt widziadła,
Wynędzniała, wybladła,
Przez drzwi kobiéta wpadła.

„Pan to jesteś pan Hrabia?
Pójdź pan, patrz, co wyrabia
Z nami pański Murgrabia!

„Mąż mój chory, ubogi,
Stary żołnierz bez nogi —
On go wlecze przez progi!

„Wszystkie nasze łachmany,
Cały nasz sprzęt zabrany —
Za co? Boże kochany!

„Za dług? — Jaki? — Wszystkiego
Sto złotych! — I dla tego,
Wygnać starca chorego!

„Ale i to oddamy,
Lecz niech wstydu nie mamy,
By nas psami szczwał z bramy!“ —

— „A! hołysze wy! chamy!“
Wrzasnął Bogacz ze złością.
„Mnie trudzić tą małością? —
Hola! precz z tą Imością!“ —

Słudzy za tym rozkazem,
Wpadli wszyscy — i razem
Skamienieli jak głazem.

Na środku sali ona,
Wzniósłszy w górę ramiona,
Rzekła, jakby natchniona:

„Biada ci, dumny panie!
Jest Bóg, sąd i karanie —
Coś wart, niech ci się stanie!“ —

Hrabia oczy wyszczerzył,
Zakrztusił się, zaperzył —
Pęd krwi w głowę uderzył.

Upadł: — a w téjże porze,
Omdlałego na dworze,
Starca kładli na łoże.

I tegoż dnia, Pan w sali,
Starzec w jednym z szpitali,
Oba razem konali.

Lecz jak różne konanie!
Pójdźcie, i patrzcie na nie,
Pobożni Chrześcijanie!



Tam w ustroniu ubogiém,
Nad słomianym barłogiem,
Stoi ksiądz z Panem Bogiem.

U stóp chorego żona,
Tłumiąc płacz w głębi łona,
Tuli go w swe ramiona.

W twarzy już śmierci bladość.
Lecz z ócz jego lśni radość,
Bogu uczynił zadość.

I gdy ksiądz go rozgrzeszył,
Aniół–Stróż wnet pośpieszył,
Stanął przy nim, i cieszył.

Przywiódł, jedną po drugiéj.
Na myśl, wszystkie zasługi
Przed Bogiem, przez wiek długi;

Wszystkie trudy i blizny,
Z młodości do siwizny,
Które zniósł dla ojczyzny.

I za wszystkie cierpienia,
Za wszystkie poświecenia,
Tchnął weń pewność zbawienia.

Aż z wdzięcznemi uśmiechy,
Obmytą w łzach za grzechy,
Duszę, pełną pociechy,

Uniósł — gdzie ją weseli,
Święci Pańscy Anieli,
Na wiek wieków przyjęli.


Jakże wszystko inaczéj,
W téj komnacie bogaczéj,
Gdzie Pan kona w rozpaczy!

Tuż doktorów gromada.
Pan w nich ufność pokłada,
A więc się nie spowiada.

Tam dziedzice zajęci
Przykładaniem pieczęci
Do skarbcu, co ich nęci.

A Djabeł koło duszy
Skacząc, skruchę w niéj głuszy,
Szepcąc choremu w uszy:

„A co? żal ci twych zbiorów?
Tyle skrzyń, tyle worów!
Wszystko to sukcessorów!

„Patrz! jak siedząc w alkowie,
Siostrzany, synowcowie.
Dzielą się po połowie!

„Patrz! worki rozrzynają!
Patrz! kufry odbijają!
Patrz! z kassy wyciągają,

„Co aż na dnie leżały,
Same imperyały!!!“ —
— Pan jęknął na gmach cały.

Bo to wszystko w malignie
Widzi: — serce w nim stygnie,
Rwie się — lecz się nie dźwignie.

Doktorzy się porwali,
Krew znów puścić kazali,
A Djabeł szeptał daléj:

„No, cóż? już twoje zbiory
Zabrali sukcessory! —
Patrz! co z nich zrobi który.

„Patrz! ten gra w faraona.
No! ależ gra szalona.
Na raz pół miliona!

„Patrz! tamten daje bale.
Co za mebl! co za sale!
Jak to wszystko wspaniale!

„Patrz! trzeci swéj metressie
Część twych klejnotów niesie —
Patrz, patrz! jak ich jéj chce się!“

Pan, na widok takowy,
Wskoczył, i włos rwąc z głowy,
Padł bez zmysłów i mowy.

Djabeł grzeczny dopóty,
Tu wrzasnął pełen buty:
„No! minął czas pokuty!

„Teraz tyś mój, hrabiątku!
Zróbmyż z życia, z majątku,
Rachunek na początku.

„Głupcze! cóż ci się zdało?
Że to nędzne twe ciało
Z innej gliny być miało?

„Żeś je tak karmił, poił,
Tak pieścił, i tak stroił,
Tyle dlań rozpust broił?

„Żeś się z nikim nie bratał,
Żeś wszystkimi pomiatał,
Żeś kogo mógł, przygniatał?

„Cóż z tych pieszczot, przysmaków?
Wiész? — przysmak dla robaków.
Zgnijesz, jak trup żebraków.

„Co z téj pompy, z téj pychy? —
Ciasna trumna, dół cichy,
Tchlina, szkielet, proch lichy!

„A też twoje szkatuły,
Te czcze twoje tytuły,
Co cię z człeka wyzuły!

„Jam to, ja wmawiał w ciebie,
Że wszystko masz dla siebie,
Nic ku bliźnich potrzebie.

Że wszystko dla użytku
Twéj próżności lub zbytku,
Nic dla kraju pożytku.

„A tyś wierzyć niebożę!
Myślał tylko o zbiorze,
Wór ładował po worze.

„Sam nie dbał o nikogo,
O wszystkich myślał z trwogą
Że o coś prosić mogą.

„I wolał doznać sromu,
Siedzieć sam jak wilk w domu,
Byle nic nie dać komu.

„Boś nie czuł nic wyższego,
Boś nie kochał bliźniego,
Tylko siebie samego.

„Gdy zaś ten i ów szydził,
Ten i ów cię zawstydził.
Tyś wszystkich znienawidził.

„Za toż ja cię kochałem!
I jak ty sam nad ciałem,
Nad twa duszą czuwałem!

„A teraz co? — umierasz,
Z sobą nic nie zabierasz,
W wieczność z strachem spozierasz.

„Bo cożeś dla niéj zrobił?
Jak się do niéj sposobił?
Czém duszę przyozdobił?

„A wieczność jest, jest, bratku!
Summa życia wypadku. —
Lecz o tém na ostatku.

„Tymczasem ku téj summie
Dodaj, żeś w głupiéj dumie
Zbyt ufał w swym rozumie.

„Bo gdzież jego rachuba?
Cel był — rozkosz i chluba;
Skutek — hańba i zguba.

„Bo cóż z życia masz w zysku?
Tam pamięć w pośmiewisku,
Tu duch w naszym uścisku! —

„Djabeł ci jak ksiądz gada,
Bo wié, że dobra rada
Już ci dziś nic nie nada.

„A nie byłoby piekła,
Gdyby was w niém nie siekła
Zgryzoty rozpacz wściekła. —

„A teraz, marsz! na sądzie,
Co wnet na cię zasiądzie,
Idź słuchać o wielbłądzie,

„I o uchu igielném —
O! i o nieśmiertelnym
Naszym ogniu piekielnym!

„Tam już próżne twe płacze!
Lecz ja wesół poskaczę,
Gdy w nim z tobą. zobaczę
Wszystkie Sknery–Bogacze.“

AMEN.
1847.





WIECZÓR PRZED BALEM.

CZYLI
LAFIRINDA.

TEXT ŚWIATOWY.



Bal, bal w zapustny wtorek,
Ostatnia już zabawa!
Po mieście ruch faktorek,
Po domach gwar i wrzawa.

Żony z mężami w zrzędzie:
Aż Ta w płacz — aż Ten fuknie.
Lecz co Ta chce, to będzie,
Ten musi kupić suknię.

Wprawdzie swar się ponowi,
Jak przyjdzie Święty Jerzy,
Jak wypadnie kupcowi
Zapłacić, co należy.

Nawet być może gorzéj,
Dojść aż do palpitacyi,
Jeśli się wieś położy
Na liście licytacyi.

Ale kiedy to będzie!
A bal tuż, w przyszły wtorek. —
Jak nie zasiąść w Pań rzędzie?
Jak nie pokazać córek?

Zwłaszcza gdy — choć szlachcianka
Z męża — z karty wizytnéj
Urodzona hrabianka
Znaczna z mitry wybitnéj,

Zwłaszcza, gdy z wychowania
Jest — (jak to rzecz ta sama
Różne miewa nazwania!) —
Świat mówi: „Wielka Dama,“

A my, my ludzie prości,
Od pióra albo grzędy,
Dajem takiéj Imości,
Nazwisko Lafirindy[7].

Lecz w tym jednym wyrazie
Jest jak zbiór zalet w treści,
Jak ideał w obrazie
Światowej płci niewieściéj.

Że zaś kto może nie wie
Co on właściwie znaczy,
To mu w tym prostym śpiewie
Samo się wytłómaczy.

Nie dość dla dostąpienia
Téj pięknéj nominacji,
Pańskiego urodzenia,
Lub pańskiéj edukacji.

Dopiéro jedno z drugiém
Złączone w amalgamę,
Tworzą, staraniem długiém,
Lafirindyczną Damę.

Bo Bóg dał, i nikomu
Sam nie skrzywił rozsądku:
A tylko w pańskim domu
Można wnet niemowlątku

Dać bonę–pedagoga,
By przez najpiérwsze lata
Dzieło w niém Pana Boga
Prostować wedle świata.

A tylko na nielada
Pensyą i podarek,
Dają się zwabiać stada
Francuzek i Szwajcarek.

Ach! a bez nich, niestety!
Przez żaden mus ni względy,
Z żadnéj naszéj kobiéty
Nie zrobić Lafirindy!

Bo krew przodków nie woda,
Bo nad świata przycinki,

Śmielsza Polki swoboda,
Szczersza tkliwość Litwinki.

A tu właśnie rzecz na tém,
Wypleć wszystko przyrodne,
By módz zasiać, jak kwiatem,
Wszystko cudze, a modne.

W czém jedynie się nadać
Możo metoda taka,
Jaką się uczy gadać
Papugę, albo szpaka.

Naprzód, trzeba im pióra
Póty strzydz i oplatać,
Aż nałóg, jak natura,
Oduczy je chcieć latać.

Potém wciąż trzymać w ręku,
Dzień i noc szeptać w uszy,
Aż w nich to pomaleńku
Głos natury zagłuszy,

Bo niechno raz, broń Boże!
Usłyszą gdzie gwar ptaszy.
Żadne się już nie może
Nauczyć mowy naszéj.

Znać, że gdy pamięć wznowi
Rodzinne, leśne śpiewy,
Wzgardy już ich nie wmówi
Nawet Mamzel z Genewy.

Tak trzeba i z panienką,
Nim się całkiem wychowa. —
Nic prócz książki pod ręką,
Po polsku ani słowa.

Bo w tém największa sztuka,
W tém sekret i rzecz cała,
By książkowa nauka
Duszy myśléć nie dała.

By umieć ustrzedz serce
Przed tém wszystkiém, co budzi
Wrodzoną w niém w iskierce
Miłość kraju i ludzi.

By w pierś uczucie żywe,
Tak jak żywa myśl w głowę,
Nie weszły — bo szkodliwe,
Jak pokarmy surowe.

I w tém talent Szwajcarek,
By serce i naturę,
Ususzyć na sucharek,
Przesmażyć w konfiturę,

I tak w tyglu nauki
Ulotnić duch i życie,
By nic prócz form i sztuki
Nie zostało w kobiecie.

Sposób na to jedyny,
Jak pączek kwiatu, główkę,

Opleść w metrów godziny,
Tak jak piersi w sznurówkę.

Wsadzić jak za klauzurę,
I usunąć z przed źrenic,
Tak jak żywą naturę,
Widok wolnych rowiennic.

Bo niech z niemi choć trocha,
U siebie, czy gdzie indziéj,
Zabawi się, pokocha —
To i po Lafirindzie!

Serduszko się wnet ruszać,
Główka zacznie wnet marzyć —
Próżno wtedy już zmuszać,
Upominać i swarzyć.

Bo duch to zaczął myśléć,
Gdy serce czuć zaczęło.
A jak ducha określić? —
I adieu całe dzieło!

To téż jeden z powodów,
Że tylko w nasze czasy
Mogą śród pańskich grodów
Dojrzeć te ananasy.

Bo tam się tylko godzi
Gościa nie przyjąć w domu;
Bo tam tylko uchodzi,
Nie dać poznać nikomu

Żony swojéj, lub dziecka;
Bo tam tylko nie wiąże
Z nikim przyjaźń sąsiedzka,
Chyba kto Graf lub Książe.

A u Grafa i Księcia,
Pewniéj niż u Sampanka,
Od kolebki, dziecięcia
Aniół–Stróż — Paryżanka.

Tak, że chociaż te dziatki
Wzajem się i odwiedzą,
Nie ujrzą nic, prócz klatki,
W jakiéj i same siedzą.

Drugie zadanie walne.
Jak przez środki nauczne,
Wszystko co naturalne,
Zmienić w pannie na sztuczne.

W kursie tego rodzaju,
Grunt praktyka, nie wykład;
Aż przymus, ze zwyczaju,
Przejdzie w nałóg. Naprzykład:

Zamiast barw łąk i borów,
Cudów w świata obszarze:
Niech patrzy na sztych wzorów,
I rysuje pejzaże.

Zamiast ptasząt śpiewania,
Lub w naturze ech Boskich:

Niech ma nóty do grania,
Arye z oper Włoskich.

Zamiast letniéj przechadzki
Śród niw lśniących od złota:
Niech po taflach posadzki
Powtarza krok gawota.

I to metod ten ścisły
Trzeba chować dopóty,
Aż już tylko jéj zmysły
Czuć będą: ucho nóty,

Oko tylko rysunek,
Nosek perfumy wonie,
Ach! a szczęścia warunek
Serce tylko w salonie.

Aż cała naostatek,
Z myśli, z serca, i z duszy,
Nie stanie się jak kwiatek,
Co się w książce zasuszy.

Tu już kurs jest skończony
Domowéj edukacyi. —
Teraz świat i salony
Szkoła mody i gracyi!

Dotąd myślano o tém,
Jak uczucie w niéj zabić,
By już przez nie nikt potém
Nie mógł serca jéj zwabić.

Teraz drugą nauką
Zdobią ją: — jak się zwabia,
Z przystojnością a sztuką,
Panicz, Książę, lub Hrabia.

Ale już te sekrety
Pójdźmy słyszeć z ust saméj
Doświadczonéj kobiéty,
Lafirindy i Mamy.



Nadszedł zapustny wtorek,
Zmrok, wieczór: — ona siadła,
Toalety dwóch córek
Wiszą z dwóch stron zwierciadła.

One stoją przy krześle,
Ona wzrokiem je mierzy,
Jak wódz biegły w rzemiośle
Swych przed bitwą żołnierzy.

Panienki jak jagódki,
Prócz cer trochę niezdrowych: —
I Matki uśmiech słodki
Błysł z Damy lic surowych.

„No, Mesdemoiselles! — rzekła,
„Macie już swych tancerzy.
„Hrabini mi przyrzekła.
„Twoim, Zosiu, Comte Jerzy,

„Twoim, Comte Jean, Emilko!
„Potém w kolej przeciwnie. —
„Pamiętajcież mi tylko,
„By się trzymać, nie sztywnie!

„Myślcie wciąż, kto jesteście,
„Jaki wasz ród i stan;
„I że ja patrzę wreście.“ —
„Bien, ma chére Maman!“

— „Zaraz w dół spuścić oczy,
„Gdy tancerz co przemawia;
„Bo to effekt uroczy,
„Gdy się panna obawia.

„Pozwalam się uśmięchać
„Z bons mots Hrabiego Jean,
„I, broń Boże, nie wzdychać!“ —
„Bien, ma chére Maman!“

— „Z Hrabią Jerzym rzecz inna.
„On zawsze mówi górnie.
„Każda go z was powinna
„Słuchać skromnie, pokornie.

„Po tańcu dygnąć wdzięcznie,
„Lecz gdyby w tańcu stan
„Zbyt objął — umknąć zręcznie!“ —
„Bien, ma chére Maman!“

— „Gdy z was którą zawoła
„Sama Pani Hrabini,

„Twarz niech będzie wesoła,
„Z uśmiechem usiąść przy niéj.

„Nakłonić ku niéj ucha,
„A gdy przemówi sama,
„Niech każda ze czcią słucha,
„Bo to jest Wielka Dama.

„Synami jéj są oba,
Comte Jerzy i Comte Jean.
„Róbcie, niech was podoba!“ —
„Bien, ma chére Maman!“

— „Gdyby z niższéj młodzieży
„Zaczął do was kto gadać,
„Słuchać, już téż należy,
„Lecz nic nie odpowiadać!

„Ja wnet w pomoc przybędę,
„Skrócić wasz przykry stan,
„I przerwać tę gawędę.“
„Merci, ma chére Maman!“

— „Teraz, nie tracąc pory,
„Niech każda suknię mierzy,
„Bo zapowiadam z góry,
„Jak dwónasta uderzy,

„Tańca już ani kroku.
„Stryj Prałat tego żąda,
„I Hrabini, wiém z boku,
„Krzywo na tych spogląda,

„Co tańcują lub jedzą,
„Gdy post dzwonią już z wieży.
„A chcę, niech ludzie wiedzą,
„Że z was każda w post wierzy.

„Jutro musim téż rano
„Uwinąć się z kościołem.
„Prałat ma mszę czytaną,
,,I sam zawsze popiołem

„Chce posypać swe krewne;
„A od Ksieni Ireny
„Słyszałam, że to pewne
„Lekarstwo na migreny. —

„No! czekać mię w salonie!
„Idę ubierać głowę. —
„Basiu! na ósmą konie,
„Każ, niech będą gotowe!“ —

1847.





WIECZÓR KAWALERSKI.

ZRZĘDA PANA STOLNIKA.



„Cóż pan, Panie Stolniku!
Tak coś dziś w złym humorze?“ —
— „Tak, mój Mości młodziku!
Po Wasaństwa wieczorze.“

—„A! toż bardzom ciekawy!
Z jakiéjże, proszę, racyi?
Czyż nie było zabawy,
Gry, cygar, win, kolacyi?“ —

— „Tfu! to mi to wymówka!
Toć gdy chcę jeść wieczerzę,
A jest w kiesce złotówka,
Wołę zjeść w traktyerze.

„Nie kłaniać się nikomu,
I nikogo nie bawić;
I wróciwszy do domu,
Położyć się, i trawić.

„Lecz gdy ja, w moim wieku,
Mam iść w świat, między ludzi,

Toć szukam tam, co w człeku
Myśl i serce rozbudzi.

„Bym z tego, co mi w uszy
Ten i ów będzie prawić,
Miał i dziś czém żyć w duszy,
I na jutro zostawić.

„A cóż, myślałem, lepiéj.
Jak zabawa młodzieży,
Stare serce pokrzepi,
Stare myśli odświeży?

„Aż tu wszystko, jak widzę,
Wspak do góry nogami!
Myśli moje — to rydze,
Między waszych grzybami.

„I choć głowa już w szronie,
W sercu jeszcze dość żaru,
Iżbym mógł w waszém gronie
Grać rolę samowaru.

„A cóż mi to za młodzi,
Bez świeżości i ciepła?
Cóż ta niwa urodzi,
Co już wiosną tak skrzepła?

„Nié ma nadziei, nié ma! —
Nie dziś żyję na świecie,
Widzę memi oczyma
Pokolenie już trzecie.

„Prawda! każde broiło,
Aż ściągnęło gniew Boży
Ale jeśli źle było,
Toć dziś wszystko jest gorzéj.

„Sięgam pamięcią czasów
Bachusowego szału.
Co trwał u nas od Sasów,
Do końca Trybunału.

„Żal wspomnieć, co iskrzących
Serc, myśli, Bożych darów,
Nakształt gwiazd spadających
Zgasło w głębi puharów!

„Ale był duch, Mosanie!
Było życie i siły;
I w Bachusa rydwanie
Szły lwy — nim się popiły.

„Lecz i wtedy otucha
Z serc wżdy całkiem nie nikła,
Że lew, gdy się rozczucha,
Sam się z sieci wywikła.

„O! i żar tlał w popiele,
Jak pociecha w boleści!
Wiara żyła w Kościele,
Dom strzegł cnoty niewieściéj.

„I dość było, by społem
Ujść zaguby i sromu,

Skruszyć się przed Kościołem,
I wytrzeźwić się w domu.

„Aż zły duch cudzoziemców
Śćmił blask Cnoty i Krzyża,
I jak Bachus od Niemców,
Przyszła Wenus z Paryża.

„O! i wspomnieć ohyda,
Jak drwiąc z wiary i cnoty,
Kraj, niewieściuch z Alcyda,
Prządł sam pętle sromoty!

„Zalotność, zbywszy klubów,
Wsiom szła szczepić jad grodów;
Kościół się, z miejsca ślubów,
Stał przedsionkiem rozwodów.

„Na kupno Pań uścisku,
Na ich zbytek szalony.
Wieśniak znojem ucisku
Musiał skraplać zagony.

„I co bądź przyszło potém,
O! sąd Prawdy straszliwy
Jedno musi rzec o tém:
Że jest Bóg sprawiedliwy!...

„Ale choć tak zepsucie
Gryzło rodzin ogniwa,
Było żywe uczucie,
Była miłość prawdziwa.

„I jeżeli nie cnota,
To choć wdzięków zalety,
Dość, że nie sam brzęk złota
Był urokiem kobiety.

„I tysiące szło w szranki
Na wojnę za–krajową,
By wrócić do kochanki
Z Legią Honorową. —

„A dziś co u Wasaństwa? —
Tak! mniéj sił do swawoli,
Mniéj głów tęgich do pjaństwa,
Mniéj śmiałości w złéj woli.

„Lecz gdzie lepszość, choć w chęci?
Gdzie poprawa? gdzie skrucha?
Co was budzi, lub nęci?
W czém cel serca, lub ducha?

„Mogę wam po szczególe
Co do joty powiedzieć:
Bo dość być w waszém kole,
By to widzieć i wiedzieć.

„Piętno wasze — egoizm.
Cel wasz — chyba bogactwo.
Próżność — to wasz heroizm.
Rozkosz życia — próżniactwo.

„Wszystkich was wziętych razem,
Albo każdego z was,

Wiécie, co jest obrazem? —
Talia kart, i As.

„Przed grą, martwi jak one,
Jak w kopercie zamknięci;
W grze, w nich tylko wcielone,
Grają myśli i chęci.

„As!... O! nie walor asa,
Tylko figura sama! —
Dno — czczość, tabula rasa;
W środku serce — jak plama.

„Całe téż wasze życie,
W znaczeniu rzeczywistém,
Z równałbym wyśmienicie
Z preferansem lub wistem.

„Żyjecie tak, jak gracie:
Jedni, byle czas zabić;
Drudzy, by w swéj intracie
Czyjś grosz jakoś zagrabić.

„Świat wam jest jak stolikiem
Kalebraka początku,
Gdzie każdy naprzód likiem
Śledzi, co ma do wziątku.

„Ludzie dla was — to karty.
Od młódki do figury,

Tyle wam zda się warty,
Ile potrzebny który.

„Żona — to atu Dama.
Serce w równi je stawi,
Skoro posag, lub sama,
Grę wam losu poprawi.

„Czyny wasze na świecie,
To nic więcéj, jak bety.
Ztąd téż wiecznie będziecie,
Jak jesteście — walety.

„Choć z asem w podobieństwie,
Każdy z was, w swéj próżności,
Sadzi się w społeczeństwie
Średnim punktem śród czczości. —

„Mógłbym téż zrównać daléj
Życie wasze z cygaro.
W ustach się tylko pali,
I z ust niknie czczą parą.

„Obecnym tylko swędzi,
Wzrok ćmi dymu kłębami,
I jak dym z oczu pędzi
Łzy litości nad wami.

„O! i łezby nie stało
Na wylanie goryczy,
By tak wszędzie być miało,
Jak jest śród was — paniczy.

„Lecz choć wicher na wodzie
Łódź przez maszty w głąb nurzy,
Dobry balast na spodzie,
Okręt zbawia śród burzy.“ —

DIXI.
1848.





CUDZE GRZECHY,

PRZYPOWIEŚĆ.



Pobożny kapłan spowiadał rzesze,
I sam w pokorze i skrusze,
Ku chwale Boga, a ich pociesze,
Prostował serca i dusze.

Wtém blada, drżąca, z obłędem w oku,
Wpół po pielgrzymsku ubrana,
Z śród penitentek wybiegłszy tłoku,
Ugięła przed nim kolana.

„Wszelki duch!“ — kapłan rzekł mimowoli,
Patrząc w jéj dzikie źrenice;
I pewien ciężkiéj grzechu niedoli.
Jął uspakajać grzesznicę.

— „O! nie téj, ojcze! szukam pociechy,
Nie pod tą myślą się trudzę:
Nie własne moje trapią mię grzechy,
Lecz ach! tém gorzéj — że cudze.

„Wiém bowiem sama drogę do Nieba,
Lecz by i drugich prowadzić,
Co? jak? i kiedy czynić mi trzeba?
Ciebie się przyszłam poradzić.

„Choć to grzech może, że mię tak boli
Ta myśl, że moi kochani,
Gdy Bóg mnie saméj być z Nim dozwoli,
Muszą pozostać w otchłani?“—

— „Hm!“ — mruknął kapłan — i kiedy oko
Badawcze na wskroś ją śledzi,
Znać po nim, że się z myślą głęboką
Do dłuższéj zabrał spowiedzi.

„Piękna chęć, córko! chcieć bliźnich zbawiać,
Komu Bóg na to sił doda.
Lecz któż są, których masz tak poprawiać,
Ty sama jeszcze tak młoda?“ —

— „Papa i mama, siostra i bracia,
Krewni i wszyscy domowi.
Dla których świętość i kontemplacja
Przedmiot zgorszenia stanowi.“ —

— „Tak?“ — rzekł znów kapłan. —„Lecz, moja droga!
Gdy oni tacy bezbożni,
Któż wlał w twą duszę tę miłość Boga,
Co cię dziś od nich tak różni?“ —

— „O! powiém wszystko! — bo to tak błogo,
To tak podnosi mi ducha,

Gdy przecież w świecie napotkam kogo,
Co mię pojmuje i słucha! —

„Zasady piérwsze, jak zwykle dziecku,
Rodzice dali mi w wierze.
Dom cały codzień, po staroświecku,
Razem odmawiał pacierze.

„Lecz cóż ztąd? Byłam, jak wszystkie inne,
Które świat kusi i nęci.
Zabawy, tańce, fraszki dziecinne,
To był cel wszystkich mych chęci.

„Rodzice wszystko czynili dla mnie,
Mogliby zrobić mię próżną.
Lecz miłosierny Bóg wejrzał na mnie,
Zesłał w dom ciotkę nabożną.

„Jéj winnam naprzód, żem czuć zaczęła
Duchowny cel i pożytek;
Aż mię na Wielki Tydzień raz wzięła
Z sobą do Panien Wizytek.

„Tam obaczyłam prawdziwą Świętą,
Ujrzałam, jaką cześć budzi;
I ztąd poczułam chęć, snać natchniętą,
Jak ona wpływać na ludzi.“ —

Kapłan wstrząsł głową: —„Chęci chwalebne!
Lecz czy téż u niéj spytałaś,
Jakie są naprzód cnoty potrzebne.
Aby módz stać się, czem chciałaś?“ —

— „Ot jakoś o to nie przyszło spytać.
Lecz ja z niéj sama wzór brałam.
Zaczęłam książki pobożne czytać,
I bardzo dużo czytałam.

„A w rozmyślaniu ćwicząc mą duszę,
Po myślach długich a długich,
Taką ich czuję pełność, że muszę
Gwałtem rozlewać na drugich.

„I tu początek mego męczeństwa.
Gorszego, niż Missjonarzy;
Bo ciężéj krzywdę znieść od rodzeństwa,
Niż od pogańskich wyspiarzy.

„Papa już w wieku, ma urząd, włości,
Lecz zbyt po ziemsku sumienny,
W nich widząc piérwszy cel powinności,
Zaniedbał pracy zbawiennéj.

„Słyszałam wprawdzie, jak uczy braci
Prawd wiary, cnoty, sumienia;
Lecz przytém zawsze żart z kontemplacji,
Jak z próżniaczego marzenia.

„Mam–że nie boleć, widząc, niestety!
Jak grzeszy, jak się rozprasza?
Czyta naprzykład książki; gazety —
To się rozczula, unasza,

„Nad jakimś wierszem, nad losem ludów!.
Przytém uczynny do zbytku,

Ani ma kiedy, śród ciągłych trudów,
Myśleć o duszy pożytku.

„A gdy ja mówię o prawach ducha,
Jak się podnosi, jak skupia:
To lub się śmieje, albo nie słucha,
Raz nawet fuknał: „Milcz głupia“ —

— „A ty cóż na to?“ — „Zmilczałam skromnie.
Lecz rozważywszy powoli,
Że to o Boga szło, a nie o mnie.
Dostałam jak melancholji.

„Papa się spostrzegł — chciał mię rozbawić,
Potém sprowadził doktora.
Lecz się sam w niczém nie chce poprawić,
A o mnie myśli, żem chora.

„Nie prawdaż, ojcze! że to jest pycha? —
I toć mię trapi najgorzéj.
Bo kto przestrogi Boże odpycha,
Ściągnie nakoniec gniew Boży.

„I biedna mama! — ach! ona może
Jedna mię kiedyś zrozumie! —
Lecz dziś, niestety! jak ojciec w dumie,
Tak błądzi w zbytniéj pokorze.

„Z oczu jéj, z twarzy, widzę, gdy mówię,
Jak chce, by wszyscy słuchali;
Lecz dość niech papa przeciw coś powie,
Prawdy nie szuka już daléj.

„A gdy mię przeto żal nad nią bierze,
I dam to uczuć jéj z rzadka;
Głaszcząc mię, kończy zwykle:„ja wierzę,
„Jak mój mąż, ojciec i matka.“ —

„Nie prawdaż, ojcze! że to grzech przecie,
Ciężki grzech przeciw duchowi,
Chcieć tak zagradzać postęp kobiecie,
Chcieć ją tak poddać mężowi?

„W jedném jéj tylko — przyznać to muszę —
Winnam obronę otwartą:
Że mam czas przecież kształcić mą duszę,
I być Maryą, nie Martą.

„Papa chciał gwałtem, i nawet nieraz
Wyrzuty czynił mi ostre,
Bym się zajęła domem; — lecz teraz
Mama to zdała na siostrę.

„Ale ach! ojcze! w téj to osobie
Mój najdotkliwszy cierń w życiu;
Bo wszystkie grzechy, com zmogła w sobie,
W niéj muszę widzieć w rozwiciu.

„O pięć lat młodsza odemnie — żywa,
Nieszpetna, próżna i płocha,
Goni za światem, i tém szczęśliwa,
Że ją nawzajem świat kocha.

„Byle się tylko podobać komu,
Byle głos zyskać pochwalny,

Wdzięczy się wszystkim — nie tylko w domu,
Lecz lada babie szpitalnéj.

„Wié o każdego chęciach i gustach,
Zgadnie co komu potrzebne;
A zawsze tylko uśmiech na ustach,
A co krok, słówko pochlebne.

„Wstręt bierze słyszeć, jak z papą, z mamą,
Lub jak rozmawia z sługami.
Chciałaby wszystkich — mnie nawet samą....
Ale mnie jednej nie zmami!

„Ze mną swych dumnych celów nie dopnie,
Ze mną się chytrość nie uda! —
Lecz to okropnie, ojcze! okropnie,
Z próżności taka obłuda!

„A co najgorsza, to widzieć ludzi,
Jak są czy ślepi, czy słabi;
Jak lada pozór łatwo ich złudzi,
Lada pochlebstwo przywabi!

„Widzę to codzień, czuję — i cierpię.
Lecz ach! zaczynam czuć trwogę,
Że się cierpliwość w końcu wyczerpie,
I że ja zgrzeszyć téż mogę.

„Na to więc szukam sił i pociechy,
Aż Bóg mi raczy objawić,
Jak mam spokojnie znieść cudze grzechy,
I jak grzeszników poprawić.“ —

Skończyła, — Kapłan wzniósł wzrok ku górze,
I widać z tego spójrzenia,
Że skupia myśli w ducha pokorze,
I z góry czeka natchnienia.

„Córko! — rzekł wreście —, grzeszniśmy wszyscy,
Lecz to wiém jak najdowodniéj,
Że ci, co Boga najbardziej bliscy,
Najmniéj Go czują się godni.

„I że ktokolwiek z nas w oku brata
Lada źdźbło łatwo dostrzega,
Znak to, że jeszcze pokusa świata,
Jak tram, w nim samym zalega.

„Czyż bowiem dusza, jak gospodyni,
Co dom swój urządzić żąda,
Sprzątnie w nim brudy, lub ład uczyni,
Gdy wciąż za okno wygląda? —

—„Cóż to jest? ojcze! Czyż się to do mnie
Ściąga ta twoja przestroga? —
Nikt tak o sobie nie trzyma skromnie,
Nikt tak nie wzdycha do Boga,

„A że i drugich zwrócić ku Niemu,
I prawd im Jego chcę dowieść“ ... —
— „Stój! — przerwał kapłan — “stosowną k’temu,
Powiém ci krótką przypowieść.

„Młodzieńczyk jeden widział, jak słwny
Wódz raz swe wojsko sprawował;

Jak jednym rzutem wzrok jego wprawny
Błędy tysiąców prostował.

„Jak go tysiące ze czcią słuchały,
I jak nikt nie mógł mu sprostać.
Młodzian był dzielny, poczuł chęć chwały,
Wodzem zapragnął też zostać.

„Ale jak mniémasz? czyby mu wprzódy
Król wojska swoje poruczył,
Ażby mu jawne złożył dowody,
Że się być wodzem nauczył?

„I czy mu na to dosyć byłoby
Czytać opisy zwycięztwa.
Gdyby się wzdrygał przejść sam przez próby
Trudów, karności i męztwa?“ —

— „Czyż i to do mnie?“ — „Tak, moja droga!
Poznałaś świętą osobę,
Wysoką duchem, natchnioną z Boga,
Kościoła Jego ozdobę.

„I chwała tobie! gdybyś jéj wzorem,
Gdybyś jéj słowem natchniona,
Ślad w ślad iść za nią jęła jéj torem,
Ażbyś dosięgła, gdzie ona.

„Lecz wprost, od razu, chcieć doskonałość
Przejąć, i k’ sobie stosować.
Jest to — przepraszam może za śmiałość —
Małpować, nie naśladować.

„Lecz jak z przejęcia ludzkiego ruchu
Małpie człowiekiem nie zostać;
Tak nie dość, córko! by uróść w duchu,
Wziąć Świętych mowę i postać.

„Słów, im są świętsze, świat wątpiąc słucha,
Lecz świętéj wierzy zasłudze.
A piérwsza cecha świętości ducha,
Jest znać swe grzechy, nie cudze.

„Ojciec twój, widzę, jest wzorem męża,
Jak matka wzorem kobiety;
Siostra dobrocią serca zwycięża —
Ty jedna błądzisz, niestety!“ —

— „Co? ja, mój ojcze? Przebacz, że tobie
W tém się sprzeciwić odważę.“ —
— „Milcz! Bóg przezemnie mówi w téj dobie.
„Słuchaj, i spełnij co każę.

„Powróć do świętych Panien klasztoru.
Otwórz przed niemi głąb’ ducha;
Proś o ich radę, a ucz się z wzoru,
Co jest pokora i skrucha.

„A gdy tam wnętrzną dojrzejesz próbą,
Przyjdę — i wtedy, gdy spytam,
Lub cię rozgrzeszę — albo nad tobą
Exorcyzm święty przeczytam.

1854.





MARNOTRAWCA.

(MATKA DO SYNA).



„Jak cię zwać — synem, czy wrogiem?
Ty, co w ciągłym żądz twych szale,
Sam w grzech z grzechu brnąc zuchwale,
Mnie waśnisz z ludźmi i z Bogiem,
I w matki duszy niewieściéj
Topisz miecz ciągłéj boleści? —

„Gdzie dom? gdzie skarby? gdzie ziemie?
Co ojciec twój przez wiek długi,
Życiem pracy i zasługi
Nagromadził — by swe plemię
Zostawić w chwale u świata,
Jak sam w niéj przeżył swe lata? —

„Marnotrawco! obacz na co
Tyś je strwonił? Co z nich komu?
Co z nich tobie, okrom sromu?
Kto są, co się z nich bogacą?

Kto są, co o cudzym chlebie
Płaczą po nich — i na ciebie? —

„Nie kłam, nie bluźń, że mię kochasz!
Czy że słowy chełpliwemi
Chcesz mnie sławić przed drugiemi?
Czy że jęczysz sam i szlochasz,
Patrząc na me łzy i smutek,
Twoich szaleństw, grzechów skutek? —

„Gdybyś kochał — toćbyś przecię
Myślał o tém, co mi trzeba;
Toćbyś słuchał mnie i Nieba:
Toćbyś pomniał, że na świecie
Kto chce czci i szczęścia użyć,
Musi na nie wprzód zasłużyć.

„A ty!... O! ty pragniesz obu!
Lecz co czynisz, to wprost k’temu,
By mnie, i sobie samemu
Odjąć wszystko — i do grobu
Mnie i siebie pchnąć czémprędzéj:
Mnie z rozpaczy, siebie z nędzy.

„Co mi po tém, że, niestety,
Widzę, wiém, że nie zła wola,
Tylko płochość i swawola
Ćmią twe cnoty i zalety?
Im ich wartość cenię drożéj,
Tém ich plamę czuję srożéj.

„Lecz się obacz, ukorz szczerze!
I niech twe czyny dowiodą,
Żeś choć raz mądry przed szkodą:
A i ja rada uwierzę,
Że gdyś ty się mógł poprawić,
Bóg cię może błogosławić.” —

1869.





WIARA I WIARA.



Szedł Teolog z prostaczkiem: — napotkali dziecię.
Mdlało z trudu. — Teolog pomyślał tajemnie:
„Bóg jest wszechmocny; wszystkiém Sam rządzi na świecie;
„Toć więc i temu dziecku pomoże bezemnie.“ —
I poszedł. — A prostaczek myśli: „Panie Boże!
„Jaki Ty dobry! Siły ustają dziecięce,
„A Ty mu już i zsyłasz kto je podnieść może.
„Dzięki Ci, żeś mnie wybrał!“ — I wziął je na ręce.

1854.





SĄD I SĄD.



Nazwij Boga ojcem w Niebie,
Idź grzechy obmyć pokutą,
Wyznaj, że nie wierzysz w siebie,
W swój mózg i wolę zepsutą.
Zdejmij czapkę przed kościołem,
Przeżegnaj się — toć i kwita!
Świat napisał nad twém czołem:
„Hipokryta, Jezuita!“ —

Powiédz księdzu Labusiowi,
Że po za progiem świątyni,
Słuchasz nie tylko co mówi,
Ale i patrzysz co czyni.
Rzecz dewotce, że nie dosyć
W ustach pacierz mleć językiem —
To i dość, by cię ogłosić
„Bezbożnikiem, Heretykiem.“

Tak sad Pychy wyuzdanéj,
Jak sąd Pychy w owczéj skórze,
Wciąż, jak kozły lub szatany,
Wręcz się bodą w swéj naturze.
Lecz się nie bój, czysta duszo!
Choć cię wezmą między rogi.
Ich się ostrza wzajem skruszą,
Sąd prawdziwy — w końcu drogi.

1854.





PRAWDOMÓWCA.

I.

A czy ja strzelec, co siedząc z wabikiem,
Na strzał chce zwabić ptaszęta;
Bym wszystkim wkoło, ich własnym językiem,
Wdzięczne prawił komplementa?

Czy ja żyd oszust, co częstując miodkiem,
Liczman chce wydać za złoto;
Bym świat pochlebstwem upajając słodkiém,
Fałsz barwił prawdy pozłotą?

A mnież to na co? Nie widzę pobudek,
Bym jak szpak cudzym piał tonem;
Bym z dudkiem czuba nastrzępiał jak dudek,
Jak gawron krakał z gawronem.

Czy by ich wzajem oskubnąć na pierze?
Czy by czerń za mną latała? —
Kołpak się chyba w pstre pióra ubierze,
A chór gawroni — nie chwała.

Kwituję z tego szczęścia i honoru!
W sidła nikogo nie łowię.
Lepszym, niż jestem, być nie chcę z pozoru,
A jak co myślę, tak mówię.

Źle albo dobrze — toć wolna szermierka,
Byle bez pychy i waśni;
A z słów, jak z mieczów, wypryśnie iskierka,
Co wzajem prawdę rozjaśni.

Lecz znieść nie mogę nikczemnika, który,
Sam prawdy bojąc się słowa,
Tępi ją w drugich udaniem pokory,
Jak miecz poduszka puchowa,



II.

Jak wam dogodzić, Panowie i Panie?
W słowach żądacie niby prawdy tonu;
A niech kto w prawdzie wypowié swe zdanie,
Wnet je mierzycie na skalę salonu.

Toć jeśli zdanie zda się wam być krzywe,
Przeczcie! — w tém ludzka powinność i prawo.
Lecz wy mówicie: „Zdanie jest prawdziwe,
„Lecz je wyraża za żywo, za żwawo.“ —

Przez Boga! jakież więc prawo oznaczy
Ton czucia, myśli, i mowy człowieka? —

Gil, wróbel, słowik, śpiewają inaczéj:
Wezbrany potok nie szumi jak rzeka;

Inszy szmer dębu, modrzewiu, lub brzozy.
A człowiek! — piastun duchowéj swobody!
Miałby być tylko jako dudka z łozy,
Grać wciąż ton jeden z turlecika mody?

I gdy uczucie zapala się w duszy,
Kiedy niém słowa wzbierają się pełne,
Myśleć, jak każde włożyć w wasze uszy,
Jak umoczoną w oliwie bawełnę?... —

O! nie wzywajcież świętéj Prawdy słowa!
O! nie bluźnijcież świętéj Prawdy mianu!
Cel wasz — zabawa, nie Prawda; rozmowa,
Jedno wam tylko, co brzęk fortepianu.

Myśl wasza pragnie łechtania, nie walki,
Hołdów pochlebstwa, a nie Prawdy plonu;
I ludzie tylko muszą was, jak lalki
W szene–katrynce, bawić śród salonu! —

Bawcież się sobie! ja do nóg upadam.
Jam téż syn wieku — Ruszać mi się — nuda;
Spać myślą — rozkosz. Ale gdy już gadam,
Czuję, żem przecież człowiek, a nie duda.





III.

DO MŁODÉJ PANIENKI.

Cóż się tak zżymasz, jako sensitiva,
Gdy słowo prawdy draśnie twoje uszy;
I choć zamilkniesz, twarz twoja odkrywa
Niewymówiony wyraz twojej duszy?

Wiém, że nie taka płytkość w twym rozumie,
Byś miała sądzić, żeś jest doskonałą;
Lecz znieść nie możesz w obrażonéj dumie,
Że cudze oko w głąb’ twą zajrzeć śmiało.

A przykrzéj jeszcze, żeć przez to i saméj
Wschodzą na pamięć — przed czém się rumienisz —
Wschodzą nie jedne, choć drobne rdzy plamy,
Które zmyć łatwo — lecz się zmywać lenisz.

I ztąd ci miléj w salonowym gwarze,
Gdzie sama siebie unikasz w natłoku,
Gdzie ci Pochlebstwo buduje ołtarze,
A Fałsz uwielbia w kadzideł obłoku.

Tam więc idź króluj! tam niech próżność płocha
Zbiera swe laury, swych tryumfów wieńce!
Ten, co raz Prawdę pozna i ukocha,
Nie zna już bożyszcz w mitrze, ni w sukience.

Ale to pomnij! że w duszy kobiecéj,
Z plam, co w nię rzucił grzech pierworodzony,
Co nie wypali wstyd młodéj dziewicy,
Zmyć kiedyś będą musiały — łzy żony.

1854.





WIR STOLIKÓW.

CHRYJA PANA STOLNIKA.

Populus meus in ligno suo interrogavit, et
baculus ejus annunciavit ei. Spiritus enim
fornicationum decepit eos, et fornicati sunt
a Deo suo.

Lud mój pytał się drewna swego, a kij jego
przepowiadał mu. Albowiem duch zwodnictwa
zwiódł je, i odpadli od Boga swego.

(Proroctwo Ozeasza IV. 12). —



„Wszelki duch Boga chwali!
Tośmy się doczekali
Dziwolągów i dziwów na świecie!
Na co teraz mieć głowę,
Kiedy nogi stołowe
Rozumniejsze — niż Doktor w birecie?.

„Ot wam rozum bez wiary!
W pysze nie znał wprzód miary,
Sam się mniemał i głosił być Bogiem.
A dziś, oto w proch czołem
Bije— przed czém?— przed stołem,
Jak poganin przed wieszczym trójnogiem!

„Na głos Boga był głuchy,
A dziś słucha, co duchy
Wystukają, lub same napiszą! —
Aleć dobry duch pewno
Z Nieba nie zejdzie w drewno;
A gdy zły — to cóż odeń posłyszą? —

„Tfu, szatańskie pokusy!
Niegdyś Niemiec nas kusy
Wsadził w błoto, wywiódłszy z Kościoła;
Potém djabeł z Paryża
Wmówił w nas wstręt do Krzyża,
Teraz ołtarz chce robić ze stoła.

„I z chytrego zwyczaju,
Kubek w kubek jak w raju,
Ewy naprzód jął czmucić i nęcić:
„Kręćcie stół, a będziecie
„Wiedzieć wszystko na świecie!“ —
Wiedzieć wszystko — toć choćby kark skręcić! —

„I skręcicie, Mosanie!
Brnąc tak oślep w tumanie,
Co dziś przepaść zakrywa wam zdradną.
Lecz stanąwszy na brzegu,
Nie czas wstrzymać już biegu,
Głąb’ jéj sama pociągnie was na dno. —

„Myślcie o mnie, co chcecie,
Ostrzedz muszę was przecie. —
Toć bywało i za méj pamięci,

Że gdy drużba wesoła
Siądzie obok wkrąg stoła,
Świat, nie stół się nam w oczach zakręci

„I duch, jakby natchnięty,
Ale dobry duch, święty,
Z ust i z serc — nie z pod palców zagada;
Duch serdecznéj szczerości,
Duch braterskiéj miłości,
W spójni z sercem i z duchem sąsiada! —

„Takie wiążcie znów koła!
A z Nieba, nie ze stoła,
Przyjdzie duch i natchnienie wam Boże.
W świetle jego pojmiecie
Bożą prawdę na świecie,
A téj prawdy sam czart nie przemoże.

1854.





ŚWIAT I POETA.



POETA.

Śpiewam, tworzę, bujam, lecę,
W ponadziemski kraj;
Gorę, płonę, błyszczę, świecę,
Świecie, cześć mi daj!

ŚWIAT.

Mam ja orły i puszczyki,
Znam ich różny lot;
Szpaki moje i słowiki
Z różnych pieją nót.

Dyamenty we mnie płoną,
Lecz i próchno lśni:
Z mych wulkanów ognie zioną,
Słońce świeci mi. —

Wskaż mi piérwéj dokąd lecisz,
I chcesz drugich wieść;
Wskaż czém płoniesz, i jak świecisz —
Potém dam ci cześć.

POETA.

Zlepku gliny! o! nie tobie
Sąd nademną dan.
Nie z ciebiem wziął, co mam w sobie.
Jam jest duch — twój pan.

ŚWIAT.

Od kolebki méj wieczysty
Toczą o mnie spór,
Czarnych piekieł tłum ognisty,
I Niebieski chór.

Okaż naprzód, z czyjéj strony
Chcesz i możesz być:
A obaczę, przeświadczony,
Czy cię kląć, czy czcić?

POETA.

Prochu marny! gardzę tobą,
Depcę prawa twe.
Wolny duchem, i sam sobą
Wolno rządzić chcę.

Co mi groźba, zgroza twoja?
Co mi klątwa twa?
One przebrzmią — mnie pieśń moja
Nieśmiertelność da.

ŚWIAT.

Biada tobie! jeśli czujesz
Wieczność pieśni twéj,
A szalony nie pojmujesz
Wiecznych skutków złéj!

Lecz ja pomnę miliony
Owych komet–słońc,
Co swéj chwale nieskończonéj
Zawierzyli śniąc.

Jakie było przebudzenie,
Spytaj u ich dusz!
A sam płoche rozumienie
Z hardéj myśli złóż!

Gdy zaś moje sąd i zdanie
Tak są niczém ci,
Zkąd to dzikie wymaganie
Hołdu mojéj czci?

Tyś nie pan, jam nie twój sługa.
Próżnych słów nie trwoń!
Nie przechwałka, lecz zasługa
Piérwszym szczeblem doń.

Sąd mój temu tylko przyzna,
Temu złoży cześć,
Za kim Ludzkość i Ojczyzna
Przyjdą głos swój wznieść.

Kto wziął ich błogosławieństwo,
Temu pokłon dam.
Zaś na pychę a szaleństwo,
Bonifratrów mam.

1857.





DO EUSTACHEGO HR. TYSZKIEWICZA.



Pracowniku przeszłości! ty, co z grobów nocy,
Z pod kurhanów Litewskich, z pod lodów Północy,
Odgrzebujesz promienie chwały twojéj ziemi,
I sam, w oczach twych ziomków, oświecony niemi,
Zdasz się być jak Czarodziej, co z ziemnych rozłomów
Wydziera skarb zaklęty z mocy ciemnych Gnomów!
Hrabio z rodu, lecz z serca nasz szlachcicu–bracie.!
Nie ja, lecz kraj nasz cały przez mię woła na cię,
Zmiłuj się, jeśli możesz, śród dawnych pamiątek
Znajdź gdzie dla naszych panów, panków, i paniątek,
Jaki z dawnych sekretów, czy snać talizmanów,
Przez które Senatorów syny i Hetmanów,
Gdy ojcowie ich, w pełni potęgi i sławy,
Dzierżyli rzeczywiście laski i buławy:
Zamiast gnuśnieć w próżniactwie, a hardą postacią

Chcieć brać, z zasługi ojców, prym przed szlachtą–bracią,
Sami owszem do pracy kształcąc się od młodu,
Dla pożytku ojczyzny, dla czci swego rodu,
Ci w obradach ziemiańskich, ci w sztuce rycerskiéj,
Dawali przykład mniejszym, w miłości braterskiéj,
I stanąwszy w rząd z nimi, gonili do celów,
Po wieńce wojowników i obywatelów.
A jeśli z nich któremu Bóg mienia użyczył,
Miał je nie na to tylko, by swe skarby liczył,
By je trwonił dla pychy, albo jak Gnom ślepy
Bez użytku w podziemne zakopywał sklepy,
Na tę, chyba z nich korzyść, by sam z podłą trwogą
Drżał ciągle przed wszystkimi, co je wydrzeć mogą.

Że tak dawniéj nie było, proste uczą dzieje.
Lecz ty, co owych dziejów tajnie i koleje
Badasz głębiéj od innych, ty snać wiész, dla czego
Było inaczéj dawniéj, niż dnia dzisiejszego.
A że dnia dzisiejszego inaczéj, niestety!
Któż i w tém sądzić lepiéj może, jeśli nie ty,
Jeżeli nie ów lekarz o Tureckiej dżumie.
Co sam śród niéj żyć musi, a strzedz się jéj umie.

Mów więc, w czém była wyższość paniąt staroświeckich:
Czy w kańczuku ojcowskim? czy w szablach szlacheckich?
W tym, że doma do pracy napędzał młokosa;
W tych, że w świecie hardego przycinały nosa.
I co wnich zaszczepiło jad zgubnéj trucizny:

Czy rozum Niemca–Lutra? czy szał Francuzczyzny?
Ten, że w miejsce pokory, wmówił wiarę w pychę;
Ta, że rozbiła serca na próżności liche.
A nadewszystko powiédz! są–li jeszcze środki,
By jakoś na wzór przodków odkształcić odrodki?
Boć to jest cel dziejowéj, badaczéj mądrości,
Z czasów przeszłych wyciągać naukę przyszłości.

Mów więc! a nie brak jeszcze takich, co ochoczo
Z ufnością i miłością na twój głos poskoczą.
A jeśli Bóg litośny, co szalonych strzeże,
Da wam naprawić ową Babilońską wieżę:
Z okrzesanych jéj gruzów, pod same obłoki
Dźwigniem tobie, Eustachy, obelisk wysoki,
Co na wieki śród naszych tkwić będzie rozłogów.
Cel czci wdzięcznych współziomków, dziw Archeologów.

1844.





DO MARCINKA WIEDZKIEGO.

(Po przeczytaniu powieści J. Korzeniowskiego, „Emeryt“).



Biédny Marcinku! szlachetny Marcinie!
Toć że się w nizkim urodziłeś gminie,
Żeś rósł sierota w nędzy i niedoli:
To choć potęgą twéj myśli i woli
Wzrosłeś do uczuć najwyższych w ludzkości:
Do światła w Prawdzie, do prawdy w Miłości,
Do poświęcenia bez miary i granic. —
Wszystko to tobie nie przyda się na nic.
Jesteś syn gminu — musisz ugrąźć w błocie.
Ale kto z młodu przewala się w złocie,
Kto w marmurowych pałacach się gnieździ,
Kto w pięknym koczu tęgą czwórką jeździ:
Ten — chociaż depcąc świętość czci i czucia,
Tonie aż na dno ziemskiego zepsucia,
Pije aż do dna z kielicha rozpusty,
I z kosterskiemi para się oszusty:
To nic! nie trzeba rozpaczać o panu.
Przez samą ciężkość gatunkową stanu
Wyjdzie on na wierzch — jak pączek z tłustości.

Choć krwawiąc serce niewinnéj miłości,
Igra w zaloty dla płochéj igraszki,
I łamie świętość swych przysiąg: — to fraszki!
Byle był pałac, wioska, i karéta,
Krzywdę kochanki przebaczy kobiéta:
Polor zagładzi szkaradę uczynku.
Lecz ty, syn gminu! — ty biédny Marcinku!
Ty! — choć twa miłość, nie z błyśnienia oczek,
Nie z form wydatnych przez lekki szlafroczek,
Nie z brzmienia głosu wdzięcznego dla ucha,
Lecz wzrosła w tobie z czci wyższego ducha,
I choć ją w każdéj stwierdziłeś potrzebie
Najcięższą z ofiar — zapomnieniem siebie:
Tyś jest syn gminu — wszystko to czcza mara!
Ni taka miłość, ni taka ofiara,
Wznieść i uzacnić nie mogą cię przecię:
Boś ty syn wioski — boś ty gminu dziecię!
O! jeśli prawda, że tak jest na świecie,
Toć — mówiąc twoim — „Ściechurskim“ — wyrazem —
„Niechże go wszyscy djabli porwą razem!“ —
Lecz że i wieszcz to za prawdę obwieszcza.
Kraj i potomność zapytają wieszcza.
Bo on, mistrz słowa, wysoki, promienny,
On, kapłan myśli i prawdy plemiennéj,
I co go naród jak kapłana słucha:
On, wobec Prawny, Sumienia i Ducha,
Winien próbować myśli swoich stróny,
By na ich nótę chór serc nastrojony
Nie zmącił hymnu Nadziei i Wiary:
W Boga, i w ludzkość i w świętość ofiary.

1852.





DO TEODORA TRIPLINA.

(Autora wielu Podróży za granicą, jadącego przez Wilno na zwiedzenie Litwy).



Witaj gościu naszéj ziemi,
Witaj między braćmi twemi,
Witaj śród Jagiełłów grodu!

Ty, któremu Bóg przeznaczył,
Być snać jak okiem narodu,
By niém przejrzał i obaczył
W sercu obcych ziem i ludów,
Śród natury, sztuki cudów,
Źródła ich cnót i zepsucia:
I sam w sobie, obok innych,
Poznał własny skarb uczucia,
Świętość własnych cnót rodzinnych,
Co nie znając, nieobacznie
Poniewierał; lecz gdy zacznie
Znać i cenić: w nich odkryje
To, czém żył — i czém ożyje.

A więc, mistrzu, kończ twe dzieło!
I co serce twe pojęło

Przez tęsknotę — idź z pociechą
Pod Litewską ujrzeć strzechą,
Coś snać widział w Nad–Wiślańskich,
W Nad–Gopłowych, w Pod–Karpatnich:
Na osnowie Chrześcijańskich,
Wspólne wzory uczuć bratnich.

Tam cię spotka w każdym progu
Dawna szczerość i gościnność;
Tam obaczysz ufność w Bogu,
Hartującą serc powinność.
W słowach prostych, jak w strumieniu,
Prawdę myśli dójrzysz na dnie.
A w milczeniu, w uściśnieniu,
Hołd dla ciebie serce zgadnie.

Idź więc, obacz! — i nawzajem,
Dawnych pątników zwyczajem,
Gdy z dalekich miejsc cudownych
Przyszli między spółziemiany,
Rozdaj w słowach im wymownych
Serc i myśli talizmany,
Coby strzegły naszych progów
Od zgubnéj czci cudzych Bogów,
A uczyły znać, co cenne,
Co jest święte — choć codzienne.

Gdy zaś kiedyś, jak uroczy
Obraz ziomkom dasz przed oczy,
Coś gdzie widział w ziemi swojéj:
Niech w nim widok wspólnéj cnoty

Tak ich serca wspólniéj spoi:
Jak rozproszone sieroty,
Patrząc na obraz postaci
Dalekich sióstr swych i braci,
Z wspólnego ich podobieństwa
Żywiéj już muszą czuć w sobie.
I pamięć matki, co w grobie,
I bratnie węzły rodzeństwa.

1856.





DO JÓZEFA KORZENIOWSKIEGO.

(Z okoliczności wyzdrowienia z choroby).



Jeśli nie zła jest niemoc, gdy u jéj wezgłowia
Uczym się cenić sami wartość swego zdrowia;
Toć warto postać nawet nad brzegiem mogiły,
By poznać, jak nasz żywot jest współziomkom miły,
I jak się nasza dla nich miłość albo praca
Wzajemną ich miłością albo czcią odpłaca.

Przykład miałem na tobie. — Gdy o twéj boleści
Trwożące po Warszawie rozniosły się wieści,
A jako cień nad miastem rozpostartéj chmury,
Na każdą skroń myślącą padł smutek ponury:
Widziałem, jak się w twojéj spotykając bramie,
W milczeniu jedni drugim podawali ramię,
I patrzali nawzajem, jakby chcąc wyczytać
Z oczu i z twarzy, o czém nie śmieli zapytać.
I słyszałem pytania: — a sam dźwięk ich głosu
Dość mówił, kto być musi ten, czyjego losu
Szala, ważąc nad grobem dni jego żywota,
Tak razem serca ziomków porywa i miota.

A więc wieszczu nasz drogi! gdy snać wspólne modły
Braci twoich, rodaków, wczas cię nam odwiodły
Od bram, zkąd już nie wrócić: — czyż w obec dowodu
Szczeréj czci i współczucia wdzięcznego narodu,
Masz pomnieć, czém cię zawiść albo złość potwarcza,
Jak każda ziemską wyższość, chce ćmić i obarcza,
Snać tusząc, że z jéj wyżyn, skoro ją zamroczy,
Sama, zamiast jéj, światu wystanie na oczy?

Tak mgła z bagnisk poziomych czepia się gór szczytu. —
Lecz zasługę prawdziwą, jak skałę z granitu,
Lada wiatr, lada promień, oczyszcza z zaćmienia,
I samą mgłę kolo niéj — w łuk tęczy zamienia.

1857 w Warszawie.





DO IGNACEGO CHODŻKI.[8]



Piętnasty już to Dziennik, na pociechę Litwy,
Błękitny lot rozwinął, jak w nim do gonitwy
Wyzwałeś mię na rymy; a jeśli nie skoro
Stawiłem się u szranek: wyznaję z pokorą,
Żem czując ostrz dowcipu, co na mnie uderza,
Krzepił wprzód w ogniu Prawdy hart mego puklerza.

I oto, jużem gotów! — Lecz cóż? nadaremnie!
Czas już ciebie i Prawda zwalczyły bezemnie.
Ciebie, mistrza sofistów! coś wróg i bluźnierca
Romantycznych i pieśni i uniesień serca,
Dziś — jeśli nie zwodnicza pociesza mię fama,
Sam, poczuwszy nakoniec, uczcił pieśń Adama,
A prawdziwéj miłości: ogniem oświecony,
Odprzysiągł zgubnych maxym u stóp — Narzeczonéj.

Zważ więc teraz, gdyś rzeczy obaczył istotę,
Zaliś nie dobrowolną miłował ślepotę,
I czyś słusznie zwał marą, duch, którego władza,
Tak nawet, jak ty, twardych, kruszy i odradza? —

Lecz wiém ja, coć tak długo utrzymując w błędzie,
Raz piérwszy na krzywego wystrychnęło sędzię.
Pojętny uczeń wieku, a wcześnie zaznany
Ze słodkością poetów Tybru i Sekwany,
Gdzie Pegaz na munsztuku ryglowych wędzideł,
Jak struś, do biegu tylko umie użyć skrzydeł;
Gdzie Geniusz, jak dworak, w strzyżonych szpalerach
Spacerujący zwolna w tłumnych Tuillerach,
Z obawy przenikliwéj a szyderczéj zgrai,
Każdą żywszą myśl tłumi, a uczucie tai;
Nie dziw, żeś wnet podobać nie mógł Muzy, która,
Wróżka–dziwotwórczyni, wolnych ludów córa,
To z wiatry na skrzydlatych hippogryfach lata,
To współczuje z ziemiany, to się z duchy brata,
Aż do wyższych ich celów zatęskniwszy z niemi,
Jak kapłanka na grobie, modli się na ziemi.

Ale czemu się dziwię, to, wyznaję szczerze,
Téj dwoistéj a sprzecznéj sądów twoich mierze,
Żeś na pieśń i natchnienie chcąc wtłaczać okucie,
Z najświętszych nawet karbów wyzwalał uczucie,
I ziemskiemu bożyszczu czcze niosąc ofiary,
Bóztwu prawéj Miłości odmawiałeś wiary.

Lecz błąd, co twe jedynie dotąd serce kalił,
Gdy niebieski jéj ogień do rdzeni wypalił,
Patrz! jak pokutującej skroni renegata
Drogi wieniec nagrody własna dłoń jéj splata!

Młodą krasą królowéj kwiatów rowiennica,
A sercem tylko własném piękniejsza od lica,

Co cię przedtém, jak niegdyś Minosowa córa,
Wywiodła z labiryntu błędów Epikura,
Ceniąc szczerość twych ogniów, gorąc niemi zgodnie,
Niezgasłą w nich Hymenu zapala pochodnię.

Oby jéj blask niećmiony, jak smug światła z góry,
Świecił wam w drodze życia przeze mgły i chmury,
Jak dziś serca mojego pomrok rozwesela,
Zwiastując choć jednego szczęście przyjaciela!

Pozwól więc, że tém słodkięm uczuciem przejęty,
Życzeniami zakończę rym sporem zaczęty.
Ale nie! nie chcę tego nieméj zwierzać mowie,
Co chyba serce pojmie, a oko wypowie.
Sam pośpieszę, jak skoro będę mógł pośpieszyć,
I tobie powinszować, i siebie pocieszyć,
A czerpiąc dobrą wróżbę w przyjaciela losie,
„Piękniejszą od Tulczyńskiéj światu śpiewać Zosię.“






DO JÓZEFA RAHOZY.



Błogo, na łonie wieśniaczéj swobody,
Komu, jak tobie, słodki wiek upływa!
Ani cię krwawe mocarzów niezgody,
Ni dźwięk wojennéj trąby ze snu zrywa.
Na kruchéj łodzi, za nieznane wody,
Płynąć nadzieja nie waży się chciwa.
A ten szczęśliwy, kto rad z doli swojéj,
Nic więcéj nie chce, i nic się nie boi.

Każdy dzień nowy, jako kropla miodu,
Płynąc z kielichów zawsze pełnych Czasu,
Dopełnia miary dni twych; a od młodu
Z namiętnościami zwykły do zapasu,
Przebieżonego pamiątka zawodu
Chwili lubego nie truje ci wczasu;
Lecz jak cień przez cię sadzonego drzewa,
Kwitnąc nad skronią, wonny chłód rozlewa.

Tu ci się zdaje Niebo dobroczynne
Swéj nad naturą władzy ustąpiło.
Wszystko ci piękność, wszystko byt swój winne,
Co nadto znikło, co trzeba ożyło.

Na twe skinienie biorąc kształty inne,
Jakby dotknięte czarodziejską siłą,
Zakwitły sady, a nieżyżna niwa
Falami złotéj obfitości pływa,

Oby mi kiedy w pomroce przyszłości
Łaskawszém okiem Fortuna błysnęła!
Dumnych nadziei skromna myśl nie rości,
Chciwość śpiewaczéj duszy nie ujęła.
Ale w objęciach przyjaźni, miłości,
Z tą, co dla ciebie ten mi rym natchnęła,
Twoim podobne wieść bez przerwy chwile:
Józefie! któżby nie zażądał tyle? —

Tak niegdyś w raju nieśmiertelne lata
Płynąć musiały kochankowi Ewy,
Niżli miecz mściwy zawistnego brata
Krwi się niewinnéj sposoczył rozlewy.
Lecz gdy na postrach następnego świata,
Karzące z Niebios wylały się gniewy:
Inny już odtąd wyrok naszéj nędze
Wyryto w twardéj przeznaczenia księdze.

Patrz! oto morze groźną falą bucha,
Szaleją wichry, wrą zdradzieckie wiry;
W porcie przejezdnych czeka łódka krucha.
Jak wątłe żagle! jak niepewne stéry!
Przebyć w niéj morze, jak słaba otucha! —
Życia to wszakże wizerunek szczéry.
U kresu tylu niebezpieczeństw czeka
Spokojność, niegdyś towarzyszka człeka.

Kto skromny w blasku, mężny w niepogody,
Niezłomny w trwodze, wytrwały w cierpieniu:
Ten słodkiéj trudów dopłynie nagrody,
Ten tylko stanie w tém Niebios przedsieniu.
Szczęsny, kto stanął! — Jam w żegludze młody,
Ani o dalszém świadom przeznaczeniu,
Płynę, ku jakiéj wiatr mię pędzi strefie.
Może na zawsze, bywaj zdrów Józefie!

1825.





DO WINCENTEGO J....



Takżeś się to w ochocie pracowania zaciął,
Że niepomny obietnic, ni szczerych przyjaciół,
W chmurach pyłu nad stosem fascykułów zgięty,
Na chwilkę wybiedz z miasta nie raczysz, Wincenty?
Czyż prawo kłamać uczy? — Rokiem może wprzódy
Zdolne zmniejszyć twą winę znalazłbym powody,
Kiedy jeszcze w motylich smakując niestatkach,
Ciągła nowość przy nowych więziła cię kwiatkach.
Dziś trudno wierzyć wieści, co mi o tém głosi.
Gdzież kwiat milszy od róży, dziewica od Zosi?
W blasku jéj spojrzeń skrzydło spłonęło motylka.
Nosił, bracie, wilk owce, ponieśli i wilka.
Lecz przebacz, żem zbyt w sobie zaufany wielce
Zapomniał, że grot czasem zwraca się na strzelce.
Zgoda raczéj, Wincenty! dajmy wzór dla świata,
Jak i w spółzawodniku można kochać brata.

Tak niegdyś przed wiekami, gdy do chlubnéj mety
Rycerze się dziarskiemi gonili dzianety,
Choć każdy chciwy sławy, skromnéj pełen trwogi,
Zdradą obok bieżącym nie krzyżował drogi,

I nieraz prześcigniony, godzien chwały w klęsce,
Z uśmiechem szczęśliwszego winszował zwycięzcę.
Im równie, bądźmy w walce i przyjaźni stali.
Ogień czyści nić złotą, lecz jéj nie przepali.

Gdy téj słodkiéj nadziei nie chcesz kłaść zaprzeczeń
Ziść skutek szczeréj prośby i danych przyrzeczeń,
A na chwilę prawniczéj zabywszy mozoły,
Przyjdź na wsi z przyjacielem spędzić dzień wesoły.

Nie łudź się jednak szumnéj nadzieją biesiady.
W co mój domek bogaty, tém ci będzie rady.
A choć pod wagą sréber stół się w nim nie zgina,
Choć w sklepach od Augustów nie starzeją wina:
Nie trwóż się, godny uczniu Epikura szkoły!
Znajdziesz nie twarde łoże, i nie nagie stoły.
I poeci nie samym wieszczym duchem żyją,
I nie zawsze kastalską tylko wodę piją . . .

Ale cyt! oto właśnie kiedy ten list piszę.
Śpiew północny koguta głuchą przerwał ciszę.
Przyjedź tylko, Wincenty! a zwinna i szparka
Źródło pieśni nadworna wnet mu przetnie Parka.
I w sadach już nieskąpém bogactwem jesieni,
Na wpół zgięta ku ziemi, jabłoń się czerwieni;
I na wysmukłéj gruszy, z pod zieleni wianka,
Hesperyjskim migoce blaskiem sapieżanka.
A jeśli ci i wodni smakują mieszkańce.
Są tu już zdawna w więzach wytuczone brańce,
I szczupak, mocarz stawu, co się braćmi pasie,

I złotouste karpie, i słodkie karasie,
Post pisces, vinum misces, jest starych przysłowie.
Przyjedź tylko, Wincenty! nie ręczę, lecz kto wie,
Gdy sobie nadpotrzebnych wydatków pozwolę,
Czy i szampan na wiwat nie strzeli na stole.

Lecz wiém, że mniéj dla ciała, więcéj chcesz dla duszy.
Mam dla niéj desser, który, jak me serce tuszy,
Najrychléj cię do skutku obietnic zaprosi.
Ten desser składać będą — nowiny o Zosi.
O wszystkich się z ust moich dowiesz najdowodniéj,
Trzecie słońce nie zgasło, jakem wrócił od niéj.
Spiesz więc, nim jeszcze żywo w myślach mych przytomne.
Jeśli nie — to o wszystkich dla ciebie zapomnę.
A nawet przed nią samą w końcu wyjdzie na to,
Żeś z wiernego czciciela, stał się apostatą.

1825.





INWITACYA

DO PRZYJACIÓŁ.



Febus utonął w słocie; dzień mgłami nawisły
Żądne blasku sennością poobciążał zmysły.
Nie czas dziś, ni ochota, krokiem uciekanym
Biedz, a troski oddawać wiatrom napotkanym;
Ani rzecz z próżném sercem narzucać się komu,
Jak z worem na pociechę, co dla się ma w domu.

Więc jak ptak, nim z piór jego deszcze się olały,
Tuląc się w ciemnym kątku, siedzę przez dzień cały,
Czekając, aże Hesper nawlókłszy ciemnice,
Weźmie oczom niemiłą pogody różnicę,
A wy, jasne naszego Parnasu Tryony,
Z Astronomem wzejdziecie na mój próg uczczony,
Aby jako gwiazd owych nieśmiertelném graniem,
Duch się mój rozradował waszém rozmawianiem.

Izbo moja! o! gdyby mógł twój mur niemiecki
Wyrozumieć, co powié Mickiewicz, Gorecki,
Co Garczyński, Domejko! a słów tych wspomnienie
Osadził, jako perły, między swe kamienie:

Nierazby tu potomne polskie pisorymy
Przychodziły, jak owe pobożne pielgrzymy
Do pieczar, gdzie przed wieki mieszkali prorocy,
Natchnień ich tajemniczéj zasięgać pomocy,
I rzekliby: „Szczęśliwy był gospodarz, komu
Tacy gośćmi, i tacy przyjaciółmi w domu!“ —

I Gospodarz sam to czuje, i gdy łaska wasza,
Na war z chińskiego liścia uprzejmie zaprasza.

1832 w Dreznie.





OKOLNIK DO SĄSIADÓW.



Któż z nas nie kocha Pana Mateusza?
W kim się weseléj nie uśmiechnie dusza,
Kto, zapomniawszy o dziennych kłopotach,
Gdy go przez okno obaczy we wrotach,
Nie krzyknie wesół: „Pan Mateusz jedzie!
„Proś duszko, żeby został na obiedzie!?“
Któraż z żon, słysząc ten głos gospodarza,
Nie skoczy sama zawołać kucharza,
Jeśli ją z krzykiem nie uprzedzą dzieci,
I coś smacznego dodać nie zaleci?
I któryż nawet kucharz nie jest gotów
Robić, nie mrucząc na wielość kłopotów?

Bo Pan Mateusz jest wszystkich kochanek.
Ledwie zajechał i wysiadł na ganek,
Już śmiechy, żarty, i wesołe fraszki,
Lecą w ślad za nim z jego karafaszki:
Dom się ich gwarem napełnia wesoły,
Jak ul, gdy po nim rozlecą się pszczoły.

Cóż gdy, jak w naszéj nie nowość parafji,
Jaka sąsiedzka biesiadka się trafi,

A młodsi nawet, nad wistem jak kruki,
Siedzą dzień cały, i milczą jak mruki:
Któż, jeśli nié ma Pana Mateusza,
Biedne panienki do tańca rozrusza,
I nawet w braku muzykantów z Krewa,
Uda basetlę, i altem zaśpiewa,
Lub w Wielkim Poście, gdy taniec przeciwny,
Zaintonuje; „Ogrodzie oliwny!?“
Kto poncz tak wszystkim do gustu przyprawi?
Kto gospodarzy tak wdzięcznie wysławi,
Gdy przy wieczerzy, w patetycznéj mowie,
Zachęci gości wychylić ich zdrowie?
Kto wszystkim zgoła przypomni, że przecie
Dawna wesołość jest jeszcze na świecie,
I gdy już damy kładą szuby lisie,
W sieniach im jeszcze huknie: „kochajmy się.?“
Kto, prócz naszego Pana Mateusza? —

Lecz Pan Mateusz z domu się nie rusza.
Próżno go czekać będziecie, sąsiedzi!
Ja wam opowiém, dla czego tak siedzi.
Lecz wy nie ścierpcie, by się długo smucił,
Kto wam tylekroć smutne chwile skrócił.

Pomnicie pewno ekwipaż ów znany,
W którym przyjeżdżał gość wasz pożądany:
Tę karafaszkę z rzniętemi ozdoby,
Jak raz dla jego jednego osoby,
(Choć w niéj trzem drugim dość miejsca byłoby),
I w któréj przeto, od Trab po Zabrzezie,
Sam się, gdzie może, incognito wiezie?

Pomnicie tego dziarskiego kasztana,
Co ztąd, że swego przywoził wam pana,
Tak był wam wszystkim znajomy i miły,
Że dzieci wasze chlebem go karmiły,
A pan, z radością widząc te pieszczoty,
Liczył wam jego zalety i cnoty,
Z których najpiérwsza, jakeście słyszeli,
Że go darował przyjaciel Marceli?

Owoż słuchajcie, sąsiedzi szanowni!
Ta karafaszka jest dotąd w wozowni.
Ale kasztanek — pożal się go Boże!
Cygan gdzieś na nim wywija dziś może! —

Bo dnia jednego, gdy jako zwyczajnie
Pan jego z rana odwiedzić szedł stajnię,
Ujrzał — wystawcie, co uczuł w téj dobie! —
Uzdeczkę tylko wiszącą przy żłobie,
I choć ślad świeży znać było po błoni,
Nié miał już na czém przedsiębrać pogoni,

Odtąd się jego zasmuciła dusza,
Odtąd nie widzim Pana Mateusza,
I nie zobaczym, aż w dawnym zaprzągu
Nie stanie nowy rumak do pociągu,
Siłą przynajmniéj podobny z kasztanem,
Aby mógł ruszyć karafaszkę z panem.

Lecz dajmy nawet, kochani sąsiedzi!
Że i piechotą was czasem odwiedzi,
Zważcie, jak smutny sprawi na was skutek,

Patrzeć na Pana Mateusza smutek,
I z tych ust, z których, jak z żywéj krynicy,
Płynął zdrój pociech całéj okolicy,
Słyszeć dziś tylko skargi i westchnienia? —

Lecz słyszę, zda się, wasze zagadnienia:
„Jakiż jest środek jego pocieszenia?“

Otóż pozwólcie, sąsiedzi szanowni!
Bym rzekł, co mi się zdaje najstosowniéj.

Znane wam serce Pana Mateusza,
Jak łatwo każde uczucie je wzrusza,
Jak dla przyjaciół rad do poświęcenia,
Wzajem dowody przyjaźni ocenia.
I ów kasztanek — czém był mu tak miły?
Czy że tak kształtny? czy że pełen siły?
Nie! — lecz, jakeście to wyżéj widzieli,
Że go darował przyjaciel Marceli.
I ztąd ta strata tak żal jego draźni,
Że stracił w koniu pamiątkę przyjaźni.
Koń za pieniądze łatwo się nagodzi,
Ale pamiątkę kto sercu nagrodzi?

Kto? My, sąsiedzi! — Koń ten był dla niego
Darem przyjaźni — lecz tylko jednego;
My wszyscy razem kupmy dlań nowego.
Uczyńmy składkę — a ta mu dowiedzie,
Że przyjaciela ma w każdym sąsiedzie. —
Dowód przyjaźni dumy nie obrusza,
Lecz nim szlachetna pociesza się dusza. —
Daj więc, kto kochasz Pana Mateusza!

1840.





DO A. F. ADAMOWICZA.

DOKTORA MEDYCYNY, b. PROFESSORA UNIW. WILEŃ.

(Przy posłaniu fotelu).



Większą część życia, o! mój przyjacielu!
Jużeśmy przeszli; i czas niedaleki,
Że już nam tylko, siadłszy na fotelu,
Gwarzyć i marzyć — nim zaśniem na wieki.

O! i szczęśliwy! komu Niebo zdarzy,
Że wiek swój prostą przebiegłszy koleją,
Z pociechą w sercu o przeszłości marzy,
I w przyszłość patrzy z spokojną nadzieją!

I któż nad ciebie, do jednéj i drugiéj
Lepszemi może pochlubić się prawy?
Ty, co przez pracę tylko do zasługi,
A przez zasługę doszedłeś do sławy!

Bo prac twych wszystkich, w nauce i w czynie,
Pożytek kraju był bodźcem i celem:
Boś ich nagrody w tém szukał jedynie,
Żeś przez nie bliźnich był pocieszycielem.

To téż posłuchaj, jak szerokie echo
Serc pocieszonych, hołd dzięków ci płaci!
A cóż jest życia najdroższą pociechą,
Jeśli nie miłość i szacunek braci?

A cóż pewniejszą rękojmią przyszłości,
Jeśli nie przeszłość — kto jéj dobrze użył;
Kto dar od Boga wzięty, dla ludzkości
Niósł na ofiarę, i w niéj Bogu służył? —

Marz więc i patrzaj, spocząwszy u celu,
W przeszłość z pociechą, w przyszłość bez bojaźni!
A wspominając twych przyjaciół wielu,
Byś téż i o mnie wspomniał, przyjacielu!
Przyjm ten tron marzeń — pamiątkę przyjaźni.

1850.





DO MICHAŁA KĄTKOWSKIEGO.



Nie wszystko wszystkim, Panie Michale!
Nie do wszystkiego wszyscy, jako ty,
Co jak stos Wolty wszelkie metale,
Amalgamujesz różne przymioty.

Znać, że cię, darząc hojna natura
Wszystkoć Rachunkiem dała Podwójnym.[9]
W myśli i we krwi żywość Mazura,
Obok z Litwina sercem spokojném.

Wzór kassyerow, mistrz kontrolerów,
Maxym mądrości zbieracz poważny;
Galant z damami, bon vivant z nami,
Pod ogniem armat żołnierz odważny,

I oto nagle sławny gospodarz! —
W domu, w apteczce, sam jak kobieta;

W gorzelni chemik, na polu włodarz,
A przy tém wszystkiém autor, poeta!

I dziwy dziwów! w tece, w szkatule,
Plon w równej mierze rośnie ci razem;
I gdy Fortunę gonisz na Mule,[10]
Po laur Parnasu śmigasz Pegazem.

Jak ci nie zajrzeć? mnie zwłaszcza, który,
Pokusą twoją zwabion na wędę,
Chcąc jak ty wstąpić w podwójne tory,
Fermę skarbową wziąłem w arendę.

Nadzieja wprawdzie była dwojaka,
I cel dwoisty nęcił mię razem;
Własném swém sianem karmić stępaka,
I mieć gdzie na wsi bujać Pegazem.

Lecz ach! niestety! zdrajca ekonom,
Tak mię kłopotał, tak znudził wreście,
Iż by ujść tylko jego andronom,
W kanikuł nawet siedziałem w mieście.

A on tam wszystko mierzył w pół miary,
Faktor ostatki przedał w pół ceny,
Sianożęć całkiem spaśli huzary,
A troski całkiem zbiły mię z weny.

Tak, że nie tylko Pegaz mój w sobie
Bez duchowego obroku sechnie,

Lecz i mój rumak, przy pustym żłobie,
Najniezawodniéj téj zimy zdechnie.

To jest — jeżeli i cnót podwójność
W sercu się twojém nie będzie gnieździć,
I Oszczędności nie każe Hojność
Wziąć go na przechów — ale nie jeździć!

Bo wiedz, że koń ten z moim Pegazem
Są jak Siamskie rodzeństwo bliźnie;
Jeśli ten zdechnie, to i ten razem
Pójdzie na Styxu paść się płaszczyźnie.

A jedź, pogadaj z Ambrożewiczem,
Boś sam na sobie nie doznał — co to
Jest, przed zoilów swoich obliczem,
W drodze do sławy zostać piechotą! —

1852.





DO MICHAŁA BALIŃSKIEGO.

MADRYGAŁ.



Héj! stary Pegazie! raz jeszcze, dopóki
Będziesz skrzydła i nogi podźwigał,
Daj susa z kopyta, a pokaż twe sztuki,
Z Parnasu uszczknijmy madrygał!

A w tym madrygale,
Cny Panie Michale!
Ku czci twéj a chwale.
Chcę w ziomków chorale
I ja téż głos mój wznieść.
Boć to jest dział pieśni,
Z pomroku a cieśni
Wynosić na dzienne,
Na światło promienne,
Ludzi i zasług cześć. —

Lecz gdzieżby, synu Klii!
Był taki nieuk, w czyjéj
Myśliby już nie brzmiała
Imienia twego chwała?

Kto nie wié twéj zasługi,
Żeś, jak Twardowski drugi,
(Tylko że nie przez czary),
Wskrzesił nam duch Barbary?

Że jako wódz duchowy
Do świętéj Częstochowy,
Przodkujesz każdéj rzeszy
Pielgrzymów, co tam śpieszy?

I że od Macedona,
Aż do Napoleona,
Żaden z bożków zniszczenia
Tyle miast nie rozwalił.
Ileś ty ich ocalił
Z otchłani zapomnienia?[11]

O tém wié Polska cała. —
Lecz wiész, co mi się zdaje?
Że ci więcéj ta chwała
Odejmuje, niż daje. —

Bo któż nie myśli, gdy ciebie czyta,
Że ten Pan Michał, taki uczony,
Taki Antykwarz i Erudyta,
Musi być mędrzec zatabaczony:
Co wciąż, jak w todze, stąpa z partesów,
Co marszcząc czoło, wznosząc powiekę,
Każdy z swych mądrych, górnych frazesów.
Zaczyna pewnie od „iż tak rzekę“?...

Dzięki za łaskę! piękna mi sława!
Gwałtem ci biret sadzić na skronie,
Gdy całe Wilno, cała Warszawa,
Zna cię najmilszym gościem w salonie!
Gościem, któremu starzy i młodzi,
Mądrzy i prości, panny i panie,
Z krzykiem radości, gdzie tylko wchodzi,
Serca podają na powitanie.
A w nim, jak z śnieżnym włosem twarz młoda,
Tak z dojrzałaścią zapał młodzieńczy,
Tak z uczonością myśli pogoda,
Łączą się wzajem, jak barwy w tęczy.
A gdzie ta tęcza błyśnie śród gości,
Wszystkich rozjaśnia blask jéj odbicia;
I jak twém piórem dzieje przeszłości,
Tak słowem żywych budzisz do życia! —

Lecz ktoby już myślał, cny Panie Michale!
Że tu jest twych zalet limita;
To ja mu wręcz mówię, że myli się wcale —
A w czém? — niechaj u mnie zapyta.
A ja mu odpowiem: że jeśli pisarza
Równego mu łacniej znajdziecie;
Jeżeli gość taki choć czasem się zdarza;
Toć pewnie takiego, jak on, gospodarza
Nie było, i nie ma na świecie!

Ale nie ten gospodarz,
Co jak ciwun lub włodarz,
Wciąż po błocie, po słocie,
Z kijem, w szaréj kapocie,

Z pękiem kluczów za pasem,
Z ciągłym fukiem, hałasem,
Z kąta w kąt dybiąc gdera.

Nie ten gospodarz sknera,
Co przeto, że skarb zbiera,
I jak gryf na nim siedzi,
Sławią go wprzód sąsiedzi,
Myśląc, że coś w potrzebie
Wypochlebią dla siebie;
Aż w końcu, zawiedzeni
A affektach do kieszeni,
Zaczną, z kolei swojéj,
Lżyć go, na czém świat stoi.

Nie ten gospodarz wreście,
Co i na wsi, jak w mieście,
Sadząc się na przepychy,
Sam istny bałwan pychy,
Chce i dom swój, przez zbytek,
Zmienić jak w jéj przybytek,
By przyjmować — nie gości,
Lecz hołd dla swej wielkości;
Aż zostanie zaczasem,
Istnym królem Midasem,
Między sprzęty złotemi,
Sam — z uszami nie swemi.

Lecz zkąd mi te myśli o szlachtach–ciwunach,
O sknerach, o panach–bałwanach? —
Nie taki Pan Michał gospodarz w Jaszunach!

Wart słynąć nie tylko na lutni méj strónach,
Lecz na całéj Litwy organach!

Boć skarb to jest wspólny, skarb droższy od innych
Skarb ducha narodu i kraju:
Dom, arka, przybytek, cnót starych, rodzinnych,
I uczuć braterskich, i podań gościnnych,
I nowego wzór obyczaju.

Zaprawdę, o ile ku temu niewieści
I rozum i wdzięk się przykłada:
Madrygał mój musi odstąpić od treści,
I u stóp téż Pani Jaszuńskiéj hołd cześci,
I córom jéj równyż hołd składa.

Lecz Pana Michała wysławić zalety
Jest cel madrygału. — O! Febie!
Ty, co sam twym blaskiem malujesz portrety!
Cóż malarz lepszego ma być od poety?
Poetę téż wspomóż w potrzebie!

Dzień jeden daj tylko opisać najprościéj,
Jak stokroć w Jaszunach się zdarza,
A wtedy — Cóż wtedy? Tém większy tłum gości
Najeżdżać je zacznie — aż z wielkiéj miłości,
Jak to mówią, zjé gospodarza.

A nam co? — A! prawda! — A zatém, niech na tém
Madrygał mój koniec swój bierze;
A służy świadectwem przed tobą i światem,
Cny Panie Michale! że sługą i bratem
Twym jestem, serdecznie i szczerze.

1854.





DO KAZIMIERZA WŁ. WÓJCICKIEGO.

(Z OKOLICZNOŚCI).



Drogi panie Kazimierzu!
Na jakim to czasomierzu
Obliczyłeś, że już pora,
Nadać mi imię Nestora?

Czyż to cię wiek tak przygniata,
Że choć młodszy o dwa lata,
Tak się już staruszkiem czujesz,
Że i mnie nim tytułujesz?

Bóg ci zapłać! boć ja wierzę,
Że sam czując, myślisz szczerze,
Że siwizna, w oczach synów,
To rodzaj ojca wawrzynów.

Że młodzian dzielny, a warty
Być synem Romy czy Sparty,

Czcząc w starszych przeszłość, z kolei
Czci przyszłość własnych nadziei.

Lecz cyt! bo dziś ta myśl dzika,
Gorzéj niż wszelka metryka,
Zdradzi wnet w obec każdego,
Żeś stary — więc do niczego.

Bo gdy tak było, toć chyba
Za króla ćwieczka, czy Grzyba,
Nie dziś, gdy postęp wyraźny
Jeździ po drodze żelaznéj.

Na co dziś komu wiek długi
Do nauki, czy zasługi,
Kiedy to wszystko dla młodzi
Samo z natchnienia przychodzi?

I kiedy z ust jéj moc ducha,
Jak para, w słowach wybucha,
Stary pielgrzymie! co żywo
Zmykaj przed lokomotywą! —

A więc zmiłuj się, kolego!
Nim chyba sami dostrzegą,
Nie popisuj się przed nikiém
Z przybywającym krzyżykiem!

Boć to jest jednak okropnie,
Gdy się człek tego doczeka,
Że Piękność przed nim ucieka,
A lada Młodość go kopnie!

1869.





MÓJ KARDYNAŁ.

ŻARCIK Z OKOLICZNOŚCI, W IMIONNIKU

MARCELINY ŁEMPICKIÉJ.



Każdy człowiek musi przecie
Mieć cel dumy na tym świecie.
Otóż moja duma cała,
Moje szczęście, moja chwała,
Mieć patronem Kardynała.

Wiécież kto jest mój Kardynał? —
Ni Watykan, ni Kwirynał,
Nie ozdobił go sygnetem,
Nie przyodział fioletem,
Nie opasał paliuszem,
Nie uwieńczył kapeluszem.

Lecz Ten, który róży wdzięki,
Lecz Ten, który twarz jutrzenki,
Lecz Ten, który w głębi fali
Umalował pierś korali,
Tego dłoń w szkarłat odziała
Lice mego Kardynała.

Choć on dla ludu pocieszeń,
Błogosławieństw ni rozgrzeszeń
Nie rozdziela na wsze strony:
Kto go zna — błogosławiony!
Sam jego wzrok i uśmiechy
Wypędzają z myśli grzechy.
I choć na nóżce, święcony
Nie lśni trzewiczek czerwony,
W każdym wiernym żądza pała
Klęknąć u stóp Kardynała.

Mój Kardynał miejsc nie bierze
W Kapitule, ni w Kamerze,
Ni śród Watykańskich chorów
Nie śpiewa mszy, ni nieszporów.
Kapitułę jego składa
Jasnych Serafów gromada.
W ich on chórze nieustanne
Nócił hymny i hozannę,
Nim go Święty Ojciec świata
Posłał do nas za Legata,
By na ziemi mój Kardynał
Ludziom Niebo przypominał.

O! gdybyż on chciał, jak może,
Umieścić mię na swym dworze,
W jakimkolwiekbądź honorze,
Byle nie daleko siebie:
Byłbym już jak gdyby w Niebie!

Bo choć on, jak życzę, będzie
Sto lat bawił na urzędzie;

Ja zaś wkrótce, jak snać muszę,
Kuryerem w podróż ruszę;
Ale nim się przez komorę
Z pakiem grzechów mych przebiorę;
Nim odbędę przepisany
Czas czyscowéj kwarantanny;
Może da Bóg, że u bramy
Rajskiéj, w sam czas się spotkamy.
Wtenczas, choć tam tłok niezmierny,
Choćby surowy odźwierny,
Święty Piotr, czy Święty Michał,
Po sto razy mię odpychał:
Pójdę naprzód z sercem śmiałém,
Tuż za moim Kardynałem.
Raj mię pewno nie ominie!

Ol widziałem ja w Syxtynie,[12]
Nikt tym wejścia nie zagrodził,
Kto za Kardynałem wchodził.

Ztąd więc moja duma cała,
Moje szczęście, moja chwała,
Mieć patronem Kardynała! —

1830, w Rzymie.





ODJAZD Z RZYMU.

WIERSZ POŚWIĘCONY

HENRYECIE–EWIE ANKWICZÓWNIE
I
MARCELINIE ŁEMPICKIÉJ.



Jedźmy! cóż nada rozstanie przewłóczyć?
Jedźmy! pierś w Rzymską uzbroiwszy stałość.
Gdzież, gdy nie w Rzymie, potrzeba się uczyć
Jak zrzec się szczęścia, i pokonać żałość?

Jedźmy! — lecz jeszcze zwróćmy raz oczyma! —
Widzę cię, Rzymie! i żegnam na wieki!
Żegnam ostatnią modlitwą pielgrzyma,
Gdy z twoich świątyń wraca w kraj daleki.

Żegnam ostatniém spojrzeniem malarza,
Gdy płonąc żądzą twoich mistrzów chwały,
Z głazów i płócien twych, w duszę swą wraża
Tchnące w nich ludzi i bóstw ideały.

Żegnam ostatniém wieszcza zadumaniem,
Kiedy ku przyszłéj pieśni swych ozdobie,
Troskliwą myślą zbiera przed rozstaniem
Wszystko co widział, czuł, i myślał w tobie!

Miasto! dość wspomnieć twoje święte imię,
Czyjeż wnet serce żywiéj nie uderzy? —
Jako świat niegdyś do ciebie, o! Rzymie!
Chwała twych wspomnień do świata należy.

Z nią naprzód serce zaręcza młodzieniec,
Kraj i swobodę gdy kochać zaczyna;
Tu myśl poety ulata po wieniec,
Po palmę Niebios duch Chrześcijanina.

Któż nie zapragnął, dawnych świadom czynów,
Nad twoją o nich podumać ruiną?
Lub cię z nadludzkich cnót i dzieł twych synów
Nadziemską jakąś nie mniemał krainą? —

Nie inny urok na współczesnych ludzi
Wieszcz lub zwycięzca zwykł rzucać zdaleka.
W kim–że szlachetnéj zawiści nie wzbudzi,
Kto zblizka poznał wielkiego człowieka:

I o natrętnéj zapomniawszy chwale
Przyjazne serce ku niemu ośmielił.
Na łonie jego myślał poufale,
Czuł jego czuciem, i swoje z nim dzielił? —

Szczęsny! kto błądząc po twych, Rzymie, szczątkach,
Z grobu olbrzyma, dawny wzrost ocenia:

I po twych polach, i po twych pamiątkach,
Jak bluszcz, swe skromne rozciągnął wspomnienia!

Ileż miejsc, których świat imiona święci
W poważnéj chwale czynów uroczystych,
Na wieki w sercu mojém i pamięci
Podzielać będzie urok pól ojczystych?

Tu syn Północy, z dziecka zachwyceniem,
Nowéj natury obaczyłem dzieła:
Tu, upojona innych niebios tchnieniem,
Nowy świat uczuć moja pierś objęła.

Śród nowych wspomnień, śród obrazów nowych.
Nowością wrażeń dusza odmłodniała,
Jak gdyby w wieniec kwiatów południowych,
W nowe się myśli z uśmiechem ubrała!... —

Wspomnienia! po cóż stawacie przedemną?
Wdzięk wasz smutkowi rozstania urąga. —
Żegnam cię, Rzymie! — Już zasłoną ciemną
Mgła błękitnawa twój obraz zaciąga.

Nic już w niéj oko rozeznać nie zdoła.
Krzyż Watykański lśni tylko na niebie,
Jak przeżegnanie ostatnie Kościoła,
Dla tych, co z żalem patrzą po za siebie.

Znikłeś! — a przestrzeń co chwila rosnąca,
Że dzieli wiecznie, wiém ja to i czuję.
Lecz nieraz jeszcze, nieraz myśl tęskniąca
Ojczyste tobą pola zabuduje!...





Wy, co mię wiodąc po Rzymu ruinach,
Ziomki urocze, jak kraju wspomnienia!
O Rzymskiéj chwale, i o Rzymskich czynach.
Jak z ksiąg Sybilli, uczyły z kamienia:

Znacie te róże rozwisłe wieńcami,
Po Cezarskiego niegdyś gmachu szczątkach?
Jako te róże, chwile, com żył z wami.
Kwitnąć mi będą na Rzymu pamiątkach.

1830, w Rzymie.





ŻNIWIARZE RZYMSCY.

(OBRAZ L. ROBERTA).



Minął czas, kiedy zwycięzki Rzymianin,
Legii swoich świat czyniąc obozem,
Plon krwawych bitew i hołdownych danin
Wiózł, tłumy jeńców prowadząc za wozem.

Rzymskiego ludu potęgą dziś — praca,
Plonem i jeńcem — snop zżęty na polu.
A jednak, patrzaj! gdy od żniwa wraca,
Rzekłbyś, zwycięzca w bramy Kapitolu.

Łachman, jak togę, zarzucił na ramię,
Skroń okrył wieńcem z latorośli winnéj,
I w twarzy jeszcze starożytne znamię
Mocy, godności, i dumy rodzinnéj.

Kształtem do bożka podobny posągu,
Otoczon gronem wesołych żniwiarzy,
Przy głośnym brzęku łańcuchów zaprzągu,
On nie o żniwie — o tryumfie marzy.

I tych to marzeń siła tajemnicza,
Że choć z dusz Rzymskie czucia uleciały,
Lud Rzymski dotąd, z postawy, z oblicza,
Jest jak nagrobny posąg Rzymskiéj chwały.

1830, w Rzymie.





MORZE.



Morze! zwierciadło czarodziejstw natury!
Ty niebo ziemskie! równych pełne cudów,
I niezbadane, jak te, co u góry!
Podziwie, grozo, dobrodziejstwo ludów!

Czy w walce z burzą, kiedy się rozdąsasz,
Do gwiazd się wściekasz pianą twych bałwanów,
Bijąc o brzegi, ląd na osi wstrząsasz,
I potop ognia wypychasz z wulkanów:

Czy gdy zwycięzkim zmordowane gniewem,
Zwierciadłem do dna staną twe głębiny,
Lub gną się w cienie, pod lekkim powiewem,
Jak miękki atłas na piersiach dziewczyny:

Wielki, potężny, uroczy żywiole!
Bóg snać żywego natchnął w ciebie ducha,
Wszystkie twe ruchy zdał na twoję wolę,
A ta głębokiéj myśli twojéj słucha.

Dziwy twych skarbów i żyjących tworów
Ty samo stwarzasz w tajemnicy na dnie;

Wzrostu ich, życia, ich celów, ich torów,
Słońce, nie widzi — czyż człowiek je zgadnie? —

O! jak mi lubo! gdy nad twoją wodą,
Czy nasrożona, wesoła, czy cicha,
Świeżością głębi i fali swobodą
I pierś, i dusza z rozkoszą oddycha!

Myśl uskrzydlona wesołością ryby.
Szybuje w nurtach szmaragdowéj fali,
I widzi wkoło, przez kropliste szyby:
Tu góry muszli, tam lasy korali.

W cieniu skał stoją wielorybów trzody,
Ćma ryb barwistych miga w błyskawice,
Po dnie olbrzymie chodzą dziworody,
Z grot srebrnym wirem buchają krynice.

A w głębi groty, pod konchy sklepieniem,
Do pasa w wodzie, kąpie się dziewica:
Woła mię ręką, ośmiela spójrzeniem,
Słodyczą nęci, pięknością zachwyca;

Płoni się, wzdycha, uśmiecha się, śpiewa! —
Zadrżałem, słucham, wzrok ogniem się pali:
Mdłość się rozkoszna po sercu rozlewa...
To śpiew Syreny?... to szum morskiéj fali! —

1830, w Neapolu.





NA OBRAZ MORSKI.

„PRZEMYCACZE.“



Na okręt zyskowny, nad morzem, w ukyciu,
Mąż, starzec, i młodzian, czekają zarazem.
O! jak ich czekanie podobne jest życiu,
Jak każdy jest wieku swojego obrazem!

Wie starzec, że próżne rachuby człowieka,
Nauczył się żyjąc, jak znosić trosk brzemię;
Więc zdał się na losy: — nie patrzy, nie czeka,
Wytrwaniu, nie szczęściu, zaufał — i drzemie.

Lecz insza, gdy siłą wre pełna pierś męża,
A losem, jak morzem, zawładnąć nie może;
Patrz! wolą swą tylko gniew pychy zwycięża,
I jako na wroga, spogląda na morze.

Szczęśliwy młodzieniec! on jeden z ufaniem
Ugląda swéj nawy w błękitach przestrzeni;
Nie trwoży się zwloką, nie nudzi czekaniem:
Bo każdy huk fali, on dział jéj strzelaniem,
Bo każdy wał biały, on żaglem jéj mieni.

1830.





WALKA BYKÓW.

W HISZPANII.

WYJĄTEK Z PIEŚNI PIÉRWSZEJ PIELGRZYMKI

CHILDE–HAROLDA.



Otwarto szranki, miejsce czynią woźni,
Tysiąc tysięcy tłoczy się dokoła:
Nim piérwsza trąba na hasło zawoła,
Nie znajdzie wejścia, kto się chwilą spóźni.
Na gankach błyszcza Grandowie i Damy,
Wprawne jak łowić serca, lecz i skore
Słodkie zranionym wnet podać balsamy.
Rzadki tu ogniem niewzajemnym gore,
Ni zimną wzgardą na śmierć był skazany,
Jak śpiewa po miesiącu pasterz rozkochany.

Ucichła wrzawa. Na dzielnych rumakach,
Czteréj rycerze śmiało w szranki wnijdą,
Z lekkim ukłonem i zniżoną dzidą.
Białe się pióra chwieją na szyszakach,
Przez lewe ramie pas przewisa drogi,
A koń się wspina od złotéj ostrogi. —

Gdy się im krwawe powiodą igrzyska,
Uśmiech piękności i oklaski gminu,
Najdroższą płacę największego czynu,
Cel trudów bohatera, każdy z nich pozyska.

W szkarłatnym płaszczu, świetny blaskiem stroi,
Lekki Matador w środku pieszo stoi.
Chciwy się spotkać z dumnéj królem trzody,
Lecz wprzód nim walka odbywać się zacznie,
Ostróżnym krokiem plac obchodzi bacznie,
By w czas ukryte przewidział przeszkody.
Broń jego pocisk, a walczy z daleka.
Ani co więcéj zdoła moc człowieka,
Bez konia — który często w złéj godzinie,
Niestety! broniąc pana, sam cierpi i ginie.

Trzykroć brzmi trąba, i znak już wydany.
Trwożna ciekawość osiadła oblicza. —
Trzaskiem gibkiego rozdrażniony bicza
Miota się w szranki buhaj, rozhukany.
Wzrok jego dziki, ziemię bije nogą,
Ni ślepo wpada na wroga: lecz wkoło
Zwolna grożące obracając czoło,
Przeziera, jaką wprzód się rzucić drogą:
I szybko ciska okiem zapaloném,
I w oba biodra gniewnym uderza ogonem.

Wstrzymał się nagle, i nasrożył oczy —
Uchodź młodzieńcze! lub się imaj broni!
Męztwo cię chyba ze złéj wyrwie toni! —
W czas szybki rumak na stronę uskoczy.

Minął go buhaj; wściekłe piany toczy —
Ale wnet z trafnéj wypuszczone dłoni,
Dzida za dzidą grot za grotem goni,
Aż pierś szeroką strumień krwi zabroczy.
Pomknął się, stanął, a w szaleństwie dzikiém,
Szarpie ziemię, ból strasznym wyrażając rykiem.

Znowu się zwraca: — ni pocisk, ni dzida,
Ni szybkość koni już się tu nie przyda!
Choć się dłoń silna mieczem uzbroiła,
Słaby tu oręż, słabsza jeszcze siła! —
Już dzielny rumak w krwi potokach pływa;
Ów pchnięty rogiem — ohydny widoku!
W rozdartéj piersi i otwartym boku
Drgające źródła żywota odkrywa.
Mdlejąc na sile, chwiejący się w kroku,
Wzmógł się jeszcze — i pana od zguby wyrywa.

Bez tchu, krwią cały i potem ociekły,
Tkwiącemi groty najeżona skóra,
Zwierz stanął w miejscu; do ostatka wściekły,
Jeszcze zwycięztwo w niepewności trzyma. —
Tu się rozwija zręczność Matadora.
Szkarłatnym płaszczem wiejąc przed oczyma,
Miecz podniesiony w prawéj dłoni zżyma. —
Z ostatniéj siły zwierz jak piorun skoczy —
Daremna wściekłość! zapęd nic nie nada!
Zdradziecka płachta zakryła mu oczy —
Widać tylko błysk miecza — stało się! — upada.

Właśnie gdzie szyja dosięga pacierza,
Wbite żelazo tkwi do rękojeści.

Okrzyk tryumfu o niebo uderza. —
Lecz jeszcze duma nie opuszcza zwierza.
Bez znaku trwogi, bez głosu boleści,
Porwał się — wstrząsnął — i runął o ziemię. —
Pysznie ozdobny wóz ku szrankom zmierza;
Na wierzchu jego chlubne kładą brzemię.
Widok powabny gminniejszemu oku!
Znoszą go cztery konie, ledwo widne w tłoku.

1825.





PODZIAŁ ŚWIATA.

Z SZYLLERA.



„Bierzcie świat sobie!“ rzekł Stwórca do ludzi,
„Zbyt mię już jego panowanie nudzi.
„Na was więc nad nim zlewam władzę całą.
„Lecz się podzielcie, jak braciom przystało!“ —

Zaledwie skończył — kto tylko ma ręce,
Śpieszy, by lepszą zachwycił dzielnicę.
Pole rolnicy, las wzięli młodzieńce,
Ocean kupcy, prałaci winnice.

A gdy już wszystko na ziemi ucichło,
Przyszedł zdaleka Poeta; lecz rychło
Obaczył z żalem, że już na tym świecie
Nic nie zostało biednemu poecie.

Więc na ołtarza upadłszy podnóże,
Zawołał smutnie: „Sprawiedliwy Boże!
„Ci toną, w zbytkach, ja syn prawy Nieba,
„Miałżebym jeden pozostać bez chleba?“ —

— „Los twój, Bóg rzecze, własnéj przypisz winie;
„W sennych się marzeń błąkając krainie,
„Czemuś nie umiał pożytkować z chwili?
„Gdzie byłeś wtenczas, gdy ci świat dzielili?“ —

— „Byłem u Ciebie — Twoim blaskiem oko,
„Ucho czarując pieniem Twych aniołów.
„Przebacz, o! Boże! jeśli zbyt wysoko
„Duch mój śmiał sięgać z tych ziemskich padołów!“ —

— „Prawdziwie, nie wiém, co zrobić dla ciebie,
Rzeki Bóg z uśmiechem — „gdy już, wszystko wzięte.
„Lecz skoro zechcesz odwiedzać mię w Niebie,
„To nigdy dla cię nie będzie zamknięte.“ —

1825.





NOC MIESIĘCZNA.

KRAJOBRAZ.



Noc spokojna, noc cicha; gdzie niegdzie się jeszcze
Słowik tylko odezwie, lub zdrój zaszeleszcze.
Prócz pełgania gwiazd jasnych na niebios lazurze,
Wszelki zda się ruch ustał w uśpionéj naturze.
Uroczystą w powietrzu zatrzymane ciszą,
Z traw i liści przejrzystéj krople rosy wiszą.
Roztoczonego w pełni blady blask księżyca,
We wszystkich, w każdéj inną barwą się przeświéca;
Łamie się w bystrym zdroju, tak, że patrząc zdala,
Falą płynnego złota każda zda się fala,
I jak blada twarz smutku z posępnym uśmiéchem,
Przez mgłę lekką w jeziorze przegląda się cichém.

Powierzchnia wody gładka, jak zwierciadeł szyba.
Gdzie niegdzie czasem ze snu obudzona ryba
Pomknie nagle, lecz tylko tak lekko ją wzruszy,
Jak piérwsza myśl miłości pokój młodéj duszy.

Jakiż to cień olbrzymi, ścieląc się od brzega,
Jak ciężar nietonący na falach zalega?
Cień to nadbrzeżnéj góry: z dwóch stron mi widoma
Od jeziora, piaszczysta, przepaścista, stroma;
Snać gdy się pod nią kiedyś blizka woda wkradła,
Podmyta w swych posadach, nagle się zapadła.
Dotąd znać ślad, którędy spadały z jéj szczytów
Te bryły na wpół z wody sterczących granitów,
Gdzie pod białe swe skrzydła utuliwszy głowy,
Nieruchome, jak z gipsu, drzémią rybołowy.

Z drugiéj strony, zieloną pokryta darniną,
Powoli się schylając, połącza z doliną.
W dolinie, na rzut bystry młodzieńczéj źrenicy.
Zdala, jakby na niebie, błyszczy krzyż kaplicy.
Bliżéj nieco, nad zdrojem, co dolinę dzieli,
Z pomiędzy drzew zielonych pyszny dwór się bieli,
A odbity jeziora zwierciadły blizkiemi,
Tak w nich lśni nieruchomy, jak sam jest na ziemi.
Daléj — próżno źrenica najbystrzejsza sięga,
Zatrzyma ją las ciemny, w kształcie pół–okręga.

Lecz cóż to u stóp góry, w brzóz płaczących cieniu,
Lśni się tak między liśćmi w księżyca promieniu?
Wpatruję się — to pomnik, to mogiła świéża!
Czemuż ni obok innych, ani nad nią krzyża?
Widać tylko z daleka, jak w miejscu napisu,
Dwie różczki w krzyż złożone, lauru i cyprysu,
Lutnia zda się u spodu, a gwiazda na górze,
Z metalu wykształcone, błyszczą na marmurze.

Jeleń wbiegł na dolinę, wzniósł promienne czoło,
Nastawił czujne ucho, i patrzy wokoło. —
Wiatr gdzieś listkiem poruszył — zwierz odskoczył, słucha:
Wiatr przewionął, liść usnął, znowu cichość głucha.
Ośmielony postąpił, i pomknąwszy skoro,
Niedaleko od góry przybiegł nad jezioro.
Przybiegł, stanął, wyciągnął, i pokręca szyję,
Zgiął ją, i z głośnym szmerem ciche wody pije.
Orzeźwiony, wzniósł czoło, i patrzał jak wprzódy.
Wtém kropla z ust zwilżonych wplusnęła do wody.
Zadrżał — jak jego obraz, gdy kropla co spadła,
Wstrząsnęła nieco kryształ płynnego zwierciadła.
Ale wnet, jakby płonną zawstydzony trwogą,
Parsknął głośno, i w ziemię gniewną tupnął nogą.
Zwrócił się nagle, pomknął, wstrzymał się przez chwilę,
I pasząc się powoli poszedł ku mogile. —
Lecz jakaż znów go trwoga wstecz tak rychło niesie?
Jak błysk mignął po polu, i znikł w ciemnym lesie.

Postać się jakaś w bieli podnosi z mogiły,
Czy duch, którego zwłoki te głazy pokryły?
Nie! to ziemska, to jeszcze śmiertelna dziewica:
We łzach się na jéj licach lśni promień księżyca,
Choć większa od śmiertelnych piękność ich i bladosć.
Jakaż to w néj snać nagła, czy trwoga, czy radość?
Tak bystro patrzy wkoło, tak troskliwie słucha,
Jakby chciała obaczyć, lub dosłyszeć ducha!

Są duchy, lecz śmiertelne nie dójrzy ich oko! —
Nie ujrzała dziewica; westchnęła głęboko,
Wzniosła ręce, i łzami nowemi zalana,
Jak wprzód, znów na mogile padła na kolana.

1827.





NA OBRAZ PUSTYNI.



Górą błękit i błękit, bez cienia, bez chmury,
Spodem piasek i piasek, bez drzewa, bez góry,
Wkoło przestrzeń i przestrzeń, bez granic, bez końca,
A nad nią martwa cisza, i tylko blask słońca.

Zda się nowo–stworzony świat jakiś, co czeka
Na koniec dzieła Stwórcy: na ruch i człowieka;
Zda się przygotowana olbrzymia świątynia,
Gdzie Bóg jeszcze Sam Jeden. — To step, to pustynia.

Któż pojmie, coby począł ten, coby w tym gmachu
Stanął sam w obec Boga? Czy raczéj z przestrachu,
Czy z miłościby skonał, by uczuciu sprostać?
Bo jeden, twarz w twarz z Bogiem, żyw nie mógłby zostać.

Lecz gdyby ludzi dwoje, nawzajem kochanych,
Tak ze świata za miłość, jak owych wygnanych
Za grzech z raju, tu przyszło — a wspólnie już znało
W duchu i niewinności miłość doskonałą:
Czyżby się jéj sromali przed obliczem Boga,
Jako Adam i Ewa, gdy w nich grzech i trwoga
Ducha poddały ciału? Lub czyżby im wzajem
Step się nie stał przez miłość odzyskanym rajem? —

1865.





Z MATHISSONA.



Mrok posępny, mrok ponury
Szczyt olbrzymiéj omglił góry.
Między smutnie brzmiącą trzciną,
Szeleszczące zdroje płyną.
Pasterskiego blask ogniska,
Z po za ciemnych gajów błyska,
Bladą światłość lejąc z siebie,
Jako lampa przy pogrzebie.

Już się nocy ptak nieśmiały
Drżącym lotem wzbił nad skały,
I na szczycie drzew zielonym
Noc płaczliwym budzi tonem. —
W długie wiążąc się łańcuchy,
We mgle ciche tańczą duchy,
Przy świetlika mdłych połyskach,
Po mogiłach, po zwaliskach.

Blask wiodący łódź przez morze,
Na nadbrzeżnéj zgasł już skale;
Ze dzwonicy przy klasztorze
Dzwonek smutne głosi żale.

Przez jesiennéj mgły zasłonę
Błyszczą gwiazdy zasmucone;
Wkoło wietrzyk wiejąc zcicha,
W ponadwodnéj trzcinie wzdycha.

Chciwa karmić swe tęsknoty,
Melancholijnemi loty
Leci smutna myśl żałoby,
Gdzie się mchem zielenią groby.
O! jak cichy sen mogiły!
Ani wiosny oddech miły,
Ni porannéj uśmiech zorzy
Oczu śpiących nie otworzy!

Matko! któréj lube cienie,
Blaskiem słońca uwieńczone,
Malując mi przypomnienie,
Czaruje oko złudzone:
Jeśli wierzym nie daremno
W nowe życie w wieczném Niebie:
Zstąp z niego czuwać nademną,
Wskazać mi drogę do siebie!

1824.





Z KLOPSTOCKA.



Orszak pogrzebny przeszedł — „Co tak smutny stoisz?
„Czyżbyś się lękał śmierci?“ — „Śmierci, nie!“ — „Więc czego?“ —
— „Umierania!“ — „Co do mnie, ja nawet i tego
„Nie boję się.“ — „Szczęśliwy! więc się nic nie boisz?“ —
— „Niestety! Prawda tego powiedzieć mi wzbrania,
„Gdybym nie miał przyjaciół!... Lecz mam; i daremno
„Myśl uzbrajam w odwagę. Boję się rozstania,
Nie tylko mego z nimi, ale i ich ze mną.“ —
1875.





WSPOMNIENIA.


Nic srożéj nie boli,
Jak chwile szczęścia wspominé w niedoli.
Dante. (Przekład Juljana Korsaka).




Ciężkie zaprawdę, ciężkie jest wspomnienie
Szczęścia w niedoli; — lecz z czegóż cierpienie
Złoży ofiarę Bogu, co je zsyła,
Gdyby w niém dusza strat swoich zabyła?

I chociaż rzewniéj płyną łzy sieroty,
Gdy przypomina matczyne pieszczoty,
W tych przypomnieniach i w tych łzach się mieści
Jedyna ulga sierocéj boleści.

Pieszczot już takich nie dozna na ziemi,
Lecz dusza tęskni i rwie się za niemi,
Dokąd? Za matką — gdzie teraz przebywa,
Tak duchem w Bogu, jak w pamięci żywa.

I gdy żal serce jak płomieniem ściska,
Wspomnienia z serca, jak iskry z ogniska

Lecą — a każde wzniesione do góry,
Prześwieca myśli, jak gwiazda kir chmury.

I z gwiazd tych blasku składa się blask tęczy,
Co drogą, postać aureolą, wieńczy,
I przez łzy drogę znaczy i odsłania
Tam — gdzie już nié ma ni łez, ni rozstania.

1872.





URYWEK.



Znużone myślami
Nad tajnią, stworzenia,
Wieki za wiekami,
Z rozpaczą zwątpienia,
Idą ku Wieczności.
A Wieczność każdego
Spotyka i bada:

„Cóżeś dla ludzkości
„Uczynił dobrego?“ —
— „Zapytaj drugiego!“
Każdy odpowiada. —

I cóż się w przyszłości
Objawi i stanie?

O! Zbawco! o! Panie!
Myśl własna mnie trwoży,
Lecz w Tobie otucha. —
Oświeć lud Twój Boży
Światłem Twego ducha. —





Z LEONARDA DA VINCI.



Jeśli nie możesz co chcesz, chciéj co możesz,
Gdy być spokojnym i szczęśliwym życzysz.
Niemożebności chęcią nie przemożesz,
Lecz ją usuniesz, gdy chęć ograniczysz.

Szaleniec tylko lub głupiec w swéj dumie
Mniema, że wszystko po swéj woli nagnie.
Mędrzec, co prawdę wszech rzeczy rozumie,
Wié, co podoła — i więcéj nie pragnie.

Lecz i nie wszystko, co mieć możesz snadnie,
Plon spodziewanéj przynosi słodyczy.
Jak w głębi kwiatu jad ukryty na dnie,
Zgryzotę znajdziesz w rozkoszy zwodniczéj.

To szczęście tylko jest pewném i stałém,
Co z powinnością da się zgodzić społem.
Ja, co to piszę, nieraz już płakałem
Na to, żem osiągł, co wprzód mieć pragnąłem.

Ty więc słów moich czytelniku miły,
Chcesz ustrzedz w sercu pokój i niewinność?
Celu twych żądań nie stawiaj nad siły,
Ani rozkoszy nie kładź nad powinność.





SZTUKA.



Co w przeszłości z ziemi było,
Ziemia w swém łonie zamyka,
Pod skromnéj darni mogiłą,
Lub dumnym głazem pomnika.

Lecz duch, co na nią tchnął z Nieba,
W sztuce ma wieczne odbicie,
By przez nią znowu, gdy trzeba,
W przyszłości wstąpić mógł życie.

I równéj godne zalety,
Gdy mistrz w nich prawdę odtwarza,
Czy pieśń natchniona poety,
Czy twórczy pędzel malarza.

Bo równie dziełem ich obu,
Dla serc potomnych i oka,
Kształt przeszłości wstaje z grobu,
A duch jéj spływa z wysoka.





OBRAZEK.



O! gdyby ten obrazek mógł słyszeć! O! gdyby
Mógł czytać w myślach moich! Samby, bez ochyby;
Uradował się nieraz — jak ów Anioł, który
Raz w duszę po niebiesku spójrzawszy nam z góry,
Lub tajemniczém słowem, niesłyszaném w uchu,
Raz do nas po anielsku przemówiwszy w duchu.
Widzi, jak się od tego słowa lub spójrzenia
Dusza budzi, ożywia, wznosi, rozpromienia,
I do wyższych swych celów rwie się z krain grzechu,
Po promieniu tych spojrzeń, lub po słów tych echu. —
A i cóż może bardziej radować Anioła,
Jak gdy duch, lub myśl czyją w wyższy świat powoła?





LUCIA.



Na licu krasa róży dziewiczéj,
W błękitach oczu gwiazdy uczucia,
W ustach anielskiéj uśmiech słodyczy.
To Lucia!

Myśl — cichy, jasny wiosny poranek,
Rozkwit nadziei, tęskność przeczucia.
Dusza — gołąbek; serce — baranek.
To Lucia!

I kto wié nawet, Aniołki w Niebie,
Czy nie naszego tonem współczucia,
Wskazując na nią, mówią do siebie:
„To Lucia!“





UŚMIECH.



Nie bój się, dziewczę, nie bój uśmiechu!
Szyderczy tylko ma czarność grzechu.
Ale wesoły uśmiech pustoty,
To jak swawolne dziecka pieszczoty;
Ale serdeczny uśmiech wesela,
To pocałunek ust przyjaciela;
A smutnym nawet, uśmiech dobroci,
Jak słońce chmurę, smutek ozłoci;
Na łzy ich nawet rzuci blask tęczy.
Bo gdy się dobroć ku łzom uśmiecha,
Aniół w tém zda się mówi i ręczy:
Że być gdzieś musi, i przyjść pociecha.





ODPOWIEDŹ NA LIST NIEZNAJOMÉJ.



O! nie płoń się dziewczę! że dusza twa młoda
Przy dźwiękach się pieśni rozmarza!
Współczucie dusz takich, toć jedna nagroda,
Toć cała pociecha pieśniarza.

On wzajem, gdy słyszy twój głos tajemniczy,
Twe ciche, serdeczne westchnienie —
On wzajem twój obraz postaci dziewiczéj
W tęczowe obleka marzenie.

I oto masz dzieje, jak w pieśniach i w życiu
Dusz bratnich się wiąże społeczność;
W ich tonów oddźwięku, w ich barwy odbiciu,
Jest poezyi siła, i wieczność.

I jeśli się kiedy, ze sfer wyobraźni,
Widomie tu zejdą na oczy:
Gdzie pieśnią myśl z myślą, tam węzłem przyjaźni
I serce się z sercem jednoczy.





DO JASKÓŁKI.

(Odpowiedź na wiersz pod tym tytułem i pod tymże pseudonimem autorki).



Na co tobie, Jaskółeczko,
Słowicza piosenka?
Gdy szczebioczesz, a gniazdeczko
Lepisz u okienka:

Gdy o świcie głos twój kwili
Na pogodny dzionek;
Nie zanócą sercu miléj
Słowik ni skowronek.

Z pól i gajów tylko echy
Brzmią ich śpiewy głośne;
Tyś śpiewaczka naszéj strzechy,
Ty nam głosisz wiosnę. —

Na co tobie, Jaskółeczko,
Orłów lot wysoki?
Gdy się zwijasz po nad rzeczką,
Lub śmigasz w obłoki;

Gdy szybujesz, wzdłuż czy wokół,
W powietrza przezroczu;

Ani orzeł, ani sokół
Większy dziw dla oczu.

Oba oni wiecznie sami
W sferach burz i gromu;
Tyś, ptaszyno, zawsze z nami,
W przyjacielskim domu.

Tam się na nich strzelec zbroi,
Ptaki ich lękają;
Tu się ciebie nikt nie boi,
A wszyscy kochają. —

Ty więc wzajem, Jaskółeczko!
Czuj, co my dla ciebie,
A piosneczka za piosneczką
Przyjdą same z siebie.

I sąd o nich niech nie budzi
Obaw twéj skromności!
Znajdzie zawsze cześć u ludzi,
Kto wart ich miłości.

1868.





DO ALEKSANDRY KURNATOWSKIEJ.



Wohl ist mir, dass ich dich nicht verkannt
Das ich gleich dich in der ersten Stunde.
Ganz den Herzensausdruck in dem Munde
Dich ein wahres–gutes Kind genannt.
Göethe


Widziałem ciebie w taneczném kole,
Uśmiech na ustach, radość na czole;
Wzrok twój był śmiały, ale łagodny,
Ruch twój był wdzięczny, ale swobodny.
Znać, że ci wewnątrz żadna z trosk życia
Nie psuła miłéj chwili użycia;
Znać, że ci nie szło, by oczy ściągać,
By swym tryumfem drugim urągać.
Bujałaś w tańcu, jak przed pogodą
Ptaszek w powietrzu, rybka pod wodą.
Ścigałem ciebie pomiędzy gronem
Okiem i sercem rozweseloném,
I pomyślałem: to jest dziecinna
Swoboda myśli, dusza niewinna.

Słyszałem ciebie w wielu rozmowach,
Zawsze myśl szczera była w twych słowach.

Znać, że masz w sobie sąd swój, nie cudzy,
Ani powtarzasz, co rzekli drudzy.
Nie brałaś za złe, że ci ktoś przeczy;
Znać, że ci idzie o prawdę rzeczy,
A nieuporna przy swém mniemaniu.
Chętnie chcesz uledz lepszemu zdaniu.
I rzekłem sobie: w niéj snać przebywa
Szczera chęć prawdy, dusza prawdziwa.

Byłaś w teatrze: — wzrok twój wlepiony
W scenę, nie strzelał na różne strony,
Twarz była wierném duszy zwierciadłem;
Z niéj każde twoje uczucie zgadłem:
Jak cię oburza, jaki żal budzi,
Cierpienie dobrych, przemoc złych ludzi;
I jak cię tryumf cnoty pociesza,
I jak niewinna śmieszność rozśmiesza.
Oddana całkiem temu, co widzisz.
Ni kłamiesz czucia, ni się go wstydzisz;
Myśląc o sztuce, nie o parterze,
Śmiejesz się szczerze, i płaczesz szczerze.
I rzekłem sobie: w tém się odkrywa
I czyste serce, i dusza tkliwa.

Posłyszysz wprawdzie, jak świat w swéj mowie
Wesołość myśli płochością zowie;
Jak szczera mowa i własne zdanie.
Znaczą u niego złe wychowanie;
Jak każde czucie uśmiechem tłumi,
Lub je za oczy wyszydzać umié,

A mądrość swoję na tém zakłada,
Żyć, nie jak trzeba, lecz jak wypada,

Ty jednak zachwiać nie daj się trwogą,
Idź zawsze swoją, a prostą drogą;
Słuchaj nie tego, co gdzieś szyderca,
Lecz co sumienie powié do serca,
I żyj, pamiętna przykazań Nieba,
Nie jak wypada, ale jak trzeba,

Znajdą się ludzie, którzy wyśledzą
Głąb’ duszy twojéj; ci niech powiedzą:
„Dobra jest, szczera, rozumna, tkliwa!“
Bądź tém, a dodasz: „jestem szczęśliwa.“

Drezno 1836.





DO TESI.

(W dzień rozpoczęcia lekcyi muzyki).



Tesiuniu kochana!
Gdy do fortepiana
Siądziesz codzień z rana,
Pamiętaj, dopóty
Nie wziąć żadnej nóty,
Nie tknąć żadnéj gamy,
Póki w sobie saméj,
Jak w kościelnym progu,
Nie westchniesz ku Bogu:
„Przyjm to moje granie,
„Nacześć Twoję, Panie!“

Bo wszystko na świecie,
Lube moje dziecię!
Co ma głos lub dźwięki,
Bogu cześć i dzięki,
Bogu chwałę niesie.
Jemu wiatr po lesie,
Jemu szumią drzewa,
Jemu ptaszek śpiewa;

Jemu brzęczą pszczołki,
Po nad drzew wierzchołki;
Jemu gwiazdy grają;
Jego wyznawają,
Na strónach i głosach,
Ludzie, a w Niebiosach,
Na wieki weseli,
Śpiewają Anieli.

Owóż ci Anieli,
Gdy będą widzieli,
Że i ty tak z niemi
Modlisz się na ziemi,
Wszyscy się za ciebie
Pomodlą na Niebie,
Z Świętą Cecylią.
Aniół–Stróż, z lilią,
Przy twym fortepianie
Niewidomy stanie,
I tak, w Imię Boże,
Uczyć się pomoże,
Że z strón twoich echa,
Da Bóg, będzie brzmiała:
Rodzicom pociecha,
Panu Bogu chwała.

1851.





DZIEWIC–WIECZÓR.



DO***

Kwiatku, kwiatku nadobny!
Dość w cieniu tajemniczym,
Skromny, cichy, osobny,
Kwitłeś życiem dziewiczém!
Czas przed świata obliczem,
Stać się — na coć stworzono:
Męzkiéj siły koroną,
Męzkich trudów osłodą,
Szczerych uczuć nagrodą!

Dość już, dość, skowroneczku!
Cześć dziecinną i dzięki
Kwilić w cichém gniazdeczku!
Błysnął świt twéj jutrzenki —
Na świat! w górę z piosenki!
Niech rozgłośnie, radośnie,
Brzmią ku Niebu o wiośnie,
I za sobą, wysoko
Zwą myśl ludzką i oko!

Kwiatku, ptaszku, dziewico!
Dość w dziecinném uśpieniu,
Pod rodziców źrenicą,
Myśl kołysać w marzeniu!
Jutro twemu istnieniu
Inszy cel się obwieści:
Pracy, chwały niewieściéj;
Obowiązków ziemianki,
Cnót, zasług chrześcijanki! —

Ale niech cię nie trwoży
Przestrzeń nowéj przyszłości!
Z wierzącymi duch Boży,
Duch światła i miłości!
On rozproszy ciemności,
On zawady przełamie! —
A jeżeli twe ramię
Ma dźwignąć krzyż: — ON zmienia
Znak mąk, w godło zbawienia!

1866.





NAGROBEK W DZIEŃ IMIENIN.

(NA ŻĄDANIE PANI SALOMEI BECU.)



Szumi topola z wiatry lekkiemi;
Któż pod jéj cieniem spoczywa?
Ach! najgodniejsza szczęścia na ziemi,
„A jednak nigdy szczęśliwa.“

Cóż jest to szczęście, którém tak łudzi
Serca nadzieja zwodliwa?
O! gdyby szczęście było dla ludzi,
Onaby była szczęśliwa.

Komu się stale fortuna śmieje,
Gmin go szczęśliwym nazywa.
Marne pochlebstwa! próżne nadzieje!
„Ona nie była szczęśliwa.“

W czynach litości, w cnocie bez skazy,
Prawdziwe szczęście przebywa.
Święte nauki! płonne wyrazy!
„Ona nie była szczęśliwa.“

W kim myśl skrzydlata w sfery natchnienia
Serce za sobą porywa:
Ten wié, co szczęście. — Mylne marzenia!
„Ona nie była szczęśliwa.“

Świętéj miłości, szczeréj przyjaźni,
Kto znał i cenił ogniwa,
Był–że szczęśliwym? — Śnie wyobraźni!
„Ona nie była szczęśliwa.“

Ach! nie ta ziemia szczęścia gospodą.
Lecz tam, gdzie wiara prawdziwa
Czyni go cierpień i cnót nagrodą,
Tam ona pewnie szczęśliwa! —

Oby, gdy setne lata nastaną,
I dni twych zwiną przędziwa,
Ryjąc ów napis, w końcu dodano:
„Sto lat przeżyła szczęśliwa!“

1825.





ROSA MISTICA.

SONET.



Cześć ci i chwała, Różo tajemnicza!
Gościu naszego, córo wyższych światów!
Królowo uczuć i marzeń, jak kwiatów!
Wiecznie kwitnąca, promienna, dziewicza!

Ziemia lśni blaskiem twojego oblicza,
Jutrzenka płonie barwą twych szkarłatów,
Wiosna tchnie wonią twoich aromatów,
Z natchnienia twego płynie pieśń słowicza. —

Piękności! tyś jest tą Mistyczną Różą.
Bóg przez cię ludziom objawia Sam Siebie;
Czci ich dla ciebie Aniołowie wtórzą,
Tam, u stóp tronu Najświętszéj na Niebie!

Piękności! tęczo po nad życia burzą!
Ty mię wiedź tutaj, bym tam ujrzał ciebie.





RÓŻA.

SONET.



The rose is fairest, when ’tis budding new,
The rose is sweetest, wash’d with morningr dew
Walter–Scott.

Piękna jest wprawdzie róża, gdy z pączka rozkwita,
I sama zapłoniona rumieńcem jutrzenki,
Poi się tchem poranku, i słucha piosenki.
Którą, jako świat młodość, skowronek ją wita.

Lecz patrz na nią, gdy kirem ciemności okryta
Schyla czoło ku ziemi, a przejrzysta rosa,
W każdéj łzie odbijając gwiaździste niebiosa,
Lśni nad nią, jak korona z gwiazd i pereł zwita.

Wtedy to, wtedy słowik, co sam szuka cienia,
Bierze ją za królowę swych marzeń i pieśni. —
Nie hołdy to skowronka, o których on nie śni,
To tylko głos współczucia, i hymn uwielbienia.

Piękna dusza na ziemi, im cierpi boleśniéj,
Tém się uroczéj nawet w piękność rozpromienia.





FIJOŁEK.

(Z GOETHEGO).



Skromnéj barwy i woni,
Kwitł fijołek na błoni,
Fijołek maleńki.
Pasterka biegła po łące,
Zbierając kwiaty kwitnące,
Daléj, daléj!
Słodkie śpiewając piosenki.

„Ach! gdybym ja w téj dobie,“
Myślał kwiatek sam w sobie,
„Miał krasnéj róży wdzięki!
„Możeby ona mię wzięła,
„Może u piersi przypięła,
„Ach! przynajmniéj
„U swojéj białéj sukienki!“ —

Lecz pasterka przebiegła,
Fijołka nie postrzegła,
Zdeptała kwiat maleńki.
Konając jeszcze zawołał:
„Gdym się podobać nie zdołał,
„Dzięki, dzięki!
„U nóg jéj konam — dość dla mnie.“
1827.





PIERWSZE ROZSTANIE.

(NA OBRAZ: „AMOR I PSYCHE.“)



Szczęśliwe lata, gdy bożek miłości
Dzieckiem był jeszcze! — Rad z pieszczot dziecinnych,
Igrając w Psychy objęciach niewinnych,
Każdy wzrok, uśmiech, sam widok piękności
Trzymał w spoczynku skrzydła niestateczne;
Wszędzie go urok nowości czarował,
I każde szczęście, którego kosztował,
Jak bóztwo jego, zdało mu się wieczne!

Przeklęta piérwsza rozstania godzino!
We łzach po tobie, gdzie szukać pociechy?
Cóż są miłości rozkosz i uśmiechy?
Raz już minęły — choć wrócą, znów miną!...

Amor się rozstał z Psychą — Wy, co chcecie
Wiernymi dotąd zostać jego cześci,

Macież dość siły dzielić z nim boleści? —
Smutny, samotny, błądzi on po świecie;
Ku ziemi schylił pochodnię weselną,
Duma, i w Niebo patrzy ze łzą cichą. —
Tam on już chyba połączy się z Psychą.
Psyche, jak Miłość, będzie nieśmiertelną.

1830.





OSTATNI TOAST.



I.

Ha! jeszcze toast! nalewajcie wkoło!
Lecz chwila krótka, trzeba pić z pośpiechem.
Wesoło tylko, proszę was, wesoło!
Lżéj się jest żegnać, żegnając z uśmiechem.

Niech żal, co na mnie z łzawemi oczyma,
Towarzysz drogi, czeka za wrotami,
Z waszą pamięcią nic wspólnego nié ma;
Poznam go naprzód — rozstawszy się z wami.

Tyleśmy słodkich z sobą lat przeżyli,
Oby ich szereg wspominając długi,
Nikt z nas nie znalazł jednej takiéj chwili,
Któréjby przeżyć nie śmiał już raz drugi.

Nalewaj! wino niech smutek ukoi!
Nie chcę się smucić, póki bawić mogę. —
Za zdrowie wasze, przyjaciele moi!
Wy za szczęśliwą przyjaciela drogę!

II.

Któż wie, czy kiedy będziemy znów społem,
Jak dziś, żal słodzić pociechą wzajemną? —
Lecz gdziebądźkolwiek, za biesiadnym stołem,
Puhar się jeszcze zaiskrzy przedemną:

Niech będzie gorzki, jak ten, co go piję,
Jeśli jak bóstwu, dla waszéj pamięci,
Wprzód niż z ust moich zabrzmi imię czyje,
Myśl moja piérwszych kropel nie poświęci.

Wy téż, gdy kiedy będziecie w swém kole
Smucić się po mnie, lub bezemnie bawić,
Pomnijcie zawsze, w sercu i przy stole,
Niezapełnione miejsce mi zostawić.

Bo gdy dla niego rad wszystkie porzucę,
A wy méj prośby pomnieć nie będziecie,
Nie mając miejsca, kędyż się obrócę?
A równe temu, gdzież znajdę na świecie?


III.

Cóż to za odgłos? — ha! dzwonek pocztowy!
Przez litość, bracia! niech puharów brzęki,
Niech śmiech, niech pieśni, niech głośne rozmowy
Stłumią w mém uchu te straszliwe dźwięki!

I jeszcze toast! jeden i ostatni!
Lecz niech i w saméj chwili pożegnania,
Zbierze z ust waszych pocałunek bratni
Krople radości! — Lecz czyjeż to łkania?

Daj mi twój puhar! ty! co tak pomału
Do ust go chylisz, jakbyś przełknąć nie mógł.
Daj go! zdradziła przejrzystość kryształu,
Że żal niewieści nad twém sercem przemógł.

Daj! ja wypiję — tyś skończyć nie w stanie.
Łzy twe zatruły ci nektar wesela.
Mnie, gdy co może osłodzić rozstanie,
To łzy takiego, jak ty, przyjaciela.

1826.





POŻEGNANIE.

(Z ANGIELSKIEGO).



I.

Smutny, posępny był ranek jesieni,
Gdym się z mą lubą raz ostatni żegnał.
Kłęby mgły nocnej wiły się w przestrzeni,
Gdy je przed chwilą nieco wiatr rozegnał.
Te wpół przejrzyste, jako welon biały,
Co krył naówczas bladą twarz dziewicy.
Wpół osłaniając, w dwakroć pomnażały
Urok, jak ona pięknéj okolicy;
Te w groźną deszczem zlewając się chmurę,
Jak smutek w duszy, w powietrzu ciężyły;
Lub jak myśl nasza, mroczne i ponure.
Wznosząc się w niebo, niebo nawet ćmiły,
I nie wprzód rzednieć i jaśnieć zaczęły.
Aż się jak we łzy, w rosę rozpłynęły.


II.

Byliśmy sami, w altanie bez liści,
Co wraz z miłością naszą rozwinione,

Przed skwarem słońca i okiem zawiści
Niegdyś tak pewną tworzyły zachronę;
Co tyle razy, nad naszemi głowy
Szumiąc rozkosznie, lub szeleszcząc głucho,
Tłumiły słowa tajemnéj rozmowy,
By ich zdradzieckie nie przejęło ucho.
Dzisiaj, o! zmiano! zżółkło i zwarzone,
Jedne już ziemię wpół skrzepłą zaległy,
Jak chwile szczęścia mnogie, nieliczone,
Co nam w ich cieniu tak szybko ubiegły;
Drugie, jak chwile co nam pozostały,
Gdzie niegdzie ledwie trzymając się drzewa,
Nakształt serc naszych, z trwogi zda się drżały,
Że i je wkrótce lada wiatr pozwiewa.


III.

Byliśmy sami, bez świadków — prócz w Niebie,
Ach! bez nadziei drugiéj takiéj chwili;
A jednak spojrzeć nie śmieli na siebie,
Jednak do siebie słowa nie mówili.
Bo choć łzy ulżyć mogłyby jedynie,
Lecz łzy wylane w rozstania godzinie,
Nim witający znów je wzrok osuszy
Blaskiem wesela: tak ciężą na duszy,
Jak rosa spadła we chwili zachodu,
Nim znowu słońce na niebie zabłyśnie,
Tchem mroźnéj nocy ścięta w perłę lodu,
Zimnym ciężarem kwiat ku ziemi ciśnie.
A serca nasze tak już przepełnione
Były i żalem, i boleścią rzewną,

Iżby w nie jedno spójrzenie rzucone,
Iżby za lada westchnieniem wstrząśnione,
We łzyby gorzkie rozlały się pewno!...


IV.

Wtém głos przeciągły, żałosny, ponury,
Zabrzmiał jak z nieba. — Spójrzymy do góry —
Wprost po nad nami, niedójrzane prawie,
We mgle przelotne krążyły żórawie,
I coraz wyżéj wznosząc się w niebiosy,
I coraz nócąc smutniejszemi głosy,
Zdały się niby użalać nademną,
Zdały się z sobą zwać mię do podróży.
Uczułem w sercu pociechę tajemną:
„O! luba! rzekłem, to nam dobrze wróży!
„I one lecą do dalekiéj ziemi,
„One powrócą — i ja wrócę z niemi!“ —

Spójrzałem na nią; — jakby wzrok mój zgadła,
Nagła spokojność lice jéj osiadła;
Przez mękę zda się gorzko uśmiechnęła,
Nie patrząc na mnie, rękę mi ścisnęła,
I by łzy wstrzymać, wzrok wzniosła ku Niebu.

Nagle głos dzwonka rozległ się przed domem.
Przebóg! słyszałem dzwon mego pogrzebu!
Czułem dreszcz śmierci w sercu nieruchomém.
Straszliwa chwilo! — Wtém drżąca i zbladła,
Z głośnemi łzami na pierś mi upadła.

Nie wiém, nie pomnę, jak ją pożegnałem.
Czułem ach! tylko, gdym się już oddalił,
Żar zda się jakiś, co mi usta palił,
I łzy na twarzy — choć sam nie płakałem.

1826.





ODDALONY.



I.

„Rozwesel lice cudzoziemcze młody,
Poprzestań tęsknić za północnym krajem!
Niebo stalszemi świeci tu pogody,
Bogatszym ziemia kwitnie urodzajem.

„Pójdź raczéj, w gronie nowych przyjacieli,
Skroń swą bluszczowym przyozdobić majem!
Pieśń żal ukoi, wino rozweseli
Posępną tęskność za rodzinnym krajem.

„A niebios warte dziewice téj ziemi!
Jeden wzrok, uśmiech — sam nazwiesz ją rajem —
Więc, przyjacielu! pójdź z nami i z niemi
Zapomnieć tęsknot za rodzinnym krajem!“ —

— „Dzięki za czułéj przyjaźni dowody!
Obyś podobnych nie doznawał wzajem!
Nigdy, daleki od ojców zagrody,
Nie musiał tęsknić za rodzinnym krajem!

„Miłe mi niebo, miła ziemia wasza,
Miła z gościnnym uczta obyczajem;
Lecz pieśń obudza wino nie rozprasza
Posępnych tęsknot za rodzinnym krajem.

„Znam waszych dziewic wdzięki i uśmiechy;
Lecz świat raz tylko miłość czyni rajem. —
Więc, przyjacielu! gdy chcesz méj pociechy,
Pozwól mi tęsknić za rodzinnym krajem!

1827.





ŁZY.



I.

Kiedy z przeznaczeń ludzi lub Nieba,
W kraj jadącemu daleki,
Wszystko co miłe, porzucić trzeba,
Porzucić może na wieki:
Pierś wre wulkanem, a łza, co płynie,
Jak potok lawy twarz pali. —
Pomnisz, w ostatniej szczęścia godzinie
Gdyśmy się z sobą żegnali?


II.

Lecz gdy już stanął na obcéj ziemi,
Śród obcych zaczął żyć ludzi,
Gdy mgła posępna przyszłość zaciemi,
Obecność nuży lub nudzi,
A przeszłość w łzach się tylko maluje:
Łzy wtedy ulgą w żałobie.
Jedną, co mogę, jedną, co czuję,
Samotnie myśląc o tobie.

Aż gdy cierpliwych, wiernych statecznie,
Bóg się nakoniec użali,
I oddalonych połączy wiecznie,
By wiecznie wzajem kochali:
Jak muszą, słodkie być łzy, co wtedy
Jedynym uczuć tłómaczem! —
O! moja luba! kiedyż my, kiedy
Takiemi łzami zapłaczem?

1827.





PRZYPOMNIENIE.

(Z ŻUKOWSKIEGO).



Słodkie minionych dni omamienie!
Znówże mię urok otacza twój? —
Kto śpiące w sercu zbudził wspomnienie?
Kto skrzepłych marzeń ożywił rój? —

Wionęły w duszę dźwięki znajome,
Zabłysnął duszy znajomy wzrok:
I znów przedemną stoi widome,
Co już przeszłości zaciągał mrok.

O! święte Niegdyś! gościu mój miły!
Próżno chcesz znowu w piersi méj tchnąć.
Mogęż Nadzieję wskrzesić z mogiły,
Mogęż rzec temu, co było: „bądź!“?

Mogęż przyoblec w świeżość rozwicia
Zwiędły mych uczuć, marzeń mych kwiat,
Lub widną nagość szkieletu życia
Zakryć znów rąbkiem tęczowych szat? —

O! duszo moja! przecz wzrok twój goni
Ku miejscom, świadkom szczęśliwych dni?
Już tam nie wiosna kwitnie na błoni!
Już tam nie zorze poranne lśni!

Tam noc, pustynia — martwa i głucha,
Gdzie jeden tylko przedmiot i kres:
Mogiła serca, kolebka ducha,
Ołtarz ofiary — z szczęścia i z łez!

1856.





POCIECHA WE ŁZACH.

(Z GOETHEGO).



„Czegoś ty smutny, gdy wszystko wkoło
Zakwita wiosny weselem?
Smutek, co twoje zasępia czoło,
Zmniejszy się, gdy go podzielem.“ —

— „Jeżelim smutny — cóż to do kogo?
Jeżelim płakał — mnie boli.
A i łzy czasem słodkie być mogą,
One mi ulżą niedoli.“ —

— „O! nie płacz, nie płacz! pójdź między braty,
Oni twą boleść osłodzą;
Jeśliś co stracił, powiedz twe straty,
Oni je chętnie nagrodzą.“ —

— „Precz z tą pociechą! — nikt z was, jak baczę,
Przyczyn mych żalu nie czuje.
Czyż tylko straty płakać? — ja płaczę,
Że mi tak wiele brakuje.“ —

— „O! więc się marną nie dręcz żałobą!
Mniéj masz do żalu, niż mniémasz.
Tyś jeszcze młody, wszystko przed tobą,
Co nie dziś, jutro otrzymasz.“ —

— „Ty chcesz nadzieją łudzić me oko?
Daremno! wszystko daremno!
To tak daleko, to tak wysoko,
Jak gwiazda błyszczy przedemną,“ —

— „No! ależ gwiazdy nikt nie pożąda,
I tylko tęskna źrenica
Tkliwém spojrzeniem ku nim spogląda,
I ich się blaskiem zachwyca.“ —

— „Ja téż nie pragnę, ja téż nie żądam
Ni Jéj, ni waszéj pomocy.
Tylko z westchnieniem ku Niéj spoglądam,
I płaczę we dnie i w nocy.

1828.





UŁAMEK Z ELEGII.




Richer than wealth, prouder than garment’s cos
Thy love is better than high birth to me,
And havig thee, of all men’s pride I boast
Shakespear. Sone.


Często, o! luba! gdy w światowém gronie,
Niepostrzeżony albo zapomniany,
Stojąc samotnie i marząc na stronie,
Z żalem i dumą walczę na przemiany:

„Cóż, że nikt z tłumu, dla mnie, ni dla siebie,
Widząc samego, nie przystąpi do mnie?
Rozmowa moja miłą jest dla ciebie!
Gdybyś tu była, pomniałabyś o mnie!“ —

Wtém drzwi się przemkną, ty wejdziesz do sali,
W całym i strojów i wdzięków uroku;
Gdy, co mi czołem skinąć żałowali,
Zewsząd z pokorą żebrzą twego wzroku,

Lub na twą drogę cisną się natrętnie;
A ty oziębła idziesz między zgrają,
A twoje oczy — niby obojętnie
Błądząc wokoło — wiém, że mnie szukają;

A z ich błękitu, jak Aniół pociechy,
Myśl twa, z méj twarzy zrozumiawszy moją,
Zlatuje ku mnie z wdzięcznemi uśmiechy:
„Cóż, żeś tu obcy?... nie jestżem ja twoją?“ —

O! droga myśli! jakże mi błahemi,
Ród, chwała, skarby, zdają się w téj chwili!
Cóż z nich za szczęście, gdy bogaci niemi
Jużby je próżno dla cię poświęcili?

Większe me, bez nich, i szczęście i chluba!
Jednak o pychę ztąd mię nie obwinisz;
Ach! ty mię sama, ty tylko, o! luba!
Czyniąc szczęśliwym, godnym szczęścia czynisz.

Bo wzrok twój każdy rzuca w duszę moję
Jakby nadziei promienistą tęczę
Że przyjdzie chwila, gdy za miłość twoje...
Nie, nie! ja niczém godnie nie odwdzięczę!

1828.





KOCHANKOWIE.

ELEGIA.



O! biédni kochankowie! nigdyż nie możecie
Znaleźć jednego miejsca na tym wielkim świecie,
Gdzieby was, jak wy wszystkich, zapomnieli drudzy,
I harmonii westchnień nie mieszał śmiech cudzy;
Gdzieby was nie dosięgła złéj obmowy żmija,
Lub gorszy od Argusa potwór — Familija!

Choćbyś flet syna Mai odziedziczył słodki,
Zerwiesz pierś, nimbyś uśpił braci, stryje, ciotki!
Nic bez cierni: — to ciernie przy kwiecie piękności,
Ćma lecąca by zgasić pochodnię miłości!

Skoro raz twoje tkliwsze przejęli wejrzenie,
Lub z ust ulatujące dostrzegli westchnienie,
Ci już nos przez dzień cały więżąc w okularach,
W twych genealogicznych nurtują konarach,
By dociec i obliczyć, co i samym dla się,
Czy pod ich cieniem uszczknąć, czy z nich zerwać da się,
Tych oczy, jak kozaki strzegące granicy,
Ze wszech stron zabiegają sercu synowicy,

Aby gdzie nie przebiło linii kordonu
Familijnéj godności, lub dobrego tonu.
Ci nakoniec, z troskliwéj nie tracąc uwagi,
Jak co rychléj sióstr zbywszy, zatrzymać posagi,
Arytmetycznie pragną rozwiązać zadanie,
Czy szwagier na miłości siostry poprzestanie,
Lub czyli jeszcze za nią, dla kochanych braci,
Protekcyą, darami, godnie się odpłaci?

Biada tobie, nieszczęsna! jeśli kochasz szczerze,
A serce twoje tylko takiego wybierze,
Ze choćby był sam w sobie jako żyzna gleba
Co wróży plon stokrotny — lecz jéj pomódz trzeba,
A zatém familijna gdy twoja starszyzna
Za dobrą go dla siebie partyą nie przyzna:
Przygotuj serce twoje do cierpień tysiąca!
Nie rozbroi szydercy łza w twém oku drżąca,
Nie ubłagają względu twój smutek i męki,
Ni litości, gasnące i zdrowie i wdzięki.

Okrutni! Lecz was dzikie omylą rachuby!
Miłość szczera nawzajem, nie zlęknie się próby,
Miłość stateczna w wierze, opiekę wybłaga
Tego, co fałsz zwycięża, a Prawdę wspomaga.

1828.





RANEK I WIECZÓR.

(Z HISZPAŃSKIEGO)



I.

Wschodź, wschodź pogodnie, ranne słoneczko!
Zajrzyj wesoło w Jéj okieneczko,
Oświeć łagodnie senne Jéj czoło,
Niech się obudzi z myślą wesołą!

Ona tak lubi blask twój pogodny.
On tak z promieniem oczek Jéj zgodny,
I w Niéj od niego tak się rozwija,
Serce jak róża, myśl jak lilija!

Nie chmurz się na mnie, nie chmurz na niebie,
Że ja mniéj przy Niéj zważam na ciebie,
I że z Jéj tylko oczek odbicia
Biorę od ciebie promienie życia!

Za toż ty widzisz, jak w duszy mojéj
Wszystko się budzi, ożywia, roi,
Gdy jak Jéj saméj twoja pogoda,
Tak Jéj wesołość mnie siły doda.




II.

Niebo nad nami pała gwiazdami,
W mrocznéj alei błądzimy sami,
Ja się nie boję, ona nie wstydzi,
Choć wiemy dobrze, że Bóg nas widzi.

A bo i czegóż lękać się mamy?
Jestże to wstydem, że się kochamy?
Jestże to grzechem, iżbyśmy chcieli
Być tu przez miłość, jak tam Anieli,
Coraz się wzajem stawać lepszymi,
Aż się tam złączym z sobą i z nimi?

I gdy Ją, widzę w bieli śród mroku,
Zda się, że Anioł–Stróż przy mym boku,
Co wszystkie moje troski powszednie,
Myśli, uczucia, uczynki we dnie,
Przyszedł obaczyć, koić, urządzić —
Biada! że tylko nic nie chce sądzić.

I ztąd mi kłopot — że potém muszę
Sam w sobie do dna przetrząsać duszę,
Co w niéj jest nie tak, lub czego nie ma,
Aby być takim, jak ona mniema.





POD KRUŻGANKIEM.



W oknach Jéj światło: — ja cały w oku
Pod jéj oknami stoję o zmroku.
Patrzę i czekam — ach! nadaremno!
Choć czekam tylko, aby przedemną
Choć cień jéj mignął na tle firanek,
Aby choć wyszła na swój krużganek,
By ją choć ujrzeć — dość tego dla mnie!

Mniejsza! że może nie spójrzy na mnie...
Gdzie słońcu patrzeć na kwiat? a przecię
Kwiatu bez słońca nie żyć na świecie!

Lecz czas upływa — ja próżno marzę. —
O! gdybym umiał grać na gitarze!
Gdyby tu słowik zaśpiewał słodko!
Gdyby choć przeszedł strażnik z grzechotką!
Gdyby choć jakiś hałas czy wrzawa! —
Może nań wyjśćby była ciekawa! —
Ale niestety! wszystko śpi w ciszy,
A westchnień moich ona nie słyszy.

Ale co widzę? — O! przyjacielu!
O! powierniku, pocieszycielu
Wszystkich kochanków,
Co u krużganków,
Grają lub radzi grać serenady!
Jak oni smutny, jak oni blady,
Księżycu! widzę, wschodzisz na niebie!

Ona, wiém, lubi patrzeć na ciebie.
Wschodź więc, wschódź prędzéj, nim sen ją zmorzy!
Może choć szybkę w oknie otworzy.
A jak ty z słońca bierzesz twe blaski,
Tak słońce dla mnie błyśnie z twéj łaski.





CZARY.

ELEGIA TURECKA.

(Z BYRONA).



Dałem ci łańcuch sztuką uwiązany cudną,
Dałem ci lutnię, matkę niebieskiego głosu.
Miłość niemi darząca nie była obłudną,
Ni się doświadczonego spodziewała losu.

Darom tym czarodziejską powierzono czynność,
Strzedz wiary danych przysiąg w niebytności mojéj.
Niestety! one swoję spełniły powinność,
Nie mogąc się nauczyć dopełnienia twojéj!

Łańcuch był silnie w każdém związany ogniwie,
I każda stróna lutni słodkie lała dźwięki.
Łańcuch pękł, milczy lutnia — skoroś ty zdradliwie
Śmiała je pod władanie obcéj poddać ręki.

Niech ten, czyich uderzeń lutnia dziś nie słucha,
Kto łańcuch świętokradzko zerwał z szyi twojéj,
Powiąże rozsypane ogniwa łańcucha,
I oniemiałą lutnię na nowo nastroi.

Tajną zdradę wydały dary tajemnicze.
Z odmianą twéj wierności, siła ich ustała.
Ha! więc bądźcie mi zdrowe — o! serce zwodnicze!
Łańcuchu rozerwany! lutni oniemiała!

1824.





Z BYRONA.



Zmiennaś, lecz miłość twa nie jest zwodniczą,
Choć zdradzasz serce, tkliwie wprzód szukane.
To łzy podwójną zatruwa goryczą,
Któremi twoje opłakałem zmianę;
To kruszy serce, które ty zasmucasz,
Że umiész kochać — lecz prędko porzucasz.

Stratę obłudnéj mało czuje serce,
Oziębła wzgarda ściga przeniewiercę.
Lecz ta, co żadnéj myśli nie przebiera,
Ta, któréj miłość jak tkliwa, tak szczera,
Jeśli się nawet i taka odmienia,
Któżby nie doznał mego udręczenia? —

Marzyć o szczęściu, do cierpień się budzić,
Los jest każdego, co żyje lub kocha.
Lecz jeśli nawet, przestając nas łudzić,
Żal w sercu wznieca ćma urojeń płocha,
Co we śnie z nami igrając łaskawie,
Tém samotniejszych opuszcza na jawie:

Jakże więc muszą dręczyć się boleśnie,
Ci, których serca, nie marzeniom we śnie,
Lecz tkliwym, szczerym uczuciom przywykną,
A te jak senne przywidzenia znikną? —
Ach! powiedz raczéj, że ta moja żałość
Grą wyobraźni, snem twoja niestałość!

1824.





SKUTER W ODLEGŁOŚCI.

(Z GOETHEGO).



Królowa siedzi śród Pań dworskich koła,
Wszystkie wykręcają złoto.
„Pobież, mój paziu!“ — Królowa zawoła —
„Przynieś mi worek z robotą.
„Leży w méj sypialni,
„Tuż przy gotowalni.“ —
Paź na usługi gotowy,
Skoczył do gmachów królowéj.

Obok Królowéj właśnie sorbet piła
Frejlina młoda i ładna;
A wtém się szklanka jakoś przechyliła.
I wniwecz suknia paradna.
Ale nie dość szkody,
Wstyd oblał jagody;
Więc aby przywdziać strój nowy,
Biegła do gmachów królowéj.

Zwinny paź właśnie powracał w téj porze.
W ciasném się przejściu spotkali.
Choć nikt ni widział, ni wiedział na dworze,
Zdawna się wzajem kochali.
Jakże się cieszyli
Z tak pomyślnéj chwili!
Do piersi tulił dziewicę,
Całował oczy i lice.

Trzeba się rozstać! — każde swoją drogą.
Ona, by przywdziać strój nowy,
On, że się spóźnił, tajną zdjęty trwogą,
Biegł co tchu z workiem królowéj. —
Gdy wszedł do pokoju,
Wnet na jego stroju,
(Bo była bardzo przebiegła),
Krople sorbetu postrzegła.

Każe więc przyzwać Ochmistrzynię dworu.
„Wczoraś się ze mną sprzeczała,
„Że podług rzeczy zwyczajnego toru,
„Gdy się gdzie jaka rzecz stała,
„To chyba na świadku
„Znać ślady wypadku,
„Lecz nic, oprócz gwiazd, z daleka
„Nie ma wpływu na człowieka.

„Przyznaj, kto wygrał? — Wszak widziałaś sama,
„Jak się tu szklanka rozbiła:
„Paź był daleko, a przecież się plama
„Na jego sukniach zrobiła. —

„Za toć, paziu mój!
„Sprawię nowy strój,
„Żeś mi dopomógł wygranéj.
„Inaczéj — byłbyś łajany.“
 
1829, w Wejmarze.





SONET.



Czemu pieśnią najczęstszą kochanka-poety
Jest sonet? Czy że przy nim marzyć może dłużéj
O téj, dla któréj śpiewa: — jakby z nią w podróży
Skręcał szlak, by opóźnić przybycie do mety?

Czy chce przed nią, jak w szrankach, dowieść sił atlety,
Jak go żaden trud dla niéj ni zraża, ni nuży?
Czy jak z trudnéj kabały sam dla siebie wróży:
„Złoży się sonet — kocha! Nie złoży — niestety!

Złoży się zawsze; — miłość sił i natchnień doda.
A i myśli, w ciasnocie trudnych praw sonetu,
To muszą tryskać w górę, jak z fontanny woda,
To się szlifują jakby w brylant do sygnetu.

Ztąd i sam sonet nieraz ma moc amuletu,
Zwłaszcza gdy go za rąbek schowa rączka młoda.






WESOŁA PIOSENKA.



Caca, dziateczki, caca!
Hulajcie, skaczcie śmiało!
Precz w kat rozwaga, praca!
Na co to się wam zdało?

Pal go djabeł każdego,
Co was ku nim nawraca!
Głupiec! Co mu do tego?
Caca, dziateczki, caca!

Wam–że nad tém myśl nużyć,
Jak się świat ten obraca?
Dość wam umieć go użyć!
Caca, dziateczki, caca!

To grunt, co życie nasze
Rozwesela, nie skraca.
Suszcież nie mózg, lecz flasze!
Caca, dziateczki, caca!

Jasne oczko a złoto,
To świat słońcem ozłaca.
Dbajcież tylko więc o to!
Caca, dziateczki, caca!

Grosz, co który dostanie,
Niech wnet rozkosz opłaca!
Kąpcie Wenus w szampanie!
Caca, dziateczki, caca!

Mniejsza, co będzie potém!
Kto tam przyszłość namaca?
Żyjcież nie myśląc o tém!
Caca, dziateczki, caca!

Wiecie, jaką cyrk wrzawą
Grzmi na widok pajaca.
Toć i wam świat da brawo.
Caca, dziateczki, caca!





PANICZ I DZIEWCZYNA.



I.

W gaiku zielonym
Dziewczę rwie jagody;
Na koniku wronym
Jedzie panicz młody.

I grzecznie się skłoni,
I z konia zeskoczy.
Ona się zapłoni,
Na dół spuści oczy.

„Dziewczyno kochana!
Dziś na te dąbrowy,
Z kolegami z rana
Przybyłem na łowy.

„I trafić nie mogę,
Gdzie leży miasteczko.
Wskaż proszę mi drogę,
Nadobna dzieweczko!

„Czy prędko mię z lasu
Ta ścieżka wywiedzie?“ —

— „Jeszcze pan zawczasu
Do domu zajedzie!

„Widzisz pan to drzewo,
Koło drzewa brzozki;
Tam zaraz na lewo,
Potém koło wioski,

„Przez gęsty zarostek,
W prawo, po nad rzeczką;
Tam młynek i mostek,
I zaraz miasteczko.“ —

Panicz podziękował,
Czule rączkę ścisnął,
W oczko pocałował,
Na konika świsnął.

Siadł, ostrogą spina —
Już nie widać jego!...
Westchnęła dziewczyna —
Ja nie wiem, dla czego?


II.[13]

W gaiku zielonym
Dziewczę rwie jagody;
Na koniku wronym
Jedzie panicz młody.

I woła zdaleka:
„Pokaż inną drogę!
Za wioską jest rzeka,
Przejechać nie mogę.

„Ni mostku żadnego,
Ni brodu wytropić.
Chcesz–li mnie młodego
Niewinnie utopić?“ —

— „To jedź pan drożyną,
Na prawo kurhanu.“ —
— „Bóg zapłać, dziewczyno!“ —
— „Dziękuję Waćpanu.“ —

W las poszła drożyna.
Nie widać młodego. —
Westchnęła dziewczyna —
Oj! wiém ja, dla czego.


III.

W gaiku zielonym
Dziewczę rwie jagody;
Na koniku wronym
Jedzie panicz młody.

I zawoła znowu:
„Dziewczyno! dla Boga!
Wjechałem do rowu,
Takaż twoja droga?

„Nie jeździł w te szlaki
Nikt z dawnego czasu,
Chyba wieśniak jaki
Po drzewo do lasu.

„Poluję dzień cały,
Koniam nie popasał;
Jeździec zadyszały,
Konik się zahasał.

„Zsiądęż, i z ponika
Pragnienie ugaszę;
Odkiełznam konika,
I puszczę na paszę.“ —

I grzecznie się skłoni,
I z konia zeskoczy.
Ona się zapłoni,
Na dół spuści oczy.

Ten milczy, ta wzdycha;
Po niedługiéj chwili,
Ten głośniéj, ta zcicha,
Coś z sobą mówili.

Lecz że wietrzyk dmuchał
W tę stronę dąbrowy,
Przetom nie dosłuchał
Panicza rozmowy.

Lecz z oczu, lecz z miny,
Tom pewnie wyczytał,
Że więcéj dziewczyny
O drogę nie pytał. —

1824.





ZŁOTA RYBKA.

DO JANA ZACHARJASIEWICZA.

(Naśladowanie piosnki jego, pod tymże tytułem).



Spodem zimnéj wody,
Złota rybka mknie;
Z brzegu chłopiec młody
Polne kwiaty rwie.

„Stój, stój, woła, rybko!
„Gdzie tak śpieszysz, gdzie?
„Nie znikaj tak szybko,
„Daj napatrzyć się!“ —

A rybka wzajemnie
Rzecze jemu też:
„Gdy tak patrzysz we mnie,
„Toć mnie całkiem bierz!“ —

Chłopiec w głowę skrobie,
Aż ze strachu zbladł.
Myśli tylko sobie:
„Tożem w kłopot wpadł!“

„Mamże w szklannym słoju
„Patrzeć tylko w nią,
„Gdy tu w żywym zdroju
Coraz nowe mkną?... —

Gdy tak myśląc zwleka,
Przeszło czasu dość,
Rybka czeka, czeka,
Aż ją wzięła złość.

Jeżąc grzbiecik ostry,
Plusła nań jak w chrzest:
„Nie wierzcie mu, siostry!
„To bałamut jest!“ —

1870.





MŁYNARECZKA.

(Z GOETHEGO).



„Młynareczko! gdzie to? gdzie to?
Sama jedna, tak rano?
Jak cię zową?“ — „Anetą.“ —
— „Dokąd idziesz?“ — „Na siano.“ —
— „Jakże to nie wziąć kogo
Do pomocy sobie?“ —
— „Grable rękom pomogą.
Ja sama wszystko zrobię.
Póki jeszcze rano,
Zbiję w płasty siano;
Potém zaraz muszę
Opatrzyć ogródek:
Pootrząsać grusze,
Nazbierać jagodek... —
Lecz ja tu z Panem gadam,
A już wysoko słońce;
Siano przeje na łące,
Muszę biedz — do nóg upadam!
I tak jużem się spóźniła.“ —

— „Chwileczkę, moja miła!
Czy jest w ogrodzie altana,
Gdzieby się schronić przed spieką?“
— „Dwie nawet, do usług Pana,
Obie na wzgórkach, nad rzeką.“ —
— „Wiész co, moje kochanie!
Weź mię z sobą w tę drogę;
Ja ci w pracy pomogę,
A jak upał nastanie,
W najcienistszą altanę
Schronimy się oboje;
Czoło znojem oblane
Schylisz na piersi moje...
Wierz mi, nie pożałujesz!“ —
— „Doprawdy?! . . “ — „Ty żartujesz.
Lecz cóż w tém złego przecie?“ —
— „ Czy to nic w pańskim świecie?
Bo co my tu, we młynie,
To za dobre nie liczém,
Aby młodéj dziewczynie
Zadawać się z paniczem.
A i ja tak coś wierzę! . . .
A nawet, mówiąc szczerze,
Trudno się i ośmielić
Dotknąć się do panicza,
By czasem nie pobielić
Drogich szat, lub oblicza! . . .
„A więc lepiéj, mój panie!
Że panienki poszukasz.
Mnie, choć w prostéj sukmanie,

Milszy młynarczyk Łukasz.
On się nie boi mąki,
Ja się nie boję jego;
On mię czeka u łąki. —
Adje! bjegnę do niego.
 
1823.





ON I ONA.



ON.

Słóweczko! stój! dla Boga!
Czy tak w każdéj pasterce,
Jak w tobie dusza sroga,
Jak w tobie zimne serce?

Czy gdy dla niéj z miłości
Biédny pasterz omdlewa,
Każda się bez litości,
Jak ty ze mnie, naśmiewa? . . .

Gdy tak wszystkie robicie,
Przysięgam! całe życie,
Niech jak chce będzie ładną,
Ani pogadam z żadną! . . .

ONA.

Cha, cha, cha! śmiech mię bierze.
Dziwni są ci pasterze!
Zmiłuj się, powiédz przecie,
Czego wy po nas chcecie?

Czyżby to było skromnie
Mówić, że się was kocha?...
Sambyś pomyślał o mnie,
Żem zwodnica, żem płocha.

O! znamy my was, znamy!
Póty zmyślać umiecie,
Póki się nie dowiecie
Że was wzajem kochamy.

Potém — E! mniejsza o to! . . . —

ON.

Nie wierz! fałsz ludzie plotą.
Wy, wy to chyba. . .

ONA.

Czy znów.
Zaczynasz swoje? — Bądź zdrów!

ON.

Poczekaj! . . .

ONA.

Nié mam czasu!
Nie mogę, matka czeka. —

To mówi, i ucieka,
Jak sarneczka do lasu.

Zostawszy z kwaśną miną,
Pasterz wsparł się o drzewo,

Patrzał w prawo, to w lewo,
I poszedł za dziewczyną.

„Trudno się gniewać na nią, —
Rzekł — „jest w tém prawdy trocha.
Gdybym wiedział, że kocha,
Pewnobym nie szedł za nią.

1824.

ANTIDOTUM.

BARTOSZ I GRZELA.



BARTOSZ.

Cóż to znów za kaprys, Grzelo?
Wieść się po wiosce roznosi,
Żeś się ty rozkochał w Zosi,
A cóż to będzie z Anielą?...

GRZELA.

Mniejsza o nię!

BARTOSZ.

Jakto mniejsza?
Tyś ją przecie kochał stale.
Zosia piękna, prawda! ale
Od Anieli nie piękniejsza

GRZELA.

Milsza dobroć niżli wdzięki!
Prawda, żem kochał Anielę,
Żem się dla niéj tracił wiele,
Wiele znosił prac i męki.

Cóż ztąd? wszystko nadaremnie.
Przez całe półtora roka,
Jakby od jakiego smoka,
Zawsze ucieka ode mnie.

Czy tak? rzekłem sam do siebie:
Patrzcie ją! wielka figura!
Znajdę sobie drugą, która
Będzie łaskawszą od ciebie! —

Toć i Zosia, wszyscy wiecie,
Nie zwodnica, ani płocha.
Ależ człowiek czuje przecie
Że dziewczynę, nie głaz kocha.

To téż nie długo posiedzi
Dziś niosę na zapowiedzi,
A za dwie, da Bóg, niedziele,
Proszę ciebie na wesele.

BARTOSZ.

Na wesele?. . . Cha cha, cha cha!
Tego tośmy nie wiedzieli! —
Nie żalże tobie Anieli,
Jak ona pójdzie za Stacha?

GRZELA.

Niech idzie! szczęśliwa droga!
Dalibóg nie będę szlochać.
Gdy która nazbyt już sroga.
Nie można długo jéj kochać.

1824.





PERFEKCYA.

AN  I  BEN.



AN.

Eureka! znalazłem przecie
Perfekcją na tym świecie!

BEN.

Gdzie? w kim?

AN.

W Fani.

BEN.

Któż to mówi?.

AN.

Ja i ona.

BEN.

Ona sama?

AN.

Tak! i to jest co stanowi
Grunt rzeczy.

BEN.

A drudzy?

AN.

Mama
Milczy — ale się uśmiecha.
Nie dziw, matczyna pociecha!
Siostra tylko kiwa główką —
A więc znak, że potakuje,
Gdy ja co krok i co słówko
Perfekcyą admiruję.

Bo naprzód — co za moc ducha!
Niech jéj kto chce, co chce mówi,
Ona w niczém nie posłucha,
Zrobi to, co postanowi.

A przytém jak pracowita!
Co za umysł czynny, rączy!
Dziesięć robót na raz chwyta —
Co już za nią siostra kończy.

A co za gust! artyzm czysty!
Mistrze pędzla genialni
Mniéj warci miana artysty,
Niż ona przy gotowalni!

Cóż że Mama czasem gderze,
Siostra żarcikami strzela?...
Patrz! gdy się już raz ubierze,
W kąt aniołki Rafaela!

A taż baczność, ta otwartość,
Z jaką sama siebie bada,
I tak sama swoję wartość
Czuje, widzi, opowiada!...

Co? zoilu! ty się śmiejesz? —
Pójdź więc, obacz! gdy masz śmiałość.
Bo ostrzegam, że zgłupiejesz
Obaczywszy doskonałość! —





WĄTPLIWOŚĆ.



Kto mi powié, kto odgadnie,
W głębi ocznych zwierciadełek
Co u dziewcząt siedzi na dnie:
Czy aniołek, czy djabełek?

Bo że siedzi, nie wiém co to,
Jakieś chłopię bez skrzydełek,
Widzi każdy — lecz rzecz o to:
Czy aniołek, czy djabełek?

Bo raz na cię tak z pod powiek
Sypnie rajskich rój światełek,
Że choć przysiądz gotów człowiek:
Że to seraf, nie djabełek.

A wtém znowu tak cię kolnie
Wzrok, jak gdyby ostrz igiełek,
Że aż krzykniesz mimowolnie:
„Ach! to szatan, nie djabełek!“

I ztąd wiecznie świat się biedzi
Jak rozwiązać ten węzełek,
Co w panieńskich oczkach siedzi:
Czy aniołek, czy djabełek?

1829.





WOALKA.



„Nienawidzę twéj woalki!
Mówił Janek do Johalki;
„Nie dość, że czerni jak sadza,
„Że zawadza — jeszcze zdradza!

„Coś ty winna, że jéj zwoje
„Przylegają na twarz twoję?
„Com ja winien, że na wietrze
„O twarz moję się obetrze?

„A niechże obaczą starzy
„Ślad jéj na obojga twarzy —
„Kto wié, coby się im śniło!...
„Ach! i żebyż prawdą było!...

„Lecz w téj przeklętéj woalce
„Plączą się usta i palce,
„A potém tylko wzajemnie
„Raki piec musim — daremnie!“





MOTYL.

DO Z. P.

(Przy posłaniu igielniczka w ksztacie motyla).



Jestem sobie motyl — ale żadna pszczółka
Nie kocha tak kwiatków, od róż do fijołka.
Tylko że z nich zaraz pszczółka egoistka
Chce słodycz i korzyść ssać z każdego listka;
A ja sobie motyl, nic wzajem nie żądam,
Dość mi téj pociechy, że na nie spoglądam,
I niczego więcéj nie chcę na ostatku,
Jak usiąść i spocząć przy najmilszym kwiatku.

Jestem jak amorek; — u obu skrzydełek,
Jak strzały w kołczanie, mam paczki igiełek.
Nie by, jak on, niemi ranić serca czyje —
Szukam tylko, kto ich najlepiéj użyje.

Znam ja wprawdzie rączki, jak to mówią, złote,
Co wciąż jakąś świętą piastują robotę.
Cóż więc za dziw, że się chciałbym do nich dostać?
Wszak być ze świętymi, jest to świętym zostać.

Biada tylko, biada! Że się boję, czy mię
Ten najmilszy kwiatek z łaskawością przyjmie?
Czy mój dar ta rączka pracą swą uświęci?
Czy się nie wykolę przez to z Jéj pamięci?...

Strach mi! Ale darmo! — Spróbuję! — Więc lecę. —
A jeśli mię w swojéj zatrzyma opiece,
Ja, chociaż sam motyl, Jéj myślom codziennym
O Jéj przyjacielu przypomnę niezmiennym.





DZIEWCZĘ I GOŁĄB.



Ach! ty mój miły,
Ach! ty mój mały,
Ach! ty niewdzięczny
Gołąbku biały!

Gdybym tak chciała
Całować kogo,
Czyżby z rąk moich
Rwał się tak z trwogą?

I mnież to przyszło
Żądać daremnie,
By mnie ktoś raczył
Kochać wzajemnie?

A przecież czuję,
Choć mną tak gardzi,
Że go z dnia na dzień
Kocham tém bardziéj. —

Czyż i od ludzi,
Jak od gołębia,
Tak obojętność
Serc nie oziębia? —

O! o! po nici
Dochodzę kłąbka.
Toć i ja będę
Brać wzór z gołąbka.

Im który tkliwiéj,
Tém ja z nim hardziéj:
Aż będzie musiał
Kochać tem bardziéj!

Lecz niechże zgadnie,
Komu dokuczę,
Że się srogości
Z gołąbka uczę.

1859.





ZAJĄC.

(MARZENIE PANIENKI).



Widziałam dziś zająca,
Wpoprzek przebiegł mi drogę.
Zły prognostyk! — do końca
W myślach trafić nie mogę.

Chcę i czuję, że muszę
Modlić się — a gdy klękam,
Tak coś rozrywa duszę,
Tak się wszystkiego lękam! —

Ach! słuszna, słuszna trwoga!
Gdy myśl moja niechcąca,
Zamiast wznieść się do Boga.
Goni tylko zająca. —

Biednyż bo on, ach! biedny!
Psów, strzelców, ani zliczy! —
Lecz co to ten za jedny,
Co wiódł charty na smyczy?

Jaka dobroć w uśmiechu!
Jaka słodycz w spojrzeniu! —
Czyż on może bez grzechu
Tak chcieć szkodzić stworzeniu?

Co im zrobić mógł złego
Ten niewinny zajączek?
Czy że w polach którego
Grochu może zjadł strączek?. .

Ach! daj Boże, daj Boże!
By im uszedł ten zając! —
Lecz czyż jeździec nie może
Upaść z konia ścigając?. . .

Rola taka chropawa,
Daléj bagno i rowy! . . —
Co za głupia zabawa
U tych mężczyzn te łowy!

Powiém to mu dziś sama,
Jak przyjedzie z sąsiadem.
Wszak obiecał — i mama
Czeka obu z obiadem.

Ale nuż im wstyd będzie
Wracać z niczém na smyczy?
Nuż nie zechcą w zapędzie
Nowéj szukać zdobyczy? . . .

Niechby już może lepiéj! . . .
Ach! nie! Boże jedyny!
Co za myśl się mnie czepi?
Strzeż mię, Panie, od winy!

Ratuj tego zająca,
I mnie wspieraj niebogę!
Bo już sama do końca
W myślach trafić nie mogę!

1859.





PRZESZKODY.

(Z KOERNERA).



Sami wiecie, jestem młody,
Krew gorąca bieży we mnie;
Kocham Józię, cud urody,
Ona mnie kocha wzajemnie.
Wiém to z twarzy, z ócz wyrazu.
Ale nié ma co winszować!
Dotąd jeszcze ani razu
Nie mogłem jéj pocałować.


I.

Raz jeszcze przed słońca wschodem,
Ujrzałem ją za ogrodem,
Jak śpiewając, z sierpem w ręku,
Szła do żniwa pomaleńku.
Przyskoczyłem śmiało, żwawo,
W pół objąłem ręką prawą;
Tak mi było
Słodko, miło,

Taką radość w sercu czułem!...
Chciałem pogładzić gorsecik...
Wtém się tak szpilką, ukłółem,
Co był przypięty bukiecik!...
Krew trysnęła, ja uciekłem,
I całusa się wyrzekłem.


II.

Raz w południe, koło wody,
Strzegąc wspólnie wspólnéj trzody,
Rzekłem: „Słońce zbyt dogrzewa,
Pójdźmy spocząć w cieniu drzewa!“ —
I poszliśmy pod cień drzewa,
Gdzie chłodniejszy wiatr przewiewa;
I usiadłszy tam koło niéj,
Oko w oku, dłoń we dłoni,
Pocałunek już był blisko!...

Aż wtém jakieś straszne psisko,
Jak wypadnie na mnie z lasu,
Jak nie narobi hałasu!...
Zląkłem się, co tchu uciekłem,
I całusa się wyrzekłem.


III.

Raz o zachodowéj dobie,
W progu chatki siadłem sobie.
Ona z tyłu za mną stała,
Rączkę białą mi podała:

Ja za rączkę białą wziąłem,
I do piersi przyciągnąłem.
Już się była
Nachyliła,
Jużbym pewnie pocałował!...
Gdy wtém z krzykiem nagle z chaty
Jak wyskoczy dziad brodaty,
Co nas dawno już szpiegował;
Ją do chaty zapakował,
A mnie myślał kijem obić. —
Nie było już tu co robić.
Co tchu do domu uciekłem,
I całusa się wyrzekłem.


IV.

Wczoraj wszedłszy pokryjomu
Zastałem ją samą w domu;
Nudziła się po mnie biedna.
„Dzisiaj będę sama jedna,
„Okna moje na podwórze,
„Czekam ciebie o wieczorze.“ —

I przyszedłem o wieczorze,
Pod okienko na podwórze,
I drabinkę przystawiłem,
I już blizko okna byłem . . .
A wtém średnie szczeble pękły,
I jam zleciał. — Zbity, zlękły,
Jęcząc do domu uciekłem,
I całusa się wyrzekłem.

Smutneż teraz serce moje!
Za pokutę, zda się, stoję
Na gorącym kamieniu.
Gdy mię słyszy a żałuje,
Niech choć która pocałuje,
Na osłodę w cierpieniu!

1822.





ANTI–PRZESZKODY.



Sami wiecie me przygody,
Czyż niesłuszny był mój smutek?
Lecz po dżdżach idą pogody,
Po przeszkodach nadszedł skutek.
Chcecie wiedzieć jak? co? — zgoda!
Wszak w tém złego nikt nie szuka;
A gdy serce, gdy myśl młoda,
Takie dzieje — to nauka!


I.

Raz o samym słońca wschodzie,
W kroplejących drzewek chłodzie,
O dłoń twarzą zadumaną.
Łokciem wsparty o kolano,
Siedziałem i rozmyślałem,
Co mam cierpieć, co cierpiałem,
O przygodach moich smutnych,
O pasterkach zbyt okrutnych:
Jak niejedna młoda, ładna,
Z dziejów mojego cierpienia

Rada śmiać się, alo żadna
Ani blizko do ulżenia.
„O! rozpaczy! o! boleści!“
I westchnąłem z głębi łona.

Wtém coś lekko zaszeleści,
Spojrzę, — przebóg! ach! to ona!
Pastereczka moja młoda.
Co za wdzięk! co za uroda!
W bielszéj od śniegu sukience,
Sierp na ramieniu, kosz w ręce,
Szła — pewno znowu do żniwa.
Lecz idzie zwolna, nie śpiéwa;
Melancholijny obłoczek
Przygaszą blaski jéj oczek;
Twarz ku ziemi schyla skromnie,
Znać że smutna — pewno po mnie!

Nie już śmiało, nie już żwawo.
Nie wesoło, jak uprzednio,
Lecz ze drżeniem, lecz z obawą,
Lecz smutny stanąłem przed nią.
Postrzegłszy, wstrzymała kroku.
Śmiech na ustach, łza na oku,
Twarz jéj cała
Ogniem pała,
Chce coś mówić, lecz nie śmiała.
I jam się strasznie zapłonął...

Wtém na szczęście wiatr powionął,
I zwieszoną od niechcenia
Zwiał chusteczkę z jéj ramienia,

A gdy spiesznie znów je chroni,
Koszyk jakoś wypadł z dłoni.

Poskoczywszy zatém do niéj,
Śmiało, żwawo, kosz podjąłem,
Rączkę białą zlekka wziąłem,
I poprawiłem troszeczkę
Zwianą w nieładzie chusteczkę,
A gdy wietrzyk znów swawoli,
Przycisnąłem ją powoli.
Tak mi było
Słodko, miło,
Tak się w głowie zakręciło,
Że sam siebie zapomniałem.
I pół w szale, pół w zapale,
Nie pamiętam już jak — ale,
Dość, że ją pocałowałem.


II.

Raz w południe, koło wody,
Strzegąc wspólnie wspólnéj trzody,
Patrzym — chmura, wiatr, ulewa!
Ani chatki, ani drzewa! —
Wtém ona z uśmiechem do mnie:
„Chodź tu, miły, stań koło mnie!
Ja rozwinę chustkę moję,
Okryjemy się oboje.“ —
I rozwiła chustkę swoję,
Okryliśmy się oboje.
Niech deszcz leje,
Niech wiatr wieje!

Co mi słota?, co mi burza?
Gromy zniósłbym sercem śmiałém.
Bo gdy oczki na deszcz zmruża,
Ja ją znów pocałowałem.


III.

Raz już o zachodnim chłódku,
Zastałem ją w jéj ogródku,
Jak w młodych rówiennie kole,
Gdzie cień łączą dwie topole,
Z kwiatów sobie strój układa,
Na dożynki do sąsiada.

O! jak piękna! Ja, co prawie
Codzień we śnie i na jawie
Tęskny wzrok jéj wdziękiem pieszczę:
Klnę się i duszą i ciałem,
Ani jéj tak ładną jeszcze,
Ni jéj równéj nie widziałem!...

Wtém ona z minką przyjemną:
„Nie prawdaż? wszak pójdziesz ze mną
Na dożynki do sąsiada?“ —
— „Bardzo chętnie.“ — „Jakżem rada!
Jakżem wdzięczna! Ale przecie
Musisz téż być przy bukiecie.
Wybierz więc dla siebie kwiatek.
Co chcesz? różę, narcyz, bratek?“ —
— „Co bądź.“ — „Cóż tak obojętnie?
Co chcesz?“ — „Różę.“ — „Bardzo chętnie!

Chodźże ze mną! sama tobie
Z najpiękniejszych bukiet zrobię.
Wieniec mój siostrzyczki skończą.“ —
To rzekłszy, pobiegła rączo,
Gdzie w pełnéj rozwity krasie,
Krzew róż oczy wabił na się.

Szedłem za nią: — a już ona,
Z uśmiechem zarumieniona,
Obwinąwszy dłoń sukienką,
Cierniste gałązki zgina,
I zerwany własną ręką
Kwiat do mych piersi przypina.
Spojrzę — sama istny pączek!...
Więc wzruszony, zachwycony,
Skorzystałem z zajęć rączek. . . .
Ustka były bez obrony.


IV.

Wczoraj wszedłszy pokryjomu,
Zastałem ją samą w domu.
Zmierzch już zapadał, a ona,
O stół wsparta, zamyślona,
Kręcąc gałązkę rezedy,
Patrzy, jak kiedy niekiedy,
Miła sercu, miła oku,
Księżycowa światłość blada,
Wypłynąwszy z za obłoku,
Pełnym blaskiem w okna wpada.

Usiadłem przy niéj, a razem,
Lubéj przeszłości obrazem
Pojąc i serca i myśli,
Nie pomnę, jakeśmy przyszli
Na rozmowę o téj chwili,
Gdy nas przyjaciele mili
Sierotami zostawili! —

A gdy w tkliwém rozrzewnieniu,
Wspartéj na mojém ramieniu
Zwolna zbytnią żałość koję,
I troskliwie, z drżeniem w ręku,
Rzewnych łez ocieram zdroje,
W których, przydając jéj wdzięku,
Lśnił się blady blask księżyca:
Zbliżyłem lice do lica,
I z łez jéj, z czcią i zapałem,
Niebieską słodycz wyssałem. —

Odtąd, jak druga natura
Wstąpiła we mnie, i czuję,
Że choćby mnie chciała która,
Ja żadnéj nie pocałuję.

1825.





CHOCHLIK.[14]



Jestem sobie chochlik — kogo mogę, zwodzę,
Kogo mogę, draźnię, nikomu nie szkodzę.
Nikogo nie kocham ni téż nienawidzę,
Choć mnie nikt nie widzi, ja co zechcę, widzę,
Gdzie chcę, tu i tam,
Jak chcę, wejdę sam.
Tram, ta tam, tam, tam!

Lubię bardzo biegać w lecie nad jeziorem,
Szukam, gdzie dziewczęta kąpią się wieczorem.
Lubię, jak się śmiejąc jedna drugiéj wstydzi,
Jak się oglądają, czy kto skąd nie widzi,
A ja sobie sam
Pływam śród tych dam.
Tram, ta ram, tam, tam!


Zamienię się w rybkę, koło nóżek pląsam,
Śmiech mi, jak się boją, myśląc, że je kąsam.
Zamienię się w muszkę, koło ust wzlatuję;
Śmieją się, bo myślą, że je ktoś całuje.
Lecz ja tylko sam
Taką wolność mam.
Tram, ta ram, tam, tam!

Lubię także w nocy przy świetle księżyca
Siedzieć przy nich śpiących, patrzeć na ich lica.
Czy która choć przez sen, ciekawość mnie bierze,
Uśmiechnie się, westchnie lub powié coś szczerze?
Bo na jawie, znam,
Że to wszystko kłam.
Tram, ta ram, tam, tam!

Gdy ujrzę kochanka, że się we snach marzy,
Przyprawię mu brodę, odmienię coś w twarzy.
Śmiech mi, gdy się dziwią, żal, gdy którą strwożę,
Że aż płakać zacznie, gdy poznać nie może.
Natychmiast go sam
Znów jéj poznać dam.
Tram, ta ram, tam, tam!

Lubię ja téż, lubię, gotówbym co rano
Widzieć młodą, ładną, jeszcze nie ubraną;
Draźnić się z nią wtenczas — to mi to pociecha,
Gdy się przed zwierciadłem stroi i uśmiecha,
A ja sobie sam
W gotowalnię gram.
Tram, ta ram, tam, tam!


Bylem chciał, strój każdy — choć jéj wszystko pięknie,
Tak wnet nie do twarzy, aż się sama zlęknie.
Zaplączę się w warkocz, a gdy niecierpliwa,
Póty nie rozplątam, aż się nie przegniéwa,
I grzebieniem sam
Zrobię za to szram.
Tram, ta ram, tam, tam!

O! i w ich serduszku jestem ja jak w domu,
Lecz co się w niém dzieje, nie powiém nikomu.
Nie chcę, by im zaraz pochlebcy gadali:
A! to chochlik, kłamie! a to się sam chwali!“
Dość, że się ja sam
Za lepszego mam.
Tram, ta ram, tam, tam!
1829.





ANAKREONTYK.



Skarżył się Kupid Wenerze:
„Jak mi nudno, moja mamo!
Czy w Olimpie, czy w Cyterze,
Jak to samo, tak to samo.

„Noc po dniu idzie zwyczajnie. —
Jak ten dziadunio[15] niegrzeczny!
Wszystko robi jednostajnie,
Przez jakiś porządek wieczny.

„Mamo! wszak gwiazdek tysiące
Krąży pod twoim rozkazem;
Wskaż m jaką, gdzieby słońce
I noc była zawsze razem.“—

Gdy tak z przymileniem prosi,
Tkliwa się matka wzruszyła,

I w niebieskich oczkach Zosi
Mieszkanie mu naznaczyła.

Na tle nocnego błękitu,
Blask w nich słoneczny jaśnieje.
Tam Miłość, rada z pobytu,
Zawsze się bawi i śmieje.
1823.





WIERSZ NA PAROSTATKU.
(W imionniku CELINY S....)



Wre, szumi, huczy — para wybucha,
Dzwonek zadzwonił — parochód płynie.
Chciwie na morskie patrząc głębinie,
Myślę o pięknéj Pannie Celinie —
To jest, o wierszach do jéj sztambucha.

O! wszystkie Muzy! o! Appollinie!
Dziś, dziś wieszczego dajcie mi ducha!
Niech jak z wód perła, z serca wypłynie
Rym, coby pięknéj Pannie Celinie
Lśnił, jako perła, z kart jéj sztambucha!

Lecz się kapryszą piękne Boginie,
I dumny Febus próśb mych nie słucha. —
A tyż tu po co? — Znam cię po minie!
Tak patrzysz z oczu Pannie Celinie,
Tak mierzysz z pierwszéj kartki sztambucha![16].

Stój, stój! nie strzelaj! — Grot twój nie minie,
A wiesz, że ranny gołąb nie grucha.
Precz! Ja dziś muszę myśleć jedynie —
O! nie o pięknéj Pannie Celinie,
Ale o wierszach do jéj sztambucha!

Bo jutro w drogę! — w świat, nie w pustynie —
Zkąd więc ta w sercu tęsknota głucha? —
Tam się duch wzniesie, tam myśl rozwinie!...
Tak!... a myśl o mnie w Pannie Celinie
Zniknie, jak wiersz mój na dnie sztambucha!
 
Lecz ja!... czy pójdę, gdzie Dunaj płynie,
Gdzie Mont-Blanc krzepnie, lub Wezuw bucha:
Ilekroć serce na Północ skinie,
Pamięć o pięknéj Pannie Celinie
Północną Zorzą zalśni dla ducha.
1829, w Petersburgu.





ECHO W ALPACH.
(W imionniku HENRYETY A., z powodu tłómaczenia przez nią
po włosku jednych wierszy Autora).



Alpejski pasterz gdy pieśń nieuczoną
Na prostym flecie zanóci:
Wiatry jéj dźwiękiem po dolinach wioną,
Aż z gór dalekich, cichszą, złagodzoną,
Echo ku niemu powróci.

Brzmiący z powietrza ton, chociaż znajomy,
Tyle nowego ma wdzięku,
Iż mu się zdaje: Aniół niewidomy,
Nad skał dzikiemi przelatując złomy,
Głos swój przyłączył do dźwięku.

„Mojaż to piosnka? czy echo mię łudzi?“
Zawoła pasterz z pociechą.
„O! niech mych pieśni nie słyszy nikt z ludzi!
„Niech tylko każda — niech jedna obudzi
„Raz jeszcze lube tak echo!“ —
1830, w Genewie.





W IMIONNIKACH.


I.

Gdybym ja miał, gdybym ja miał, piękne twe oczy!
Z których, jak przez gwiazdeczkę,
Gdy mrugając jaśnieje,
Jak aniołek duszeczka,
Patrzy się i śmieje —
Ach! twoje piękne oczy!

Gdybym ja miał, gdybym ja miał, uśmiech uroczy!
Co wszystkim słowom twoim,
Nakształt raju strażnika,
Razem, jak usta twoje.
Wszystkich serca odmyka:
Ach! twój uśmiech uroczy!

Nie trwoniłbym chwil drogich daleko od ciebie.
By tém pismem twą pamięć zapewnić dla siebie,
Tylko patrząc na ciebie, wciążbym się uśmiechał.
A wtenczas wiém, że choćbym za kraj świat pojechał,
Poszłyby za mną wszędzie twe tęskne wspomnienia,
Żal takiego uśmiechu, takiego spójrzenia! —

1829.

II.

Wdzięk lica, uśmiech uroczy,
Blask niewinności dziecęcéj,
Z duszy świecący przez oczy,
Bóg ci dał. — Czegóż chcieć więcéj?

Za wzór cię stawią rodzice,
Po cichu wielbią młodzieńcy,
Jak siostrę lubią dziewice. —
Czegóż od świata chcieć więcéj?

Tylko za tyle łask Nieba
Dziękuj mu coraz goręcéj,
A ono wié już coć trzeba,
I samo kiedyś da więcéj.

1858.


III.

Zwiesz mię Pani wesołym, i grozisz niewiarą,
Jeślibym się poważył nie zgodzić w tém z Panią.
Oby grożąca była sprawiedliwą karą,
Lub szczerość nie kazała narażać się na nią!

Lecz wesołość, jak szczęście, nie jest w naszéj mocy.
Pani mię tylko swojém oglądasz spojrzeniem.
A cóż za dziw, że słońce nie widziało nocy,
Gdy ją samo za piérwszym rozprasza promieniem?
1829.






DO P. G...

OD PRACOWNIKÓW W DRUKARNI.

W dniu 26 Stycznia 1873 roku.



Kaszty, prassy, i zecerzy,
Wszystko dzisiaj w ruchu,
By wyrazić, co najszczerzéj
Każdy czuje w duchu.

Cześć, i wdzięczność, i życzliwość
Dla Orędownika,
Co miłość i sprawiedliwość
Ma dla robotnika.

Co wkrąg pracę młodszych braci
Budząc i jednocząc,
Nie sam siebie z niéj bogaci,
By mógł bez niéj spocząć.

Lecz jak słońce, gdy na niebie
Życie wkrąg rozlewa,
Nic nie szuka ztąd dla siebie,
Co pod niém dojrzewa;

Lecz jak wódz, co sam na przedzie,
Na śmierć i na blizny
Idąc piérwszy, huf swój wiedzie
Na służbę ojczyzny;

Tak na każdém polu pracy
On sam w nią się wciela,
By zeń mogli brać rodacy
Wzór obywatela.





BAJKI.



I.
Szlafroczek i suknia balowa.

Na bal wyjeżdżała panienka.
Jak z mgły rannéj lekka sukienka,
Strój cały, jak słońcem promienny.
W kąt rzuciła szlafroczek codzienny.

Nie tego się biedak spodziewał!
On ją tak odziewał, ogrzewał,
Tak lgnął do niéj, tak miękko ją tulił! —
Strasznie się nieborak rozczulił,
Łzy nań w plamach wybiły od żalu.

A panienka tymczasem na balu.
Cała w gazach, jak ptaszek w obłokach,
Jak on zda się ulatać w podskokach.
Młodzież się dobija jéj ręki;
Widzi, czuje, jak wielbią jéj wdzięki,
Słyszy nawet pochwały sukienki!...

Ona sama nie spuszcza z niéj oka.
Taka długa, i taka szeroka!
A co spojrzy w zwierciadło, to czuje,
Że jak siebie, tak ją admiruje.

A szlafroczek tymczasem jak cudzy
Leży w kącie. — Bez państwa, i słudzy
Wyszli z domu; — a w pośród téj ciszy,
Hajże pace, i szczury, i myszy,
Hulać po nim! — Nie uszedł ich oczek
Rzucony na ziemię szlafroczek,
Ciepły, gładki, mięciuchny — więc łatwy
Do zgryzienia na gniazdo dla dziatwy.
Nuż więc gryźć, wszystkie razem wespoły,
Ten rękawy, ten stanik, ten poły.
Nikt nie broni — zimowa noc wielka.
Ze szlafroczka została frendzelka.

A panience na balu tak błogo!
Mazurkuje. — Wtém tancerz jéj nogą
Jak przytupnie kraj sukni — niestety!
Oddarł pas, wszerz przez całe dwa brety.
Ot ci suknia z ogonem! ot skutki! —
„O! bodajto szlafroczek mój krótki!“
Pomyślała; — lecz z małą fatygą.
Złe się dało naprawić fastrygą.

Wnoszą lody; — chce wziąć, lecz się strzeże.
Zgadli myśl dwaj uprzejmi tancerze,
I na wyścig do jednéj posługi
Nuż wskok razem! Wtém jeden o drugi
Spodek jakoś w ich ręku jak stuknie,
Lody z obu wypadły na suknię. —
„Ach!“ — z przestrachem krzyknęły wkrąg damy.
Ale mniejsza o przestrach — lecz plamy!

Chciano zamyć — lecz zachód daremny! —
„O! bodajto szlafroczek mój ciemny!“
Myśli znów, połykając łzy żalu.
Boć już z plamą nie tańczyć na balu!
A bal grzmi — chwila jeszcze nie późna —
Ach! a trzeba wracać! —
Noc mroźna.
Łzy na twarzy i ręce zakrzepły.
„O! kochany szlafroczku mój ciepły!
„Jak cię włożę!“... — i nagła pociecha
Już się w myśli przez łzy jéj uśmiecha.
Nie przeczuwa, jak straszny cios nowy! —

Strój co prędzej zrzuciła balowy,
O szlafroczek swój pyta, posyła —
Zapomniała, że w kąt go rzuciła.
Szuka sama. — „Szlafroczku mój! gdzie ty?“ —
Wtém postrzegła, porwała — niestety!
Cóż zeń? same dziury a szmatki! —
Tu już w płacz... i ze skruchą do matki. —
Matka mądra — nie łaje, nie fuka.
Rzekła tylko: „Niechże nauka,
„Dziecię moje! przyjdzie ci ztąd,
„Byś nigdy w kąt
„Nie rzucała płocho, dla nowych
„Ponęt lub uroków światowych,
„Cnót rodzinnych, przyjaciół domowych“.





Bryś i Dziewczę.

Dziewczę karmiło brysia, chleb maczając w mleku.
„Ostróżnie!“ — ojciec z boku krzyknął na Elizę.
A bryś warknąwszy na to: „Nie bój się, człowieku!
Ręki, co mi chleb daje, ja pies nie ugryzę.





Suknie ogonne.

Klnie mąż suknie ogonne, że kosztują drogo;
Klną przechodnie, w ich fałdy płatając się nogą.
Klną je, z kurzu i błota oczyszczając sługi;
A mimo tych klątw, ogon jak długi, tak długi.
„Wtém już — rzekł ktoś — jak w pawiu natura snać działa.
„Paw ma ogon tak duży — bo główka tak mała.“ —





Słonecznik.


Słonecznik, że go ludzie tak od słońca zową,
Mniemał się być co najmniéj gwiazdą ogrodową,
I sam swoje zalety wymieniając w kolej.
Liczył: wzrost, kształt, blask kwiatu, mnogość ziarn, i olej.
„Z tém się nie chwal — rzekł człowiek — aż obaczym w prasie,
„Czyś dojrzał — i czy olej z ziarn wycisnąć da się.





Pająk i Jedwabnik.

„Kto mędrszy?“ zagadł pająk jedwabnika, który
Snuł swą nić obok niego. — „O to się nie spieram,
Rzekł jedwabnik. — „Wiém tylko, żem innéj natury.
„Ty w swą przędzę łup chwytasz, ja w méj sam umieram.





„Ale tkań z mojéj przędzy jest ozdobą świata,
„Twoję, każdy precz z domu jako brud wymiata.“
Z skutków niech sądzi rozum, serce i sumienie,
Co jest mędrsze: Egoizm, czyli Poświęcenie?“





Ślimak i Glista.

„Ach! jak ciężko, jak ciężko!“ rzekł ślimak, na grzbiecie
Dźwigając swą skorupę i pełznąc tuż z glistą.
A ona: „Twój to własny ciężar tak cię gniecie,“
A ja dodam: że twój to obraz, egoisto!
Dusza twoja — to ślimak; wieczna myśl o sobie,
To skorupa, co dźwigasz; co tak cięży tobie.“





Ogień, Woda i Para.

Woda z ogniem wiadomo w jakiéj żyją zgodzie.
Raz, gdy się ognia zgasić nie udało wodzie,
Wybuchł w pożar; i wzajem poprzysiągł za karę
Zniszczyć wodę. — Nie zniszczył, lecz zamienił w parę.
Woda zaś w nowym kształcie poczuwszy swe siły,
Poruszyła machiny, co pożar zgasiły. —





Skrzypce i Muzyk.

Muzyk nastrajał skrzypce. „Co nas tak musztrujesz?“
Ofuknęły: „Pozrywasz i kołki i stróny.“ —

A mistrz: „Milcz, głupie drewno! jeżeli nie czujesz,
„Że tylko wyższy nastrój daje czystsze tony.“ —
Bajeczkę tę przypomnieć czasem nie zawadzi,
Gdy się kogo poeta o swe wiersze radzi.





Kuglarz i Cielę.

„Ósmy cud świata!“ wołał kuglarz na jarmarku:
„Żywe cielę, ze trzema głowami na karku!
„Daj piątkę, a obaczysz!“ — Lud zewsząd się kwapił,
A Organista patrząc na tłum, co się gapił,
Rzecze; „Jać bez szeląga pokażę wam więcéj:
„Patrzcie na siebie samych! — toć stugłów cielęcy!“ —





Pan i Błazen.

Pan poważny miał błazna, którym tak się chlubił,
Widząc, jak gości jego rozśmieszał lub drażnił,
Że powtarzając ciągle żarty, co w nim lubił,
Ani spostrzegł, jak w oczach drugich sam się zbłaźnił.
Tego pana, filozof mógłby nazwać typem
Rozumu, co się nazbyt chełpi swym dowcipem.





Dziad i Wnuk.

Rozmowa szła o duchach. Filozof niemiecki,
Dwudziestoletni mędrzec uniwersytecki,
„Wbrew dziadka, co w nie wierzył, rzekł z dumą: „Półgłówki
„Wierzą dziś chyba w djabły, stoły i ołówki.“ —

Dziadek spójrzał na wnuka i rzecze: „Mój drogi!
„Jać nie wierze ni w biret, ni w stołowe nogi,
,,Lecz się nie wstydzę wierzyć, w co wierzyli Święci,
„Że czart, jeśli nie w stołach, to w łbach mędrków kręci.





Barany.

Baran gorzéj niż kozieł uparł się, gdy Janek
Ciągnął go w chlew za rogi. Téjże chwili w bramę
Wjeżdżaał kwestarz — za którym, jak jeden baranek
Stado owiec, gdzie skinął, ruszało się same.
Pan się dziwił, a kwestarz: „Nie dziw się, sąsiedzie!
„Tam pastuch ciągnie gwałtem, tu baran rej wiedzie.“





Cielątka.

Cielątka na pastwisko wypuszczone wiosną,
Nuż hulać, wybrykiwać, i skakać po dworze.
Tak im lekko, tak rzeźwo, swobodnie, radosno! —
A wtém widzą — tu doją krowę, tam wół orze.
„Ach, ach! czyż to i z nami tak kiedyś być może?“ —
— „Nie będzie! niechno tylko rogi nam porosną.“ —
Rzekł byczek czerwoniawy i z główką pstrokatą.
„Pokażem gospodarzom!...“ — A gospodarz na to:
„Cicho! żal mi cię, byczku! — Wprawdzie mam nadzieję
„Że nim rogi wyrosną, mózg ci wprzód dojrzeje.
„Bo inaczéj, musiałbyś doznać na ostatek,
„Że nie chcąc iść do pługa, trzeba iść do jatek.“





Słowik i Skowronek.

Skowronek, śpiewak ranku, z śpiewakiem wieczoru,
Ze słowikiem, w spór zaszli: kto z nich więcéj czuje? —
„Wstydźcie się“ — rzekł przechodzień — „człowieczego sporu!
„Mistrz-śpiewak, brata w pieśni, jako brat miłuje.
„A wyście obaj mistrze wiosennego chóru:
„Skowronek z dnia się cieszy, słowik dnia żałuje. —
„Niech się kłóci szpak z szpakiem — jak dziennik z dziennikiem,
„Nie poeta–skowronek, z poetą–słowikiem.“





Fajerwerk i Lampa.

Na rynku fajerwerk grzmi, błyszczy i gore,
W kościele lśni lampka maleńka.
I któżby tę lampkę mógł równać w tę porę
Do racy, co w gwiazdy rozpęka?
Lecz fajerwerk spłonął — i cóż zeń zostało?
Woń siarki, i dymy duszące.
A z lampki w kościele, dzień po dniu, roztlało
Kadzideł i gromnic tysiące. —
Jak fajerwerk w świecie namiętność i pycha
Grzmi, iskrzy — i w dym się rozwiewa.
A Prawda w Zakonie tli skromna i cicha,
Lecz światło i życie rozlewa.





PIOSNKI LITEWSKIE.

(Z LITEWSKIEGO).



I.

„Czegoś taki smutny,
Koniu mój kochany?
Czemu nie jész owsa,
Owies podsiewany?

„Czemu nie chcesz wody,
Koniu mój kochany?
Czy że woda mętna,
Czyś ty zmordowany?

„Dwieście mil nie żarty,
Dzień, noc, bez popasu!
Za toż spocząć w domu
Będzie dosyć czasu.

„Dobrze, nie jédz, nie pij!
Moja żona młoda
Sama ci dziś owsa,
Sama wody poda.

„Nim słoneczko zgaśnie,
Musim stanąć w domu.
Daléj wpław przez rzekę!
Długo czekać promu.

„Dziesięć szerszych, głębszych,
Mogliśmy przepłynąć;
Ta wązka i cicha,
Nie już nam tu zginąć?“ —

Wyskoczył koniczek
Z mętnéj, cichej wody...
Stoi, rży żałośnie —
Utonął pan młody.




II.

„Dziś Litewski miód pijemy,
Jutro na wojnę pójdziemy,
W Węgierskie kraje.
Tam wina, jak u nas wody,
Złote jabłka i jagody,
Sady, jak raje.“ —

— „No i cóż tam zrobimy
W téj Węgierskiéj ziemi?“ —
— „Ze złota miasto wystawim,
Za okienka gwiazdy wprawim,
Tém się zabawim.“ —

— „No, a kiedyż wrócimy
Z téj Węgierskiéj ziemi?“ —
— „Jak na skałach zrodzi zboże,
Jak na śniegu wzejdą róże,
Jak wyschnie morze.“ —




III.

„Czegoś smutny, ojcze stary?“
— „Wyprawiłem syna mego,
Wyprawiłem na Tatary
Syna mego jedynego.
Wąs mu jeszcze nie wypłynął,
W piérwszéj teraz będzie bitwie.
Drży mi serce, by nie zginął,
Lub nie zrobił wstydu Litwie. —
Śmiało, synu mój,
Przy chorągwi stój!
Myśl o kraju, nie sobie.
A jeśli cię zły los spotka,
Za ojczyznę śmierć jest słodka,
Będziesz wspominan w grobie.“ —

Powrócili towarzysze,
Powrócili przyjaciele.
„Gdzie jest syn mój? niech usłyszę!“ —
— „Syn twój wszędzie jest na czele.
Gdzie proporzec swój rozwinie.
Gdzie się mieczem swym zamierzy,
Krew Tatarska rzeką płynie.
Broń Tatarska mostem leży.“ —

— „Dobrze, synu mój!
Walczysz za kraj swój,
Chwała i mnie i tobie!
Choćbyś zginął — dosyć żyłeś,
Jeśli żyjąc zasłużyłeś
Być wspominanym w grobie.“ —

— „Ciesz się, starcze! w synach Litwy
Pamięć twego nie zaginie.
Kurhan jego w polu bitwy
Jako góra na równinie.
Nie z darniny, lecz z turbanów,
Nie z kamieni, lecz z głów Hanów,
Nie z piasku, ale z popiołu
Jeńców spalonych pospołu.“ —
— „Dzielnie, synu mój!
Ległeś za kraj swój.
Kraj płacze na twym grobie! —
Jak się twą chwałą nacieszę,
Ja też za tobą pośpieszę,
Powiedzieć o niéj tobie.
1829.


KONIEC.




  1. Któż nie zna dwóch piérwszych części Tukaja? Autor ich, w 1829 r., polecił mi ich dokończenie, i sam do ułożenia treści trzeciéj części dopomógł.(P. A.)
  2. Hajducy, zbójcy publiczni.
  3. Pandury, milicya, szczególnie do ścigania Hajduków używana.
  4. Rodzaj noża, nakształt sztyletu,
  5. Mniemanie o upiorach powszechne jest w Serbii.
  6. Umieszczając tę balladę w zbiorze pism moich, mam za obowiązek oświadczyć: iż współ–autorem jéj, jest p, Juliusz Słowacki; tytuł zaś, Adam Mickiewicz doradził. (Przyp. z r. 1832).
  7. W dobréj pronuncyacyi wyrazów z francuzka, in wymawia się jak się jak ę.
  8. Wiersz ten jest odpowiedzią na list poetycki I. Chodżki, umieszczony w Dzienniku Wileńskim z r. 1824.
  9. Pan Kątkowski jest autorem dzieła p. t. „Rachunek Podwójny dla Gospodarzy, czyli, Zasady Rachunkowości Handlowéj, zastosowane do Rolnictwa”; tudzież humorystycznego poematu, w kształcie gawęd, p. t. „Dyrektor Ambrożewicz.”
  10. Nazwisko majątku.
  11. „Pamiętniki o Królowej Barbarze;“ „Pielgrzymka do Częstochowy;“ „Starożytna Polska;“ — dzieła M. Balińskiego.
  12. Tak się zowie kaplica Papiezka w Pałacu Watykańskim, założona przez Papieża Syxtusa IV, gdzie się większa część obrzędów wielkotygodniowych odbywa.
  13. Następujące strofy są pióra Adama Mickiewicza.
  14. Djablik figlarny, pod tém nazwiskiem znany w baśniach gminnych.
  15. Jowisz.
  16. Rysunek Orłowskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.