Przejdź do zawartości

Poezye (Odyniec, 1874)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Poezye
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Gazety Lekarskiej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POEZYE
ANTONIEGO EDWARDA
ODYŃCA.

WYDANIE CZWARTE
POPRAWNE I POMNOŻONE.

Tom I.

WARSZAWA.
w Drukarni Gazety Lekarskiéj,
ulica Ś-to Krzyzka Nr 1343 (9 nowy).

1874.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 (21) Марта 1874 г.





PRZEDMOWA.



Sie hören nicht die folgende Gesänge,
Die Seelen, denen ich die ersten sang;
Zerstoben ist das freundliche Gedränge,
Verklungen ach! der erste Wiederklang!
Mein Leid ertönt der unbekannten Menge,
Ihr Beifall selbst macht meinem Herzen bang,
Und was sich sonst an meinem Lied erfreuet,
Wenn es noch lebt, irrt in der Welt zerstreuet.

Und mich ergreift ein längst entwöhntes Sehnen
Nach jenem stillen ernsten Geisterreich.

Göthe.
[1]

Gdym piérwsze pieśni, w lat moich zaraniu,
Słał, jak skowronki, nócić swojéj ziemi:
Nadzieja była w starszych pobłażaniu,
Nadzieja była w młodém zaufaniu,
Że wnet dojrzalsze pośpieszą za niemi.

O! i jak świetny był sąd téj starszyzny,
Na któréj wyrok naprzód stanąć miały!
Rycerze, Rajcy, Pasterze ojczyzny,
W podwójnych wieńcach lauru i siwizny,
Obywatelskiéj i śpiewaczéj chwały!

Nowa pieśń drżała przed dawnéj mistrzami,
Lecz ją ośmielał huf braci rowiennéj.
Geniusz w wodzu szedł gwiazdą przed nami;
Byliśmy silni wspólnemi siłami,
Wierzyli w tryumf swéj myśli plemiennéj.


I duch snać wieszczy nie zawiódł w nadziejach.
Aż zbytni zapał, i sztukę zbyt chłodną,
Po krótkich swaru i gwaru kolejach,
W dziedzinie pieśni — jak po stokroć w dziejach —
Miłość złączyła w harmonię zgodną. —

Gdzież dziś to grono mistrzów, towarzyszy,
Ojcowskich sędziów i obrońców bratnich? —
Najbliżsi sercu śpią w grobowéj ciszy;
Reszta rozpierzchła — czyż nawet dosłyszy,
Z ust przyjaciela, głos pieśni — ostatnich?

A wkoło twarze nowe mi i cudze.
Surowszy Czasu sąd i wymagania. —
Pieśni me! losem waszym się nie łudzę.
Nie śmiem ni poledz na waszéj zasłudze,
Ani od młodszych czekać pobłażania. —

Dość przeto będzie gwoli chęci mojéj,
Gdy dźwięk wasz może czyjeś serce wzruszy,
Do wyższych marzeń czyjąś myśl nastroi,
Czyjąś łzę żalu lub tęskność ukoi,
Echem z za świata zabrzmi w czyjéjś duszy. —

A wy, ku którym, okiem łzą zalaném,
Patrzę i tęsknię: duchy moje bliźnie!
Wam serce moje najlepiéj jest znaném:
Wy mi tam dajcie świadectwo przed Panem,
Czym, jak mógł, służył Bogu i Ojczyznie!
1859, Stycznia 26.






Legendy.
ŚWIADEK Ś. STANISŁAWA.



 
Ruch, gwar, strach w całém Krakowie,
Król, dwór, rycerstwo, sędziowie,
Lud cały, wątpią, — azali
Mąż Boży, sługa ołtarzy,
Pasterz, któremu ufali,
Co go już świętym być zwali,
Biskup Stanisław — azali
I on się fałszem nie kali,
Na krzywdę bliźnich nie waży?
Gdy bez pisma, bez dowodu,
Przed sądem się upomina
U możnego mieszczan rodu,
O część pola i ogrodu,
Co wrzkomo u Piotrowina
Kupił — nie pod pałac sobie,
Pod kościół — lecz cóż to znaczy,
Gdy nic, nikt za nim nie świadczy,
A sam Piotrowin już w grobie? —

I oto tłumy ciekawe
Obległy pałac sądowy.
Dziś sąd rozstrzygnie tę sprawę:
Biskup, lub akta umowy
Złoży, lub świadków postawi,
Lub będzie sądzon o napaść. —
Sąd zasiadł — on się nie jawi.
Czas mija — wyrok ma zapaść —
Biskupa nié ma.
Gdzież bawi?

Na Skałce on już od świtu,
W kościele, u stóp ołtarza,
Na zimnych głazach granitu,
Powagę lat i zaszczytu
W pokutniczym prochu tarza.
„Wszechmocny! — woła — Ty widzisz
„Prawdę mą i sprawiedliwość!
„Wiész, że mię wiedzie nie chciwość,
„Że mię nie trwoży zelżywość:
„Że przyjmę, czém mię nawidzisz,
„Że zniosę, gdy mię zawstydzisz,
„Aż jak na nędzę Hioba
„Wejrzysz — gdy ci się podoba!
Lecz wejrzyj, o! Miłosierny!
„Na lud ten dobry i wierny,
„Coś sam méj pieczy powierzył:
„I gdyś Pasterza uderzył,
„Spraw, niech się on zeń nie zgorszy! —
„Skory do wiary, lecz skorszy

„Do posądzenia; on kocha,
„Lecz miłość zmienna czy płocha,
„Lecz zapał jego za lada
„Pozorem ćmi się i spada. —
„Ty znasz go, Panie nad Pany!
„Ten lud Twój nowo-wybrany:
„Jak wespół z dobrém, podziela
„I wszystko złe Izraela:
„I by Twe spełnił zamiary,
„I by nie ściągnął Twéj kary,
„Jak jeden tylko duch wiary
„Wspomódz go może w potrzebie:
„Wiary w Twój Kościół, i w Ciebie! —
„Zbawże go, Ojcze na Niebie!
„Strzeż od zwątpienia! — A jeśli
„Maja mię strącić, jak wznieśli:
„Panie! mnie dotrwać w téj próbie,
„A choćby na mym już grobie,
„Daj chwałę: Prawdzie i Sobie!“ —

Skończył.— Lecz jakaż otucha,
Jaki strach przenikł w nim duszę? —
Porwał się z ziemi, i słucha. —
Lecz wkoło pusto, noc głucha —
On jednak słyszał! — głos Ducha.
I w rozrzewnieniu i skrusze
Poznał, że Pan doń przemówił.
I pełen wiary Mojżesza,
Jak on z Horebu, pośpiesza,
Gdzie już szemrała nań rzesza,
A sąd swój wyrok stanowił.


Wszedł — gwar zamilknął dokoła,
A z oczu jego, a z czoła,
Z postawy całéj, z oblicza,
Tchnie świętość tak tajemnicza,
Tak uroczysta — że w sali
I sąd, i wszyscy powstali,
I cześć ich zdjęła.
On rzecze:
„Przeciw mnie prawo człowiecze,
„Lecz Prawda za mną! — Dowodów
„Nie mam; boć wiecie, śród godów
„Piotrowin zmarł niespodzianie.
„Ale mam świadka, co stanie
„Za mnie, i razem za siebie,
„Świadczyć przed wami wszystkiemi,
„Że jest Bóg żywy na Niebie,
„Bóg wszechmogący na ziemi!“ —

Rzekł — i sam piérwszy po przedzie,
I sąd, i cały lud wiedzie
Na świeży grób Piotrowina.
I — „W imię Ojca i Syna
„I Ducha Świętego“ — rzecze:
„Z grobu twojego, człowiecze!
„Wstań, i świadectwo daj cudem
„Bogu i Prawdzie przed ludem!“ —
Skończył — struchlała gromada.
Ziemia drży — grób się rozpada,
I na mogiły rozłomie
Piotrowin stanął widomie.

I woła: „Biada wam, biada!
„Wy świętéj Prawdy oszczercy!
„Wy cudzéj właści wydziercy!
„Na wstyd wasz i ukaranie
„Umarły z martwych powstanie,
„Aby obaczył świat żywy,
„Że Bóg jest — Bóg sprawiedliwy“ —

Umilkł — a głos ten grobowy,
Jak z chmury grom piorunowy,
Na twarz obalił co żyło. —
A gdy po chwili struchlenia,
Ku górze wznieśli spojrzenia,
Już ani śladu widzenia,
Ani widziadła nie było.
 
Ale na Skałce, w kościele,
Grzmią trąby, kotły, organy.
Sąd, lud, z Biskupem na czele,
Żal swój, cześć, dzięki, wesele,
Idą nieść Panu nad Pany.

I Biskup już u ołtarza
Wzniósł hymn — i lud go powtarza,
Hymn uroczysty, zwycięzki.
A nad nim w górze Anieli,
Co już i przyszłość wiedzieli,
Wzruszeni — ale weseli,
Unoszą wieniec męczeński.
1854.





POKUTNIK.



Ubrany w szaty kościelne,
Z potęgą od nieba wziętą,
Rozgrzeszać ludy śmiertelne,
Papież odprawiał mszę świętą,
Święte rozdawał odpusty.
Lud tłumny zbiegł się z okoła,
Kornemi całując usty
Zimne podłogi kościoła.

Do ziemi spadły kolana,
Cichość osiadła sklepienia,
Gdy Bóg przez usta kapłana
Miał rozlać słowo zbawienia.
Przebóg! lecz jakaż to trwoga
Nagle Pasterza przeraża? —
Z rąk mu krzyż, z obrazem Boga,
Upadł na stopnie ołtarza.

„Nieba! rzekł, cóż to za zbrodzień
Śmie się znajdować tu z wami?
Snać odpuszczenia niegodzien
Tchem swoim świętość dnia plami.

Serce zamknięte przed skruchą,
Próżną zgryzotą usycha;
Niegodne słyszeć ich ucho,
Słowa zbawienia odpycha.

„Nieszczęsny! zbrodni twych zbytek
Przepełnił miarę szaleństwa.
Wstań, opuść święty przybytek,
Lub się bój mego przeklęstwa!...“ —
Z północnéj przybyły ziemi
Do Rzymu, w nizkiéj pokorze,
Klęczał pomiędzy wiernemi
Pielgrzym, w pokutnym ubiorze.

Lecz nikt go nie znał w tém mieście ;
W samotnéj mieszkał gospodzie,
Przez dni i nocy czterdzieście
Poszcząc o chlebie i wodzie.
Nikt silniéj w pierś nie uderza,
Nikt korniéj nie schyla czoła —
Jednak na słowa Papieża,
Powstał, i wyszedł z kościoła.

I wziąwszy podróżne szaty,
Powracał do kraju swego. —
Szedł, gdzie skaliste Karpaty
Sarmackiéj granicy strzegą,
Gdzie Wisła nurt swój rozwija. —
Zaprawdę, pięknie w tym kraju!
Ale go pielgrzym omija,
Idzie nad brzegi Dunaju.


Idzie na dziką pustynię.
Samotna wiedzie go ścieżka,
W posępną, głuchą jaskinię,
Gdzie obca słońcu noc mieszka.
Miejsce to zewsząd zakryte
Podniebnych modrzewi ciszą;
W górze piorunem rozbite
Czarne się skały kołyszą.

Promień letniego wieczoru
Rumienił wierzchołki Ossy[2],
A dzwonek z wieży klasztoru
Mięszał się z hymnów odgłosy:
Gdy pielgrzym, w smutném milczeniu,
Zważał swój pobyt straszliwy. —
Przed nim, na zimnym kamieniu,
Spoczywał kapłan sędziwy.

„Niechaj cię Chrystus wysłucha,
Rzekł — bogobojny pielgrzymie!
Miéj ufność — grzech zmaże skrucha,
Bóg szczere modlitwy przyjmie.“ —
Głos-li ten strwożył pielgrzyma?
Ogniem spłonęła twarz blada.
Mierzy go długo oczyma,
Lecz nic mu nie odpowiada.

„Wracasz-li z Solimy grodu?“
Rzekł kapłan łagodną mową —

„Masz-li relikwie Wschodu,
Albo gałązkę palmową?... —
— „Nie z świętéj Solimy grodu,
Lecz wracam z Tybru nadbrzeża;
Zamiast relikwii Wschodu,
Niosę przeklęstwo Papieża!“ —

— „Nieszczęsny! nie trać pociechy,
Strzeż się poddawać rozpaczy!
Wyznaj ze skruchą twe grzechy,
Bóg je przezemnie przebaczy.“ —
— „Ktoś ty jest, co chcesz pielgrzyma
Nieszczęśliwego pocieszyć?
Gdy ten, co Nieba klucz trzyma,
Gdy ten mię nie mógł rozgrzeszyć?“ —

— „Nie trwóż się myślami temi;
Z wyższych rozkazów tu dążę.
A wiedz, że co ja na ziemi,
Wszechmocny w Niebie rozwiąże.“ —
Pielgrzym więc, zgiąwszy kolana.
Tak mu swe serce otwiera:
Gdy biała głowa kapłana
Na drżącéj dłoni się wspiera.

— „Czy cię tu, Ojcze, wysłały
Kraje Zachodu, czy Wschodu,
Wiész, kto był Bolesław Śmiały.
Król Sarmackiego narodu.

Chciwy nie łupów, lecz sławy,
Brał, i rozdawał korony:
Lennikom zwierzchnik łaskawy,
Poddanym ojciec lubiony.

„Jam nim jest; — moje to ramię,
Starłszy potęgę dumnego,
Na złotéj Kijowa bramie
Wznowiło razy Chrobrego.
Lecz ach! tam zbytków ponęta,
Ojczyzny głusząc wołanie,
W zgubne ujęła mię pęta. —
Znasz-li ty rozkosz, kapłanie?“ —

— „Piérwszym z Nieba upominków,
Piérwszym jest rozkosz prawdziwa,
Rozkosz, co z dobrych uczynków,
Z pełnienia cnoty wypływa.
Lecz dusz piastunka zdradziecka
Jest rozkosz zmysły mamiąca,
Co zasłoniwszy wzrok dziecka,
W bezdenną przepaść je wtrąca.“ —

— „Ach! tak jest! ona mię pchnęła
W myśli i uczuć zawiłość:
Aż to, co miękkość zaczęła,
Występna skończyła miłość.
Na uciech drzémiący łonie,
Trudne narodem władanie
W pochlebcze zwierzyłem dłonie. —
Ach! znasz ty miłość, kapłanie?“ —


— „Jak w ziemi słońca blask złoty
Obfite kwiaty i żniwa,
Tak w duszy męztwo i cnoty
Rozwija miłość cnotliwa.
Lecz biada, kto ją znieważy!
Straszna się zemsta wykona,
Gdy go przed Bogiem oskarży
Niewinna dusza zgubiona!“ —

— „Kochałem młodą dziewicę,
Niestety! miłością drugą.
Sławni jéj byli rodzice,
Rodem, potęgą, zasługą.
Młodzian dostojny, bogaty
W rycerską chwałę i męztwo,
Liczne do ojców słał swaty.
Prosząc o córkę w małżeństwo.

„I już przy świętéj ofierze
Dłoń ich związali kapłani:
Gdy zbrojni wpadli rycerze,
Z mego rozkazu posłani.
Próżno na kochanka łonie
Tuli twarz łzami zalaną —
Młodzieniec zginął w obronie,
Dziewicę gwałtem porwano.

„Naonczas, w gronie kapłanów,
Stanisław, Biskup Krakowski,
Wobec mych dworzan i panów,
Śmiał mi ogłaszać gniew Boski,

Grozić mi klątwa kościelną!... —
Ach! płomień zawrzał w wulkanie! —
Przysiągłem zemstę śmiertelną. —
Znasz-że ty zemstę, kapłanie?“ —

— „Napój; — kto gniewem spragniony,
Za nektar bierze go snadnie;
Lecz skoro puhar spełniony,
Jad i śmierć tylko w nim na dnie.
— „Ach! tak jest, tak jest, niestety!
Nadto mi tego boleśnie
Dowiodły zgryzot sztylety —
Ale już było niewcześnie!

„Na Skałce, u stóp ołtarzy,
Wskazałem zgubę kapłana.
Trzykroć dłoń płatnych zbrodniarzy
Odparła siła nieznana.
Lecz czegóż przemoc nie dopnie? —
Przypadłem — Ojcze! drżysz cały!—
Przypadłem — a święte stopnie
Krwią się niewinną oblały.

„Między rozpaczą i szałem
Odtąd się życie me wlekło;
Nie śmiałem umrzeć, nie śmiałem
W otwarte rzucić się piekło.
Przeklęstwem ludu ścigany,
Wkrótce dziesiąty rok minie[3],
Jak z króla tułacz wygnany,
W dziką się skryłem jaskinię.


„Tu w piersiach zamknąwszy głosy,
Dnia widzieć nie dałem oku;
Chleb tylko z klasztoru Ossy,
Wodę czerpając ze stoku. —
Pokutowałem — a przecie
Papież mię przeklął! — Kapłanie!
Jest-że kto jeszcze na świecie,
Co grzech mój zgładzić jest w stanie? —

— „Zaprawdę, straszny sąd Pana,
Lecz litość Jego bez końca.
Krew Zbawcy za nas wylana,
To przed Nim grzesznych obrońca.
Jęk twej boleści i skruchy
Usłyszał Sędzia na Niebie;
Przodków i ziomków twych duchy
Ojca błagały za Ciebie.

„I Pan policzył dni twoje.
Żałuj! — lecz strzeż się rozpaczy! —
Jak ja ci chętnie śmierć moję,
Niech ci tak Pan Bóg przebaczy!“ —
Strach Króla przejął głęboko,
Krew ścięła trwoga nieznana;
Wzniósł nagle zdumione oko —
Lecz już nie było kapłana.

Któż on był? — próżne pytanie!
Samże to Stanisław Święty
Opuścił chwały mieszkanie.
Pokutą Króla dotknięty? —

Tego nikt wiedzieć nie może,
Lecz tak przynajmniej Król wierzył.
Nim drugie zabłysło zorze,
Bolesław Śmiały już nie żył.

Choć umarł w żalu i skrusze,
Ani żałobny jęk dzwonu,
Ani modlitwy za duszę.
Nie głosiły króla zgonu.
Człek jakiś w prostej odzieży,
W cichém go pogrzebł ustroniu.
Na grobie jego głaz leży,
Na głazie rycerz na koniu.
1824.





Ś. ANTONI PADEWSKI.



W imię Cesarza, wódz Gibellinów,
Marek Ezzelin urąga z Boga[4].
Synów Kościoła, Italji synów,
Ściga jak zbrodniów, mord i pożoga.


We krwi swych dzieci pływa Werona,
Z Wiczency tyran zdarł stosy łupów;
Drżąca Ferrara, Padwa strwożona.
Żebrząc wołają do swych Biskupów:

„Stróże praw Boskich! ojce Kościoła!
„Za Kościół cierpim, za prawo Boże:
„Gdy już nas bronić głos wasz nie zdoła,
„Niech nam choć cierpieć wzór wasz pomoże!“ —

Lecz nie chcą duszy dać za owczarnię
O samych siebie trwożni Pasterze.
Niemiec w krwi Włoskiéj brodzi bezkarnie,
I lud z rozpaczy zachwiał się w wierze.


A wszakoż biada! kto złych sług winy
Śmie kłaść na Pana, i tém się trwoży! —
Kościół Chrystusow — to nie gmach z gliny,
Nie chór Lewitów — ale Duch Boży!

Duch, Zbawca świata; duch, Pasterz ludu;
Duch, żar Miłości; duch, światło Wiary;
Duch, tchnienie Łaski; duch, siła cudu;
Duch, wieniec krzyża każdéj ofiary!

Kto w tym kościele hołd Panu składa,
Kto w nim za Prawdę poświęca siebie;
W tym Pan na ziemi żyje i włada.
Jak Wszechmogący w Trójcy na Niebie. —

I był mąż taki w Padwie strwożonéj,
Mąż znaczny tylko w gronie klasztorném,
Jak zakon jego między zakony,[5]
Wysokim duchem, sercem pokorném.

Świat dziś i Kościół czczą jego imię,
Ale nikt wonczas nie wiedział o nim.
Obcy we we Włoszech,[6] nieznany w Rzymie,
W Padwie był tylko bratem Antonim.

On jęk usłyszał dzieci Kościoła,
On poczuł świętość stanu kapłana.
On zdał się w duchu na głos Anioła,
Poszedł, i stanął w obec tyrana.


W szatańskiéj grozie gniewu i pychy,
Ezzelin z tronu miotał swe gromy.
Tygrys — a przed nim baranek cichy;
Mocarz — a przed nim mnich nieznajomy.

Czyjaż w tém sprawa, że z ust cichego,
Z ócz pokornego, zagrzmiał i błyska:
Głos, jak grom sadu ostatecznego,
Blask, jako łuna piekieł ogniska;

Gdy uniesiony tchem wyższéj mocy.
Miota na oczy, w krwawéj jasności,
I wszystkie zbrodnie dzikiéj przemocy,
I wszystkie kary strasznéj wieczności?... —

Czyja w tém sprawa — że tyran hardy,
Zamiast zapłonąć gniewem zawziętym,
Zamiast w proch zetrzeć sprawcę swéj wzgardy.
Sam na twarz z tronu upadł przed Świętym?

I jako żmija grotem przebita,
U stóp się jego czołga i wije;
Całuje obów, za ręce chwyta,
Pasek szat jego wiąże na szyję?.. —

„Wiedź mię, wiedź na nim!“ — z rozpaczą woła —
„Wiedź do pokuty! pojednaj z Bogiem! —
„Gdybym wprzód takich znał sług Kościoła,
„Bóg mię i Kościół nie zwałby wrogiem!“ —






Bóg, świat i Kościół woła do xięży:
„Idźcie w ślad za nim! bądźcie takiemi!
„A Prawda przez was piekło zwycięży,
„I tryumfować będzie na ziemi!“ —
1854.





Ś. GENOWEFA.

Patronka Paryża.

(Podanie z r. 541).



Gniew Pański nad światem się sroży.
Attila, król Hunnów, bicz Boży,
Połowę już ziemi krwią zalał,
I Franków najechał granice.
Narodzie! coś bujał i szalał,
I krzyż, jak swych bożyszcz świątnice,
Zbluźniwszy i sercem i usty,
W świat tylko uwierzył widomy!
Lutecyo![7] grodzie rozpusty!
Nad tobą już ogień Sodomy!
Attila poprzysiągł twą zgubę,
I wydał sąd ognia i miecza.

Nie ufaj w sił swoich rachubę,
Nie zbawi cię siła człowiecza! —
Ten chyba, coć zesłał tę chwile,
Pan świata i mocarz mocarzy,
Obaczy czy cnoty masz tyle,
Że szalę twych grzechów przeważy! —





Jak w głębi mórz koncha miotana
Falami o skały brzeg twardy,
Jest w tobie gromadka wybrana,
Cel twego szyderstwa i wzgardy.

Gromadka to krzyża czcicieli,
Co w lochach ukryta bez wieści,
Stroniła twych biesiad, — lecz dzieli
Żałobę i kielich boleści.

A jako w ciemnościach poczęta,
W blask perła się w konsze rozświeca,
Tak w gronie jej czysta i święta
Zakwitła cudowna dziewica.

Genowefa było jéj miano.
Wdzięk lica zdumiewał patrzących:
Lecz wdzięk ten i imię li znano
W świątyni i w progu płaczących. —

Na Forum się rada zebrała,
W niej mądrość, powaga i władza;
Jej uznać i wybrać — co chwała,
Co miasta pożytek doradza.


„Do broni! — rzekł młodzian — dłoń nasza
Nawykła do rzutu piorunów! —
Jak wicher obłoki rozprasza,
Rozproszym niesforny tłum Hunnów!“ —

A na to najstarszy z starszyzny:
— „Dość z męztwa u świata, już słyniem:
A jakaż ztąd korzyść ojczyzny,
Że wszystko utracim i zginiem?

„Mnogości nam wroga nie sprostać! —
Więc nim nas tu w gruzach zagrzebie,
Ocalmy się z miasta, by zostać
Ku przyszłej ojczyzny potrzebie!“ —

I rada na zdania się dzieli. —
Wtem okrzyk się podniósł, i wzrasta.
Prowadząc niewieści chór w bieli,
Na Forum wstępuje niewiasta.

Jéj postać, jéj piękność dziewicza,
Rajskiemu podobna zjawieniu,
A jakoby światło z oblicza.
Blask dziwny goreje w spójrzeniu.

„Ziomkowie! o! biada wam, biada!
Źle radzi wasz zapał i trwoga.
Zuchwałość ni podłość nie nada!
Nie wroga się bójcie, lecz Boga!

„Wróg tylko jest Jego narzędziem,
Gniew Jego rozbrójmy kajaniem! —

My z wami tu błagać Go będziem,
Lub same choć bez was zostaniem.“ —

— „I ktoś ty? zuchwała, szalona!“
Krzyknęli i rajcy i tłuszcza.
„Toś ty jest złowieszczka natchniona
Téj władzy, co klęski dopuszcza?...

„Ha! bądźże więc pierwszą ofiarą
Twojemu dzikiemu bożyszczu! —
On przez cię zagraża nam karą,
Ty nieś mu odpowiedź na zgliszczu!“ —

I zgraja śród przeklęstw odgłosu,
Jak dzikie zwierzęta w arenie —
Ci kłody ztaczają do stosu,
Ci dłoń uzbroili w kamienie.

A ona spokojna i śmiała,
Wzrok w Niebo podniosła, i czeka. —
Lecz czemuż się zgraja wstrzymała?
Co znaczą te głosy zdaleka?

Tłum nowy na Forum się tłoczy .—
I oto zzjajany od trudu,
Śród tłumu sędziwy mąż kroczy —
To German! to ojciec, mistrz ludu!

To kapłan téj wiary ściganej,
Na którą pogaństwo się miota! —
Lecz nawet pomiędzy pogany
Wié każdy, że German — to cnota;


To każdej boleści pociecha,
To każdej słabości obrona! —
Wkrąg niego radosne brzmią echa,
I wściekłość zamilkła szalona.

On słyszy co zaszło, i rzecze:
„Ziomkowie! skrzywdziliście Świętą! —
Nie było w tem dzieło człowiecze.
Że przyjść ją tu ku wam natchnięto.
 
„Ziomkowie! Bóg który ją zsyła,
Nic nigdy nie czyni daremno.
Jest prawdą, co ona mówiła,
Słuchajcież, i wierzcie wraz ze mną!“ —

I w głosie świętego kapłana
Powionął jakgdyby duch Boży. —
Przed chwilą wściekłością pijana.
Gromada się kruszy i korzy.

I radna starszyzna wraz z ludem,
Dziewicę wkrąg ze czcią okala. —
A ona: „Widzicie, jak cudem
„Bóg w Nim ufających ocala!“ —

Płacz głośny się rozległ po tłumie,
I wszyscy w ślad niewiast, co przy niéj,
Pokutni, niepomni o dumie,
Hołd Panu złożyli w świątyni.






Lecz przed kim, o! Panie! twa wola
Zasłonę tajemnic uchyli:
Kto zmiękczył dzikiego gniew króla?
Kto zmienił zamiary Attili?

Że miasto mijając pokorne,
Ku drugim wiódł hordy najemne,
W proch burząc i łupiąc oporne,
A w pień wycinając nikczemne? —

Lutecyo! lecz biada ci, biada!
Gdy wzgardzisz znów Bogiem i żalem! —
Bóg czeka — lecz straszny sąd spada
Na Babilon i Jeruzalem.
1870.





Z ŻYCIA Ś. FRANCISZKA Z ASSYŻU:



I.

WILK.



Onego czasu, mąż, sługa Boski,
Święty Franciszek, po ziemi Włoskiéj
Chodząc i ucząc, z wioski do wioski,
Obaczył w jednéj niewiast gromadę,
Zebranych tłumnie jakby na radę,
A w twarzach wszystkich boleść wyryta:
A więc przystąpił ku nim i pyta.
„Ach! ojcze! — z płaczem niewiasty rzekły —
Bóg nas pokarał; — zwierz jakiś wściekły
Zjawił się w górach, i codzień wpada,
Nie już na nasze trzody i stada,
Których nie śmiemy puszczać na paszę:
Lecz na nas samych, na dzieci nasze!
I już kilkoro porwał w dzień biały. —

Niczém na niego oszczep i strzały!
Najśmielsi, co się spotkać z nim śmieli,
Albo uciekli, albo zginęli.
„Dziś więc mężowie nasi obławą
Poszli, by ścigać bestyę krwawą,
I na ich powrót my tu czekamy.“ —

Ledwie skończyły — hałas u bramy
Dał znać, że łowcy wrócili z łowów.
Ale śród dzikich skał i parowów,
Próżno śledzili kryjówki wroga. —
Więc po staremu boleść i trwoga
Wybuchły niewiast jękiem i łkaniem.

Widząc to Święty, z ubolewaniem
Rzekł: „Bracia moi! wyznajcie szczerze.
Czy nim Bóg na was nasłał to zwierzę,
Nikt z was i nigdy przedtem nikomu
Nie zrobił krzywdy, w polu czy w domu:
Czy to przez jaki podstęp zdradziecki,
Czy to przez napaść lub gwałt zbójecki?“ —
Na to pytanie, stojący kołem
Jedni na drugich spojrzeli społem,
I nastąpiło milczenie głuche.
Święty zgadł winę — ale i skruchę.
A więc rzekł znowu: „Bracia i siostry!
Miecz kary Bożej ciężki i ostry,
I przeciw niemu nie ma puklerza.
Ziemski wasz oręż nie zwalczy zwierza;
Sam płacz i jęki Nieba nie wzruszą.
Ale pojmijcie sercem i duszą:

Za co spaść na was mogła ta plaga,
I czego po was Bóg się domaga?
A wtedy wierzcie Jego dobroci,
Że wam złe nawet w dobro obróci..“ —

Rzekł — oni wszyscy padli na twarze.
„Ojcze! my grzeszni; Bóg słusznie karze!
Żal i poprawce ślubujem sami,
Lecz ty, ty Święty, módl się za nami!“ —

Święty się wzruszył, i snać w milczeniu
Modlił się myślą; — aż jak w natchnieniu
Zawołał „Bądźcie dobréj otuchy!
Grom w ręku Pana gaszą łzy skruchy;
Pokora grzesznych, jest ich puklerzem.
„Ja sam się za was spotkam ze zwierzem.
Co będzie daléj — nie umiem dociec.
Lecz Bóg jest wszystkich i Pan i Ojciec,
W Nim złóżcie ufność — On was pocieszy!“ —

I błogosławiąc struchlałej rzeszy.
Mimo jéj przestróg, próśb, rad, i zgrozy,
Święty sam poszedł w dzikie wąwozy,
Gdy się już słońce skryło za góry,
A głąb ich zaległ cień ich ponury.

Straszna to była noc dla mieszkańców!
Każdy przy świetle lamp czy kagańców,
Trwał na modlitwie, w domu zamknięty.
Lecz nikt nie wiedział, co pocznie Święty,
Nikt nie śmiał myśléć, co się z nim stanie? —


O! i Ty tylko, Wszechmocny Panie!
Ty wiesz, przez jaki cud Twego ducha,
Gdy człowiek Ciebie, świat jego słucha ;
I jak Twój wierny sługa z Assyżu,
W ubóstwie tylko, w pracy i krzyżu,
Sam naśladując Cię — ze zdumieniem
Posiadł snać Twoje moc na stworzeniem,
I wznowił w sobie ów sojusz święty,
Co łączył w Raju ludzi z zwierzęty:
Gdy zwierz w człowieka twarzy ojcowskiéj
Cził i miłował obraz Twój Boski,
I pod opiekę jego się cisnął! —

Noc przeminęła — i dzień zabłysnął;
Święty nie wraca.— We łzach i trwodze
Tłum go znów cały czeka na drodze,
Każdy miotany wnętrzną zgryzotą. —

Wtém słychać z wiatrem śpiew — psalm — i oto
Widzą go, widzą! — Lecz dziw nad dziwy!
ów dziki potwór, ów zwierz straszliwy.
Jak pies, jak jagnię, z karkiem ugiętym,
Ślad w ślad, tuż z tyłu, idzie za Świętym,
Jakby się wstydził i bał zarazem.

Tłum oniemiały skamieniał głazem.
Głos w ustach, w piersiach zamarło tchnienie. —
Aż Święty piérwszy przerwał milczenie,
I przeżegnawszy, tak do nich powie:

„Siostry niewiasty! bracia mężowie!
Brat wilk — to mówiąc wskazał na zwierzę —
Przyszedł tu z wami zawrzeć przymierze.
Zna on i czuje w czem wam zawinił! —
A więc przebaczcie złe, co uczynił!
Nigdy on odtąd już nie zapragnie
Napaść na żadną owce lub jagnię,
I jak sam przy mnie śmiało tu stoi.
Tak niech go odtąd nikt się nie boi! —

„Lecz że jak każde stworzenie Boże,
On téż bez jadła zostać nie może,
Wy więc dlań wzajem wspólnie musicie
Obmyśléć sposób i koszt na życie,
I niech mi każdy dłoń na to poda.“ —
— „Zgoda! — krzyknęli radośnie — zgoda!“
I głaskać zwierza jęło wnet kilku.

A Święty znowu rzekł: „Bracie wilku!
Słyszysz? Nie zbędzie tobie na niczem.
Lecz ty mi także przed ich obliczem
Daj znak, że wzajem stwierdzasz umowę.“ —
Na to zwierz kornie pochylił głowę,
I jakby głosem żalu i trwogi,
Skomląc, Świętemu przypełzł do nogi,
A pogłaskany dłonią łaskawą.
Sam na niéj złożył nogę swą prawą. —

Płacz i śmiech razem powstał śród ludu:
Śmieszy ich widok, wzrusza moc cudu.
Aż wszyscy razem, jak zwierz przed chwilą,
U stóp Świętego kolana chylą;

Głośne wyznania, śluby, ofiary,
Świadczą żarliwość skruchy i wiary.
Aż głos ich wszystkich, w chór jeden zlany,
Wzniósł hymn dziękczynny Panu nad Pany.

I od téj chwili ludzie i zwierzę
Chowali wiernie wspólne przymierze.
Wilk, gość codzienny każdéj gospody,
W polu i w domu sam strzegł ich trzody,
I ku zabawie dziatwy wioskowéj,
Służył ochoczo jak pies domowy.

Toć gdy żyć przestał po latach kilku,
Ludzie płakali po bracie-wilku.
Bo przezeń każdy, sam w głębi siebie.
Czuł moc i miłość Ojca na Niebie,
I czcił w nim pamięć Świętego, który
Wiarą pokonał prawa natury,
I stanął, w obec świata i wieku.
Cudem potęgi — ducha w człowieku.
1868





II.
TURKAWKI.


Onego czasu, Franciszek święty
Spotkał młodzieńca — a ten w zamkniętéj
Klatce, jak w kojcu, turkawki niesie.
A tak ich mnogo nałowił w lesie,
Że niebożątka, w niewoli długiéj.
Drżące, stulone jedna przy drugiéj,
Widać musiały cierpieć okrutnie:
Bo tak gruchały smutnie, pokutnie,
Jakby duch z czysca ratunku wolał.
Święty zaledwo łzy wstrzymać zdołał,
Tak mu się nagle żal ich zrobiło.
Bo choć on kochał wszystko, co żyło.
Nad wszystkie jednak stworzenia inne
Lubił turkawki: ciche, niewinne.
A tak nadobne i słabe razem.
Że mu dusz czystych były obrazem,
Co choć im Pan Bóg dał lot i skrzydła,
Najłatwiéj dają ująć się w sidła.
A potém jęczą w grzesznej niedoli,
Aż je pokuta i żal wyzwoli.

Święty więc zaszedł drogę, i rzecze:
„Pan Jezus z tobą, młody człowiecze!
Co myślisz z temi ptaszęty robić?“ —
— „A cóż innego miałbym, jak pobić,
Lub przedać komu — jeśli je płacą?“ —

Nasz Święty nie miał kupić ich za co.
Westchnął więc w duchu, i znów przemówił:
„Powiédz mi, proszę, jakżeś je łowił?“ —
— „W sidła, na wabik. — Bo powiém Ojcu,
Że te tak niby zbiednione w kojcu,
Niechby je tylko popuścić trochę,
Wnetby znów były śmiałe i płoche,
Jak — jak już widać Bóg postanowił,
Aby je każdy kto chce, to łowił.“ —

Ale tu Święty zagadnął znowu:
„Jakiż jest sposób owego łowu?“ —
— „E! najłatwiejszy! Naprzód po trochu
Sypie się ziarna pszenicy, grochu.
Co lśni zdaleka, a tak migota
Jak białe perły, lub ziarnka złota.
Nad tem się wiesza sieć — lecz tak składnie,
By jéj nie dojrzeć piérwéj, aż spadnie.
Potém się zręcznie skrywszy na stronę,
Dość już jest umieć gruchać jak one.
To byle tylko poczekać nieco.
Jedna za drugą oślep wnet lecą.
A ja — jak która wpadnie już w sidła,
Zaraz jej wiążę nogi i skrzydła,
By u nóg moich czekała nowéj.

„Lecz już mię w końcu nudzą te łowy.
I bylem pozbył tych — byle za co,
Chcę jakąś lepszą zająć się pracą. —“

— „Słusznie — rzekł Święty — słusznie, młodzianie!

Ale poczekaj, spójrz tylko na nie!
I czyż ci nie żal nieść je pod noże? —
Słabeć to, prawda, stworzenia Boże!
Lecz przeto właśnie, że siły słabéj,
Bóg dał im taki wdzięk i powaby,
By je przed krzywdą silniejszych bronić. —
Patrz, jak to oczko zda się łzę ronić!
Patrz na te ruchy główki i szyi.
Istna powiewność smukłych lilii!
Sam już ich nawet głos tajemniczy
Zdaje się tylko żebrzeć słodyczy.
A gdy z wysoka w lot która grucha.
Czyż to nie obraz Świętego Ducha? —
I nieraz przez to, w niejednem łonie,
Czysty, niebieski ogień zapłonie.
I myśl za niemi wzięci do góry.
„Biadaż więc temu, biada mu! który,
Mięszając Boży porządek świata.
Słabość pokrzywdza, wdziękiem pomiata!...
Wszechmocny pomści za słabe ptaszę.
Boć i turkawki są siostry nasze,
A kto o Ojcu w nich zapomina,
Ojciec w nim wzajem zapomni syna.“ —


Święty to mówił z takiém wzruszeniem,
Że młodzian, jakby wosk przed płomieniem,
Miękczył się, topniał, w żal, w łzy — aż wreście
Łkając zawołał: „Weźcie je, weźcie!
Wszystkie za darmo!— róbcie co chcecie! —
Jam się chciał tylko bawić na świecie,
Lecz nie wiedziałem, że to grzech taki!“ —

Święty co prędzéj rozpętał ptaki,
I do młodzieńca rzekł: „Miły synu!
Nie pożałujesz dobrego czynu,
Żeś się okrutnej wyrzekł zabawki!“ —
A do turkawek: „Siostry turkawki!
A wam-że nie wstyd, na lada ziarno,
Na piérwszą lepszą przynętę marną,
Lecieć tak oślep, z takim pośpiechem?
Dać się tak łudzić kłamaném echem?...
„Toć gdy brat szczery szuka was wiosną,
Czyż będzie gruchał tak wciąż, tak głośno? —
Nie! on się ozwie zrzadka i zcicha;
On nie was woła, lecz ku wam wzdycha.
Gdy nazbyt jęczy, nazbyt wykrzyka,
O! to już pewnie wabik ptasznika! —
„Niechże przynajmniéj, miłe ptaszątka!
Z nieszczęścia dla was będzie pamiątka,
Byście uchodząc ponęt i siatek,
Szukały sobie gniazdek — nie klatek.
A w nich, z wybranym po woli Bożéj,
Niech się wasz piękny ród coraz mnoży,
By być pod niebem, jak i pod strzechą,
Światu ozdobą, ludziom pociechą!“ —


Skończył — lecz one, czy topojmując
Z głosu myśl słowa; czy sił nie czując:
Choć rozwiązane, jeszcze nie śmiały
Próbować lotu, i tak siedziały,
Jak w skwar czekając kropli napoju.

Święty zrozumiał: „Lećcież w pokoju!“ —
Rzekł, i znak krzyża zrobił nad niemi ... —
Wnet wszystkie razem furkły od ziemi, —
Lecz na powietrzu, zwinąwszy lotem.
Zawisły nad nim, jak piór namiotem,
Ważąc się na swych skrzydłach rozpiętycli.
Jak chór aniołków w obrazach Świętych. —

Cześć i zdumienie zdjęły młodziana.
Kornie przed Świętym padł na kolana,
I sam oblókłszy suknię zakonu,
Jak syn mu wiernie służył do zgonu.

A zaś turkawki, w pobliskim gaju.
Gnieżdżąc się, mnożąc, śmiało jak w raju,
Same z swém całém plemieniem nowém,
Z dzikich się stały ptastwem domowém.
1868





III.

JASKÓŁKI.



Święty Franciszek kazał raz w polu.
Lud stał skupiony w wielkiém półkolu,
Lud, co go wszędzie z czcią, i pokorą
Witał i słuchał; — lecz było sporo
Pomiędzy ludem i takich, którzy,
Jak Faryzejscy niegdyś doktorzy,
Hardzi z nauki, pyszni z rozumu,
Wyszli téż z miasta, za śladem tłumu,
Aby usłyszeć — nie słowo Boże,
Lecz coś w tem słowie, przez coby może
Zawiść ich mogła nabyć oręża
Przeciwko chwale świętego męża.

Święty się wcale nie troszczył o to.
Co czuł i wierzył, mówił z prostotą.
Lecz sam posłuszny natchnieniom ducha,
Jakby przenikał, kto i jak słucha,

Nie myśląc nad tém, treść słów swych nieraz
Stosował właśnie k'temu. —
Lecz teraz,
Cobądź miał mówić z razu: — jaskółki,
Jak przed odlotem zebrane w półki —
Czy to za ludźmi? czy na pogodę?
Czy to zwabione przez blizką wodę?
Czy zły duch może wzbudził je raczéj,
Jak zwykł na ziemi wzbudzać krzykaczy,
Aby zagłuszyć: czy radę zdrową,
Czy dobrą sławię, czy święte słowo? —
Dość, że się takie jaskółek stado,
Po nad zebraną ludu gromadą.
Wzdłuż, wszerz zwijając kręconym lotem.
Tak zagłuszało głos swym świegotem.
Że nikt Świętego słyszeć nie zdołał.

Święty więc podniósł dłoń i zawołał:
„Siostry jaskółki! na imię Pana!
Proszę was, zmilczcie!— Pieśń na to dana,
By czy to w waszym, czy w naszym rodzie,
Być ku czci Pana, nie ku jéj szkodzie.
A żeście dość Go wielbiły pieniem,
Więc go uczcijcie teraz — milczeniem!“ —

Skończył — i oto, cud niepojęty!
Nowy ruch powstał między ptaszęty,
Znać jedna drugiéj podaje hasło.
Aż jakby światło, co nagle zgasło.
Szczebiot ich ustał:— i w ciszy głuchéj,
Słychać już tylko skrzydeł ich ruchy,

Gdy na gałęziach drzew nad pagórkiem.
Jedna przy drugiej siadały sznurkiem:
Jakby różańca czarne kaliwa
Nizała w rzędy ręka cierpliwa;
Jak gdyby rzesza słuchaczów nowa
Przybyła słuchać Bożego słowa. —

I duch w Świętego wstąpił z wysoka.
Zapłonął w duszy, zajaśniał z oka,
I jak blask słońca w zwierciadłach fali.
Odbił się w duszach tych, co słuchali.

„Bracia i siostry! ptaki i ludzie!
Co ludzkie słowo przy Bożym cudzie?
Lecz cud ten mówi, co słowo może,
Rzeczone z wiarą, a w imię Boże.

„Błogosławionaż ziemia ta, w któréj
Brzmi takie słowo natchnione z góry!
Błogosławione usta i uszy,
Co je podają do serc i duszy!
A w sercach przed niem, zawiść i pycha,
Jak gwar tych ptasząt, kornie ucicha;
A dusza przez nie uczci i pojmie
Prawdę i Miłość — szczęścia rękojmie! —

„Lecz biada, biada, i trzykroć biada!
Gdzie jak złowrogich ptaków gromada:
Chełpliwa próżność, szydercza zawiść,
Złośliwa potwarz, gorzka nienawiść,
Prawdę i miłość w słowie zagłuszą!

Bo gdzie ich światło zgaśnie nad duszą,
Tam ciemnych myśli spory i swary
Uciszy chyba — grom Bożéj kary. —

„O! Bóg was uchroń przed temi gromy,
I wasze serca, i wasze domy!
O! bracia moi! i wy, co macie
W ustach dar słowa! i co słuchacie! —

„Mówca niech bada sądu sumienia :
Z jakiego ducha jakie natchnienia?
Jaki plon wzrośnie z jakiego siewu?
I jakie echo z jakiego śpiewu? —

„W słuchaczach naprzód rozum niech baczy,
Za Apostołów nie brać krzykaczy,
A potem zamknąć przystęp ku sercom,
Wiary bluźniercom, braci oszczercom! —

Wtedy, jak nocne ptastwo przed zorzą,
Zmilkną i pierzchną przed Prawdą Bożą,
A Słowo Pańskie śród was zagości
Bożym Zakonem bratniéj miłości.“
1868





POLICZEK X. SKARGI.
DO X. JANA MARKIEWICZA.



Sługo stateczny w Winnicy Pańskiéj!
Ty snać najlepiéj, z xiąg i żywota,
Wiész, jako pycha złości szatańskiéj
Na Chrześcijańskie męże się miota.

I jak cudowna potęga Krzyża
W słów ich prostocie Prawdę objawia;
Przez ich pokorę harde uniża,
Przez krew jednego — narody zbawia.

Lecz jeślić kiedy krzywda od ludzi
Boleśnie ludzkiém sercem zatarga,
Niech i w téj drodze w ślad swój cię budzi
Święty twój u nas poprzednik — Skarga.[8]



Kacerstwo, jak burza, jak potop, z obczyzny
Lunęło od Warty do Dźwiny.

Szał, w masce rozumu, sum warząc trucizny,
Truł niemi kraj, domy, rodziny.

I naród serc bratnich rozpadł się na wrogów,
Języki przybrały ostrz mieczy;
Ten mędrzec — kto nowych przyniesie zkądś bogów,
Ten rycerz — kto Kościół kaleczy.

Lecz byli i wtedy Rycerze–Wyznawcy,
Lecz byli i Mędrcy–Prorocy,
Co w Duchu a Prawdzie krzyż nieśli w ślad Zbawcy.
W Nim tylko szukąjąc pomocy.

Bo jakażby ludzka potęga i siła.
Bo jakażby mądrość od ludzi,
Zdołała na Litwie zmódz wpływ Radziwiłła,
Lub wpływ Chodkiewicza na Żmudzi? —

Z nich hardość potęgi, z nich krnąbrność swawoli,
Z nich upór kacerstwo natężył;
Powstali nad Kościół, nad prawa, nad króli —
Bóg jednak — lecz przez co zwyciężył?



Po Wilnie, w Zapusty, ulice, gospody,
Brzmią gwarem, pieśniami, i śmiechem;
l pałac Hetmana, i dwór Wojewody
Kapeli rozlega się echem.

Lecz głośniéj nad panów, nad ludu wesele,
Brzmią klątwy i groźby kacerzy,
Na synów Lojoli, co właśnie w kościele
Chór wiodą nieszpornych pacierzy.

Na mówcę–zuchwalca, co właśnie z ambony
Ich sidła wykrywa i targa;
Uczony, serdeczny, ognisty, natchniony,
Kochany od ludu — Piotr Skarga.

Bo w czynach, jak w słowach, on ludu wiernego
Mistrz, rajca, opiekun, pośrednik;
On wsparcie słabego, pociecha smutnego,
On umierających spowiednik! —

I prosto z ambony szedł zaraz wezwany
Do chorych, w ubogim szpitalu;
I wracał — gdy tańcem i winem rozgrzany
Tłum młodzi rozjeżdżał się z balu.

Spotkali, poznali — Ślepowron na czele,
Arcy–kacerz z głowy i z serca,
Wprzód uczeń sekt wszystkich, dziś w kłótni z wszystkiemi,
Chrztu, Trójcy i Zbawcy bluźnierca! —

Jak wybuch płomienia, na widok kapłana
Gniew myśli i krew w nim zapalił.
Spiął konia, by zdeptać; — lecz mędrszy od pana
Koń wspiął się — i na wznak obalił.

Cud zbawił szaleńca: — lecz jawna moc cudu
W niewiernym złość tylko rozżarza.
Poskoczył — i w obec kościoła i ludu,
Kapłana policzkiem znieważa! —

Struchleli widzowie — a w duszy Wyznawcy
I radość, i boleść, i trwoga!

On, sługa szczęśliwy! ucierpiał dla Zbawcy!
Lecz brat zgrzeszył — a kara nań sroga!... —

I zaraz nazajutrz sąd zasiadł do sprawy.
Czyn jawny — są świadki, jest prawo.
Napastnik ma pozbyć szlachectwa i sławy.
Świętokradzca stracić dłoń prawą.

I któż go obroni? — Z wspólnictwa bojaźni —
Odbiegli go wodze kacerzy;
Gród cały, lud cały domaga się kaźni,
Lub sam sprawiedliwość wymierzy! —

Zamknięto namowy, i wyrok gotowy,
Podpisać — i sprawa u końca. —
Wtém blady z pośpiechu, do izby sądowéj
Wszedł Skarga — winnego obrońca!

Obrońca bliźniego — człowieka, nie czynu.
Czyn sprośny u Boga i ludzi.
Lecz dość go przypisać nie sercu, lecz winu,
A litość, nie zemstę obudzi.

„Sędziowie!“ — rzekł wreście, łez tłumiąc strumienie;
„Na Boga! na straszny sąd świata!
„Na myśl mą, na serce, na moje sumienie
„Nie kładźcie mi, proszę, krwi brata!

„Bo sąd wasz surowy zabije nas obu.
„Z nim razem — jak Pan Bóg na Niebie!
„W pustyni, w jaskini, żyw zstąpię do grobu,
„Pokutnik za jego i siebie.“ —

Nie było sędziego, nie było słuchacza.
By wzruszon wzruszeniem okolném,
Nie wołał: „Przebaczmy! Bóg przezeń przebacza!“ —
Sąd powstał — i więzień był wolnym.

Był wolnym — lecz wstydu i zgryzot katusze
Sumieniem targały dopóty,
Aż grzesznik zmiękczony, w pokorze i skrusze,
Padł na twarz przed tronem pokuty.

I jakby cud Boży duch Litwy ożywił,
Tysiącom przodkując z okoła,
Jan–Karol Chodkiewicz, Sierotka Radziwiłł,
Wrócili do Matki–Kościoła.
1868





MEMENTO MORI.
(Z życia Papieża Piusa VII).



W Rzymie — znużon zgiełkiem świata,
Ochłonąwszy z żądz zapału.
Młodzian, dworak, dyplomata,
Stanął u konfessjonału.

I raz piérwszy, śród wyznania
Tajni serca, skruchą zdjęty,
Poczuł rozkosz zaufania,
Poczuł urok Prawdy świętéj.

I jak na blask rannéj zorzy
Ptak budzący się z uśpienia.
Dusza jego, na głos Boży,
Zatęskniła do zbawienia.

„Ojcze! — rzekł — ty mi wskaż drogę!
Iść nią czuję chęć i męztwo;
Lecz wprzód osądź, co znieść mogę,
Bym nie wpadł w nieposłuszeństwo.“ —

— „W modlitwie duszy otucha;
To droga prosta i jedna,
Co cię wprowadzi w świat ducha,
I światło Łaski ci zjedna.“ —

— „Ach, ojcze! urzędów tyle,
Tyle mi pracy nadano.
Że ledwo mogę mieć chwilę
Na pacierz w wieczór i rano.“ —

— „W ciele największa pokusa,
Co nas odwraca od Boga.
Post za przykładem Chrystusa,
Najlepszy oręż na wroga.“ —

— „Niestety! ojcze! me ciało.
Służąc swej żądzy zepsutej,
Tak już swe siły stargało,
Że tej nie zniesie pokuty.“ —

— „Jeśli wymówka nie próżna,
Synu! toć sposób jedyny
Został ci jeszcze — Jałmużna.
Jałmużną odkup twe winy“. —

— „Biada mi, ojcze! z próżności
Tylem roztrwonił i dłużny,
Że choć na pozór pan włości,
Sam żyję z króla jałmużny.“ —

—„Ha! gdy więc siły nie starczą
Na dzieła czynnych cnót ducha,
Niechże ci będą choć tarczą
Bierne: Pokora i Skrucha.

„Ilekroć będziesz miał porę,
Sam w siebie wnikaj tajemnie,
Budź skruchę: — a przez pokorę,
Przyjm upominek odemnie.“ —

Rzekł, i twarz kryjąc w kapturze,
Ku klęczącemu, przez kraty,
Dłonią znaczącą krzyż w górze,
Podał mu pierścień bogaty:

Pierścień w oprawie żałobnéj,
Z obrazem trumny, na któréj.
Jakoby napis nagrobny,
Czerniało: „Memento mori.“

„Noś go — rzekł — a ile razy
Wzrok twój z myślą, czy niepomnie,
Zwróci się na te wyrazy,
Powtórz je — i wspomnij o mnie!“ —

Penitent pełen zdumienia.
Biorąc pamiątkę tak drogą,
Rzekł: „Spełniam twoje życzenia,
Lecz niech wiem przecie od kogo?“ —

— „Teraz nie! — lecz od téj chwili
Za rok, w świątyni téj saméj,
Przyjdź! — a gdy duch mię nie myli,
Bliżéj się wzajem poznamy.“ —

Penitent odszedł, odjechał
Do kraju swego i pana;
Lecz pomniał, i nie zaniechał
Rad pobożnego kapłana.

I coraz częściéj w pierścieniu
Topiąc wzrok, dumał o życiu.
Aż w myśli, w sercu, w sumieniu,
Głos jego poczuł w odbiciu.

I w rok o téjże godzinie,
Jak mu mąż święty powiedział,
Wstąpił w tęż samą świątynię. —
Kapłan już w miéjscu swém siedział.

„Ojcze! tyś zbawił mą duszę,
Talizman dałeś mi z Nieba. —
Poczuwszy że umrzeć muszę,
Pojąłem na co żyć trzeba.

„I wszystko nagle, jak cudem,
Postać swą dla mnie zmieniło. —
Odkąd mi wielkość jest trudem,
Modlitwa stała się siłą.

„Kto jak cień idzie za ciałem,
Cień tylko w duszy mu roście. —
Odkąd treść ducha poznałem.
Karm’ ducha znajduję w poście.

„W drodze do górnych przybytków,
Wstręt budzi świata blask próżny. —
Zdeptawszy w sercu chęć zbytków,
Poznaję rozkosz jałmużny.

„Wszystko to, ojcze! twe dzieło.
Bóg dał, żem z rad twych skorzystał.
Serce me w grób się zamknęło,
Lecz duch mój we mnie zmartwychwstał!“

— „Synu! — rzekł kapłan z wzruszeniem —
Serce mię moje nie zwiodło. —
Bóg cię zaręczył pierścieniem,
Ślubu z nim teraz przyjm godło!

„Bo grunt mądrości — jest trwoga.
Co śmierć i wieczność w nas budzi;
Szczyt — miłość krzyża dla Boga,
Co na nim umarł za ludzi.“ —

Tak mówił kapłan, i razem,
Z błogosławieństwem nad skronią,
Krzyż z Zbawiciela obrazem,
Sędziwą podał mu dłonią.

— „Ktoś ty jest, ojcze! przez litość! —
Zawołał młodzian — ty, który
Serc, i snać Nieba znasz skrytość?“ —
Kapłan twarz wznosząc do góry:

— „Sługa sług — rzekł mu po cichu —
Przyjaciel ojca twojego.“ —
Młodzian padł na twarz — bo w mnichu
Poznał Piusa Siódmego.
1854





DWAJ PRZYJACIELE.
DO X. JOACHIMA DĘBIŃSKIEGO.



Oby mi dano głos, co jak grom budzi!
Oby mi dano myśl, co jak blask słońca
Świeci i pali! — wtedybym do ludzi
Wołał, i gromił, i błagał bez końca:

„O! bracia moi! to jedno pomnijcie,
Że każdy z siebie jest cień, proch — a przecię,
Bóg za każdego z was oddał swe życie,
I przez każdego chce działać na świecie.

„Żeście tak nędzni, i tak wielcy razem,
Że jak spaść niżéj od wszelkiego tworu,
Tak być ludzkości i Boga obrazem
Może z was każdy — i ma moc wyboru.

„Lecz wasza cnota, mądrość, wasza siła,
Tak są w was tylko, jako światłość w oku,
Co nie zeń wyszła, ale w nie wstąpiła;
I płyną przez was, jak woda w potoku.

„Zaprusz źdźbłem oko — światło się wnet ciemi;
Woda wnet wyjdzie z zasutego łoża.
Tak gaśnie cnota, gdzie sie grzech rozplemi;
Tak pełnych siebie, opuszcza moc Boża.

„I najsilniejszych czeka los Samsona:
W pętach mleć będą dla swéj duszy wroga. —
A zaś dzieł Boskich ten tylko dokona,
Kto służąc Bogu, siłę czerpie z Boga!“ —

Obyśmyż, bracia! ja sam i wy drudzy,
Czując to w sercu, pełnili w przykładzie! —
Tymczasem niech nas uczy przykład cudzy.

Przed wieki, w mieście hiszpańskiém, Grenadzie
Było dwóch młodych przyjaciół. Od szkoły,
Rowienni wiekiem, choć zdolnością różni.
Myśli i serca złączyli wespoły
Jako dwaj bracia; i obaj pobożni
Przywdzieli razem sukienkę zakonną.
Jeden z nich, silny pojęciem światowém,
Bogaty pracą w naukę przestronną.
Służyć chciał Bogu swém piórem i słowem.
Drugi, rad czując wyższość w przyjacielu,
Świadom i siły i zamiarów jego,
Wspierać go tylko w tej drodze do celu
Wziął za powinność i cel życia swego.
I obumarły sam sobie i światu.
Gdy ów wciąż skarby wiedzy swej pomnażał,
On najtrudniejsze z prac nowicyatu
Pełniąc zań, w świętą pokorę się wdrażał.

Lecz ta ofiara z siebie i pokora
Nie uszły oczu bacznego starszeństwa;
I ledwo kapłan — na urząd Przeora,
Nie chciał — lecz musiał jechać z posłuszeństwa.
I z przyjacielem rozstał się w Grenadzie.
Rozstał się z żalem — ale i z pociechą,
Bo już z ambony i w bratniej gromadzie
Szerzyć się jęło chwały jego echo.
A sam wżdy pomny: że kto się uniża,
Ten rośnie w Panu; — w nowem gronie bratniém,
Przodkując tylko w twardej drodze krzyża,
Zresztą i czuł się, i chciał być ostatnim.
I z najniższemi, i z najuboższemi
Była społeczność jego; pod ich strzechę,
Czém miał, szedł codzień podzielać się z niemi,
Lub niósł duchowną radę i pociechę.
I z kazalnicy, nie troszcząc się wcale
O krasomówczy wdzięk słowa i płynność,
Im tylko pragnął dać czuć zrozumiale
Wolę w nich Boską, a ludzką powinność.
Lecz duch był w słowach — i on w jego trzodzie
Mnożył obfitość zbawiennego plonu.
Aż wieść cnót jego, szerząc się w narodzie,
Doszła nakoniec do Rzymu i tronu.

I oto nagle, jakoby cios gromu,
Spadła nań wola Króla i Papieża,
By on, mnich, z rządzcy ubogiego domu.
Szedł zasiąść w Bradze tron Arcy–Pasterza.

Próżno się wzbraniał — próżno u podnóży
Tronu i w Rzymie wyzwolenia błagał.
Zdał się nakoniec na sąd woli Bożej,
Wziął ciężkie jarzmo — i Bóg go wspomagał.

A był to właśnie wiek, gdy z krajów innych
I tam zawiała zaraza kacerstwa,
A sąd krzewiących ją, albo jéj winnych,
Wola praw zdała na władzę Pasterstwa.
I on sąd czynił; — lecz kaźni i kary
W wyrokach jego stolicy nie było.
Bóg dał mu siłę Miłości i Wiary,
On błąd i upór zwyciężał tą siłą.

Aż dnia jednego — odstępca, bluźnierca,
Zuchwały w mowie, niehamowny w złości,
Stawion był przed nim: — to brat jego serca!
To ów przyjaciel dni jego młodości!... —
Lata minęły, jak zniknął bez wieści. —
Ledwo go poznał w Chrystusowym zdrajcy,
Porwał się z tronu, i z jękiem boleści.
On sędzia, upadł na pierś winowajcy, —
Alić — o! zgrozo! — ten, zamiast wzruszenia,
Zgrzytnął nań z gniewu, i z rozpaczą wściekłą:
„Ha! — krzyknął — wrogu mego przeznaczenia!
„Kończ dzieło twoje, i potrać mię w piekło! —
„Bom po to przyszedł, abyś ty mię zabił,
„Jako zabiłeś życie moje całe! —
„Wiém, po coś pierwszy do nauk mię wabił,
„Po coś mi wróżył tryumfy i chwałę! —

„Czułeś ma wyższość, taiłeś twą zawiść —
„Aleś ty wiedział, że w twym mniszym stanie,
„Każda myśl wyższa obudza nienawiść,
„A każdy wolny duch — prześladowanie.
„Wzmogłeś mi serce i pchnąłeś na trudy,
„Bym zginął w walce z waszą chytrą władzą;
„A sam popełzłeś drogami obłudy,
„Co jedne u was do władzy prowadzą!...
„Lecz ducha mego jarzmo nie ugięło,
„Pęta niewoli silny zerwał jeniec. —
„Tryumfuj teraz, i kończ twoje dzieło!
„Tyś Arcy–Biskup! — a ja, potępieniec!“ —

Struchlał mąż Boży — a ten cios morderczy
Nazbyt głęboko dosiągł tkliwéj duszy.
Upadł jak martwy; — a kacerz bluźnierczy
W więzieniu czekał wyroku katuszy.

I czekał długo. — Wieści się rozniosły
O tém, co zaszło. — Lud dziwił się zwłoce.
Biskup rozsyłał to listy, to posły,
na modlitwie trawił dni i noce.

Aż pożądana z Rzymu i od tronu
Wieść przyszła, kojąc niepokój i bole:
Papież pozwolił wrócić do zakonu.
Król losy więźnia zdał na jego wolę. —

I wnet prysnęły rygle i kajdany.
I już nie Sędzia, nie Pasterz — lecz raczéj

Sam jak pokutnik, włosieniem odziany,
Mąż święty stanął przed synem rozpaczy.
I nie w objęcia — ale do stóp jego
Rzucił się płacząc: „Bracie mój!“ zawołał:
„Przebacz mi powód zgorszenia twojego!
„Nikt cię, nikt więcéj miłować nie zdołał,
„Nikt cię miłować nie zdoła nademnie! —
„Zgrzeszyłem nie chcąc — lecz tyś mię naprawił! —
„Bracie mój! obyż Bóg raczył wzajemnie
„Zmiękczyć cię przez mię — i obu nas zbawił!“ —

Tak wołał Święty: — a grzesznik zdumiony.
Śledził go długo spojrzeniem badaczém.
Łamał się z sobą — aż przezwyciężony
Zakrył twarz dłońmi, i wybuchnął płaczem.

I była chwila — jakiéj nie wypowie
Nikt ze śmiertelnych — nawet gdy doświadcza.
Bo w niej nie ludzie, lecz się Aniołowie
Radują w ludziach — gdy im Bóg przebacza. —

I blask tej chwili, na pasmo lat długich,
W myśli grzesznika, padł jak łuną jasną.
W czém dotąd tylko widział winę drugich,
We wszystkiém teraz poczuł winę własną.
I żal tak wezbrał w sercu i sumieniu.
Że nie już tylko przed zbawcą i bratem.
Że nie już tylko w samotném więzieniu.
Lecz grzech swój wyznać chciał przed całym światem,
I sam się jawnéj dopraszał pokuty.

Ale mąż święty rzekł: „Bracie mój miły!
„Nie kuś sam siebie! — by czyjeś wyrzuty
„Zbyt świeżych jeszcze ran nie obraziły,
„Lub byś sam przez to nie gonił za chwałą. —
„Bo znam, znam dzieje twojego zawodu.
„Serce twe czyste było — i zostało,
„Lecz cię upoił dym sławy za młodu. —
„Z słów twych, mniemałeś, że czują moc ducha;
„Chciałeś być wodzem dusz, co je wielbiły.
„A sąd ich tylko był z oka i z ucha!
„Chcąc je wznieść wyżéj, trwoniłeś twe siły,
„I na ich wiarę uwierzyłeś w siebie. —
„Czuli błąd starsi — i w tém byli czyści.
„Lecz że chcąc karcić, nie kochali ciebie:
„Tyś ich powinność kładł na karb zawiści.
„I raz nawykły do szerokich granic,
„Gdzieś duch twój naprzód rozsnuł i natężył,
„Każdąś już mniejszą powinność miał za nic.
„Zrzuciłeś krzyż twój — i czart cię zwyciężył! —

„Krzyża więc teraz wspólnemi ramiony
„Jąć się nam, bracie! — On moc czarta zwalczy,
„On cel nam wskaże! — Oto pogrążony
„W ciemnocie Maurów naród bałwochwalczy.
„Tam pójdźmy, bracie! tam walk naszych z wrogiem
„Nie skazi żaden wzgląd chwały znikoméj! —
„A ten czyn tylko jest Anioł przed Bogiem,
„Co jak on ludziom służy niewidomy.“ —

I poszli. — Spytasz, Ojcze Joachimie!
Kto oni? jaki owoc ich odwagi? —
Bóg snać za okup wziął grzesznika imię. —
Święty zwan w dziejach — Bartłomiejem z Bragi.
1854





RZEŹBIARZ.
DO DEOTYMY.



Onego czasu, w pewném włoskiem mieście.
Żył rzeźbiarz — słynny z cnót swych i nauki.
Gonił za chwałą — aż syt jej nareście.
Pojął cel wyższy i życia, i sztuki.

Pojął, że talent tak jest dany z Nieba,
Jak wszelka siła, i jak sam dar życia:
A komu dany, temu już go trzeba
Użyć, i Dawcy zdać sprawę z użycia.

Bo czy kto, mając, w ziemię go zagrzebie,
Czy źle obróci, czy roztrwoni marnie.
Czy wsławić przezeń zechce tylko siebie:
Grzech równy — równie nie ujdzie bezkarnie.

Ale, o! Panie! jakże go mam użyć,
By mi się nie stał źródłem potępienia?
Jak przezeń godnie Tobie Bogu służyć —
Ja proch — przez dzieła z gliny i kamienia?

„Ty sam wskaż drogę myśli méj i dłótu!
Ja tylko mogę — i ślubuję Tobie —
Prócz Ciebie nie tknąć innego przedmiotu,
Pracować tylko ku świątyń ozdobie.“ —

Tak się mistrz modlił w chwili uniesienia,
I wbrew ponętom ziemskiéj czci i złota,
Chrystusa tylko krzyż, śmierć i cierpienia.
Wziął za jedyny cel myśli i dłóta.

I próżno możni wielbiciele sztuki
Arcydzieł jego żądali z okoła:
Żadnego, przysiągł, nie przedać, dopóki
Ktoś ich nie przyjdzie nabyć dla kościoła.

Ale tymczasem dni, lata mijały,
A nikt ich nie brał ku świątyń ozdobie.
Mistrz bez zasobów, czując zmierzch swéj chwały,
Cierpiał — lecz dotrwał, i kruszył się w próbie.

Aż raz, gdy serca poskromić nie zdołał.
Miotany między rozpaczą i wiarą,
Padł na kolana, i łkając zawołał:
„Panie! dla czego gardzisz mą ofiarą?“ —

A wtém myśl nagła, jak odpowiedź Boża,
Jak głos wewnętrzny, w duszy mu przemknęła:
„Patrz na twój podpis u dzieł twych podnóża!
Sobieś, czy Bogu poświęcił te dzieła? —

„Czyżeś pracując nad Zbawcy obrazem,
Pozbył w swém sercu wszelkiej chluby próżnéj? —
Czyżeś sam raczéj nie myślał, zarazem
Słynąć jak sztukmistrz i jak mąż pobożny?“... —

Strwożon tym głosem, mistrz spytał sumienia.
I wstyd mu ogniem zapłonął na czole. —
Więc by korzystać z łaski upomnienia,
Szukał ustronia — i wybiegł na pole. —

Aż gdzie dwie drogi krzyżują się społem,
Postrzega starca: — on łzami zalany,
Na drżących barkach, z uchyloném czołem,
Dźwiga sam jeden, krzyż prosty, drewniany.

Mistrz się pokwapił ku wsparciu wieśniaka,
I cel ofiary zgadł z jego powieści:
Bóg mu odebrał syna jedynaka,
On święci Bogu krzyż swojéj boleści. —

Wzruszył się rzeźbiarz — i wkrótce w téj włości
Dziw stał się wielki i okrzyk wesela:
Na krzyżu zawisł, przecudnéj piękności,
Konającego obraz Zbawiciela.

Zbiegło się zewsząd tysiącami ludu:
Żywy duch Boży czują w martwém drzewie;
Dzielą ból Zbawcy — wielbią sprawcę cudu —
Lecz kto on? — człowiek, czy Anioł? — nikt nie wie. —

Aż dnia jednego, jak pielgrzym, tamtędy,
Pan jeden możny z nad brzegów Dunaju,
Powracał z Rzymu: gdzie, gładząc swe błędy,
Ślubował Bogu wznieść kościół w swym kraju.

Ujrzał figurę — i nagłą czcią zdjęty,
Pytać wnet począł o biegłym rzeźbiarzu,
Coby powtórzył wizerunek święty,
By go postawić na wielkim ołtarzu.

Wskazano mistrza: — a pan, gdy obaczył
W pracowni jego arcydzieła dłóta,
Pojął skazówkę, co mu Bóg dać raczył.
Zapragnął wszystkich — choć na wagę złota.

Mistrz się nie drożył — i tylko jedyny
Dał mu warunek, pod słowem sumienia:
Że, choć pytany, nie mówiąc przyczyny,
Przed nikim jego nie wspomni imienia.

A sam, za cenę dzieł swoich, przy krzyżu,
Na jaki stało, dom Boży założył,
I w samotności osiadłszy w pobliżu,
Wielbił w nim Pana — aż dnia śmierci dożył.

Ale nim umarł, ujrzał przy skonaniu,
Mąż w bieli stanął przed nim, i powiada:
„Jam pisarz księgi O Naśladowaniu
„Chrystusa;“ — ktom był? świat napróżno bada[9].

„Pan mi ją natchnął — jam się wyrzekł siebie. —
„Pójdź! równa mojej czeka cię zapłata:
„Pan ci da w duchu czuć i widzieć w Niebie
„Skutki dzieł twoich — aż do końca świata.“ —




Ilekroć myśli o sztuce i Niebie
Zbiegną się we mnie, w marzeniu czy w rymie,
O! Deotymo! zaraz mi twe imię
Wschodzi na pamięć: — bo wierzę, że z ciebie
Stanie wzór w dziejach duchowego życia,
Jak natchnień z góry, tak i ich użycia,
I że zeń jaśniéj, niż z mędrców nauki,
Uznawszy źródło — pojmiemy cel sztuki.
1854.





WIENIEC ŁASKI.
Z HERDERA.



Nie w bezczynnych, choć świętych dumaniach,
Nie w dumnych, choć pobożnych badaniach,
Bóg Zbawiciel nasz sobie podoba;
Lecz w ochoczém czynieniu dobrego,
Lecz w pokornéj usłudze bliźniego,
Chrześcijańska jest moc i ozdoba.

Proteryusz, w swej celi zamknięty,
Ufał w sobie, że mądry i święty,
Bo się modli i w myślach zacieka:
Nad cudowną Taboru jasnością.
Nad niebieską Aniołów czystością,
I nad ziemskiém skażeniem człowieka.

Raz gdy dumał i modlił się długo,
Sen go zdjął; — we śnie Anioł promienny
Stanął przed nim, i rzekł mu: „Idź, sługo!
Do klasztoru zakonnic Taweny.[10]

„Tam obaczysz kochaną, od Nieba,
„Wieńcem Łaski za życia ozdobną;
„Z niéj się naucz, co czynić potrzeba,
„By wysłużyć nagrodę podobną.“ —

Proteryusz szedł w drogę z pośpiechem,
Poprzedzony świętości swéj chwałą. —
Ze czcią go i z radości uśmiechem
U drzwi grono zakonnic spotkało,
Sama matka, z wszystkiemi siostrami.
A on rzekł: „Bóg mi do was przyjść kazał.
„Lecz gdzież jest — że nie widzę jéj z wami —
„Ta, co Aniół w widzeniu mi wskazał?“ —
— „Tuśmy wszystkie“ — odrzekła Wielebna —
„Jedna tylko została, jak widzę,
„Nie tak siostra, jak raczéj służebna,
„Wpół warjatka — za którą się wstydzę.
„Wprawdzie pełna jest chęci usłużnych,
„Najpodlejszą się pracą nie brzydzi:
„Wieczna sługa każdego z podróżnych,
„Choćby byli poganie lub żydzi.
„Stąd wnosimy, że jest obłąkana. —
„Nikt z niéj słowa wyciągnąć nie zdoła;
„Robi wszystko — lecz milczy jak ściana.
„Przytém zawsze szczęśliwa, wesoła,
„A co dziwna, że wtedy najbardziéj,
„Jeśli nią kto pomiata lub gardzi.“ —

— „Niech ją ujrzę!“ — rzekł gość. — Zawołano.
Porfiryta — to było jéj miano —

Zbliżyła się zmuszona — i z trwogą
Przed spójrzeniem obcego się chroni. —
Odzież miała służebną, ubogą,
Wązką tylko przepaskę na skroni.

Gdy ją ujrzał — wnet padł na kolana
Proteryusz: — bo z ócz i z oblicza,
Zgadł, że w niéj to jest mu zwiastowana,
Cześć, pokora i świętość dziewicza.
„Błogosław mi, ty święta!“ — zawoła —
„Ty pełna błogosławieństw i Łaski!“ —

Ledwie rzekł — z jéj ubogiéj przepaski
Blask promienny wyniknął dokoła. —
Wszystkie siostry upadły na twarze.
„Ach! przebacz mi, że z ciebie szydziłam!“ —
— „Ach proś za mną! niech Bóg mnie nie karze,
„Żem cię lżyła; że tobą gardziłam!“ —
— „Że cię nieraz, by drugim dogodzić,
„Wbrew sumieniu — Wielebna wyrzekła —
„Ukarałam! — Mów, jak mam nagrodzić?“ —

Porfiryta tymczasem uciekła. —

Te ich słowa, ta cześć ich niezwykła,
Zdały jéj się bluźnierstwem i grzechem. —
I widziano, jak biegła z pośpiechem,
Lecz nikt nie wié gdzie poszła, gdzie znikła —
Nikt nie doszedł, gdzie żyjąc umarła. —

Ale w duszy świętego człowieka
Pamięć jéj się na wieki nie starła. —
I ilekroć się w myślach zacieka:
Nad cudowną Taboru jasnością,
Nad niebieską Aniołów czystością,
I nad ziemskiém skażeniem człowieka:
Porfiryta mu w oczach stawała,
Jak ją widział — uboga i skromna,
Pogardzona, milcząca, nieśmiała,
Sługa wszystkich, na siebie niepomna.
Stała przed nim w służebnéj odzieży,
Uwieńczona promienną przepaską. —
Święty poznał, co czynić należy,
By zajaśnieć zasługą i Łaską. —
1834.





PACIERZE.
(Z POWIEŚCI GMINNEJ).


Des Herzens Andacht hebt sich frey zu Gott,
Das Wort ist todt — der Glaube macht lebendig.
SCHILLER.

Modlitwy serca Bóg zawsze wysłucha,
Słowo jest martwe — Wiara żywi ducha.




O! jak jest piękny widok jeziora,
W letnią pogodę i ciszę,
Kiedy je zlekka powiew wieczora
Jak do snu, zda się, kołysze!

O! jak się wdzięcznie głuchy szum fali
W uchu patrzących rozlega,
Gdy błękitniejąc w mglistéj oddali,
Powoli mdleje u brzega! —

Taką się niebo śmiało pogodą,
Taki tchnął urok wieczora,
Gdy raz sędziwy kapłan nad wodą
Cichego jechał jeziora.

Ostatni brzeżek dziennéj pochodni
Już się za szczyty gór schował,
I blady tylko odblask zachodni
Spokojne wody malował.

Wzniósłszy wzrok w niebo, kapłan pobożny
Świętemi zważał myślami:
Jak ten być musi dobry, wielmożny,
Kto niebo zasiał gwiazdami!

Kto wiedzie słońca ogniste biegi,
I blady księżyc koleją;
Kto nalał morza w głębokie brzegi,
Z których się wyprzeć nie śmieją!

Czyją się sprawą ziemia zieleni,
Dzień świeci, czernieją noce;
Kto kwiaty wiośnie, kto dał jesieni
Ziarna i słodkie owoce!

Za czyjém „stań się!“ wszystko się stało.
Kto wolą swoją świat stworzył!...—
Tak dumał kapłan, i myśl zdumiałą
Przed Wszechmogącym ukorzył.

A gdy znów oczy zwracał na wodę,
Nagle nad brzegiem, w uboczy,
Widzi wieśniaka — a ten przez kłodę
To skoczy, to znów przeskoczy.

„To tobie, Boże!“ — za każdym skokiem —
„A to mnie, Boże!“ — wyrzecze.
Zdziwiony kapłan takim widokiem:
„Co czynisz, spyta, człowiecze?“ —

— „Modlę się.“ — „Jak to? — kapłan zawoła,
„To ty nie umiesz pacierza? —
„Alboż to u was nie ma kościoła,
„Alboż to nie ma pasterza?“ —

— „Nie wiem; — z dzieciństwa śród tego lasu
„Sam jeden żyję; a w drogę
„Nigdzie nie chodzę, bo nie mam czasu,
A chwalę Boga, jak mogę.

„Wiém, że On wszystko widzi tam w Niebie,
„Wszystkiém na ziemi kieruje;
„Więc Go o wszystko proszę dla siebie,
„Jemu za wszystko dziękuję.“ —

Zdziwiony kapłan takiéj prostocie,
Uczuł powinność sumienia.
Pogrążonemu w myśli ciemnocie
Rozjaśnić drogę zbawienia.

I najgorliwiéj, jak mógł w pośpiechu,
Jął mu wykładać pacierze:
Uczył Ojcze nasz, Zdrowaś i Wierzę,
Mówił o cnocie i grzechu.

A gdy już mniemał, naukę świętą
Że mu w pamięci zostawił,
Powtórzył jeszcze, pobłogosławił,
I kończył drogę zaczętą.

I w samym sobie, z żalem i trwogą
Dumał o losie dusz — które,
Tęskniąc ku Bogu i rwąc się w górę.
Drogi doń poznać nie mogą. —

Wtém nagle słyszy wołanie w dali —
Patrzy — i oczom nie wierzy.
Wpoprzek zatoki, po wierzchu fali,
Wieśniak ku niemu wprost bieży!

„Poczekaj, ojczel poczekaj!“ woła,
„Powtórz mi swoje pacierze.
„Słów ich spamiętać nie mogę zgoła,
„A chciałbym umieć je szczerze.“ —

Lecz kapłan widząc jawne dowody,
Jak go w swéj łasce Bóg chowa:
Rzecze mu: „Synu! módl się jak wprzódy
„Serce Bóg ceni, nie słowa.“ —

I kiedy wieśniak, wstecz po jeziorze.
Bieży znów jakby po suchu;
On wielbił Pana, widząc co może
Wiara w prostocie a w duchu.
1823.





ŹRÓDŁO Ś. GANGOLFA.
Z KOSEGARTENA.



Pobożny pielgrzym, w skwarne południe,
Gangolf do Rzymu się kwapił;
A bliską drogi ujrzawszy studnię,
Szedł ku niej, aby się napił.

Postrzegł to dziedzic — nadbiegł, i rzecze:
„Nie wolno! to moja woda.“ —
— „Więc mi ją przedaj, dobry człowiecze!“ —
— „Dobrze! daj cekin!“ — „Masz!“ — „Zgoda! “ —

Łakomiec w duchu śmiał się z pielgrzyma.
Że go tak złupił i podszedł.
Ten, z wzniesionemi w niebo oczyma,
Przeżegnał studnię, i odszedł.

I ślub spełniwszy, do swéj zagrody,
Wracał w Burgundzkiéj krainie:
Gdzie obok wszystkich darów przyrody,
Wody brak było jedynie.

Więc ledwie tkliwa żona u progu
Z rodzeństwem wita go miłém,
Rzekł: „Ciesz się, żono! podziękuj Bogu,
„We Włoszech źródło kupiłem!“ —

— „Na cóż się przyda? co nam pomoże
„Zdrój w tak dalekiej krainie? —
„O! nierozważny! sądziłeś może,
„Że on za tobą popłynie?“... —

— „Niewiasto!“ — Gangolf przerwał surowo:
„Niech się gniew płochy uśmierzy!
„Toż ci nieznane Chrystusa słowo?
„Czy mu twe serce nie wierzy? —

„On rzekł: „Zaprawdę mówię wam, który,
„„Ze szczerém we Mnie ufaniem,
„„Rozkaże górom „pójdźcie!“ wnet góry
„„Powstaną i pójdą za nim.“

„Jam obietnicy Boskiéj zawierzył,
„Bóg szczeréj wiary nie myli.“ —
To rzekł, i laską w ziemię uderzył —
I oto, w téjże wnet chwili,

Z ziemi obfite wytrysły zdroje,
Na podziw zlękłéj małżonce;
I wkrąg ożywcze niosąc napoje,
Z szelestem biegą po łące. —

Wieki minęły, a dotąd płynie
Krynica czysta i chłodna.
Ale we Włoskiéj za to krainie
Zdrój nagle wysechł aż do dna. —

1824.





PIORUN.
(FAKT PRAWDZIWY, ZDARZONY W R. 1855, W INFLANTACH).

Słuchajcie! słuchajcie! straszliwéj powieści,
Powieści prawdziwej, nie baśni!
I niechaj nam sama okropność jéj treści,
Jak piorun, moc Bożą nad nami obwieści,
Tajemnicę życia rozjaśni!

A wszyscy przed Panem uchylmy w proch czoła!
Albowiem są rzeczy na ziemi,
Przez które jeżeli głos Boży nie woła,
Toć chyba już Boga nie byłoby zgoła,
Traf ślepy pomiatał wszystkiemi.

A jeśliż Pan mówi — toć czujmy w pokorze
Jak różny sąd nasz, a sąd Jego;
Jak różne snać dobra światowe, a Boże,
I jako je tylko świat pojąć tu może
Przez krzyż Boga, Zbawcy naszego!




W skromnym zaścianku, — wiodła szczęśliwa
Rodzina życie ciche i sielskie:
Ubogiéj szlachty para sędziwa,
I dwie ich córy anielskie.

I to nie tylko krasa ich lica
Z ust im sąsiadów dała to miano:
Z cnót serca znała je okolica,
Wzorem je dzieci w niéj zwano. —

Któżby rodziców śmiał o to winić,
Że choć im samym dość na swéj doli,
Dzieciomby wszakże radzi przyczynić
Szczęścia i światu też gwoli? —

Ojciec i matka zdwoili pracę.
Pracę rąk własnych na swym zagonie,
By plon jéj córkom starczył na płacę
Nauk, w Panieńskim zakonie.

I błogosławił Bóg dobrej chęci. —
Aż jak kwiat słońca pędzony siłą,
Im w myśli jaśniéj, tém w sercu święciéj,
Życie się dziewic rozwiło.

I świat je wzywał, pełne nadziei,
Że się ofiarą wzajem i pracą,
Jak Bogu, światło szerząc z kolei, —
Tak i rodzicom wypłacą.

I raz ostatni do nizkiéj chatki
Wróciły obie: by pokrzepione
Błogosławieństwem ojca i matki,
Iść na trud — każda w swą, stronę.

I widzą matkę — zdjęta niemocą
Za próg się domu ruszyć nie może;
I słyszą, jak się z ojcem kłopocą
O zbyt dojrzałe swe zboże.

„Kto nam je pożnie? — Tyś biédna chora,
„Najmu opłacić jestem nie w stanie;
„A niech dzień wietrzny — toć do wieczora
„Słoma nam tylko zostanie.“ —

Spójrzały na się dzieweczki obie,
Jedna myśl razem z ócz ich błysnęła. —
Boże! Ty jeden wiész, jak w téj dobie
Ta myśl na los ich wpłynęła! —

Ledwo jutrzejsze błysło zaranie,
Już obie siostry, z sierpami w dłoni,
Stały u żniwa — a ich śpiewanie
Wesoło brzmiało po błoni.

Wieść się rozniosła na okolicę,
Tłumem się w pomoc skupili żeńcy:
Z czułością matki, z śmiechem dziewice,
Z czcią i zapałem młodzieńcy.

I nim południa nastał spoczynek,
Już naokoło dwóch sióstr z wieńcami,
Cała drużyna, z pieśnią dożynek,
Stała przed starców wrotami.

O! i pojmijcie radość w téj chatce,
Zapał współczucia w świadków tych gronie,
Ody takie dzieci ojcu i matce
Wieniec wkładały na skronie!

Któż mógł nie życzyć, kto śmiał nie wróżyć,
Z błogosławieństwa starców nad niemi,
Że dzieci takie muszą zasłużyć
Największe dobro na ziemi? —

I nikt nie baczył, jak nad szczyt domu
Burzliwy obłok wzniósł się, rozszerzył.
Nagle wiatr świsnął — błysk, łoskot gromu —
Piorun wśród izby uderzył. —

Co żyło, padło — ściany zadrżały —
Lecz bez płomienia przeszedł dym siarki.
Powstali wszyscy — tylko nie wstały
Obiedwie siostry żniwiarki.

U stóp rodziców, w chwili zabłysku,
Jakby swéj wzajem szukać opieki,
Padły w objęcia — i w tym uścisku,
Klęcząc, spoczęły na wieki.




Cóż na to, o! ludzie!? Wierzycie, czyli nie.
Że Bóg jest? że wszystkiém On władnie?
Że piérwéj świat, ziemia i niebo przeminie,
Niż słowo, co wyrzekł: że ptaszek nie zginie,
Włos bez woli Jego nie spadnie?

I wyż więc sąd Boży przesądzać będziecie,
Zamiast sercem uznać w pokorze:
Że dobrem najwyższém snać nie jest na świecie
To, za czém tu goniąc w wir świata bieżecie,
Lecz co z Bogiem złączyć was może? —

A jeśli kto okiem, mgłą ziemską zaćmioném.
I tu ręki Boga nie widzi:
Niech wspomni jak umarł Kleobis z Bitonem —[11]
I jeśli śmiał szemrać nad dziewic tych zgonem.
Niech go przykład pogan zawstydzi!

Poganie w tém Bogów uznali prawicę.
Ofiary zrównali z Bogami! —
I my was nie płaczem, cnotliwe dziewice!
Kto może, niech wasze pociesza rodzice,
A wy — wy módlcie się za nami!
1855.





ŚWIAT DUCHÓW.



Już za górami słońce skonało:
Jakaż to wsparta na grobie,
Oczy zakrywszy chusteczką białą,
Płacze dziewica w żałobie?

Po kim to może płakać tak rzewnie? —
Ach! z niespłonionych jéj liców.
Z łez nietajonych, zgaduje pewnie,
Że to mogiła rodziców! —

Lecz oto słowik zamilknął w lesie,
Zdrój bliski ciszéj szeleści: —
Echo tłumiony głos ku nam niesie,
Słuchajmyż głosu boleści!

„Szczęśliwszy, kogo zaraz z powicia
„Los na sieroctwo przeznaczy!
„Bo choć nie dozna słodyczy życia,
„Nie dozna mojéj rozpaczy.

„Szczęśliwszy! kogo w młodości kwiecie
„W grobowéj zamknęli cieśni!
„Wesele tylko znając na świecie,
„O niém i śmierci sen prześni.

„A gdy go wreście po długiém spaniu
„Obudzi trąba Anioła,
„Wszystkich, co płakał przy pożegnaniu,
„Razem obaczy dokoła! —

„Lecz ja, niestety! w lat mych rozkwicie
„Szczęścia zgubiłam już drogę;
„Świat mi pustynią, ciężarem życie,
„A jednak umrzeć nie mogę! —

„O! Boże! czémże mogłam zasłużyć.
„Żeś moje prośby odrzucił:
„Ani dni szczęścia nie chciał przedłużyć,
„Ni dni boleści nie skrócił? —

„Gdzież jest ta dobroć, ta Twoja litość,
„W którem tak szczerze ufała?
„Gdybyś serc ludzkich przenikał skrytość,
„Czyżbyś mógł...“ — „Nie kończ, zuchwała!“

Krzyknął pustelnik, co już przez chwilę,
Wprzód się zbliżywszy nieznacznie.
Słuchał, na bliskiéj wsparty mogile,
A teraz mówić tak zacznie:

„Nie bluźń, szalona! zkąd ci ta śmiałość:
„Sąd woli Bożej rozbierać?
„O cóż Go wini bezbożna żałość? —
„Człowiek się rodzi umierać.

„Jednaż ty dźwigasz sieroctwa brzemię,
„By w grzeszne wpadać rozpacze? —
„Patrz, co tu grobów okrywa ziemię,
„Nad każdym grobem ktoś płacze!

„Zaprawdę, żalu ni łez twych rzewnych
„Usta me ganić nie mogą;
„Lecz i ja miałem rodziców, krewnych,
„A teraz nie mam nikogo.

„Co mnie kochało, co ja kochałem,
„Wszystko grób połknął głęboki;
„Płakałem nad nim — lecz nie szemrałem
„Na święte Boga wyroki.

„On téż pokornéj ulżył żałobie,
„I gdy mię żal zbyt dociskał,
„On mi pokazał drogę ku Sobie,
„I w Nimem wszystko odzyskał!

„A gdy goryczą zatrute lata
„W dzikiéj pustyni zamknąłem;
„A gdy umarły powabom świata,
„W Nim nowe życie zacząłem:

„On wzrok mój przetarł z omamień mroku,
„Duch z ziemskich wyrwał łańcuchów;
„On śmiertelnemu odsłonił oku
„Tajny śmiertelnym kraj duchów.

„Tam opłakanych łzami gorzkiemi
„Znowum obaczył przytomnie,
„Jako w powietrzu, skrzydły jasnemi,
Ulatywali kolo mnie.

„Bo kogo w życiu lubego mieli,
„Kto o nich pomni statecznie,
„Z tym oni zawsze; — śmierć ciała dzieli,
„Lecz związek duchów trwa wiecznie.

„I duchy widzą, i duchy czują,
„Gdy ich tu pomną i płaczą;
„Lecz uciekają, lecz odlatują,
„Przed nierozważną rozpaczą. —

„Więc gdy ci teraz wolniéj łzy płyną,
„Gdy ich twa rozpacz nie płoszy:
„Czyż nie doznajesz — wyznaj, dziewczyno!
„Jakiéjś tajemnéj rozkoszy?

„Widzę ją, widzę, jak się objawia
„W blasku twych oczu i liców;
„Czujesz — lecz nie wiész co ci ją sprawia,
„Nie widzisz lubych rodziców:

„Nie widzisz, jako w blasku miesięcznym
„Płyną schyleni ku tobie;
„Jak żal twój kojąc uśmiechem wdzięcznym,
„Cieszą się z żalu po sobie.

„Oni twych stróżów pełniąc powinność,
„Zawsze cię widzą i słyszą;
„Z radością każdą piękną twą czynność
„W księgę cnót ludzkich zapiszą.

„A gdy ich godna wytrwasz do końca,
„Wtenczas cię z ziemskich padołów,
„Strojni w weselne promienie słońca,
„Wzniosą w orszaku Aniołów! —

„Więc chociaż piękna żałość dziecinna,
„Ty i w sierocéj żałobie,
„Pomnij coś Bogu, pomnij coś winna
„Światu, i bliźnim, i sobie! —

„A teraz z Bogiem wracaj do domu!
„Lecz com ja tobie powiedział,
„Żeś mnie widziała — nie mów nikomu,
„Żeby nikt o mnie nie wiedział.“ —
1824.





DWIE SIOSTRY.



Dwie ich było — w jednąż chwilę
Na świat przyszły wraz obie. —
Cóż że jedna śpi w mogile,
Druga płacze na grobie?

Dwie ich było i jest — w duchu
Tak wciąż zlanych pospołu,
Jak dwa zgodne tony w uchu,
Choć brzmią, z góry i z dołu.

Bo siostrzanych serc ogniwa
Śmierć rozciąga, nie kruszy;
Żywą Wiarą, Miłość żywa
Duszę wskrzesza dla duszy.

W modłach, myślach i marzeniach.
Żywa z zmarłą rozmawia;
W snach–widzeniach i w natchnieniach,
Zmarła jéj się objawia.

I w żyjącéj słowo ducha
Nadaremnie nie woła:
Ona pyta, i z czcią słucha
Przestróg swego Anioła.

I ten związek poza–grobny
Dusz, w Wierze i Miłości,
To nie życia kir żałobny,
To smug światła z wieczności.



I młoda dziewica, gdy wdzięk jéj zachwyca,
Gdy świat wkoło sławi jéj wdzięki:
Nie pycha ją wzdyma — lecz przed jéj oczyma
Staje obraz siostry trumienki.

Aniołek być nie mógł piękniejszy jak ona —
A potém tak sina, tak blada!
A potém!... O! cóż jest ta piękność sławiona,
Gdy tak nagle w proch się rozpada? —

Lecz dusza bez winy, śród Niebios krainy,
Jak piękna! jak widać szczęśliwa!
Gdy w świetle i w bieli, jak święci Anieli,
W snach ku niej przylata jak żywa! —

„O! niech mi, o! Boże! twa łaska pomoże.
By ziemska nie zwiodła mię chwała:
A każdym przeżytym, dniem dobrze użytym,
Dusza tylko jaśniéj świtała!“ —

I kiedy jéj oczy, świat zdala uroczy,
Daremnie swym blaskiem urzeka:
Jéj świat — domu strzecha; rodziców pociecha,
A starców i sierót opieka!

Lecz w duszy dziewiczéj, zdrój wnętrznéj słodyczy
Weselem ją rajskiém napawał;
I w snach — snać jak ona — duch siostry strażniczy
Wciąż bielszym, jaśniejszym się stawał.



I przyszła chwila, gdy z kwiatu nadziei
Życie dziewicy w owoc się przewija.
Tłum ją czcicieli otoczył z kolei.
Co świat uwielbia, za czém się ubija:

Ród, świetność, skarby — wszystko między niémi
Ma do wyboru; — lecz jéj więcéj trzeba:
Nie ogniw tylko, co wiążą do ziemi,
Ale i skrzydeł, co wznoszą do Nieba.

I duch siostrzyczki, jakby rósł z nią razem,
Jakby dojrzewał z jéj serca rozwiciem,
Jak wprzód ją raju zachwycał obrazem,
Tak dziś pomaga rozmyślać nad życiem.

„Cóż jest blask przodków, gdy w ślad ich nie zmusza? —
Błyszczące próchno grobowéj zgnilizny! —
Po własnych tylko promieniach swych dusza
Może Niebieskiéj dosięgnąć ojczyzny.

„Cóż jest bogactwo, gdy żadna powinność
Nie wskaże duszy, jak go użyć trzeba? —
Grobowy nasyp! — co wszelką jéj czynność
Zagrzebłszy w ziemi, odwróci od Nieba! —

„Czyż własną męża hańbę lub sromotę
Zastąpi żonie czyjaś chwała cudza? —
Czyż dlań jéj serce kupią skarby złote,
Gdy zbytek wzgardę, sknerstwo wstręt obudza?“...—

Tak jéj myśl własna — i duch siostry radzi.
I dumni, możni, odprawieni z niczém. —
Bo ona wierzy, że Bóg przyprowadzi,
Z kim duch jéj sprzężon w świecie tajemniczym.

I Bóg go przywiódł. — A miłość w nim była
Nie dla niéj tylko; — i była moc wiary,
Nie w siebie tylko; — był zapał i siła
Do walk i pracy; i był duch ofiary.

I ona w pełni godności niewieściéj,
Stanęła przy nim ze czcią i pokorą,
Być, czém duch dla niéj — osłodą boleści,
Pobudką czynów, i w trudach podporą.

I Bóg w niéj sprawdził: że kto duszą słucha
Głosu i natchnień Jego — ten sam wzajem,
Dla swych kochanych będzie jak głos ducha:
Co ich, anielskich przestróg obyczajem,

Budząc, i krzepiąc, i prostując społem,
Wieść będzie — kędy, po walkach i znoju,
Krzyż swój złożywszy, obaczą nad czołem
Wieniec zasługi, i palmę pokoju.
1854.





RODZEŃSTWO.
Z HERDERA.



Był gaj, śród gaju łączka zielona,
Śród łączki stała kaplica,
W niej, Zbawiciela tuląc u łona,
W obrazie Bogarodzica.

Tam u drzwi młoda wdowa siedziała,
A przy niéj dziatek jej dwoje:
Brat i siostrzyczka; ta kwiatki rwała,
A ten z kwiatkami wiódł boje.

A ona tkliwie patrząc na dziatki,
Lała w nie nauki duszne:
Jak Jezus dobrym był dla swéj matki,
Jak kochał dzieci posłuszne! —

,,A mnie czy kocha? — spytał syn — mamo!“ —
— „Kocha, gdyś dobry, me dziecię!“ —
— „A mnie czy kocha?“ — „Obu tak samo,
„Jeśli mnie słuchać będziecie!“ —

— „Gdyby Pan Jezus chciał kiedy z nami
„Poigrać! — rzekł syn do matki:
„Dałbym mu koszyk co mam z jabłkami!“ —
— „A jabym wszystkie me kwiatki!“ —

Zgromiła matka dzieci surowo
Za myśl i mowę tak śmiałą;
Lecz w serce wpadło dziecinne słowo,
A we śnie tak się jéj zdało.

Na łączce Jezus igrał z dziatkami,
Obok Najświętszéj swej Matki,
Synek mu oddał koszyk z jabłkami,
Córeczka wszystkie swe kwiatki.

Pan Jezus wziąwszy chłopca za rączkę,
Łagodnym rzecze wyrazem:
„Wkrótce cię wezmę na inną łączkę,
„Gdzie będziem igrali razem.

„Obaczysz, chłopcze! jak tam wesoło,
„Jak zawsze pięknie, jak wiosną!
„Jakie tam kwiatki kwitną wokoło,
„Jakie jabłuszka tam rosną!

„A ty, dziewczynko! gdy cię młodzieniec
„Przed me postawi ołtarze,
„Z tamtych ci kwiatków uplotę wieniec,
„I tu nim ciebie obdarzę.

„Boście wy dobre, posłuszne dziatki,
„Ofiara wasza mnie miła;
„I wysłuchawszy próśb waszéj matki,
„Moja mnie za was prosiła.“ —

Tak się śni matce; — trwogą przejęta,
Klęka i woła: „O! Panie!
„Zostaw mi syna! — lub niechaj święta
„Wola się Twoja z nim stanie!

„Lecz gdyby można!... ach! gdyby było!...
„Zostaw go!“ — lecz próżne jęki.
Bo co się śniło, wkrótce spełniło,
Umarł synaczek maleńki.

Ale nim skonał, mówił do matki,
Że mu Pan Jezus u łóżka,
Bawiąc go, wonne wskazywał kwiatki,
I słodkie dawał jabłuszka.

A w przeddzień ślubu z miłym młodzieńcem,
We śnie się zdało dziewicy,
Że ją Pan Jezus, z kwiecistym wieńcem,
Spotkał u progu kaplicy.

Kwiaty w nim same kraśne a białe,
Ciemnych — choć były — lecz mało.
A na wzór wieńca, życie jéj całe
Z chwil się wesołych splatało.
1823.





KWIAT ŻYCIA.
Z HERDERA.



Zosia sierota, bez ojca, bez matki,
Codzień wieczorem i rano,
Wybiega z cudzéj — ich niegdyś chatki,
Łzy swe, modlitwy, i świeże kwiatki
Nieść na mogiłę kochaną

„Ojcze mój! matko miła!
„Biedna ja bez was! biedna!
„Sierota, sama jedna!
„Lepiéj gdybym nie żyła,
„Bo tambym z wami była! —
„A tu każdemu cudza, w cudzym domu!..
„Każdy mię krzywdzi, nikt nie pocieszy.
„Płacz mój ich śmieszy!
„Ni się pożalić komu,
„Ni się mnie kto pożali! —
„Ach! nie tak było, kiedyście wy żyli!
„Wszycy mnie kochali, chwalili,
„Bo o was dbali. —

„A teraz — biedna ja, biedna!
„Sierota, sama jedna! —
„O! gdybym was mogła, rodzice!
„Choć raz obaczyć, choć przez sen w raju!“ —

Tak się modli — Bóg dobry wysłuchał dziewicę.
Bo gdy raz wedle zwyczaju,
Cały dzień żal tając w sobie,
Wybiegła wieczorem z chatki.
By się wypłakać na grobie
I w świeże ubrać go kwiatki:
Usnęła słodko — a sen życzliwy
Takie jéj malował dziwy.

Weszła na łąkę piękną, szeroką,
Całą zasłaną kwiatami,
Jakich tu ludzkie nie widziało oko;
A śród nich drzewa, pod liści wieńcami,
A na tych drzewach, i kwiat, i zawięzie,
I razem owoc dojrzały;
A ich łagodnym wiatrem pochwiane gałęzie
Słodką harmonią brzmiały! —
Patrzy zdumiona — aż nagle w drzew cieniu
Ojca i matkę postrzegła. —
Krzyknęła, i ku nim pobiegła.

Oni ją tuląc w tkliwém uściśnieniu,
I błogosławiąc, mówią: „Lube dziecię!
„Patrz! czyż to płakać nad nami potrzeba?
„Gdzież co równego jest na waszym świecie?

„A i to jeszcze ledwie wstęp do Nieba! —
„Czekać tu będziem, aż już razem z tobą
„Pójdziemy stanąć przed Majestat Boży.“ —

Tu Zosia nagle ujrzała przed sobą,
Śród krzewu cierni, tak cudny kwiat róży,
Że jakby w sobie uczuła ból kwiatka.
„Ach! ja go wyrwę z tych cierni!“ wyrzekła.
— „Spróbuj!“ z uśmiechem odpowie jéj matka.
Ona chce zerwać — róża do góry uciekła. —
Więc pragnie cudu przyczyny dociec.
„Córko moja! rzekł jéj ojciec:
„To jest kwiat życia twego; — choć śród cierni,
„Patrz! jak się wdzięcznie uśmiecha!
„Żaden go proch nie kala, żaden cień nie czerni!
„W tém jest nasza — i twoja niech będzie pociecha!“ —
— „A gdzież są — Zosia zagadła, —
„Kwiaty waszego życia?“ — „Widzisz?“ — „Widzę.“ —
— „Obok twojego — oba na jednéj łodydze.
„Korona cierni już wkrąg ich opadła;
„Lecz by dojść pełni i dojrzeć dla Nieba,
„Cnót twych im jeszcze i twych modlitw trzeba.“ —

— „A toż, mój ojcze! czyje,
„Te kwiaty białe, w szeregu,
„Od których taki blask bije,
„Jak u nas słońca od śniegu?“ —
— „To ogród wybranych ludzi. —
„Niewinnością ich duszy, kwiat się życia bieli;

„Namiętność nie rumieni, ni grzech ich nie brudzi,
„A straż nad niemi Pańscy trzymają Anieli.“ —
— „A któż mego stróżem kwiatka?“ —
— „Ja i twa matka.“ —

Rzekł — wszystko znikło; — lecz w duszy dziewiczéj
Został na zawsze ów sen tajemniczy.
I choć sierota, w cieniu cudzéj strzechy,
Choć kwiat jéj życia kwitł w cierniach na świecie:
Ilekroć rajskie przypomniała kwiecie,
Czuła i w sercu blask rajskiéj pociechy.





JAŁMUŻNA.
DO ALINKI.



Litość ku biednym, wdzięczność sieroty,
Jakiegóż serca nie wzruszą?
Alinko! wszystkie piękne są cnoty,
Lecz litość wszystkich cnót duszą.

Widziałem wczoraj, gdyś przez okienko —
I za tom wdzięczność ci dłużny —
Zebranym dziatkom, rączką maleńką
Hojne sypała jałmużny.

Jak Aniół na wpół skryty w obłoku,
Zwiastunnik Bożéj litości,
Taką się memu wydałaś oku,
Słodkiéj pełnemu radości.

Po kres żywota cieszyć się będę
Miłą téj chwili wspominką,
A za nagrodę, moję legendę
Tobie poświęcam, Alinko!




Lubisz, Alinko! w porankach Maju,
W rozkosznych bawiąc Giełwanach,[12]
Biegać po łąkach, igrać po gaju.
Lub zbierać kwiatki po łanach. —

Maj to był właśnie — ledwie jutrzenka
Rozlała blaski i wonie,
Gdy jak ty piękna, jak ty maleńka,
Biegła dziewczynka przez błonie.

I znać że spieszno było niebodze.
Że pełna żalu, czy trwogi. —
Aż gdzie drewniany krzyż stał przy drodze,
Pod krzyżem siedział ubogi.

„Pan Jezus z tobą! dziewczynko miła!
„Gdzie to tak spieszno? i czego? —
„Uczcij krzyż Pański! — Bóg pomoc zsyła
„Tym, co jéj proszą u Niego.“ —

Na taki widok, na głos staruszka,
Dziewczynka nagle się wstrzyma,
I łzy otarłszy końcem fartuszka,
Mierzy go długo oczyma.

A starzec znowu: „I cóż tak stoisz,
„Tak patrzysz? — Zkąd te łzy twoje? —
„Czy czego żądasz? — czy się mnie boisz?“ —
— „Ja się ubogich nie boję.


„Bo oni biedni, kochać ich trzeba,
„Często słyszałam od matki;
„Zawsze im sama wynoszę chleba.
„Jak który przyjdzie do chatki.

„Ale, mój dziadku! matka mi chora,
„Chce mnie, jak mówi, porzucić;
„Z łóżka nie może wstać już od wczora.
„Ach! jakże nie mam się smucić!

„Całą, noc słysząc jęk nieustanny,
„Klęcząc, prosiłam ze łzami
„Pana Jezusa, Najświętszéj Panny,
„By mieli litość nad nami.

„I ty, staruszku! módl się do Boga,
„Proś go o zdrowie mej matki,
„A przyjm to — choć ja sama uboga,
„Choć to już nasze ostatki.

„Chciałam dziś za to bochenek chleba
„Kupić dla siebie; — lecz lepiéj
„Tobie to oddam; — proś tylko Nieba,
„Niech moje matkę pokrzepi!“ —

— „Tak jest, pokrzepi! będę go prosić,
„Nie próżna twoja otucha!
„Przestań, dziewczynko! ócz łzami rosić,
„Bóg szczeréj prośby wysłucha.


„Bo kto biednemu poda jałmużnę,
Cierpiącym boleść osłodzi,
„Temu, rzekł Jezus, Niebo jest dłużne,
„I Bóg go hojnie nagrodzi.“ —

Zaledwie skończył — aż w mgnieniu oka
Blask nagły błysnął dokoła,
Z plec mu szat grubych spadła powłoka,
Starzec się zmienił w Anioła.

Z ramion mu złote skrzydło wystrzeli,
Trzy gwiazdy młodą skroń wieńczą;
Do kolan długi, strój śnieżnéj bieli,
Jasną przepasan był tęczą.

Pogoda wiosny śmiała się z czoła,
Wonność wionęła we tchnieniu,
Gdy mgłą przejrzystą oblan dokoła,
Wzlatał ku nieba sklepieniu.

I gdy dziewczynka nagłém widzeniem
W dłoni strwożony wzrok chowa,
Z tkliwym uśmiechem, z wdzięczném spojrzeniem,
Te jeszcze do niej rzekł słowa:

„Nie płacz, dziewczynko! wracaj do chatki!
„Bóg twoje żałość obaczył,
„I drogie zdrowie wrócił dla matki,
„I dla cię szczęście przeznaczył.


„Bo kto biednemu poda jałmużnę,
„Cierpiącym boleść osłodzi,
„Temu, pamiętaj! Niebo jest dłużne,
„I Bóg go hojnie nagrodzi.“ —

To rzekł — i coraz, i coraz chyżéj
Wznosi się we mgle obłoka,
I coraz wyżéj, i coraz wyżéj,
Aż całkiem zniknął z przed oka.—

Długo dziewczynka, drżąca i zbladła,
Jak wryta na miejscu stała,
Przez nadzwyczajne zlękła widziadła,
Wracać do chatki nie śmiała.

Wróciła wreście — o! co za radość,
O! co za szczęście tam było!
Stało się wszystkim życzeniom zadość,
Matce jéj zdrowie wróciło! —

Ale, Alinko I jeszcze nie na tém
Koniec Niebieskiéj nagrody.
Bóg ją opatrzył mieniem bogatém,
Rozmnożył stada i trzody.

A gdy w szesnastym żyła już maju.
Taka ją piękność odziała,
Że była jak ów posłaniec raju,
Co go przed laty widziała. —

Raz gdy w orszaku rówiennych dziewic
Zbierała kwiatki w dąbrowach,
Ujrzał ją trafem młody królewic,
Co się tam bawił na łowach.

Ujrzał, pokochał, wzajem kochany,
Wziął ojca błogosławieństwo,
I wkrótce, mimo nierówne stany,
Pojął dziewczynkę w małżeństwo.

Długo im, długo, szczęśliwe lata
I uciech płynęły zdroje;
Aż utrudzeni marnością świata,
Do Nieba poszli oboje. —

Litość ku biednym, widzisz, Alinko!
Jak hojnie Pan Bóg nagradza.
Z każdym to będzie, co z, tą dziewczynką,
Kto bliźnim nędzę osładza.

Bo tylko dobrych uczynków ślady
Wiodą do szczęścia świątyni. —
W niéj cię postawią ojca przykłady,
I rady mądréj mistrzyni.
1824.





ANIOŁ STRÓŻ.



Późno w noc z balu, w świecącym się stroju,
Wróciwszy Zosia do swego pokoju,
Z tańczącém sercem, z myślą rozigraną,
Dziękować Bogu za radość doznaną
Gdy do modlitwy przed spoczynkiem biegła,
Nagle swą postać w zwierciadle postrzegła.

Stanęła — żywiéj zapłonęło lice,
Skromne ku ziemi spuściła źrenice,
Stoi i myśli — i spojrzała z trwogą,
Czy prócz niéj w izbie nie było nikogo. —
Widać w tym wzroku, że jakaś myśl cudza,
Jéj saméj dziwna, w sercu się obudza.
Stoi i myśli: — jakaś niepojęta
Chęć, jakiś urok, tajemna ponęta.
Gwałtem jéj kroki ciągną do zwierciadła. —
Już z ust i z myśli modlitwa wypadła.

W pełnym rozkwicie jéj piękność dziewicza,
I blask spojrzenia i gładkość oblicza,

I miękkość bujnych warkocza pierścieni,
Ujętych wstęgą z gwiaździstych kamieni:
I postać lekka, powietrzna, wiejąca,
Bez skrzydeł zda się ku niebu lecąca:
I pierś, w nieznanym, lubym niepokoju,
Lekkiém się tchnieniem wznosząca z pod stroju:
Wszystko ją samą cieszy i zdumiewa. —
Tajna się lubość po sercu rozlewa,
Coraz w krysztale głębiej toną oczy. —
Im dłużéj patrzy, tém obraz uroczy
Coraz ją bardziéj czaruje i nęci.

Raz piérwszy teraz rozbiera w pamięci:
Czułe zabiegi, pochlebne wyrazy,
Względy, spójrzenia — co jéj tyle razy
Twarz mimowolnym rumieńcem oblały. —
Dotąd, w prostocie skromnéj i nieśmiałéj,
Widząc w nich tylko dobroć, pobłażanie,
Bogu i ludziom dziękowała za nie. —
Teraz wié prawdę — teraz myśli inne...
Były to hołdy jéj wdziękom powinne!
I lekki uśmiech, wesela — próżności,
Nowego blasku przydał jéj piękności.

Jakaż mgła nagle wzrok jéj przesłoniła? —
Twarz zadumaną ku ziemi skłoniła,
Żywszém westchnieniem pierś chwiać się zaczyna.
Jakaż myśl nowa? — Kochała dziewczyna!..
Młodzian, towarzysz jéj od lat dziecinnych,
Wspólnik jéj zabaw, jéj uczuć niewinnych

Piérwszy powiernik!... Rodzice weseli
Z pociechą miłość wzajemną widzieli.
A ona — ona! — W nim dotąd jéj cała
Nadziéja, szczęście, ufność spoczywała.
Często się sama dziwiła, dla czego
Wszędzie jéj tęskno i smutno bez niego?
Czemu, gdy przyjdzie, niechcąca się płoni?
Czemu się gniewa, gdy nie mówi do niéj?
Czemu wprzód sama przemówić się wstydzi?
Czemu chce płakać, gdy go smutnym widzi?
Lub gdy z nią nawet rozmawia, żartuje,
Zkąd nieraz nagle tak łzy bliskie czuje,
Iż, by je ukryć, ucieka — i nieraz
Długo się, długo modli? — Ale teraz!...
Dla czegóż teraz raz piérwszy dziewczyna
Z upokorzeniem te chwile wspomina? —

Myśli jéj błądzą po balowéj sali. —
Wszyscy się o nię w tańcu ubiegali;
Gdzie tylko okiem rzuciła na stronę,
Spotkała oczy na siebie zwrócone;
Każdy chciał z jakąś pośpieszyć usługą!...

Znów we zwierciadło spójrzała — i długo
Patrzy. — Dla czegóż miałaby, dla czego
Tak dbać, tak bać się o względy jednego,
Gdy tylu innych — byle chęć, wzrok, słowo?... —
On tylko dzisiaj, z postawą surową,
Spoglądał na nią zimno i nieczuło,
I to spojrzenie wesołość jéj truło!..

„Nigdy z ust jego tych słów uwielbienia,
„Nigdy tych względów, przysług, uprzedzenia!...
„Muszę być warta ich — gdy tylu innych!...
„Jużem téż przecie wyszła z lat dziecinnych;
„Czy chce mną rządzić?... — On nie mój brat! cudzy,
„Jak każdy inny! — Niech widzi jak drudzy!...
„Będzie się gniewał? — I cóż ztąd? toć przecie
„Nie ja z nim jedna jesteśmy na świecie! —
„Pójdzie? — niech idzie! — bylebym pragnęła,
„Może ktoś lepszy!...“ — Tu się uśmiechnęła,
Lecz coś takiego było w tym uśmiechu,
Że się go sama przelękła jak grzechu. —
Chciała się cofnąć — wtém lice jéj zbladło —
Jak mgłą się całe powlekło zwierciadło —
Krzyk skonał w ustach — musiała pozostać.

W zwierciadle druga zjawiła się postać. —
Nie ziemska — jasna, jako światło dzienne:
Śnieżyste skrzydła i czoło promienne!
Lilię białą w prawéj trzyma dłoni,
A lica, jakich oko nie widziało,
Były — czy prawda? — czy jéj się tak zdało? —
Do jéj kochanka podobne, i do niéj! —

Strach ją ogarnął — w oczach się zaćmiło,
Krew pozimniała, i serce nie biło.
Wtém ciche słowa do uszu jéj płyną:
„Jam twój Stróż–Aniół! — nie bój się, dziewczyno!
„Jam twój Stróż–Aniół — jam jest dusza twoja! —

„Cóż jest ta piękność, co tak wzrok twój łudzi? —
„Piękniéjszaś w oczach Boga, niżli ludzi:
„Dziewczyno! patrzaj, jaka piękność moja! —
„Kiedy się modlisz co wieczór, co rana,
„Ja twoje modły zanoszę do Pana.
„Seraf z uśmiechem przed tronem mię stawi,
„Z uśmiechem we mnie Pan cię błogosławi,
„I z Jego woli, niosę ci w powrócie
„Niebieski pokój, i słodkie uczucie,
„Którém twój Anioł z swym bratem się kocha. —
„Lecz od złych duchów idzie próżność płocha! —
„Dziewczyno! dziś się twój Anioł zasmucił,
„Niewysłuchany od bram Nieba wrócił! —
„Widzisz tę białą Lilię w méj dłoni?
„Widzisz ten promień wokoło méj skroni?
„Promień to Łaski, co nad tobą świta,
„W lilii obraz twych uczuć rozkwita,
„A z nich twe czyny i myśli Bóg czyta! —
„Póki blask świeci w całéj swéj jasności,
„Póki kwiat kwitnie w całéj swéj białości,
„Póty stróż Niebios, z obliczem wesołém,
„Otwiera bramę przed twoim Aniołem.
„Lecz dziś — patrz! blask się otoczył mgłą siną,
„Kwiat więdnąć zaczął! — Zgrzeszyłaś, dziewczyno!
„Zgrzeszyłaś! — żałuj! popraw się! — masz porę!
„Kwiat jeszcze żyje, i blask jeszcze gore!“ —

Skończył — jéj życie powracać zaczyna.
Grzech swoich myśli uznała dziewczyna!

Żal ścisnął serce — i łzami zalana,
Twarz kryjąc w dłoniach, padła na kolana. —
Lecz gdy po chwili spójrzała dokoła,
Raz jeszcze swego ujrzała Anioła,
Znikał w zwierciadle — lecz już kwiat był bielszy,
I blask jaśniejszy, i Anioł weselszy! —

A gdy z kochankiem zmieniwszy pierścionki,
Szła mu poprzysiądz na miłość małżonki,
I przed ołtarzem stanąwszy nieśmiało,
Modląc się w myśli, wzrok wzniosła ku górze:
Aniół jéj w kadzidł ulatywał chmurze,
I błogosławił ją lilią białą. —
1830.





RUBELEK TESI.



Maj, wiosna! — wokoło
Pogodnie, wesoło,
Zielono, błękitnie!
Co kwiatek, to kwitnie,
Co ptaszek, to śpiewa.
Gaj, pola i drzewa,
Brzmią w kolej, jak tony
Téjż pieśni i stróny.

I oto w ogródku,
Po kwiatkach, w drzew chłódku,
Śród pląsów, igraszek,
Jak kwiatek, jak ptaszek,
Tesiutka, malutka,
Swawolna filutka,
To śpiewa, to biega,
Aż sad się rozlega,
To piosnką, to śmiechem,
To kroków jéj echem.

A na ganku, jak co ranku,
Za wczorajszą w polu pracę,
Robotnikom, najemnikom,
Ojciec siedząc dzieli płacę.

Postrzegła,
Przybiegła,
I obces do Taty!
„Jaki ty bogaty!
„Dajże i mnie proszę,
„Choć grosz — choć trzy grosze!“
— „A za co? — Ej! Tato!...“ —
„— A na co?“ — „Ot na to,
„Na włóczki, koralki,
„Na różne zabawki,
„Na suknię dla lalki,
„Obróżkę dla Żwawki“!... —
I nagle, jak sroczka,
Porwała rubelka,
I rada z figielka,
Uciekła jak skoczka, —

Po godzinie, ojciec słucha —
W całym sadzie cisza głucha.
Nikt nie skacze, nikt nie śpiewa! —
Gdzież to Tesia? —

W cieniu drzewa,
Twarz na dłoni, dłoń na sęku,
Siedzi wsparta, z rublem w ręku.

Siedzi, myśli — co za niego
Kupić komu? wiele czego? —
Suknię niańce? — rubla mało!
Suknię lalce? — Jaką? — białą?
Nie! — Zieloną? — tę już ma! —
Żółtą? — nie! fe! żółta zła!
Więc różową, czy błękitną,
Ale całą aksamitną!... —
Lecz czyż na to rubla dosyć? —
Można Tatę znów poprosić...
Ale kto wié, da, czy nie da? —
Wreście z Tatą mniejsza bieda!
Ale Mama!... Czuje sama,
Że dziś jakoś przed śniadaniem,
Nie najlepiéj poszła gama,
Jak po grudzie szło z czytaniem! —
Mama powié — Tata, kto wié,
A nuż może każe sobie
Oddać nawet co dał?.. — Bieda!
Co tu począć? — Główkę skrobie,
Sama sobie rady nie da.

„No! toż nie chcę nic kupować.
„Rubla schowam. — A gdzież schować? —
„Skrzynki nie mam. — Ancia mówi,
„Że najłatwiéj złodziejowi
„Przyjść i ukraść! — No! to włożę
„Pod poduszkę. — A jak może
„On z łóżeczkiem mnie wyniesie? —
„Obudzę się w nocy, w lesie!...
„Ach!...“ — i daléj w płacz żałosny. —

„Ach! ty rublu! ty nieznośny!
„Co ja muszę cierpieć za cię? —
„Precz odemnie! oddam Tacie.“ —

Już chce skoczyć — i znów stoi,
Spuszcza główkę — znów coś roi.
Żal rubelka! — Jak się odda,
Już go nazad nie odebrać! —
Chować, kłopot; stracić, szkoda! —
Ach! najlepiéj było nie brać! —
Lecz co zrobić wziąwszy już?... —

Gdy tak duma — Aniół–Stróż,
Stróż jéj myśli i serduszka,
Zlitował się — i do uszka
Szepnął zcicha: „Bież do Mamy!
„Tam jest mądrość, tam skarb dzieci!
„Nie doradzisz sobie saméj,
„Aż Bóg przez nią nie oświeci.“ —

Tesia cala zczerwieniała,
Nie wie, że to głos Anioła;
Czuje tylko, że się stała
Znów spokojna i wesoła.
I do Mamy!... —

Aż u bramy
Mama z jakąś biedną gada.
Co wpół naga, wsparcia błaga,
O swych dziatkach rozpowiada.

Ma ich czworo — jedne chorą,
Troje z głodu mrą bez chleba!... —
Żal zdjął Tesię — rubla niesie,
Wié już co z nim zrobić trzeba!... —

A gdy Mama, i uboga,
I Aniół–Stróż, w téjże chwili,
Z rozrzewnieniem, w imię Boga,
Wszyscy ją błogosławili:
Aniół–Stróż tchnął w jéj sumienie
Naukę na całe życie:
Że szczęście daje nie mienie,
Lecz dobre mienia użycie. —
1854.





GARNUSZECZEK ŚMIETANKI.

PRZYPISNY UCZENNICOM PENSYI
PANNY TERESSY BRZEZIŃSKIEJ.
W Warszawie.




Dzieweczki młode! któraż nie rada
Kiedy się ludziom podoba?
Niechże więc każda myśli i bada
W czém jest prawdziwa ozdoba.

Bo jużciż ufam, że was nie złudzi
Lada hołd głupców lub trzpiotów;
A zaś by zjednać cześć dobrych ludzi,
Dobrych potrzeba przymiotów.

Lecz same nawet cnoty z rachuby,
Byćby przestały cnotami;
I czyn najlepszy w celu swéj chluby,
Nie zdobi duszy, lecz plami.

Cóż więc jest dobrém prawdziwie? — Oto,
Co wam Stróż–Aniół w sumieniu
Powié, że czyńcie! a wy z ochotą
Czynicie, gwoli natchnieniu.

I takie tylko czyny niech złożą
Szereg dni waszych na świecie,
A nie dość ludzką, ale i Bożą
Miłość i Łaskę znajdziecie.

Albowiem wiedzcie, że przed obliczem
Boga, postępek nasz wszelki,
Jak i największy sam przez się niczém,
Tak i najmniejszy jest wielki,

Jeśli go tylko Bogu poświęci
Człowiek przez Miłość i Wiarę:
Bo nie z wartości, lecz z dobréj chęci
Bóg ceni ludzką ofiarę. —

I by téj prawdy wzorem wam dowieść,
I głębiéj utkwić w serduszku,
Powiém najprostszą, jak można, powieść,
Bo o śmietanki garnuszku.



Ongi żył w Wilnie żołnierz odstawny,
Stary weteran bez nogi:
Przed laty Rotmistrz chorągwi sławnéj,
W końcu inwalid ubogi.

Lecz Bóg mu, w zamian darów swych innych,
Dał dar najdroższy na świecie:
W jedynéj córce wzór cnót dziecinnych,
Najprzywiązańsze doń dziecię.

Tak, że ta nawet dola ich biedna,
Zda się, że szczęściem jéj była:
Bo przez nią czuła, że ona jedna
Gorycz jej ojcu słodziła.

I coby może zdało się drugiéj
Upokorzeniem, przykrością:
Jéj, nieść najniższe ojcu posługi
Było największą radością.

A codzień zwłaszcza piérwsza jéj sprawa
Była — ażeby co ranka,
Już nań czekała gotowa kawa,
I co najlepsza śmietanka. —

Raz więc, gdy dzień już świtał w okienku,
A ona w rannym fartuszku.
Klęcząc przed piecem, drewienkiem w ręku
Zgarnia kożuszek w garnuszku:

Drzwi się otwarły — wszedł człowiek młody,
Z Rotmistrzem widzieć się żąda. —
Jéj wstyd ognisty oblał jagody,
I on zmieszany spogląda.

I jak w nas każdym, z lada ponęty,
Z lada wzruszenia — w téj chwili,
Duch nasz kusiciel, i Stróż jéj święty,
Walkę w niéj o nię stoczyli.

„Wstyd ci, wstyd, hańba!“ — szepnęła pycha —
„Klęczeć przed piecem u garnka!
„Patrz, jak się z ciebie ten pan uśmiécha!
„Myśli, żeś pewnie kucharka!“ —

Na szept téj myśli, już chce co żywo
Zemknąć — ruszyła już krokiem... —
Wtém Aniół ojca postać sędziwą
Przewiódł przed myślą i okiem:

Jak ją codziennie Bogu poleca
Rad ze śniadania staruszek! —
I znów dziewczynka bliżéj do pieca —
A już, już, wzbiera kożuszek!...

„No I toż przynajmniéj mów!’ — tak przez próżność
Kusiciel w myśli rzekł daléj:
„Że to dla ojca; — niech twą pobożność,
„Niech twoję czułość pochwali!“ —

Już ma coś mówić — chociaż się wstydzi,
Gdy wtém — jak z głębi serduszka,
Słyszy głos cichy: „Dość, że Bóg widzi!“ —
I ach! war bieży z garnuszka.

Pierzchnęły wszystkie względy i trwoga —
Znów na kolanach u pieca!... —
A wtém wszedł Rotmistrz — i gość od proga
Dał krok, i sam się zaleca.

Syn towarzysza w niejednéj bitwie,
Co oto w liście zaklina,
Aby młodzieńca, obcego w Litwie,
Rotmistrz przygarnął jak syna.

I gdy staruszek rozczulon rzewnie,
Wspomniawszy młode swe lata,
Woła na córkę, i ręczy pewnie
Że go też przyjmie za brata:

Twarz ich obojga ogniem spłonęła —
Bo wzajem z swego spojrzenia,
On wdzięk jéj duszy — ona pojęła,
Że on jéj duszę ocenia.

I za lat parę, Nieba łaskawe
Dały im dożyć tej chwili,
Że jak mąż z żoną, razem już kawę
Dla starych ojców warzyli.
1854.





TRZY WIŚNIE.



Onego czasu, śród uczniów swych grona,
Mistrz–mędrzec, wzorem greckiego Platona,
Chodząc po polu i wiodąc rozmowę,
Ujrzał na drodze złamaną podkowę.
Rzekł więc jednemu: „Podnieś!“ — Lecz ten w sobie
Pomyślał: „Co ja z tém żelaztwem zrobię?
„Nie warto trudu!“ — i do towarzyszy
Zwróciwszy oczy, udał że nie słyszy.
Mistrz się uśmiechnął — bo właśnie w tę porę
Wykładał świętą, prawdziwą pokorę —
Lecz nie rzekł słowa — i gdy ci mijali,
Sam się nachylił, podniósł — i szli daléj.
Przy drodze stała kuźnia. Mistrz wszedł do niéj,
I ukazując podkowę na dłoni,
Rzekł do kowala: „Daj wiele chcesz za to!“ —
Dał grosz. — Szli daléj — a było to lato
I skwar. — Spotkali niewiastę: szła z koszem
Wiśni do miasta. — Mistrz zaszedł jéj z groszem:
„Wiele za niego?“— Dała trzy jagody. —

Szli daléj. — Kraj był piaszczysty, bez wody;
Skwar wzrastał. — Wtém Mistrz, niby nieumyślnie,
Przed owym uczniem rzucił jedną wiśnię. —
Ten zgiął się po nią — podniósł — zjadł! — Szli daléj...
A skwar się wzmaga, a pragnienie pali! —
Mistrz o pokorze wciąż wiodąc rzecz długą,
Znów jak z przypadku rzucił wiśnię drugą.
Uczeń znów zgiął się, podniósł — i pomału
Ssał w ustach, tłumiąc zasuchę upału. —
Szli daléj; — aż Mistrz znów jak przez przygodę,
Otrząsł z łodyżki ostatnią jagodę.
Potoczyła się, i zagrzebła w piasku. —
Uczeń poskoczył — ale że po blasku
Dójrzeć jéj nie mógł — jął macać rękoma,
I niecierpliwy, czuł jak go oskoma
Bierze. — Lecz znalazł, otarł, i z pośpiechem.
Już miał do ust swych włożyć — gdy z uśmiechem,
Mistrz się obrócił ku niemu, i rzecze:
„Nie prawdaż? smaczne wiśnie, gdy skwar piecze? —
„Lecz wspominając, com rzekł o pokorze,
„To sobie także będziesz przypominał:
„Że po podkowę raz zgiąwszy się w porze,
„Trzykroć po wiśnie nie byłbyś się zginał.“ —
1860.





LEGIA TEBAŃSKA[13].



„Zwycięztwo! zwycięztwo!“ Gall pierzcha w nieładzie
Przed legą Rzymską po polu;
I Cezar Maksymin już w myśli swéj kładzie
Na czoło swe laur w Kapitolu.

I niżli sam wprędce, jak tuszy i marzy,
Cześć boską śród Romy odbierze:
U stopni dla Marsa wzniesionych ołtarzy,
Bić stugłów rozkazał w ofierze.

Lecz cóż to? — Falanga, co tryumf odniosła,
Nie łączy się sama do innych;
I stoi jak głazem do ziemi przyrosła,
Zdala od obrzędów dziękczynnych? —

Obaczył Maksymin — starszyznę przewodnią
Obwieszcza: — starszyzna jak głucha.
Szyk stoi bez ruchu. — O! zgrozo! o! zbrodnio!
Legija Cezara nie słucha! —

Gniew zawrzał w mocarzu: — wtém wódz się jéj zbliża,
I rzecze: „Chcesz prawdy? o! panie!
„Tyś wódz nasz i Cezar — lecz Bóg nasz, Bóg krzyża!
„My Grecyi syny, Tebanie.

„Bóg dał nas w moc twoje, i wolę w tém Jego
„Szanujem i znosim na ziemi:
„Lecz On nam zakazał czcić Boga cudzego,
„W Nim żyjem i umrzem wolnemi.“ —

— „Ha! śmierć więc wam wszystkim!“ — I na głos tyrana
Gromadzi się tłuszcza siepacza;
Zawiścią drażniona, wściekłością pijana,
Skazanych na zgubę otacza. —

Lecz ostrzem ich włóczni pół pola się jeży,
Jak mury szeregi ich tarczy:
Przed ciosem zbójeckim, co zewsząd w nich mierzy,
Czyż sił im na odpór nie starczy?

I tysiąc serc mężnych, w szeregach pogańskich
Na hasło ich tylko drżąc czeka,
By stanąć w obronie — nie praw chrześcijańskich,
Lecz swobód i prawa człowieka.

I Wiktor, Rzymianin, na świetnym rydwanie
Przybieżał i woła: „O! Grecy!
„Kto prawy syn Romy, ten za was dziś stanie! —
Więc naprzód! Wy piersi, my plecy.“ —

A na to wódz Greków: „Nie nasza to droga!
„Nie siła ludzkiego oręża.
Lecz czystą ofiarą, za prawdę, dla Boga,
„Duch Boży przez ludzi zwycięża.“ —

Wtém zabrzmiał znak straszny, i zbójców okrzyki
I wpadli. — Tebanie w téj chwili,
Zrobiwszy znak krzyża, rozwarli swe szyki,
I oręż na ziemię rzucili.

I wszyscy — czy który sam pierś swą odsłania,
Czy słabszy, co w żalu i skrusze,
W modlitwie sił szuka na chwilę skonania:
Wszyscy radzi oddali swe dusze. —

I widział Rzymianin — i poczuł sam w sobie
Moc prawdy i Krzyża zwycięztwo.
Uwierzył — i wyznał, i dotrwał w swéj próbie,
I z Greki podzielił męczeństwo. —

Poganie szydzili z słabości swych wrogów,
Maksymin się cieszył z ich zgonu;
Ci, widząc w nim pomstę i tryumf swych bogów.
On, pewność swej władzy i tronu.

Lecz w Niebie Wszechmocny osądził inaczéj! —
Ta święta pokora ofiary,
Ta krew tylu wiernych pod mieczem siepaczy,
Mąk i prób dopełniła snać miary.

I w mało lat potém, krzyż z Nieba widomy
Oświecił pogromcę Cezarów;
Konstantyn go zatknął na tronie śród Romy,
I nad świat wzniósł na ostrzu sztandarów.
1860.





ANNA KSIĘŻNA MAZOWIECKA.



W Mazowszu wre wojna braterska:
Na głós panów, tłum szlachty orężny
Obiegł wkoło warowny gród Czerska,
I poselstwo wyprawia do księżny:
„Niech opieki nad synem się zrzecze,
„Przed kądzielą giąć nie chcą się miecze.“ —

Lecz i księżna, mocna niewiasta,
Zgiąć się nie chce i nie da przed gminem.
„Że w mym synu, rzecze, krew Piasta,
„Wam on panem — mnie tylko wżdy synem.
„Opieki się nad nim nie zrzekę.
„Los mój Bogu poruczam w opiekę.“ —

I bój zawrzał — i brat przeciw bratu
Dobył miecza, i grotem weń mierzy. —
Ale księżna pamiętna co światu,
Pomni téż co się Bogu należy.
I przez okno patrząc ku bitwie,
Myśl i ducha korzy w modlitwie.

„Gdy w tém wola Twoja, o! Boże!
„Bym się z ziemskiéj potęgi wyzuła,
„Ty wiész, że się ofiar nie trwożę,
„Lecz spraw, bym powinność poczuła.
„Bo się groźbą i strachem nie wzruszę,
„A jak czuję, tak czynić też muszę.“

Jeszcze w ustach modlitwa jéj brzmiała.
Gdy jęk powstał w jéj dworskich pań kole. —
Przez okno, strzaskawszy szkło strzała,
Ugodziła w książęce pachole.
Krew trysnęła z rany dziecięcia.
Matka syna porwała w objęcia.

I w téj chwili myśl nagła, myśl nowa,
Przenikła jéj duszę jak strzała:
„Co ty cierpisz, ty matka–królowa,
„Każda matka to będzie cierpiała,
„Gdy jéj syn krew przeleje w potrzebie,
„Co się wszczyna za ciebie — przez ciebie!“ —

Zrozumiała głos Boży niewiasta,
Rzekła słowo — i walka skończona. —
Składa władzę — lecz cześć jéj urasta.
Naród wielbi w niéj matkę — a ona,
W Bogu tylko i Bogiem zajęta,
Żyła i umarła jak święta.
1867.





WIDZENIE BALTAZARA.
Z LORDA BYRONA.



Baltazar zasiadł na tronie,
Wkoło Satrapów gromada;
Gmach tysiącem ogniów płonie,
Uroczysta trwa biesiada.
Na święte niegdyś ofiary
Strzeżone w przybytku Pańskim,
Jehowy złote puhary
Szumią napojem pogańskim.

Lecz cóż to tak niespodzianie
Gwar zmienia w ciszę żałoby? —
Dłoń się zjawiła na ścianie,
Dłoń niewidoméj osoby! —
Zamilkła wrzawa godowa.
Palce przebiegając ścianę,
Ogniem na niéj piszą słowa,
Wskazując już napisane.

Widzi to mocarz struchlały,
Skinął — ustała biesiada.
Słowa na ustach mu drżały,
Wzrok obłąkany, twarz blada.
„Niech — rzekł — Magowie i wieszcze
„Przychodzą! niechaj tłómaczą,
„Ten cud, te słowa złowieszcze,
„Co wyrażają, co znaczą?“ —

Biegli są wieszcze Chaldei,
Lecz choć tajemnic gwiazd doszli,
Choć dumnéj pełni nadziei,
Przyszli — spójrzeli — i poszli.
Mądre Magi z nad Tygrysu:
Lecz tu ich mądrość daremna;
Treść nieznanego napisu
Trwa zawsze groźna i ciemna.

Z Izraelskiéj ziemi jeniec,
Królewskie słysząc rozkazy,
Wystąpił skromny młodzieniec,
Nieznane pojął wyrazy. —
Blask jaśniał w całéj swéj mocy.
Napis był wszystkim na oku:
Daniel czytał go w nocy,
Świt stwierdził prawdę wyroku.

„Wielkość twa w gruzy się wali,
„Kres twéj potędze i właści!
„Zważonyś na Niebios szali,
„Los twój spadł na dno przepaści.

„Pychą cię olśnił blask tronu:
„Kaźń twoja — nauka światu! —
Med jutro stróż Babilonu,
Pers twego pan majestatu.“
1824.






Wiersze Różne.

Bóg i Lud
CZYLI
NIEDZIELA I PIĄTEK.
KU CZCI JEGO ŚWIĄTOBLIWOŚCI
PAPIEŻA PIUSA IX.




I.

„Błogosławiony! błogosławiony
„Zesłaniec Pański, co kocha lud!
„Jemu hozanna, Jemu pokłony!
„Przezeń wsławiony, przezeń zbawiony,
„Nad świat Syoński wzniesie się gród!

„On zwycięztw naszych ożywi palmy,
„Przed Nim pogański ulęże wróg.
„Jemu ofiarne wonie zapalmy,
„Jemu tryumfu zanóćmy psalmy,
On Mistrz, on Prorok, on Król, on Bóg!“

Tak w Jeruzalem lud Izraela,
Jak fale morza wyszłe z swych tam,
Tłocząc się, wołał głosem wesela,
Cześć Messyasza, Emmanuela,
Gdy do Syońskich wstępował bram.

I strach ogarnął ludu książęta,
Krzywéj potęgi poczuli kres.
Bo w lud wstąpiła siła natchnięta:
Lew Judy powstał, i wstrząsł swe pęta,
Co już przejadła rdza krwi i łez.

I strach ogarnął Faryzeusze,
I zawiść w sercu rozdęła złość.
Czują, że nie dość, w kłamanej skrusze,
Obłudą ludu omamiać dusze,
By współ z książęty w moc nad nim rość.

Bo w Nim jest miara Prawdy i Ducha,
Bo trzeba upaść — lub być jak On! —
Ale w ich sercu pycha, nie skrucha.
Aż w myśl zbrodnicza weszła otucha:
„On tylko człowiek! kres jego — zgon!“ —

I Pan przenika serc ich zamiary,
I w licu Jego boleści ślad. —
Słudzy ołtarzów! Mistrzowie wiary!...
W nichże to Niebios najdroższe dary
Strach tylko ziemskich wzbudzają strat? —

Lecz i lud, który Bogiem Go zowie,
Czyż tylko Boga znaleźć w Nim chce?
Czyż tylko nawet sami uczniowie
Prawdę w Mistrzowém pojmują słowie,
A nie swe myśli wcielają w nie? —

Lud pragnie kresu nędz i niedoli,
I w synu ludu swą widzi cześć.
Kleofas marzy blask dawnych króli,[14]
Iskaryota, pysze swéj gwoli,
Myśli, jak z Mistrzem sam się ma wznieść.

I tak na całym świata przestworze,
Gdy nań widomie zstąpił sam Bóg,
Nikt Boga w Bogu pojąć nie może! —
Kędyż im przyjdzie Królestwo Boże,
Gdy nikt tu jego nie czyni dróg?

Jak pojmą sercem niebieskie dary,
Gdy w ziemi tylko skarbów ich skład? —
Przyjdź duchu Łaski! przyjdź w świetle Wiary!... —
Lecz ach! Duch musi, przez krzyż ofiary
Pierwéj odkupić, nim zbawi świat! —

I Syn posłuszny téj Ojca woli,
Wié, że dlań tryumf jest wstępem mąk.
I nie nad sobą — o! lecz Go boli
Grzech podżegaczy zdrad i swawoli,
Z których ma umrzeć namów i rąk.

Albowiem biada! i stokroć biada!
Kto woli Pańskiéj stawać śmie wbrew;
Kto Prawdę Pańską ćmi; kto przykłada
Serce do zdrady: lub czyja rada
Bliźnich na bliźnich poduszcza krew!

I stokroć biada szaleńcy! który,
Jak niegdyś w raju zwodniczy wróg,
W lud prosty w myślach, lecz w sądach skory,
Zamiast miłości, zamiast pokory,
Tchnie szał swéj pychy: „Tyś jako Bóg!“

II.

Jeszcze nie przyszła druga Niedziela,
Jak Pan w Syoński wstąpił swój gród:
Jakiż w nim znowu głos Izraela? —
O! nie miłości! o! nie wesela!
Choć ten sam jeszcze i Pan, i lud.

Wiarę zachwiała zdrada Judasza,
Faryzeuszów zakwitnął siew.
Lud, co tak wielbił, sam się doprasza
O sąd, o wyrok na Messyasza,
Sam na się Jego przyjmuje krew! —

Z uśmiechem wzgardy Faryzeusze
Święcą już w sercu tryumf swych zdrad;
Piłat gotuje sąd i katusze:
Zwątpienie uczniów owładło dusze —
I przeciw Bogu jest cały świat! —

Bo oto chwila wielkiéj godziny,
Gdy odkupienia staje się cud.
Syn Boży cierpi za ludzkie syny —
Cierpi przez wszystkich, za wszystkich winy:
Za króle, mędrce, kapłany, lud! —

Ale na Niebie Anielskie chóry,
Ale w otchłani piekielny wróg,
Wiedzą — że oto kres, po za który
Stary świat w nowe pójść musi tory,
Za Panem panów, za Sługą sług! —

I na Niebiosach hymn uwielbienia,
I wściekłość w głębi piekielnych jam. —
Ziemio! ty tylko, w mgle zaślepienia,
Chcesz — lecz nie z góry czekasz zbawienia,
I ufasz tylko w swój rozum sam! —

O! i doświadczysz jego roboty.
Byś sama o nim wydała sąd!
Zbawcę powiedziesz na krzyż Golgoty,
Do pęt swych przydasz piętno sromoty,
I prawdę w głębszy odepchniesz błąd.

Aż przyjdzie ciemność, co cię przelęknie,
Budząc żal żalów i skruchę skruch;
Aż samolubstwo w łzach swych rozmięknie,
Aż pycha myśli pod Krzyżem klęknie —
I wtedy z Krzyża — zaświeci Duch.

I co dożyją, będą widzieli
Cuda dzieł Pańskich i Pańskich dróg.
I czemu hardzi wierzyć nie chcieli,
Sercom skruszonych rzekną Anieli:
„Świat zbawia tylko — nie lud — lecz Bóg!
1849.





Bóg i Świat.
CZYLI
WYSTAWA I WOJNA.




Stwórco i Sędzio świata!
Tyś Pan, Ty Ojciec!
Ku Tobie ze wszech stron,
Jak jeden płaczu ton,
Głos ludzkich modlitw ulata! —
Lecz komu woli Twéj dociec? —

Panie! nikt nie wie,
W łasce czy w gniewie
Ważysz nad ziemią przeznaczeń jéj szalę? —
Góry runą w otchłanie —
Lecz co po nich powstanie? —
Panie! Panie!
Obyż ku Twojéj chwale! —

Wiek i człowiek rzekł wzajem:
„Dojrzeliśmy, i stajem
„Początkiem nowych dróg.

„Zakon nasz nam ogłasza
„Natura — matka nasza!
„My i ona — to Bóg! —

„Sobie nieśmy ofiary:
„Ona nam swoje dary,
„My jéj, sztukę użycia.
„Siłą złączoną wzajem,
„Ziemię u czynim rajem,
„Rozkosz prawidłem życia!“ —

I jedni przed drugiemi,
Skarby i dzieły swemi
Chełpili się, wołali:
„Patrzcie! gdzie już dosięga
„Rozum nasz, i potęga!“ —
I — i tryumfowali.

Ludzkość w prostocie ducha
Słuchała — i otucha
Pokrzepiała cierpliwość.
„Czekajmy! niedaleki
„Dzień, gdy już nam na wieki
„Rozum zjedna szczęśliwość!“ —

Panie! czyż te dział gromy,
Co wstrząsły świat widomy,
Jéj zwiastują przybycie?

Czy jęk i płacz sierocy,
Z południa i z północy,
Nowe witają życie? —

Panie! Panie! straszliwa
Snać się próba odbywa,
Aż świat w skutkach obaczy:
Jak, i na co pracował,
Jakim bogom hołdował,
I — i zacznie inaczéj. —

Bóg z Niebios majestatu,
By nieść zbawienie światu,
Sam stał się sługa sług.
A syn śmierci, proch lichy,
Na słowo ducha pychy,
Chce sam być jako Bóg.

Bóg w człowieku śród świata,
W każdym miłował brata,
Za wszystkich przelał krew.
Panów świata wciąż ima,
Albo zawiść Kaima,
Lub pychy jego gniew.

Ach! czyż świat nie obaczy,
Komu służyć ma raczéj:
Bogu, czy ludzkiéj dumie? —
Nie raczéj–li da ucha
Na głos Bożego ducha,
Niż pychy w swym rozumie? —

Panie! a gdy się ziści,
Że zamiast nienawiści,
Świat spoi zgoda bratnia:
Nie będzie–li i ona
Wojna błogosławiona,
Co już była ostatnia? —
1870.





MOJŻESZ.



Mojżesz rozdarł swe szaty, w proch uderzył czołem —
Lud jego zgrzeszył! — on widzi.
On był jego prorokiem, wodzem, apostołem!
On go kochał jak ojciec! jak brat cierpiał społem!
Śmierć dlań zniósłby z rozkoszą!.. — A dziś!... dziś się wstydzi —

On! za lud swój! — Dziś się brzydzi
Sam sobą: bo nienawidzi
Sam w sobie, tego, co czuje.
Bo czuje, że nie miłuje.
Że wątpi — on! o swym ludu! —
Bo czuje, że nie wart cudu,
Nie wart, co Pan mu przeznacza! —
Czuje, widzi, i rozpacza.

„Panie!, wiém żeś Wszechmocny, wiém żeś Miłosierny,
„Lecz ach! Tyś i Sprawiedliwość!...
„Coś obiecał, dawałeś — lecz lud ten niewierny
„Zmarnował Twą i Szczodrobliwość.
„Głupi lud bez rozwagi i bez roztropności!
„Z darów Twych rósł tylko w butę;

„W karach Twoich nie uznał win swoich i złości:
„Podwajał grzech, nie pokutę.
„W gniewie swym, gniewu Twego chciał kruszyć narzędzia,
„Zamiast go skruchą rozbrajać! —
„Cóż za dziw, żeś Pan i Sędzia,
„Kaźń tylko musiał podwajać? —

„A wielkie były dary, coś nań zlewał, Panie!
„Jak orzeł młode orlęta,
„Tyś go Sam na Swych skrzydłach podniósł na latanie;
„Sam jego pokruszył pęta,
„Sam wywiódł z domu niewoli,
„Postawił między narody,
„By w posłuszeństwie Twej woli
„Dał wzór prawdziwej swobody! —
„A on!... rozwierzgał się, miły,
„Przeciw twéj władzy i właści!.. —
„Pokruszył szranki, co były
„Poręczem brzegów przepaści.
„Z każdą pokusą się swatał,
„Każdym prorokiem pomiatał,
„Przed każdym cudzym bałwanem
„Zapomniał, żeś Ty jest Panem,
„Aż jak on praw Twych tablice,
„Tyś go zdruzgotał na nice!... —

„I jemuż to ma być dana
„Ta ziemia Twa obiecana,
„Płynąca mlekiem i miodem?

„On to ma być tym narodem,
„Co jak lud z ludem nawzajem.
„Ziemię miał złączyć znów z rajem?... —
„Tyś chciał — lecz biada mu, biada!...“

— „Stój!“ — głos–grom zabrzmiał z wysoka.
„Milcz! słuchaj! Pan odpowiada. —

„Kto dał sąd ustom proroka?
„Kto śmie chcieć sądów Mych dociec? —

„Jam Pan — lecz Jam jest i Ojciec.
„Ty widzisz fale — Ja widzę
„Dno mórz. — Serc głębie, Ja zmierzam.
„W gniewie Mym — nie nienawidzę,
„Karząc — nie zemsty domierzam.

„Znam lud Mój — ze Mnie wziął ducha.
„Tyś o nim zwątpił — lecz nie Ja. —
„Wiém, serce–wulkan w nim bucha;
„Wiém, w myślach burzy zawieja.
„Lecz gdzie jest Miłość — jest skrucha,
„Jest Wiara — gdzie jest Nadzieja. —

„Pokuta z win go oczyści,
„Wiara i Miłość w nim ziści
„Cel mego w nim przeznaczenia. —
„Bo wiedz! tylko dla zwątpienia.
„I tylko dla nienawiści,
„Nie ma u Mnie przebaczenia! —

„Tyś zwątpił, sługo wybrany!
Lecz przez miłość ludu twego. —
Ujrzysz więc kraj obiecany,
Lecz sam nie wejdziesz do niego!
1867.





TYTANY I GNOMY.



„Do Nieba! do Nieba! — Dość hańby służebnéj!
Dość Bogów być tylko narzędziem!
Jak oni zstępują na świat nasz podniebny,
My świat ich nadziemski zdobędziem!

„Saturna wyzujem z potęgi nad czasem,
Dłoń Zeusa z piorunów rozbroim.
I z ramion Cyprydy, uroków jéj pasem
Pierś dziewic–ziemianek przystroim!

„Bo wstyd nam i krzywda, wciąż z Bogów li daru
Brać życie, i piękność, i dzielność! —
„Więc bądźmy jak oni! Z puharów nektaru
Wypijmy i my nieśmiertelność!“ —

I góry na góry zwalając Tytany,
Szturmują i pną się ku Niebu...
Lecz góry ich zgniotły — a z gór tych wulkany
Błysnęły jak uśmiech Erebu.




„O! głupi szaleńcy! — wołają dziś Gnomy,
Upadli — bo warci swéj kaźni.
Sięgali po Niebo — po eter znikomy!
Do Bogów — do mar wyobraźni!

„W głąb ziemi! w głąb ziemi! — Tam prawda! tam, złoto!
Tam warstat tajemnic Natury!
Tam rozum się rzeczy przeniknie istotą —
Bo wszystko jest z dołu, nie z góry! —

„Tam pozna, że rozkosz — to jeden cel życia,
Bez trwogi ni zgryzot, ni gromów!
I tam go nauczy rozkoszy użycia
Natura — twórczyni małp–gnomów!“ —

I w przepaść z przepaści — i coraz to głębiéj.
Gnom gnoma pościga łańcuchem...
A z dróg ich dym tylko tém gęściéj się kłębi —
Nie piekło–li grozi wybuchem?...



„O! biedni śmiertelni! O! jak was uleczyć?“ —
Anioły wzdychają wiek z wieka:
„Ni Bogu dorównać, ni Boga zaprzeczyć,
Nie dano jest mocy człowieka.

„A litość nas bierze nad łzami waszemi,
Choć próżna jest nasza przestroga.
Bo widzim, że szczęście jest dla was na ziemi —
Lecz wam go nie znaleźć bez Boga! —

„Lecz nie bój się, ziemio! Ten, który cię stworzył,
Co skruszył potęgę Tytanów,
Nie na to On za cię krew Syna położył,
Byś poszła na pastwę szatanów!

„I przyjdzie — że kiedyś, jak z jutrzni poranka,
Zbawienia dzień w pełni zabłyśnie:
Gdy w krajach ludzkości, nad tronem Baranka,
Duch Boży jak gołąb — zawiśnie!“ —
1867.





PROROK.




Soll einst die Nachwelt dich mit Segen nennen,
Sollst du den Fluch der Mittwet tragen können
(Raupach).
Gdy kiedyś przyszłość ze czcią ma twe imię głosić
Gotuj się od współczesnych złorzeczenia znosiċ:


W kim duch lotny, myśl wysoka,
W sercu żądza świata chwał:
Cóż mu za dziw, — że Proroka
Cześć i miano miećby chciał? —

Lecz niech spójrzy — a ochłonie —
Jaki na to brać ma chrzest:
Czém u ludzi — nie po zgonie,
Lecz za życia Prorok jest? —

Szał, ślepota, czcze rachuby,
Pchną lud jego w grzech lub srom:
Prorok widzi otchłań zguby,
Gróźb niebieskich słyszy grom.


Prorok woła, co mu każe
W sercu Prawda w duszy Bóg.
Za odpowiedź grzmią potwarze:
Wszyscy bracia — on jest wróg!

W nim się serce żalem krwawi,
Wkoło śmiechu szydny ton.
Wszyscy mądrzy! wszyscy prawi!
Kłamca, zdrajca — jeden on!

Najlichszego gmin podnasza,
Gdy ma kamień rzucić nań. —
Ból i los Jeremijasza,
To Proroków wszystkich dań. —

Lecz czyż zmilknie, i z bojaźni
Bożych natchnień stłumi dar?
Czyż i w nim się nie rozdrażni
Człowieczego gniewu żar? —

Ale biada Prorokowi,
Co błąd karcąc, sam brnie w błąd!
Bóg litościw człowiekowi,
Lecz na niego inszy sąd.

Wziął najwyższe — wziął natchnienie,
I najwyższe musi dać,
Na co ludzkie przyrodzenie
I ludzkiego ducha stać! —


Prorok musi zrzec się siebie,
Czcią i życiem wzgardzić tu.
Stos kamieni, co go grzebie,
To dopiero ołtarz mu.

Tam się naród w pierś uderzy,
Tam wdzięczności spłaci dług:
Gdy po skutku gróźb uwierzy,
Że z Proroka mówił Bóg.





DUCH, CZYN, POSTĘP.



Duch, czyn, postęp — wielkie słowa!
Lecz co w czyich ustach znaczą:
Gdy co serce, gdy co głowa,
Wspak lub inak je tłómaczą?

I jak niegdyś hardzi w duchu,
W Babilońskim słów zamęcie.
Każdy jedno czując w uchu,
Różne w duszy ma pojecie? —

Duch — to Bóg! to Boża siła,
Co sam Stwórca tchnął w pierś ludzi,
Co przez Zbawcę świat zbawiła,
I co Zbawca wciąż nam zsyła,
Gdy ku Niebu w ślad swój budzi! —

O! kto takich natchnień słucha,
Kto przez taką siłę działa,
Ten wart zwać się synem Ducha,
Tego czynom cześć i chwała!

On przewodnik — on na przedzie!
Postęp — jest to jego droga,
Co wciąż idąc wyżéj, wiedzie
Wprost do celów woli Boga. —

Lecz i szatan jest téż duchem,
I on siłę ma na ziemi,
Co namiętnych żądz wybuchem
Serce wstrząsa, rozum ciemi,
I sumienia głos zagłusza.

Taka siła w ludzkim czynie,
Jest to lawa Wezuwjusza,
Co z dna piekieł na świat płynie.

Nie oświeca — chociaż błyszczy;
Nie ogrzewa — choć zapala;
Nie ożywia — ale niszczy;
Nie odradza — lecz przywala.

Biada niwom! biada grodom!
Gdzie jéj postęp wziął swą drogę:
Za grzech Gomorr albo Sodom
Niosąc tylko kaźń–pożogę!..

Lecz kto w Pańskim ufa Duchu,
W kim ku ludziom serce bliźnie,
Ten na łoskot jéj wybuchu,
Wołać musi w swéj ojczyźnie:

„Zbawco świata! Boży Synu!
„Pogromco piekieł zastępu!
„Broń nas od takiego czynu,
„I od takiego postępu!
1851.





GWEBER.[15]



Nie! jam nie czciciel bałwanów,
Nie w ziemskie światła ja wierzę:
Nie w wybuch ognia wulkanów,
Nie z ogniem piekieł w przymierze! —

Tryumfu dnia mi nie wróżą
Komety płomień ziejące. —
Gwebr wierzy tylko w moc Bożą,
Któréj obrazem jest słońce.

Cóż, że synowie sił ziemi,
Czciciele tylko sił własnych,
Z litością szydzą nad temi.
Co wierzą wróżbie gwiazd jasnych? —
O! gwiazdy te na niebiosach,
To tylko godła prawd wiecznych:
A z nich Gwebr wróży o losach,
O celach swych ostatecznych.

A jeśli w długim zbyt mroku,
Stos ofiarny, znak wojenny,
Czczy meteor jego oku
Zda się zorzy wschód promienny,
I on im w stróny uderzy:
On człowiek — popadł w błąd chwili!
Lecz on Gwebr, czuje i wierzy
Że wiara jego nie myli:

Że tylko jasność z wysoka.
Nie z dołu ziemi pożoga,
Zwalczy noc — któréj pomroka
Zasłania światu twarz Boga.
Aż światło odeń bijące
Moc Arymana ukorzy.
A wtedy Ormuzd, przez słońce,
Na świat rozleje dzień Boży.
1860.





RODZINA.



Jak niebo szerokie deszcz leje potokiem,
Świat cały pod niebem wre morzem głębokiém,
Straszliwa potopu godzina!
I jedna już tylko, w otchłaniach nicości,
Pamiątka przeszłości, nadzieja przyszłości,
Buja w arce Noego rodzina.

I wszystkie skazanéj ludzkości boleści,
Żal, rozpacz, zwątpienie, i przestrach niewieści,
Miotają jéj syny i córy.
I obok litości, gniew na tych, co sami,
Niewiary, swawoli, i pychy grzechami,
Kaźń tę świata ściągnęli nań z góry.

Sam Noe z pokojem cierpienia na czole,
Przeniknął ich myśli, zrozumiał ich bole,
I stanął w pośrodku, i rzecze:
„Pan stworzył, Pan zniszczył; — cześć Panu nad Pany!
„Łzy wasze nie grzechem; lecz sąd wam nie dany
„Na braci, na plemię człowiecze.

„Zgrzeszyli, zginęli! — lecz dla was z ich kaźni,
„Nie gniewu, nie wzgardy, lecz Pańskiéj bojaźni
„Pobudka niech będzie jedynie!
„Bo wyście wybrani odrodzić świat nowy —
„A jako w swém ziarnie plon wszelki światowy,
„Tak Ludzkość zawarta w Rodzinie.

„Z praojców spuścizną, w plemieniu Adama
„Grzech skaził świat stary; i oto ta plama
„Potopem się zmywa ze świata.
„Spuścizną niech po was odzierżą synowie,
„Co światu nowemu zwrot Łaski zapowie:
„Wiarę w Panu i miłość dla brata.

„Chłonące świat wody w głąb ziemi wnet wsiękną,
„I ziemia, jak była, odrodzi się piękną —
„Lecz duch Boży niech w was się odrodzi! —
„I patrzcie! Pan słowu mojemu poręcza.“ —
Rzekł Noe, i wskazał ku Niebu — a tęcza
Jak wstęgą spłynęła ku łodzi.

1867.





KÓŁKO DOMOWE.



Ciemność i burza, wichry i gromy,
Ziemia zadrżała, Niebo się sroży.
I któż nie czuje, że snać widomy
Na grzechy ludzkie spada sąd Boży?

I biada, biada ludziom! jeżeli
Z serc swych upartej nie złożą buty,
Jeśli w łzach, które leją i leli,
Bóg nie dopatrzy łez ich pokuty!

Ale gdzież Skrusze wyznać swe grzechy,
Gdzie Prawdzie śmielszém ozwać się słowem,
Gdzie sercom wzajem szukać pociechy,
Jeśli nie w bratniém Kółku Domowém?

Bo jak z ziarn tylko — drobnych, lecz zdrowych,
Rośnie chleb świata, plon ludzkich trudów:
Tak tylko z ognisk i z cnót domowych
Wzróść może szczęście krajów i ludów.

Tam niech więc kapłan, z męztwem proroka,
Wiarę serc wiernych krzepi i czyści:
Że niezachwiana Prawdy opoka
Jest wżdy w miłości, nie w nienawiści.

Że pyszny rozum drogi swe krzywi;
Że płocha krewkość goni w bezdroża;
Że co się prawom Bożym przeciwi,
Z dobrem się ludzkiem zgodzić nie może!

Tam niech się starzec ocknie z uśpienia,
Niech się upomni o cześć siwizny,
A światłem prawdy i doświadczenia
Usprawiedliwi prawo starszyzny!

Tam niech się młodzian uczy i słucha,
Wprzód nim sam zacznie radzić lub rządzić;
Niech błaga darów Świętego Ducha,
By się złym nie dać zwieść, i nie zbłądzić!

Tam niech niewiasta, przez łzy boleści
Spójrzawszy jaśniej na świat i życie,
Z cnót szuka tylko chwały niewieściéj,
Anioła światu wróci w kobiécie!

Wtedy, po takich przodkach w spuściznie,
Gdy na potomków serce i głowę
Błogosławieństwo spłynie w ojczyźnie:
Wdzięczność jéj uczci Kółko Domowe.

1865.





PO GRADZIE.



Różaną jutrzenką promieni się dzionek.
Pogodny, łagodny, wiosenny:
W przezroczach błękitu poranny skowronek
Wyśpiewuje hymn swój codzienny.

I patrząc nad sobą w niebiosa przeczyste,
Jak wróżą pogodę i ciszę:
I patrząc pod sobą na łany kłosiste,
Jak wiatr w nich urodzaj kołysze:

Śpiewacze w nim serce wezbrało pociechą,
I pieśń brzmi radością natchnięta,
Wkrąg budząc jak echo, pod niebem i strzechą,
Lud do pracy, do chóru ptaszęta.

I chór ten i praca, naprzemian, koleją,
Ożywia las, pola, i domy. —
O! pieśni! o! praco! o! ludzka nadziejo!
Jak radość, jak plon wasz znikomy!

Cóż nada, że słońce opatrzne na niebie
Wyiskrzą blask twórczych promieni?
Kir chmury burzliwéj zagarnął je w siebie,
Grom z wichrem panują w przestrzeni.

I z czarnych chmur łona jak śmierci nasiona,
Sypnęły się grady ziarniste.
O! biedny skowronku! gdzież dla cię ochrona?
O! biada wam, łany kłosiste!

A z nich ci to przecież, rolniku! brać trzeba
Wzór wiary i męztwa w niedoli.
Skowronek po burzy znów — leci pod nieba,
Kłos z ziemi się dźwiga powoli.

A tobież z rozpaczą, w krzyż składać ramiona,
Jak ten, co snem wiecznym już drzemie? —
Dłoń tylko śród pracy ku Niebu wzniesiona,
Miłosierdzie ściąga na ziemię.

1867.





ALLELUJA.



Alleluja! wiosna błyska.
Słońce grzeje, trawka buja:
Ziemia z trumny znów kołyska
Zbóż i kwiatów — Alleluja!
I z tych kwiatów wnet się wonność
Jak kadzidło w Niebo wzniesie;
Świat zaścielę łąk zieloność,
Chóry ptasząt zabrzmią w lesie:
Aż znów mroczna i ponura
Cała ziemia i natura
Jak świątynia strojna stanie,
Na sił swoich zmartwychwstanie.

O! Młodości! wiosno życia!
Wiosno pokoleń ludzkości!
Gdybyś i ty, w dniach rozwicia
Sił zapału i miłości,
Wzorem ziemi i natury,
Wszystko, co ci dane z góry,
Zamiast rozwiać wichrów tchnieniem,
Zamiast spalić żądz płomieniem,
Bożem ziarnem siała światu!

Jakby ono twemu latu,
Samo rosnąc w nieskończoność,
Dało plenność, barwność, wonność!
Jakby ogień w ciebie tchniony,
Blaskiem tęczy, a nie łony,
Z ziemi odbijał na niebie,
I na ziemi, wokrąg siebie.
Po nad starych zasług groby,
Rozpromieniał kir żałoby,
Nowéj pracy budząc życie!.... —
O! i jakby przy tym świcie,
Ziemia z Niebem, zawsze społem,
Brzmiały zgodném a wesołém
Alleluja!
1869.





WESTALKA.



U stóp ołtarza, w śnieżystéj bieli,
W blasku świętego ogniska,
Jakże niém sama, w oczach czcicieli.
Kapłanka jego odbłyska!

Wieszcz w Jéj spojrzeniu myśl swą zapali,
Natchnienie z ust Jéj nań wionie;
Od Niéj w rycerzu, jak odblask w stali,
Duch poświęcenia zapłonie.

Przed Nią z pokłonem, z miejsc swych na Forum,
Ojce ojczyzny powstaną;
Znak Jéj wytrąci topór Liktorom,
Nad głową na śmierć skazaną.

Bo tak chce światem władnąca Roma,
By dać tem wiedzieć po świecie:
Jak czci niewinność, ani się sroma
Świętość uwielbić w kobiecie.

A hołd czci takiéj, bez prac i trudu,
A taki tryumf bez walki,
Wiek w wiek ma w sercach Bożego ludu
Niewiasta z duszą Westalki.

Jąż–by więc mogły, czy szał zapału,
Czy tak zwieść myśli pokusa,
By z swéj wysokiéj czci piedestału
Skoczyła w orszak Bachusa?

Jéjż–by to, zamiast brać hołd w świątyni,
Na rynku przed gminem pląsać?
I zamiast władać berłem bogini,
Tyrsą bachantki potrząsać?

Onażby mogła, nad chórów modły,
Nad kornych westchnień hymn cichy,
Sprośnych Satyrów przenieść śmiech podły,
Lub wrzask przy brzęku w kielichy?

Onażby miecąc na wiatr, jak włosy
Tak i zasłonę dziewiczą,
Wzięła za tryumf, że pjane głosy
„Evoe!“ dla niéj zakrzyczą? —

Nie, nie! świętego ognia kapłanko!
Nie dla cię pląs Bachusowy!
Tak jak nie tobie, duszo–chrześcianko!
Dzielić szał pychy wiekowéj!

Co i niewiastę, prądem zakrętu,
Z cienia domowej zagrody,
Porwał jak wicher, i w wir zamętu
Niesie, pod hasłem swobody.

Ty wiész, że wolność nie jest w swéj woli;
Wiész, z kim tę wolę zespolić.
By serce naprzód z złych żądz niewoli,
Myśl z próżnych marzeń wyzwolić.

Ty wiész, nad światem moc władnie czyja;
Znasz dział niewiasty i męża:
Że co on tylko siłą podbija.
Ona miłością zwycięża.

Że przez nią tylko, co on dokona,
Na święty idzie pożytek:
I co on tylko buduje — ona
W Boży ma zmieniać przybytek.

I ty wiész jeszcze — że jak w naturze,
Tak w ludzkich losów kolei,
Słońce i Wiara tylko na chmurze
Malują tęczę nadziei.

Wierz więc i błagaj Matkę–Dzłewicę,
Za błędną siostrą i bratem:
By z serc i z myśli burz błyskawice
W grom się nie zlały nad światem!

1867.





MOC NIEWIASTY.



Jedna jest w świecie potęga prawdziwa,
Potęga duszy nad duszami ludzi.
Świat wciąż z nią walczy, choć sam wciąż jéj wzywa
A ona — jak Bóg, z którego wypływa,
Przez krzyż swój nawet, cześć i wiarę budzi.

Dwa są jéj miana: Gieniusz i Cnota.
Ale jest jeszcze — lecz kto ją okréśli,
Kto powié, w czém jéj źródło i istota? —
Jest siła — co jak słońca jasność złota,
Ożywia serca i rozwija myśli.

Gieniusz przez nią poczuwa sam siebie,
Cnota się przez nią krzepi i zachęca.
Źródło jéj chyba u Aniołów w Niebie! —
Lecz ją na ziemi Bóg wlał tylko w ciebie,
Niewiasto! kwiecie stworzeń Jego wieńca!

Świat bałwochwali wdzięk twego oblicza,
Miłość twa świat ten zdobi i odradza.
Lecz świętych uczuć pokora dziewicza!... —
Gdzież, jeśli nie w niéj, ta moc tajemnicza,
Co raj do serca, duszę w raj wprowadza? —

O! i na ziemi raj kwitnął do pory,
Aż się niewieście duch Pychy objawił. —
I gdy świat Litość ogarnęła z góry:
W duszy Maryi tchnął wprzód wzór Pokory,
Nim się narodził z niéj Ten, co świat zbawił.

1867.





MIŁOŚĆ I PRACA.



I gniew mię burzy, i żal mię wzrusza,
Ilekroć widzieć mi trzeba;
Jak się anielska piękność i dusza
Unuża w pracy dla chleba.

A tak dziwnego jest coś w tym razie
W owym i gniewie i bólu,
Jak gdybym Świętą, com czcił w obrazie,
Ujrzał u żniwa na polu.

I w tém uczuciu zda się odsłania
Tajna przeznaczeń zawiłość:
Czém tu, z Boskiego snać powołania.
Winny być: Praca i Miłość.

Praca na ziemi, jest z sądu Pana
Karą ludzkiego rodzaju;
Lecz mu na ulgę Miłość zesłana,
By nie zapomniał o raju.


Pracą grzech ciała odkupić trzeba,
Krewkość utrzymać w pokorze;
Lecz się przez Miłość tylko do Nieba
Duch oczyszczony wznieść może.

I tylko Miłość pracę uświęca,
Jak w Pracy dla niéj opieka.
Na to Bóg siłę tchnie w pierś młodzieńca.
Dziewicę w piękność obleka.

Wstyd więc młodziana trwodze próżniaczéj.
Co się téj zrzeka opieki!
I drżąc przed pracą, woli się raczéj
Miłości wyrzec na wieki!

Żal was, i za was, córki Adama!
Że wasza miłość i krasa,
Zamiast być pracy pobudką, sama
W ziemskich jéj znojach zagasa! —

Lecz jest Kto widzi, jest Kto zapłaci,
Ku Niemu tylko myśl wznieście!
I kto wié, zali win męzkiéj braci
Bóg nie odkupi w niewieście?

1867.





HYMN DO Ś. CECYLII.



O! Cecylio święta! Za jakież zasługi
Bóg cię wzniósł tak wysoko między sług swych chóry?
Lub czemuż tam do téj aż pory
Obok ciebie nie stanął nikt drugi?

Toć gdy dosyć na sztucznych strón dźwiękach,
Harmonijnych ich pieśniach lub wrzawie —
Tylu mistrzów moc czaru ma w rękach,
Tyle imion w światowéj brzmi sławie!

O! Patronko! snać w tobie nauka,
Jakich natchnień i ducha potrzeba,
By mistrz sztukę uświęcił, a sztuka
Aby mistrza podniosła do Nieba.

O! muzyko! ty echo
Jakby słowa twórczego!
Kierownico gwiazd biegu w przestrzeniach!
Ty niebieska pociecho
Serc i ducha ludzkiego
W burzach uczuć i życia cierpieniach!.

W tobie pokój i zgoda.
W tobie zapał i tkliwość,
W tobie myśli swoboda,
W tobie wiary żarliwość.

Przez cię miłość się budzi
I nadzieja tchnie błoga:
Tyś głos Boga do ludzi,
I głos ludzi do Boga.

Ty uśmierzysz katusze
Szału Saula w rozpaczy;
Na twe jęki, Bóg skrusze
Dawidowéj przebaczy.

I pokuta ocali
W przepaść wtrąconych pychą;
I grom trąb twych rozwali
Harde mury Jerycho.

Bo choć grzech się wielmoży
Po nad ziemią, swą branką,
Piekło zwalczy duch Boży,
A tyś ducha posłanką! —

O! Cecylio święta!
Spraw, niech muzyka taka,
Wzorem twoim poczęta,
Duchem twoim natchnięta,
Zabrzmi z duszy śpiewaka!

A nie czcza rozkosz ucha,
Nie czczy poklask słuchaczy,
Ale potędze ducha
Wtór dusz ludzkich przyświadczy.

I nad czczéj sławy blaski,
Wiara promieniem łaski,
Miłość sercami braci,
Znoje mistrza odpłaci.

A gdy przezeń z kolei,
Ogniem świętéj nadziei
Świętych czynów zapali się dzielność:
Z natchnień jego te czyny,
To są mistrza wawrzyny,
To cel sztuki — i w tém nieśmiertelność!





LILIJA.
(Wiersz poświęcony Deotymie).



Lilijo, kwiecie biały!
Z barwy i wysokości.
Tyś symbol ziemskiej chwały,
I serca niewinności.

Biadaż ci, o! ty kwiecie
Aniołów i ołtarzy!
Biada ci na tym świecie
Zawiści i potwarzy!

Tłum cię obiegł z zdumieniem —
Ty bez osłon, bez cierni,
Nie wiesz, jak on swym cieniem
Sam cię w oczach swych czerni.

Ty dlań ożywiające
Tchniesz wkrąg woni balsamy;
On na cię, jak na słońce,
Patrzy — by szukać plamy.

Jak zadymione szkiełka.
Zewsząd wytężył oczy,
Czy skazy lub ździebełka
Na twéj bieli nie zoczy.

Czemu? — Niech go kto spyta!
On nie wié. — Lecz na ziemi,
Tak każdą wyższość wita
Zawiść między niższemi.

A do czyjéjżby skroni,
Do piersi przypadł czyjéj,
Kwiat, co go z Nieba w dłoni
Anioł przyniósł Maryi? —

Toć niech cię świat świat nie łudzi,
Ty gościu wyższych światów!
Los poety śród ludzi,
To obraz twój śród kwiatów.

Myśl jego strzela z ziemi,
Jak twe kielichy białe;
Proch próżno blask ich ciemi,
Jak potwarz jego chwałę.

Pieśń jego, wonie twoje,
Pod niebem — w niebo płyną;
W gwarze ciżby — oboje
Tłumią się, albo giną.

Poeta, w życia szrankach
Walczący dla nagrody,
Byłby jak ty w równiankach
Na uczty lub na gody.

Ale jemu i tobie
Któż się równać odważy,
W pól rodzinnych ozdobie,
Lub w ustroju ołtarzy?

Tam pieśń i kwiat króluje.
I w tém widać na świecie
Bóg cel życia wskazuje
Lilii i poecie.

1869.





KOPERNIK.



„Światło, stań się!“ — rzekł Bóg.
I stało się słońce na niebie,
Lecz tajnie jego dróg,
Panie! kto zgadnie bez Ciebie?
Kto pojmie dzieło stworzenia,
Bez Tego, który je stworzył? —
Lecz wart–li Jego natchnienia
Duch, co się przed Nim nie korzył? —


∗             ∗

„Chcecie być jako Bóg“,
Rzekł piérwszy ludzi wróg.
„Wyłamcie się z woli Pana!“ —

Wyłamali się — i biada!
Ród ludzki spadł, i zapada
W ślepotę pychy szatana.

I świat Boży, świat przyrody,
Świat piękności, ładu, zgody,
Odwrócił się od człowieka:
Jak anielskie, jak dziewicze,
Jak niewinności oblicze,
Gdy nie z miłością, nie z cichą
Czcią jéj świętości — lecz z pychą,
Wzrok z jéj lic myśli docieka.


∗             ∗

O! słońce! ty żywe godło
Stwórcy w stworzeniu! ty źródło
Życia i światła! Na ciebie.
Jak przeciw Niemu na Niebie,
Zarazem, ślepe w swéj dumie
Ludzkie targnęło się plemię:
Jemu chcąc zrównać w rozumie,
Nad ciebie wzniosło swą ziemię,
I jak duch w sobie pod ciało,
Ciebie pod rząd jéj poddało.

I z wieków w wieki trwał zamęt
W myślach i w prawdzie stworzenia —
Aż oto spojrzał w firmament
Mędrzec, wart z góry natchnienia.


∗             ∗

Koperniku! twoja chwała,
Jako słońce niewzruszona,
Na świat cały słońcem pała! —
W niéj strop, i szczyt, i korona
Owéj wieży tajemniczéj,
Co już z dolin Babilonu,
Jako Tytan–budowniczy,
Rozum ludzki, chciwy tronu,
Dźwigać zaczął: by z jéj szczytu,
W sferach światła i błękitu,
Zajrzeć w Niebo — i samemu
Stać się równym Najwyższemu.


∗             ∗

Ale czemuż z mędrców tylu,
Z tylu plemion, z tylu wieków,
Od proroczych Magów Nilu,
Do badawczej myśli Greków,

Nikt z nich nie zgadł, nie przeniknął,
Własną myślą, okiem własném,
Co po tobie świat nawyknął
Zwać tak prostém i tak jasném?

Czemu żaden żeglarz śmiały,
Od Jazona lub Ikara,
Nie dokonał, co zdziałały
Kolumbowa myśl i wiara? —

O! bo do tajemnic Nieba,
Jak do nowych ziem odkrycia,
Genijuszom jeszcze trzeba
Rozpromienieć w świętość życia!


∗             ∗

Koperniku! w twym żywocie
Świętość piérwsze miejsce bierze.
Nieskażony w ludzkiej cnocie,
Niezachwiany w Boskiej wierze!

Tyś nad laury w grodzie Romy,
Nad Italski strop gwiaździsty,
Przeniósł ojców dach poziomy,
Przeniósł mroczny kraj ojczysty.

I w tym kraju — tyś nie pychy,
Nie potęgi szukał pańskiéj;
Chrystusowy sługa cichy,
Mąż pokory chrześcijańskiéj.

Pracą ducha — prawdy Bogu,
Pracą serca — służąc bratu,
U mogiły ledwo progu
Tyś twą sławę zwierzył światu.

Kresem prac twych i nagrodą
Był zgon święty. — Dziś narody
O kolebkę twą spór wiodą!...
Lecz co martwe rodowody?

Mąż téj wiary i miłości,
Z duszą taką, z sercem takiém,
Kim być musiał z krwi i kości?...

Mów, kto znasz dzieje przeszłości!
Mógł–że on być nie–Polakiem? —

1873.





WŁADZA.

DO JERZEGO BARANOWSKIEGO.

(Przy objęciu przezeń wysokiego urzędu).



Za władzą goni szlachetna dusza,
By dobro szerzyć lub stwarzać;
Lecz jakże często, Prometeusza
Los musi tylko powtarzać!

Onaby chciała, słońcem na niebie,
Przez światło budzić ku życiu;
Ciepłem swém wszystko ogrzać wkrąg siebie,
Cnotę dopatrzyć w ukryciu.

A oto ledwie błyśnie na ziemi,
Wnet jak ćmy nocnéj gromady,
Zewsząd się ku niéj, skrzydły czarnemi,
Zlatują duchy–owady.

Nikczemność przed nią czołem w proch pada,
Pochlebstwo bieży, by służyć;
Próżność na klęczkach w blask się jéj wkrada,
Duma za szczebel chce użyć.


Chciwość w niéj widzi źródło korzyści,
Nienawiść zemsty narzędzie;
A w mroku na nią tchnie jad Zawiści,
A Zdrada sidła nań przędzie.

I co ludzkości świecić miał z góry,
Musi natężyć swe siły,
Aby mgły z bagnisk ludzkiéj natury
Jego samego nie śćmiły.

I co miał miłość przyoblec czynem,
W sercu wieść musi bój twardy,
By, nie dojrzawszy ludzi za gminem,
Z miłości nie przejść do wzgardy:

I lub się nie stać, z poduszczeń wroga,
Biczem postrachu i kary,
Lub się samemu nie wziąć za Boga,
A wszystkich za swe ofiary.

Bo wtenczas nad nim, z progów zenitu,
Grom mocy Pańskiéj zaświeci,
I świat nań runie skałą granitu,
I sęp zgryzoty przyleci!...

Lecz nie o ciebie, mój przyjacielu!
Te straszne myśli mię trwożą.
Co wzrok twój w świętym utkwiwszy celu,
Nie w swą moc ufasz — lecz w Bożą.


I wiész, że wszelka władza na ziemi,
Gdy w niéj ma działać moc Pana,
Musi być służbą tych, nad któremi,
I tam wciąż zmierzać, zkąd dana.

I że największéj, praca jest marna,
Jeśli się tylko kłopoce,
Nie jak w czas zasiać dane jéj ziarna,
Lecz jak z nich zbierać owoce.

Bo rząd przyszłości — ludzi i świata,
Pan sobie tylko zostawił.
Nie miecz Heroda, nie sąd Piłata.
Lecz krzyż Chrystusa świat zbawił.

I Pan tym tylko da władzę cudu,
Co piérwsi w kraju lub wieku,
Cel jéj czuć będą w potrzebach ludu,
A ludzkość — w Bogu–człowieku.

1851.





BOGACTWO.
DO MŁODEGO DZIEDZICA.



Żal mi ciebie, młodzieńcze! żal twéj duszy czystéj,
Żal twéj myśli, jak palma rosnącéj nad ziemię,
Że wnet na nią uderzy wyziew mgły bagnistéj,
Że ją wnet giąć ku ziemi ciężkie zacznie brzemię:

Wyziew pochlebstw, obłudy, i rachuby ludzi,
Brzemię rzeczywistości, trosk życia i mienia.
Cóż, że poznasz pochlebstwo? że cię fałsz nie złudzi?
Że pracy sprosta siła myśli i ramienia? —

Jedno jest szczęście serca — kiedy kochać może,
Gdy ma komu zaufać i wierzyć bezpiecznie.
Jedno jest szczęście ducha — gdy wolny ku górze
Wzleci, i światłem Niebios odetchnie słonecznie.


A co kochać, w co ufać będzie serce, które,
Z poznania ludzi, tylko wyczerpnie k’nim wzgardę?
A jak myśl, jak duch ludzki zdoła wznieść się w górę,
Gdz je tu ziemska praca wprzęże w jarzmo twarde?

O! młodzieńcze! to właśnie, co świat zajrzy w tobie,
To we mnie żal nad tobą i obawę budzi! —
Nie mając innych skarbów, prócz tych, co masz w sobie,
Kupiłbyś za nie serca wszystkich prawych ludzi.

Oniby cię na ziemi otoczyli kołem,
W nich poznałbyś i uczcił piękność cnót ludzkości;
Myśl twoja, duch twój z niemi pracujący społem,
Znalazłby pokój w Prawdzie, a szczęście w Miłości.

A dziś — jak gniew lub boleść utrzymasz na wodzy.
Gdy za gminem pochlebców nie dójrzysz człowieka? —
Bo tém są od bogatych szczęśliwsi ubodzy,
Że zły do tych się kwapi, a od tych ucieka.

Jak znajdziesz chwilę spocząć z trosk i trwóg złowrogich,
Gdy ci wciąż grozić będą zdrada albo szkoda? —
Troska, ciągły cierń bogactw; tak jak skarb ubogich
Jest ich ciągła nadzieja, i myśli swoboda.

Lecz mającym tu wszystko, w jakiéj żyć nadziei?
A bez niéj życie — przesyt, albo trud mozolny! —
Nie ma, nie ma dla ciebie, jedno świat idei,
Gzie możesz być, jak człowiek, szczęśliwy i wolny!


Tam tylko godne siebie ujrzysz cele życia,
Tam tylko godną siebie spotkasz dusz społeczność.
Tam cię tylko nauczą ziemskich dóbr użycia,
Dwie Niebieskie Mistrzynie: Powinność i Wieczność.

Powinność względem Boga, bliźnich, i narodu. —
Czuj ją tylko! — a spełnić, Bóg da czas i dzielność.
I obyć tak wiódł drogą twojego zawodu,
Byś w sercu czuł wżdy pokój. w duszy nieśmiertelność!

1852.





SŁAWA.[16]

DO JULJANA KORSAKA.

(Podczas tłómaczenia przezeń „Boskiéj Komedyi“ Danta).



Sława — syreny głos w młodzieńczém uchu!
Choć nie usypia, ale raczéj budzi.
Chęć jéj, to piérwsza iskra życia w duchu.
U wstępu na świat, sława — to sąd ludzi.

Kto, by go zjednać, nie odważy trudu,
Kto oń niedbały, leni się do czynu:
To już nie żywy brat Bożego ludu,
To już na wieki mętna kropla gminu!

Lecz kto z bram domu, w dziecinném marzenin,
W świat patrzy tylko — nim weń stąpi krokiem:
Temu, jak ziemia z niebem w oddaleniu,
Świat w jedna całość zlewa się przed okiem.

I wszystkie jego echa, jednym chórem
Brzmią k’niemu zdala — nie jak huk pioruna,
Nie! — jak szum tylko morza, po za którém
Zwie go i czeka skarb Złotego Runa.



TRENY POETY.



I.
(Za młodu).

O! jak to straszna być musi zgryzota,
Kiedy kto pomnik swéj hańby, lub zbrodni,
Zostawi w drodze swojego żywota:
A cień od niego — coraz dłuższy z przodu,
W miarę jak życie idzie do zachodu —
Czerni się przed nim, jako szlak przewodni
W głąb nieskończonéj ciemności! —
O! jak to straszne być muszą męczarnie!
Gdy już myśl sama o próżnéj przeszłości,
O latach strwonionych marnie,
Bez owocu dla kraju, dla świata, dla ludzi,
Skoro raz duszę ogarnie,
Tak ją przywala, i taki żal budzi!...


Ja — ja naprzykład! — Najpiękniejsze lata
Wiosny méj — przeszły! Jakaż ich oznaka?
Jaka z nich korzyść dla ludzi, dla świata? —
Com zrobił więcéj od nędznego ptaka,
Co wiosnę całą prześpiewał daremnie? —
Ach! ptak ten więcéj uczynił ode mnie!
Ptak nócąc spełnił cel swój na téj ziemi:
Ptak co mógł, zrobił pieśniami swojemi:
Był cząstką wiosny — choć o nim nikt nie wie.
Jak zdrój w gęstwinie, jak wietrzyk na drzewie,
Był głosem swego drzewa, gaju, niwy.
A czyż i rolnik, pasterz, lub myśliwy,
Pociechy kiedy nie czuł w jego śpiewie?..

Ja sam — o! pomnę! — i ileż to razy,
Gdym szedł dumając, posępny, samotny,
Zimny na wiosny, na kraju obrazy —
Nieraz w gęstwinie jakiś ptak przelotny,
Albo skowronek zaśpiewał wysoko.
Zrazum nie słyszał — lub nie myśląc o tém,
Szedłem dumając! — ale potém, potém —
Gdy on wciąż śpiewał i śpiewał swe pieśni,
Nieraz ku niemu poszła myśl i oko;
I z samolubnéj wyrwawszy się cieśni,
Śledząc go w lesie, lub z nim lecąc w górę,
Ujrzałem piękną, żyjącą naturę,
Uczułem miłość Stwórcy — i wracałem
Wesół, z nadzieją, z natchnieniem, z zapałem. —

A ja — ja człowiek! — ja, który od młodu

W dumném mém sercu żywię chęci śmiałe,
Przyczynić dobra dla mego narodu,
I sam mu dając, wymódz na nim chwałę:
Com zrobił dotąd, z moją wiarą dumną
W chęć moję silną, w myśl moję rozumną? —
Nic! — Cóż żem śpiewał? — czyż choć jedną duszę,
Jak mnie ów ptaszek, pieśnią moją wzruszę? —
A to był przecież cel mój na téj ziémi,
Téj tylko władzy chciałem nad drugiemi.
Boże! Tyś widział, na com jéj chciał użyć,
Czy by sam słynąć, czy by Tobie służyć? —
Zkąd miłość pieśni? jeżeli nie z tego:
Że gdym sam naprzód poczuł z pieśni cudzéj,
Wartość wielkiego, pięknego, dobrego,
Wszystko, czém człowiek wart Stwórcy swojego,
Chciałem, by z mojéj toż poczuli drudzy? —

Jeśli mię cel ten z lepszéj drogi złudził,
Jeśliś tu dla mnie cel zamierzył inny:
Wiém, jakbym zbłądził! — lecz błąd był niewinny.
Pierwéj niż wolę, w méj duszy dziecinnéj
Głos pieśni — ja myślałem, żeś Ty sam obudził! —
Teraz w téj myśli jest moja katusza.
W niéj żyje dla mnie sęp Prometeusza —
Prometeusza! — obym mógł przewinić
Jak on! dla świata, to co on uczynić!! —
Lecz widzieć całą wiosnę swego życia
Straconą bez pożytku, bez użycia:
Nic nie uczynić, i drżeć: czym nie winien,
Żem to chciał czynić, com nie był powinien?!...


Lecz czemuż dotąd, łamiąca się dusza
Do innych celów napróżno się zmusza?
Czemu mój rozum, dręcząc mię, daremnie
Większą prac innych ważność wmawia we mnie?
Lub gdy już wszystko mgłą w duszy zamierzcha,
Czemuż znów dawna nadzieja młodzieńcza
Ogniem przede mną zabłyska, jak tęcza? —
Albo ach! raczéj — czemu znów tak pierzcha?

Obyż mi kiedy — niechby choć raz przecie,
Wcielić w pieśń całą blasków jéj potęgę,
I na mój naród rzucić ją jak wstęgę,
Jak ślad méj drogi po świecie!


II.

Jest–żem szaleniec? — Nieraz tak rozumiem,
Gdy sam swych myśli rozdrażniwszy roje,
Żądłom ich potém bronić się nie umiem,
Ani wiem w końcu jak je zaspokoję, —
Cel znika z oczu, gdziem tylko co wprzódy
Chciał był je posłać — by jak kwiat na łące
Obsiadłszy razem, jak grono brzęczące,
Ssały zeń ludziom balsam albo miody.
A mnie? — Ja innéj nie pragnę nagrody,
Jak żeby od nich mieć pokój sam w sobie;
Czuć się ich panem; widzieć, że się we mnie
Własném mém życiem karmią nie daremnie,
I że coś przez nie dla mych bliźnich zrobię!...

— A brzęk ich tylko mnie samego głuszy,
A jad ich tylko czuję w mojéj duszy!


III.

Zwą mię poetą! — O! gdyby zbadali,
Co ja natenczas czuję w serca głębi,
Jak mię wewnętrzny wstyd płomieniem pali,
I jak pogarda takich sędziów ziębi! —
Bluźnią! — Ja życie dałbym za to imię,
Gdybym czuł prawo słusznie się niém zdobić;
Ale niém gardzę — gdy już w takim rymie,
Jak moje dotąd, można się go dobić.

Mnie zwać poetą! — nie z tego, co może
Tleje w méj duszy, dotąd tajne światu,
Lecz z owych pieśni, co jak liście z kwiatu,
Z płonnego kwiatu, opadły nie w porze! —
O! ciemni chwalcy! toć gdy wam dość na tém,
Com ja napisał: — ach! czyż warto pracy,
By stać się kiedyś, czém chciałbym, przed światem,
Gdy wyrok o tém dawać mają tacy? —
Wartoż chcieć chwały — gdy lada pochwała,
Byle z ust wielu, już ma zwać się: chwała?
Czczy brzęk owadów, co póki zdaleka,
Nadziemskim chórem nęci słuch człowieka,
Brzmiąc na powietrzu; — jakże się zawstydzi,
Kto przyjdzie zbliska i chórzystów widzi!
Cóż gdy go wzajem otoczy gromada?

Owad gdy brzęczy, znak jest, że ujada.
Brzęk straci wartość, żądło ból obudzi —
Oto jest sława, i z nią zawiść ludzi!

O! szczęście moje! żem nim to, już wcześniéj
Pojął cel wyższy i wieszcza, i pieśni,
By czuć — że kto go osiągnie, wypłaci
Wszystko, co winien dla Ojca i braci.
Bo nie osiągnie, aż wprzód sam usłucha,
Aż znajdzie w sobie głos Prawdy i Ducha;
Wtedy tym głosem gdy powié do ludzi,
Ileż dusz ze snu na światło obudzi? —
Cóż Ty większego chcesz po ludziach, Boże?
Cóż człowiek nad to bliźnim zrobić może? —

To cel poety — to mój! — Czy mu zdoła
Moc moja? — nie wiém; — lecz ach! gdybym wiedział!
Gdyby mi w duszy głos mego Anioła,
Lub wielki człowiek na ziemi powiedział!...
Ma pieśni moje — drobne nakształt piasku,
Lecz Mistrz z nich nawet wartość przyszłych zgadnie:
Jak biegły górnik, z piérwszych żwirów blasku,
Wié, w któréj minie złoto leży na dnie.


IV.

Oby mi dano moc twórczego głosu,
Na jedną chwilę, i na jedno słowo!
Bym do mych uczuć i myśli chaosu

Mógł wyrzec: „stań się!“ czynem, pieśnią, mową,
Czem bądź — lecz stań się! bym spoczął — bo muszę!...
Jak łuk przed strzałem czuję w sobie duszę:
Grot musi wypaść — lub cięciwę spęka;
Grot musi trafić — lub na wieki ręka
Martwém zostanie narzędziem, straciwszy
Wiarę swą w siebie. — A toż spocząć znaczy,
Gdy kto moc wszystką próżno wytężywszy,
Padnie na ziemię w mdłości i rozpaczy;
I gdybyż umarł! — lecz ach! nieszczęśliwszy,
Życia się tylko niegodnym obaczy? —

Taki spoczynek miał szatan w otchłani.
I dobrze, jeśli temu człowiekowi,
Szatan, na boleść, co go wewnątrz rani,
Téj, co sam sobie, pociechy nie wmówi:
Pogardzić dobrém, co go nie mógł dostać;
Stać się złym raczéj — by niczém nie zostać!

Ciebie chcę, Niebios rozkoszy! spoczynku!
Którego tylko Bóg w pełni doświadczył,
Gdy świat swój stworzył, i w swoim uczynku
Sam doskonałość zupełną obaczył!
Spoczynku mędrca, poety, malarza!
Gdy duchem z góry, czyn swéj woli stwarza,
Lub już w żyjącém lubując się dziele,
W niém moc swą czuje, a w sobie wesele!

Bo duch tworzący w ponadziemskiéj sferze,
Jak głodny orzeł, dwie tylko ma chwile,

Gdzie spocząć może; — gdy cel swój spostrzeże,
I wisząc nad nim, ufa w swojéj sile;
Potém — gdy spadnie jak grom, i oczyma
Oczenia zdobycz, co już w szponach trzyma. —

V.

(W lat dziesięć późniéj).

Czemu nie piszę? — Czcze na pozór słowo,
Co ktoś przez grzeczność rzuci od niechcenia;
Ale nikt nie wié, jak ono na nowo,
I jakie budzi cierpienia.

Dusza niém zda się z letargu wyrwana,
Sama go w sobie wstydzi się jak zbrodni;
Jak ta niewiasta, co na przyjście Pana
Swéj nie zatliła pochodni. —

Tożem ja sobie rokował za młodu,
Że kiedyś w pełni siły méj usłyszę,
Z ust mych przyjaciół i mego narodu,
Pytanie: czemu nie piszę?

Ja — co natenczas w kole życia całém,
Innego celu i życia podniety
Ani widziałem, ni szukać nie chciałem,
Jak pieśń i chwała poety!


I czułem zda się moc czucia tajemną,
Że jak śpiącemu pod paproci kwiatem,
Cala natura szeptała przede mną,
Com miał rzec w pieśni przed światem.

I tak wierzyłem, że sam Bóg wysłucha
Próśb mych o pomoc, w chwilach uniesienia,
Że nieraz drżący nastawiałem ucha,
Jak na głos Jego natchnienia! —

Lecz mojaż wina? żem zadrżał, niestety!
Z przykładu drugich widząc co mię czeka;
Żem nie mógł w sobie, dla sławy poety,
Poniżyć dumy człowieka?

Abym to tylko śpiewając, co Bogu,
Co bliźnim moim, czułbym, żem jest dłużny,
Sam, jak ów śpiewak przy kościelnym progu,
Żył z przechodzących jałmużny?

Lub się zaparłszy prawdy i sumienia,
Sługa namiętnych fałszów czy zepsucia,
W potwornych baśniach, w obrazach zgorszenia,
Żebrał u zgrai współczucia? —

O! nie! — A pomnę, gdy nakształt ofiary
Paląc się w sercu miłością dla ludzi,
Sypałem w słowach myśli moich żary,
Pewny, że słowo miłości i wiary,
Miłość i wiarę obudzi:


Cóżem obaczył? — czy łzę rozrzewnienia?
Iskrę zapału? — czy szyderstwo w oku? —
Cóżem posłyszał? — czy szmer poruszenia
Uczuć słuchaczów? czy głos współmyślenia? —
Czy szept obmowy na boku? —

Patrzali na mnie ściskając ramiony,
Lub drażnić chcieli słowy nieszczeremi,
Bym jako kuglarz, w pole wywiedziony,
Popisywał się przed niemi! —

Pojąłem zamiar, i zamilkłem z trwogą. —
Gdy żywych uczuć nikt nie chciał podzielać,
Gdym żywém słowem nie wzruszył nikogo,
Mamże je w sztuczną pieśń wcielać? —

Natchnienie tylko z czucia Prawdy płynie,
Ale współczucie jest pieśni podnietą.
Gdzie tego nié ma — pieśń bez echa ginie.
Człowiek być nie chce poetą.

VI.

(W dziesięć lat późniéj).

O! Boże! dawco siły i pokoju!
Jakiemiż słowy hołd dzięków Ci złożę,
Żeś mi po tylu walk i cierpień znoju,
Siłę i pokój dał znaleźć — w Pokorze?


Ty wiész, o! Panie! że sercem i słowem
Duch mój od młodu Tobie służyć pragnie.
Lecz jam Cię świetnym chciał uczcić stugłowem,
Gdy mię zaledwo stać było na jagnię.

I niepamiętny, że tylko od Ciebie
Dar nam przyjść może godny chwały Twojéj:
Jam go napróżno chcąc stworzyć sam z siebie,
Mdlał tylko w czuciu bezsilności mojéj.

I zwykłym torem męczenników dumy,
Winę swą z siebie przerzucał na ludzi:
Czemu mię podnieść nie umieją tłumy? —
Czemu ich oklask sił we mnie nie wzbudzi? —

I gdy z ołtarzów braci méj rówiennéj
Dym ofiar wzrastał przed memi oczyma:
Cud w tém był tylko modlitwy codziennéj,
Żem na nie patrzał nie okiem Kaima.

Cud w tém był Twojéj łaski tajemniczéj,
Że same wrogów urągania ciche,
Nie Miłość we mnie, tchem swojéj goryczy,
Lecz tylko rażąc — zabiły mą Pychę.

A jak bojownik, gdy ujrzy w potrzebie
Że go bohater ochrania i wspiera:
Dość mu już tylko zapomnieć na siebie,
Aby mógł stać się cząstką bohatera:


I ufny w jego, a nie w swojéj sile,
Lub na jéj godne odważył się dzieła,
Lub sam czuł zadość, czyniąc tylko tyle,
Ile go ona wzmogła i natchnęła.

Tak — dzięki Tobie niech będą na wieki! —
Zaledwiem przestał ufać siłom własnym.
Zaledwiem uznał cud Twojéj opieki,
Pokój w méj duszy zaświtał dniem jasnym.

I pomnąc dumne młodéj myśli szały,
Rzekłem: „Ty dzierżysz darów Twoich szalę!
„Daj mi Cię uczcić — nie blaskiem méj chwały,
„Lecz ich użyciem ku Twéj tylko chwale!“ —

I ledwo bojaźń sądów tego świata,
Jak duch kuszący, z myśli ustąpiła:
Wnet jak ożywczy chłód rosy śród lata,
Nie moja we mnie rozlała się siła. —

Co bądź z niéj wzrośnie — duch mój stąd nie rości
Praw do swéj chluby; byle Prawdzie g’woli,
Tobie niósł w pieśni cześć na wysokości,
A pokój myśli ludziom dobrej woli.
1830—50.





DO ADAMA MICKIEWICZA.

I.

(Z okoliczności wyrażonéj w texcie).



Ty mi zazdrościsz, że na sercu mojém
Siadł robaczek Święto–Jański;[17]
Ty, na którego, jak ognistym zdrojem,
W natchnieniu spływa duch Pański!

Ty, od którego, jak krąg aureoli,
Bije blask Prawdy i chwały,
By serca braci, w smutku i niedoli,
Gwiazdę nadziei w nim miały!

O! uznaj raczéj, że przy twoim boku,
Któryś jest natchnień mych źródłem,
Drobny ten świetlik, ledwo widny w mroku,
Istném méj sławy jest godłem.


I sercu memu dość na téj nadziei,
Że jak on, w ziomków wspomnieniu,
Odblask przyjaźni twojéj i idei,
Lśnić będzie na mem imieniu.
1830 w Rzymie





II.

(Po powrocie z Wezuwiusza).



O! dzięki ci! Jam dzisiaj sam, i moja dusza
Była najbliżéj Nieba, najwyżéj nad ziemią! —
Przy tobie — na wierzchołku ścian Wezuwiusza,
Nad otchłanią — gdzie w głębi ognie piekieł drzemią
Po nad ziemią — co zda się jak raju obrazem;
Po nad morzem — zwierciadłem blasku i obwodu
Najpiękniejszego nieba: na którém zarazem
Słońce gasło, a xiężyc wznosił się od wschodu;
Sród jakby zlanych w jedno tych cudów przyrody:
Nieba, ziemi, powietrza, i ognia, i wody,
I w obec jak symbolu dziejowych kolei
Przeszłości świata — chwały i ruin — Pompei:
Stać przy tobie — najwyższym wieszczu swego wieku,
Stać jako przy najmilszym na świecie człowieku,
Czuć uścisk dłoni twojéj, serca twego bicie,
Gdy jeden płaszcz dla obu służył za okrycie,

A jak gdyby pod skrzydłem twéj orléj potęgi.
Myśl i duch mój leciały w nadgwiazdziste kręgi!...

O! ty mój! tyś mi dzisiaj był zda się widomie,
Czém w duchu byłeś zawsze — zesłańcem z wysoka!
I twój płaszcz — od którego barw słońce jak płomię
Biło blaskiem — zdał mi się jak ów płaszcz Proroka,
Przez który duch od Mistrza zszedł w Elizeusza. —
I jak bądź nie śmiem ufać bratnim wróżbom twoim —
Gdy się kiedy pieśń moja wzniesie — jak dziś dusza,
Tyś przewodnią, ty wsparciem, tyś jest Mistrzem moim!
1830. w Neapolu.





WSCHÓD SŁOŃCA NA RIGI.[18]

DO TOWARZYSZÓW PODROŻY.

ADAMA MICKIEWICZA I ZYGMUNTA KRASIŃSKIEGO.




Mgła jak morze zalewa ziemię — a nad ziemią,
Na tle przezrocza niebios ciemnego lazuru,
Szczyty Alp, jak olbrzymy z białego marmuru,
Podnoszą się, bieleją — i snać jeszcze drzemią,
Istny obraz szeregu Patryarchów — którzy,
Wzrósłszy duchem ku Niebu po nad świat poziomy,
Czekają jeszcze światła, co im duch ten wróży.
I u stóp ich świat jeszcze we mgle nieruchoméj. —


Lecz patrzcie! — jak cudowna jasność na Horebie,
Wschód się zatlił; — i oto, jak piorun z obłoków,
Blask ognisty wytrysnął — rozbłysł się po niebie —
I szczyty gór już iskrzą — jak myśli Proroków.
Ale słońca nie widać — i świat w mroku jeszcze.

Wtém, patrzcie! istny wybuch wulkanu! — to słońce!
Weszło — i jak w kaskadach potoki iskrzące,
Światło z gór spływa na dół — i góry, jak Wieszcze,
Budzą świat. —

Mgła się rusza, podnosi się, kłębi.
I wtém wiatr — jak zbudzonych tchnienie gór, z ich wierzchu
Powionął. — Mgła u góry rzednie, lśni — lecz w głębi
Skupia się i czernieje, jak sklepienie zmierzchu.

Marna walka! — O! słońce! o! wy góry białe!
Śnieżne same, lecz jego światłem gorejące!
Odblask wasz najpiękniejszą słońcu daje chwałę,
Jak najpiękniejszym blaskiem was uwieńcza — słońce.

O! Prawdo! o! Wieszczowie! oto wasze wzory! —
Lecz patrzcie! — ta najwyższa w tych olbrzymów gronie,
Ta, tak dziewiczo–kształtna, tak piękna! — na któréj,
Każda gra światła naprzód mieni się i płonie,
Nim ją powtórzą szczyty niższe, i nim z onych
Spłynie niżéj i niżéj — aż zejdzie do ziemi!
To Jungfrau! — To Geniusz, pomiędzy ziemskiemi
Wysokościami ducha! — To blask prawd natchnionych! —


O! przyjaciele moi! towarzysze mili!
Bracia serca i pieśni! Ty, coś już w téj chwili,
Sród wieszczów ludu twego, jest jak ta dziewicza
Góra między siostrami! O! i ty! któremu,
Tęczą młodzieńczych ogni, z oczu i z oblicza
Świeci niemylna wróżba, że wzrośniesz ku niemu!
Przyjmcie mię w pośród siebie! — i wszyscy zarazem,
Po nad zamgloną ziemią, przed Niebem bez chmury,
Ślubujmy Ojcu Prawdy, a Stwórcy Natury,
Prawdę w pieśni, i miłość, i cześć — o! i wspólne
Służby wspólnej Rodzicy! — A jeśli powolne
Natchnieniu Jego stróny, Pański duch obudzi,
Jemu chwała! — w Nim tylko moc i światłość ludzi.
1830.





DO KLAUDYNY POTOCKIEJ.

(Ofiarując jej przepisany exemplarz przekładu
„Czcicieli Ognia”).



Niech ci, Pani, na miłą, pamiątkę zostanie,
Ta pieśń, to przyjacielskiéj ręki przepisanie!
Pieśń cudza — lecz przez duszę moję gdy płynęła,
Tyle z sobą mych myśli, uczuć moich wzięła;
Tyle w niéj, jako w rzece, wzdłuż krótkiego biegu,
I chwil, i twarzy miłych odbiło się z brzegu:
Że jako na różańca ziarna tajemnicze,
Na jéj słowa i rymy dni szczęśliwe liczę,
A jakby przywołany ich wspomnień urokiem,
Obraz twój spływa ku mnie, i staje przed okiem.

Tyś duch wieszczy z długiego zbudziła uśpienia,
Tyś mu dodała skrzydeł wzlatać w kraj natchnienia;
Tyś, po Bogu, najpiérwsza téj pieśni słuchała,
Ja raz piérwszy uczułem, jak jest marną chwała,
Ohok łez lub zapału wielkiéj, świętéj duszy,
Kiedy ją pieśń przeniknie, uniesie lub wzruszy.

Pani! ja dziś odjeżdżam — a słowa rozstania
Święte są i prawdziwe, jak w chwili skonania.
Można rzec co się czuje, a serca nie razić;
Można cześć wyznać, a ust pochlebstwem, nie skazić.

Słuchaj więc! Tyś w mych oczach wyższa od ziemianki,
Wyższa duszą kobiéty, Polki, Chrześcijanki!
Blask twój ziemską, mych myśli rozproszył ślepotę.
Wiém dziś, jak kochać Boga, kraj, ludzi, i cnotę.
I jeżeli mię liczyć będą w jakiéj chwili,
Ojczyzna do tych synów, co się zasłużyli;
Ziomkowie do tych wieszczów, co pieśniami swemi
Rozwinęli choć jedną dobrą myśl na ziemi;
Bóg do wybranych dzieci, które uzna w Niebie —
Ja tu tam z wdzięcznością ukażę na ciebie.
1832 w Dreznie.





DO STEFANA WITWICKIEGO.

(Podziękowanie za exemplarz „Wieczorów.”)



O! jako w sobie dusza czuje słodkość nową,
Gdy mądrą, a z ust miłych napoi się mową,
Co jako deszcz majowy bujnemi kroplami,
Przesiąknie w nię aż do dna żywemi słowami,
A myśli w niéj, jak kwiaty więdnące, z rozkoszą
Piją ożywczą rosę, a główki podnoszą:
Lub jak owe ptaszęta, co skwarem spragnione,
Siedząc niemo, a dziobki trzymając ściśnione,
Uczuwszy chłód rzeźwiący, zaraz się trzepocą
Skrzydełkami, a głosu próbując, świegocą;
A człek się, jak ogrodnik, uśmiecha radośnie,
Marząc, co może w jesień z tych kwiatów wyrośnie!

Oto masz wierne mojéj duszy malowanie,
Gdy twój duch, z kart twéj księgi, mój luby Stefanie!
Owionął mię i porwał, podniósł i ukorzył;
Gdym przezeń zamarł sobie, a ku Prawdzie ożył,
I w sercu poczuł zapał natchnionéj ochoty,
Do podobnéj dla miłych współziomków roboty.


Tak leniwy myśliwiec, gdy się darmo znuży,
Odstawi strzelbę, siądzie, i oczu zamruży,
Gotów nawet zapomnieć strzeleckiego sromu,
Gdy w wieczór przyjdzie z niczém powracać do domu:
Wtém mu nagle nad uchem wystrzał zagrzmi w lesie,
I towarzysz jelenia albo sarnę niesie.
Więc się zrywa zbudzony, i znów ima broni,
I chłodząc wstyd na twarzy — wiatry w polu goni.

Lecz mnież to rość ku tobie zuchwałą nadzieją,
Serdeczny narodowéj prawdy kaznodziejo!
Co i sam jéj zbadaniem głębszą myśl zdumiewasz,
I do serc z pełni serca miłość jéj przelewasz? —

O! jak snać, jako woda czysta a spokojna,
Rozlała się w twéj duszy mądrość bogobojna!
Jak jasno z dna jéj głębi błękit Niebios bije!
Jak wykwitają myśli, jak wodne lilije!

Biada mu! kto ją widząc nie będzie się kwapić,
Przejrzeć się w niéj, oczyścić, a wewnątrz się napić;
Kto na pamięć ku służbie ojczystéj i Bożéj,
Kwiatów onych ku swojéj piersi nie przyłoży! —

Przyszła bowiem godzina skruszenia bałwanów!
Sam Duch Czasu, Duch Boży, jak brzmienie organów,
Z tysiąca ust, tysiącem różnych głosów woła:
Starą Cnotę do domu, Wiarę do kościoła,
Grzeszników do pokuty; wszystkich samych w siebie,
I z wszystkiemi o litość do Ojca na Niebie!


O! jakoż nie ma wnętrzném tchnąć rozradowaniem,
Czyj głos, jako wódz chóru przed wspólném wołaniem,
I w ojczyźnie najszerzej Bożą Prawdę głosi,
I ku Niebu najwyżéj bratnią myśl podnosi!
1835 w Dreznie.





DO DEOTYMY.

I.

(Po przeczytaniu piérwszych jéj improwizacyj,
ogłoszonych w gazetach Warszawskich).



Deotymo! wieszczko nasza!
Z tego, co nam wieść ogłasza,
Z tego, co w twéj pieśni czuję,
Wiém na pewno — nie zgaduję,
Że ty sama, w owéj świętéj,
Tajemniczéj, niepojętéj,
Uroczystéj chwili ducha:
Gdy jak arfa w mistrza ręku,
Mimo swojéj, z drżeniem słucha
Woli jego, i w słów dźwięku

Brzmi jak stróna: — że w téj dobie,
Czujesz sama, że nie w tobie,
Nie w twéj myśli gore owe
Światło twórcze, Memnonowe,
Co jak w piersiach głazu budzi
Głos budzący serca ludzi:
Jak z ust ssących wywieść zdoła
Słowo, które świat obwoła:
Tak z wyższego snać przejrzenia,
Zchodzi na cię z sfer swych górnych,
I dziewicze twe marzenia.
Jak mgły lekkie gór nadchmurnych,
Topi w wieszczych pieśni zdroje.
By szły krzewić na płaszczyzny,
Nie laur tylko na skroń twoję.
Lecz i palmę dla ojczyzny,
Na usłanie drogi Pana! —

Deotymo! na kolana!
Bo tak tylko człowiek może
Przyjąć godnie dary Boże,
I zrozumieć, jako niemi
Cel ich spełnić na téj ziemi.

Deotymo! gdy Pan wzrusza
Lud do czynów w Izraelu,
Tchnie głos z ust Elizeusza,
By przodkując zwał do celu. —
Gdy ma skarać — wprzód ogłasza,

Jękiem słów Jeremiasza,
Groźby swoje, nim je ziści. —
Lecz gdy wzruszon skruchą ludu,
Czeka tylko, aż oczyści
Resztę zmaz, by łaskę cudu
Zjawić nad nim; — wonczas budzi
Chór Anielskich głosów, które,
Tchną z Nadzieją w serca ludzi
Wiarę, Miłość i Pokorę,
Te trzy źródła oczyszczenia,
Te trzy zdroje namaszczenia,
Trzy rękojmie odrodzenia!

Deotymo! w tym to chórze
Stajesz, wieszczko powołana!
Na wzniesienie serc ku górze,
Na świadectwo mocy Pana:
Ducha duchów, co natchnieniem,
Stwórca, rządzi swém stworzeniem;
Na wstyd mędrków, cielców tłumu,
Bałwochwalców sił swych umu;
O! i oby na wzór, który
Twymby braciom wskazał tory,
Do Miłości, do Pokory!

Deotymo! dziś dar Boży
Blaskiem obu w tobie świeci.
Młody zapał miłość nieci,
Przed natchnieniem duch się korzy,

Świat twe pieśni, jak twe wdzięki,
Wita, jakby wschód jutrzenki,
Ukazuje, nie zaciemia.

Deotymo! lecz to ziemia! —
Przyjdą chwile, gdy pospołu
Burze z góry, mgły od dołu,
(Burze losu, mgły zawiści),
Grozić będą: — boć to droga,
W któréj każdy duch się czyści,
Powołany dojść do Boga.

Deotymo! wtedy pora,
Aby Miłość i Pokora,
Z darów Nieba, w serca próbie,
W twą zasługę przeszły w tobie,
I jak w ogniu piaski złote,
Z uczuć tylko — stwardły w cnotę.
By z niéj pieśni, jak promienie,
Niosły światło i natchnienie.

Deotymo! skarb’ więc z rana
Treść ich mocy! — Nie świat w ludzie,
Lecz w Ludzkości kochaj Pana!
Taka miłość dotrwa w trudzie,
Taka tylko nie omyli.

A gdy słyszysz, w natchnień chwili,
Jak oklaski ku twéj chwale
Wrą gdzieś w dole, jako fale:

Wzrok twój w Niebo niech się wzbija,
Zkąd Bóg patrzy w myśl człowieka,
I gdzie Święta Cecylija[19]
Na patronkę pieśni czeka.
1854.





II.

(Odpowiedź na wiersz do mnie).



Dzięki ci, dzięki! wieszczko dziewico!
Że chcesz zaklęciem uczuć przyjaźni
Cień mój wywołać przed twą źrenicą,
W zwierciadle czarów twéj wyobraźni!

O! i myśl moja, na głos twych pieśni,
Czuję, jak wzajem rwie się do ciebie,
Jak ptak stęskniony z klatkowéj cieśni.
Słysząc skowronka piosnkę o Niebie.

Moc–li w tém twoich zaklęć uroku,
Czy tylko wyższych natchnień potęga?
Czy tajemnicza siła wyroku,
Co w sferach ducha mój z twoim sprzęga? —


Bo wiész podanie z krajów kamieni? —
Najpośledniejszy w skarbnicach ziemi,
Wągl — przez to tylko, że blask promieni
Słońca rad wsiąka i tleje niemi:

Może wejść z czasem w skład dyamentu,
Co w twórczéj mistrza ociosan dłoni,
Promiennym ogniem gwiazd firmamentu
Gore na ludzkiej piersi lub skroni. —

O! Deotymo! mnie Bóg od młodu
Dał stać i krążyć, z daru swéj łaski,
Śród mistrzów pieśni, śród słońc narodu,
I tchnąć ich ogniem, wsiąkać ich blaski.

Mnie w progach życia, jako duch z góry,
Dłoń opiekuńczą podał jak bratu,
I w swe objęcia przyjął ten, który
Duch nasz dziś w sobie wyraża światu.

Mnie — gdym bez niego, jak pielgrzym w nocy,
Został sam nagle, z sercem złamaném:
Łzy moje po nim i żal sierocy
Słodzili społem: Stefan z Bohdanem.

A gdym z nim znowu, w cudzych krainach,
Szedł, gdzie nas nęcił wdzięk ich lub sława:
Z nami na starych Rzymu ruinach
Stał, jak brat trzeci, śpiewak „Wacławą.”


Z nami, na szczycie Alp ponad–ziemnych,
W obec Dziewiczéj Pani ich grona,
Wymienił śluby uczuć wzajemnych
Przyszły wieszcz–twórca „Irydiona.”

Na czoło moje kładł niegdyś dłonie,
Jak wieszcz i kapłan, Ursyn sędziwy;
Na piersi mojéj wśpierając skronie,
Konał „Wiesława” śpiewak cnotliwy.

O! Deotymo! i nie tu jeszcze
Koniec uroczych imion łańcucha! —
Geniusz pojąć dali mi wieszcze.
Lecz wieszczom nawet, jeszcze świat Ducha

Stał pod zamknięciem; — choć już nadchodził
Dzień, gdy na stosie wspólnéj ofiary,
Ogniem swéj skruchy, przed słońcem Wiary,
Nowy się fenix — duch nasz odrodził.

Wtedy z nim razem zabłysło imię,
Jak zwiastujący go blask komety. —
Wspomnieć go w ziemskim nie śmiem ci rymie.
Dziś już nie ziemskie imię, niestety!

Ale od krańców kraju do krańców
Spytaj! — a nikt go nie przeinaczy: —
Kto był pociechą smutnych wygnańców?
Kto był opieką błędnych tułaczy? —


Lecz kto w Niéj bliżej znał moc natchniętą,
Moc tajemniczą wyższego świata,
Prócz mnie? — com przed Nią kląkł jak przed Świętą,
A Ona rzekła: „bądź mi za brata!” —

O! Deotymo! to mój przewodni
Duch–stróż, na drogach ducha i życia. —
Lecz skarb, com zebrał od Nich i od Niéj,
Nie mnie snać chciano dać do użycia. —

Bo cóż że we mnie on, jak zaklęty,
To błyska w myśli, to w sercu gore:
Czuję, że trzeba siły natchniętéj,
By go owładnąć i użyć w porę.

Gdzież więc i komu zdam go przy grobie,
By się w proch marnie nie rozwiał ze mną? —
Ta, co być miała podobną tobie,
Orszula moja — poszła przedemną!

I odtąd próżno szukam na ziemi
Tych, co go warci, lub co go przyjmą.
Tych pycha wzdyma, tych mierność ciemi. —
Wtém głos twój zabrzmiał, o! Deotymo!

Nie ziemskich natchnień poznałem echo,
Świętość natchnienia zgadłem w Pokorze. —
Ty chrześcijańskich dusz być pociechą.
Ty masz im głosić Królestwo Boże!


Sił albo światła, co Duch tchnie z Nieba,
Mnie czerpać z ciebie, nie tobie ze mnie.
Lecz co tu łzami okupić trzeba.
Owoc doświadczeń — ty przyjm odemnie!

Zwij mię twym bratem, nie przewodnikiem;
A skarb idei, w podaniu świętém,
Co we mnie tylko był jak węglikiem,
Oby się w tobie stał dyamentem!
1854.





TĘCZA I RZEKA.

(WIERSZ POŚWIĘCONY DEOTYMIE).



Z krynicy ukrytéj w cieniach,
Niewidny z brzegów swych węzi,
Jęcząc po ostrych kamieniach,
Szemrząc przez sploty gałęzi,
Ponik, zdrój, strumyk się sączył.
I na piaszczystéj równinie
Umilkł. — Czy zawód swój skończył?
Wsiąkł, zginął w piasku? czy zginie?
Sądzili różnie — on płynął.
Aż jako sztandar w dzień sądu,
Aniół burz kir swój rozwinął.
I gromem wstrząsnął głąb’ lądu.

Wstrząsł się i strumyk: — i z boków,
I ze dna jego, i z góry,
Wezbrane fale potoków,
Gęste łzy deszczu, i chmury,
Wzmogły go — lecz i zaćmiły.
A gdy jął rosnąć w nurt rzeki,

Cień ponadbrzeżnéj mogiły
Wzdłuż nad nim zaległ na wieki. —
I odtąd w wód swych przezroczu,
Sam jak przepaska żałoby,
Odbija tylko dla oczu,
Pochmurne niebo i groby.


∗             ∗

O! jakże różny los tęczy,
Co na tle burzy u końca,
Razem zwiastuje i wieńczy
Tryumf pogody i słońca!
I z wszystkich jego barw razem,
Snując tkań niebios przepaski,
Od razu błyszczy obrazem
Przymierza, cudu, i łaski.
I świeci ziemi, jak droga,
Którą duch na świat zszedł z Nieba,
By ludzi wołać do Boga,
I wskazać kędy iść trzeba!

O! i nad rzeki korytem
Pas jéj uroków rozwisnął,
I w świetle od niéj odbitém
Nurt barwą życia zabłysnął! —
I dwóch sił — ziemskiéj, natchnionéj,
W ich spójni figura żywa:
Tęcza — łuk z Nieba zwieszony;
Rzeka — to ziemska cięciwa.
Tęcza — to jakby widomy

Ark tryumfu, portyk Nieba;
Rzeka — to jego poziomy
Próg — który przecież przejść trzeba.
U kresów tylko je zbliża
Źródło i cel przeznaczenia:
Jak się myśl grobu i krzyża
Łączy z nadzieją zbawienia.


∗             ∗

A więc o! tęczo! o! rzeko!
Krzepcie się jedna przez drugą,
Jak bądź ty płynąć daleko,
Jak bądź ty świecić masz długo!

Lecz rzeko! choćbyś ty wzrosła
W potęgę Niemna czy Wisły;
Choćby nad tobą i wiosła
I białe żagle zabłysły;

Lecz tęczo! choćbyś ty w czarnéj
Pomroce, która świat ciemi,
Przeszła w blask zorzy polarnéj,
W blask aureoli swéj ziemi;

Biada i tęczy i rzece,
Gdyby w tryumfu godzinę,
Tęcza rzec śmiała: ja świecę!
Rzeka rzec śmiała: ja płynę!


Z jednych — choć z góry i z dołu,
Płynie rąk światło i woda.
Źródłu hołd nieście pospołu,
Ono wam wzajem sił doda.

I gdy się rzeka w swém morzu
Bez śladu zmiesza i zginie;
I gdy się w niebios przestworzu
Tęcza w mgłę kiedyś rozpłynie:

To wam u świata na wieki
Niech wspólną pamięć zaręczy:
Że kto się wpatrzył w głąb’ rzeki,
Ku Niebu wzniósł się po tęczy.

1855.





WAJDELOTA DO SWOICH.

PO WIDZENIU JADWIGI.

(Wiersz z powodu piérwszej słyszanéj improwizacyi
Deotymy: „Do Litwinów o Litwie”).





Widziałem ją, widziałem! — O! to nie dziewicza
Piękność tylko, co z oblicza,
Co jak jasność lśni z Jéj oka!
Owa jasność tajemnicza,
Co z świętego ognia Znicza,
Nie od ziemi, lecz z wysoka
Bije w serca! — I w Jéj głosie
Brzmi uroczy ton, jak onéj
Wajdelotki, co w natchnionéj
Pieśni, przy Krywejty stosie,
Głosi — nie jęk użalenia
Nad żywym jego pogrzebem:
Lecz wielki hymn poświęcenia
Lecz nadzieję połączenia,
Przez ofiarę — Ziemi z Niebem!


A Jéjże słowa! — O! bracia moi!
Lutnie nam nasza skruszyć w kawały,
Kto z nas ją tylko dla własnéj chwały,
Dla echa na ziemi stroi!

Lecz kto z niéj w duszy hołd Niebu złoży,
Ten Ją niech widzi, ten Jéj niech słucha!
Moc w nim rozmnoży, pychę ukorzy,
Cud i potęga: Słowa i Ducha.
1857. Lipca 6, w Warszawie.





DO WŁADYSŁAWA SYROROMLI.

(Z okoliczności wiersza jego, p. t. „Lirnik”).



Lirniku ty nasz rzewny!
Urok liry twéj śpiewnéj
Czują serca narodu.
Słuchaj, z jaką rozkoszą
Witają cię i głoszą,
U bram twego zawodu!

Czy na Rzymskiéj cytarze.
Czy na wiejskiéj fujarze
Zagrasz — oklask się budzi.
Przecz więc z liry twéj rzewnéj
Brzmi jak gdyby ton gniewny
Na społeczność, na ludzi?

Cóż że może ktoś w tłumie
Pieśni poczuć nie umie?
Ktoś nie słyszy, nie słucha? —

Jedno tylko na świecie
Żądać wolno poecie:
By go pojął brat z ducha.

Od Anioła do ptaka,
Bóg nie stworzył śpiewaka
Ku czci jego samego.
Wszystkim, w dole i w górze,
W jednym tylko stać chórze,
Ku czci Stwórcy swojego.

Aniół w chwale promiennéj,
Ptak w pogodzie wiosennéj,
Wieszcz w Prawdzie i Miłości,
Czerpią Boże natchnienia,
By Mu wzajem wznieść pienia,
W Niebie, w świecie, w ludzkości.

Któż z twych pieśni nie zgadnie,
Jaka miłość w nich na dnie?
Jak myślami tęsknemi
Gonisz Prawdę i Cnotę? —
Lecz nie piaski to złote,
Nie wykopiesz ich z ziemi!...

Prawda z góry, od Pana,
Jest jak światłość rozlana:
Wszędzie część — nigdzie całość.

Tak lśni w iskrach i rosach,
Jak w gwiazdach na niebiosach.
Jedna różnica — trwałość.

Prawdy ludzkie, poziome,
Są jak rosy znikome,
Jak skry z chwilą gasnące.
Lecz niebieskie, odwieczne,
To są gwiazdy słoneczne,
Nieruchome jak słońce! —

Więc, lirniku uroczy!
W górę serce i oczy!
Lira w Niebo niech dzwoni! —
Nie z perł rosy, choć lśniących,
Nie z iskr, choćby palących;
Z gwiazd wij wieniec twéj skroni!

Myśl! — nie co tu o tobie,
W obec ci, lub na grobie.
Powié świat, co wżdy błądzi?
Lecz jak cię tam, z użycia
Darów danych za życia,
Pan i dawca osądzi? —

On cię wzywa ku Sobie,
On doświadcza w żałobie,
On wziął twój skarb na ziemi:
By myśl z ziemskich padołów,
W ślad kochanych aniołów,
W Nim szła mieszkać tam z niemi.


O! i oby nas obu,
Cośmy równie snać z grobu
Głos wezwania poczuli:
Jak był wodzem w żałości,
Tak tam w progach wieczności,
Spotkał ojciec Orszuli!
1850.





DO KAROLINY PRONIEWSKIEJ.

(Z powodu wiersza jéj do Deotymy).



Ptaszek śpiewa
W cieniu drzewa,
Tém się nie frasuje:
Czy go w ciszy
Kto posłyszy,
Pieśń jego poczuje?

Kwiat w ustroni
Woń swą roni,
Nie myśli i nie wie:

Komu w lesie
Ją zaniesie
Wietrzyk w swym powiewie.

Lecz głos śpiewów,
Lecz woń krzewów,
To głos, tchnienie wiosny;
Z nich się składa,
Przez nie włada
Urok jéj radośny.

A gdy wzbudzi
Wdzięczność ludzi
Bogu, za jéj datek:
Są–li cudze
Téj zasłudze
Ów ptaszek i kwiatek? —

O! dziewico!
Gdy ci świécą
Myśli, jak promienie:
Gdy w twém łonie
Tchnie i płonie
Swięty żar — natchnienie:

Choćby wszyscy
Twoi bliscy
Odwrócili ucha;

Ty wierz przecie,
Że jest w świecie
Pobratymstwo ducha.

Piosnka tkliwa,
Myśl cnotliwa,
Podobne iskierce:
Dość niech wzlecą,
Wżdyć zaświecą
W czyjąś myśl lub serce.

A gdy wpadną
W duszę na dno,
Jako czynu ziarno:
Czyż pieśń taka
Dla śpiewaka
Jest zasługą marną? —

Ja, gdym dźwięki
Twéj piosenki
Do wieszczki nad Wisłą,
Słyszał z boku —
Łzą w mém oku
Współczucie zabłysło.

Więc wzajemnie,
Gdyć odemnie
Głos ten będzie miły:

Gdy ci może
Doda w porze
Otuchy łub siły:

Porzuć żale!
Bożéj chwale
Służ, jako ci dano!
A twe pieśni,
Późniéj, wcześniéj,
W bratnim chórze staną, —
1856.





DO MŁODEGO AUTORA.



Jeśli kochając Boga, cnotę, kraj, i ludzi,
Miłość cię dzielić z niemi uczucia twe budzi;
Jeśli Prawdę, co z góry na twą duszę padła,
Chcesz braciom odbić w słowie, jak blask od zwierciadła;
Jeśli siłę doznaną przed czynem lub w czynie,
Chcesz rozlać na nich w pieśni: — pieśń twoja nie zginie,
I jako gość niebieski w ziemi twéj zasiądzie,
I zasłudze dni twoich przyświadczy na sądzie.

Lecz gdy kochasz sam siebie tylko, a z próżności,
Kłamiąc miłość, chcesz ziomków dobić się miłości:
Jeśli szermując tylko słowem i rozumem,
Chcesz się jak zręczny kuglarz popisać przed tłumem,
I myślisz na to tylko, by twą myśl wnet piórem
Nakreślić na papierze: — możesz być autorem,
Lecz nie wieszczem, nie mędrcem; — a będziesz upiorem
Mózgu twego i duszy: — wyssiesz je, zabijesz;
Wstrząśniesz kogoś, lub zdziwisz; — lecz sam nie ożyjesz

W myśli i sercu ziomków; i echo twéj chwały
Przebrzmi, jak głos bez słowa, odbity o skały.
A pomnij, że jest prawo, co Bóg postanowił,
Że każdy zda mu liczbę z próżnych słów, co mówił!
1857.





MONOLOG DŁUGOSZA.[20]

(DŁUGOSZ siedzi przy stole, napełnionym xiążkami, i pisze.
Po chwili, składa pióro i mówi):



Święta i straszna dziejopisa praca!
Gdy w głąb’ przeszłości, jako w loch grobowy,
Zchodzi z pochodnią Prawdy, i obraca
Nią, z czcią i zgrozą, na ten proch wiekowy
Rzeczy i ludzi — co jak gruz i trumny,
Jedne na drugich piętrząc się w kolumny,
Znaczą tu drogę, kres — nie cel człowieka.
Gdy jak Czarodziej, laską swéj potęgi,
Strąca z łoskotem owych trumien wieka,
By z lic umarłych, jako z żywéj księgi,
Wyczytał, odgadł, te myśli, te siły,
Co w nich jak morze falą w serca biły,
Jak piorun grzmiały z ich ust, i gorzały
Z ócz ich nad światem, jak świata sygnały!


I gdzież są ślady ich dzieł, prac, i chwały?
Pamięć ich zasług, cnót, i geniuszu?
Blask ich tryumfów, zwycięztw, majestatu?
Gdzie są? — W Homerze tylko, w Liwiuszu.
W pieśniach, lub w dziejach! — I gdyby ich światu
Nie rzekł głos wieszcza lub dziejopisarza,
Któżby znał imię Bohatera–Greka,
Kto moc i wielkość Rzymskiego Mocarza? —

Dziejopis przeszłość po raz drugi stwarza!
I jak duch w Bogu, tak sława człowieka
W nim, przezeń tylko wiekuje na ziemi. —
Bóg i on tylko sędzia nad wszystkiemi!

Lecz cóż gdy zbłądzi? gdy dumny lub płochy
Sąd, skrzywi prawdę, któréj nie zrozumie? —
Cóż, że tu milczeć będą martwe prochy? —
Lecz tam! ich duchy — gdy on sam w ich tłumie
Stanie przed Sędzią, co jeden wié jasno
Prawdę wszystkiego: — czyż się nie upomną
O cześć, o krzywdę Prawdy — i swą własną? —
Czém zdoła zgładzić potwarz wiekopomną,
Jeśli nie wiecznym wstydem i zgryzotą? —
A gdzież szaleniec, coby śmiał w swéj dumie
Czuć się niemylnym? — on, co za ciemnotą
Siebie samego wskroś przejrzeć nie umie!

(Powstając i wznosząc ręce ku Niebu)

O! Źródło życia, prawdy i światłości!
Ty mi bądź świadkiem, że z czcią i pokorą
Służąc ojczyźnie: z jéj tylko miłości,

Jak drudzy oręż, ująłem za pióro.
Że mi nie idzie, aby imię moje
Wsławić u świata: — lecz aby z méj pracy,
W dziejach jéj, Panie! cel i wolę Twoję,
Jak ja sam, przez mię pojęli rodacy.
I z cnót naukę, a z błędów przestrogę
Czerpiąc na przyszłość — szli, wespół z wszystkiemi
Braćmi w Chrystusie, prostować Twą drogę,
I Twe Królestwo budować na ziemi!...

O! i niech piętno sromoty i kaźni
Spadnie na pióra! coby śmiały po mnie,
Z lichéj rachuby, lub czczéj wyobraźni,
Prawdę dziejową deptać wiarołomnie! —
Próżna ich ufność w sztuce lub rozumie,
W namiętnych rzutach, lub zwrotach wykrętnych!
Duch nie tchnie światłem ku fałszom i dumie,
Jak słońce w zdrojach nie przejrzy się mętnych.
I talent będzie — nie jako przewodnia
Gwiazda niebieska, co świeci nad braćmi:
Lecz lub jak ognik, co mami przechodnia,
Albo jak głównia, co blask dymem zaćmi...
1854.





SĄD POETY.

Z PAWŁA KUKOLNIKA.



Żal, płacz i łkanie, nad łożem śmiertelném
Wieszcza narodu! — W nim blask jego chwały,
W nim zgasł wódz myśli! — On swém pieniem dzielném
Poruszał serca. Jemu Nieba dały
Natchnienie — dar swój najdroższy w człowieku.
Ojczyzna jego pyszniła się dzieły,
Imieniem jego usta ziomków tchnęły,
On cud, on podziw, on Geniusz wieku!

I jeszcze w narodzie pieśń jego ostatnia
Budziła serc życie i siły:
Gdy z pieniem kapłanów, gromada już bratnia
Do zimnéj go wiodła mogiły.
I wkoło cześć jego, jak dzwony pogrzebu,
I wkoło jęk ludu, jak hymny,
Z serc wszystkich, z ust wszystkich brzmiąc chórem ku Niebu,
Na wieki żegnały proch zimny.

∗             ∗

I duch Poety z wysoka, z nad świata,
Widzi tę żałość, ten hołd ludu swego.
Widzi, że osiągł, co chciał: że zapłata,
Za którą gonił, nie zawiodła jego.

Świat mu dał wszystko, co mógł; co wieszcz może
Żądać od świata. I urok téj chwały,
Urok tryumfu — lecący ku górze
Duch jego, jeszcze ku ziemi wiązały.

Lecz próżno! wyższa siła go porywa.
Gdzie mu na wieki Pan zostać przeznaczy.
I słyszy straszny głos, który go wzywa
Przed tron Sędziego — co sądzi inaczéj.

Przed którym mądrość tego świata — głupstwem,
Wielkość — jest tylko gwałtem, lub morderstwem;
Sława — próżnością; miłość — samolubstwem;
A pieśń dla chluby tylko — swéj — bluźnierstwem.

∗             ∗

I ziemia wnet znikła z pod stopy Poety,
W błysk oka prześcignął gwiazd kręgi;
Miljony słońc minął przelotem komety —
I przed nim — blask Bożéj potęgi!

A nad nim z jasności, z przybytków przedwiecznych,
Brzmią chóry Zastępów i Tronów;

Hymn pieśni Anielskich, dźwięk światów słonecznych,
Hozanna miljona miljonów! —

Jak piorun przeleciał przez chmury Aniołów,
Przez rzędy Proroków przelata.
Już zastęp Wyznawców! już krąg Apostołów!
I stanął — a przed nim Pan świata!

∗             ∗

Prawda i Cnota, u stóp Majestatu
Stoją: — lecz nie te, co je świat tak zowie.
Prawda nie owa, co fałsz barwi światu,
Cnota nie owa, co brzmi tylko w słowie:
Ale co wiedzie w ślad za Bożym Synem,
Ale co wiarę Weń potwierdza czynem.

A obok przy nich jest Miłość: — lecz nie ta,
Co ją w swych rymach opiewał poeta.
To miłość bliźnich, dla miłości Krzyża;
To miłość Boga, co ku Bogu zbliża.

A daléj Mądrość: — nie owa rozumu,
Jak wąż zdradziecka, i jak on, myśl tłumu
Pychą kusząca; — lecz co uczy siebie
Być doskonałą, jak Ojciec na Niebie.

∗             ∗

I duch Poety drżąc patrzy na Sędzię. —
Przed sądem Jego, cóż go bronić będzie?
Geniusz? talent? — Toć są dary Jego,

Dane mu do użycia — lecz dla czego? —
O! i Pan widział — czy się pyszniąc niemi,
Nie zaparł Dawcy? Czy przez nie na ziemi
Czynił, co kazał Dawca? Czy ich użył
Dlań, czy dla siebie? A na co zasłużył,
Zali już nie wziął tam? —
Wieszcz ze łzą w oku,
Patrzy na Sędzię — i czeka wyroku. —

∗             ∗

Wtém półki Aniołów zlatują z okoła,
Oblicza ich w tęcze promienne się zlały.
I oto przed tronem błysł miecz Archanioła,
I słowa Sędziego zagrzmiały:

„Jam w mocy słowa dał ci grom, byś w rymie
„Twym grzmiąc nad światem, świat budził do skruchy;
„Bojaźń Mą wrażał w serca; Moje imię
„Wsławił u ludzi — a gromił złe duchy.

„Jam ci w natchnieniu dał miecz Archanioła,
„Byś bronił cnotę, a karcił bezprawia;
„Byś rozciął sidła, co ludziom dokoła
„Duch namiętności i fałszu zastawia.

„Jam ci dał w pieśni arfę Cherubinów,
„Abyś jéj brzmieniem jęk ludzi łagodził;
„Do serc ich wlewał miłość dobrych czynów,
„Dobrym ich myślom ku Niebu przywodził.


„Nimem cię wybrał, przez wieki na Niebie
„Chroniłem dary, com ci dał dla ziemi. —
„Mów więc! — jak one użyte przez ciebie?
„Coś zrobił przez nie? — i coś zrobił z niemi? —

„Azaś nie przeniósł oklasków słuchaczy,
„Nad chwałę Moich duchów nieśmiertelnych?
„Chwili, nad wieczność? — Czegoś słuchał raczéj,
„Czy woli Mojéj, czy pokus piekielnych? —

„Wieszcza na ziemi cel — zbliżać nawzajem
„Mnie z swym narodem, i swój naród ze Mną.
„A ty? Czyś myślał o Mnie, i nad krajem?
„Coś kochał więcéj nad twą chwałę ziemną?
„Mów!“ —
A wieszcz: „Panie! miéj litość nademną!“ —

Wtém chóry Aniołów, głosami zgodnemi,
Zabrzmiały z jasności potoków:
„O! przepuść mu, Panie! On syn swojéj ziemi!
„Izrael ma tylko Proroków!“
1859.





PROROK.

Z PUSZKINA.



Duchowém pragnieniem palony,
Błądziłem po stepów przestworzu;
Wtem sześcią skrzydły osłoniony,
Seraf spotkał mię na rozdrożu.

I lekko, jak senne widziadło,
Tknął mych oczu ręką bez ciała.
„Przejrzyj!“ rzekł — i bielmo z nich spadło..
I raz piérwszy wieszcza źrenica,
Jako przestraszona orlica,
W otwarty świat ducha spojrzała.

Duch końce powietrznych swych palców
Ścisnął, i do uszu mych włożył.
I dziwny w nich słuch się otworzył.
Poczułem dźwięk planet obrótu,
I w chmurach świst ptaków przelotu,

I szum morskich fal, i pod niemi
Ruch ryb, i pełzanie padalców,
I rośnienie trawy na ziemi.

Duch do ust mych sięgął — i z gardła
Dłoń mi jego język wydarła,
Pustosłowy, chytry, kłamliwy;
I dał mi zań żądło wężowe,
Ostrz za słowo, jad za wymowę,
I głos Prawdy — jak syk przeraźliwy.

I w pierś mą swe palce, jak miecze,
Duch wraził — i serce człowiecze,
Samolubne, płoche i trwożne,
Wyrwał z niéj — i w miejsce to próżne
Wrzucił węgiel żywych płomieni,
Co mi duszę przetlił do rdzeni.

I jak trup leżałem w pustyni,
Aż głos Pański zabrzmiał z wysoka:
„Proroku! wstań! idź, i prorokuj!
„Znasz Mą wolę: — patrz! co świat czyni.
„Głoś Prawdę — pokutę, nie pokój!
„Świat przeklnie — Ja wsławię Proroka.“
1855.





PO PRZECZYTANIU PSALMU.

Z CHOMIAKOWA.





Grom — Z końca w koniec rozległ się po niebie,
Ziemia zadrżała, zamilkła, i słucha.
Pan z Majestatu ozwał się. — Daj ucha,
Ludu wybrany! Bóg mówi do ciebie.

„Ludu mój! widzę, tyś gotów mi wznosić
Ogromy świątyń; nie oszczędzasz złota;
Najdroższe wonie dłoń twa w ogień miota,
I myślisz — że to już dosyć!

„Co mi po twoich gmachach? Jam zbudował
Świat ten nieogarniony; Jam na zrębie
Otchłani, dźwignął Niebo; Jam mórz głębie
Napełnił; Jam je okował.

„Chcę — i dość słowa Mego, by z nicości
Stały się nowe światy, nowe słońca.
Jam Pan, Jam Stwórca przestrzeni bez końca,
Jam nieskończoność wieczności! —

„Co Mi po twojém złocie? Jam w głąb’ ziemi,
W rdzeń skał jéj wnętrza, jako morskie fale,
Jako deszcz, ogniem stopione metale
Wlał potokami wrzącemi.

„Tam one, w pętach przepaści bezdennéj,
Wrą i szaleją. — Wasze miny złota,
To tylko krople, bryzg, co ku wam miota
Burza téj fali płomiennéj. —

„Co Mi kadzidła? Ku mnie nieustanną
Woń całéj ziemi, z wszystkich jéj pod rosą
Gajów i kwiatów, wszystkie wiatry niosą,
Jak jéj ofiarę co–ranną.

„Co Mi te blaski waszych lamp? Przede Mną
Gwiazd miryady, jak iskry z wulkanu,
Tryskają w mroku, i gasną poranu,
Wam, nie Mnie, świecąc w noc ciemną. —

„Ludu mój! błahe przynosisz mi dary! —
Jest wszakże jeden — z którym, gdy Mi wierny,
Hołd złożyć przyjdziesz: — Ja, Pan miłosierny,
Przyjmę twe wszystkie ofiary.

„Dar ten — to serce twoje; jego skrucha
Przed sądem Prawdy; jego miłość z bratem,
I moc niezłomna w bojowaniu z światem,
Na tryumf Mojego Ducha.“
1856.





KWESTA NA KOŚCIÓŁ.

Z XIĘCIA WIAZIEMSKIEGO.



Jedno spotkanie zawsze raduje mą duszę.
Czy w słotny dzień jesieni, czy w skwarnéj posusze,
Czy w mróz, czy w śnieżną zamieć, czy w deszcz nawałnicy,
Zawsze On z nagą głową stoi na ulicy,
I z książką w ręku, którą podając przechożym,
Sam zda się być pielgrzymem i człowiekiem Bożym.

Spokojność i prostota jaśnieją mu z czoła.
Z krzyżem, i w imię krzyża, z dalekiego sioła
Przyszedł on do cudzego miasta, nie ażeby
Szukać zysku, lub własne opatrzyć potrzeby.
O! nie! insze uczucie w sercu mu się żarzy.

On cześć domu Bożego i świętość ołtarzy
Ukochał sercem całém, i ku ich ozdobie
Poświęcił trud i życie; a sam w swéj chudobie
Nie mając czém ich wspomódz: w żebrzącéj postaci,
W imię Chrystusa, prosi o jałmużnę braci.

Śród próżności i zbytku, śród ulicznych steków,
On wzór i przypomnienie Apostolskich wieków,
Jak wieść Ewangeliczna idzie między ludzi,
I próżne serca nasze ku czci Bożéj budzi.
I rzadki, kto go minie; — o! i biada temu,
Ktoby go mógł ominąć, nie złożywszy jemu,
Czy datku, jaki może; czy czci pozdrowienia,
Czy choć dobrego słowa współczucia, życzenia,
By go Bóg wśpierał w drogach Swojego zakonu,
I trud jego nagrodził obfitością plonu! —

Lecz najmilszy mi widok ubogiego ludu,
Co ostatni grosz może, plon krwawego trudu.
Wrzuciwszy do karbony, żegna się szczęśliwy,
Jakby dziękował Bogu za swój czyn poczciwy! —

Chowając w duszy mojéj prostą ojców wiarę,
I ja śpieszę w ślad ludu, i ja mą ofiarę
Rad składam w ręce Jego, i myślę: „O! Boże!
„Daj, niech i ja choć ziarnko kadzidła przyłożę,
„Niech ku Twéj czci choć kroplę oliwy doleję
„Do lampy — co jak symbol Wiary i Nadzieje,
„Siejąc z góry na ołtarz tajemnicze blaski,
„Świecić będzie dla wiernych promieniami Łaski!“ —


I w myśli téj jest dla mnie urok niepojęty,
Że i moja cegiełka do budowy świętéj
Wejdzie: — gdzie, widzę zda się, jak już wierna rzesza
Pobożnych kmiotków, zewsząd na dzwon jéj pośpiesza,
Aby z radością w sercu, i w szacie weselnéj,
Dziękczynieniem w jéj progach uczcić dzień Niedzielny,
I z dziecinną ufnością, w każdéj swéj potrzebie,
Modlić się jako dzieci do Ojca na Niebie:
By cały lud Swój wierny ochraniał i zbawił,
Obesłał go pokojem Swym, i błogosławił
Domom ich i rodzinom, ich trzodom i roli:
Chorych dźwignął z niemocy, ubogich z niedoli;
Wziął ojcowską opiekę nad sieroty płaczem,
Miłosierdzie nad więźniem, litość nad tułaczem;
Żeglarzy wiódł bezpiecznie przez burzliwe tonie;
Walczącym za ojczyznę stanął ku obronie;
Nie pogardzał prośbami ubogich ziemianów,
Za swych cnotliwych królów, panów, i kapłanów;
Grzeszników doprowadził do żalu za grzechy;
A wszystkim zesłał światło Łaski i pociechy,
By oderwani sercem od marnych trosk ziemi,
Duchem dążyli w Niebo za Anioły swemi.
I przeżywszy wiek w Pańskiéj bojaźni i skrusze,
Usnęli w Nim w pokoju; — i aby ich dusze,
I ojców ich, i braci, co poszli przed niemi,
Pogrzebionych czy w swojéj, czy na obcéj ziemi,
Obmyte w łzach pokuty i krwi zbawczéj zdroju,
Doprowadził do krain światła i pokoju,
I wszyscy, na dzień sądu ostatniego, w bieli
Niewinności dziecinnéj, przed Panem stanęli! —


I śród takich to modlitw, wznoszonych codziennie,
Lud tam wspomni i o mnie — chociaż bezimiennie,
Gdy zebrany u świętych ołtarza podnóży,
Pomodli się i za tych, co mu ten dom Boży
Zbudować dopomogli. — I choć przejdą lata,
I darń grobu pokryje obcego im brata.
Zawsze jeszcze i wtedy, w pokoleniu nowém,
Tém samém dobrém, wdzięczném, kochającém słowem,
Wspominać o nim będą w téj świątyni progu,
I polecą go żywych i umarłych Bogu. —

I może, da Bóg, siła téj modlitwy wspólnéj
Odkupi grzech mój wolny, albo mimowolny,
I Pan, choć ztąd się ku mnie do litości wzruszy,
Żem nigdy ku czci Jego nie ostygał w duszy.





MODLITWA Ś. EFREMA SYRYJCZYKA.

Z PUSZKINA.



Boże mój! Rządzco mojego żywota!
Spraw, niech lenistwo, ni ducha tęsknota,
Ni gniew, ni pycha, ni łakoma zawiść,
Ni płocha próżność, ni gorzka nienawiść,
Ni wielomówstwo, co głos Prawdy głuszy,
Ni samolubstwo nie skażą méj duszy!
Ale ją oświeć światłem Twego Ducha,
Niech Wiara, Miłość, Pokora i Skrucha,
W sercu mém Tobie zgotują mieszkanie.
A grzechy moje daj mi uznać, Panie!
A sądu brata niech nie będzie we mnie!
Byś mię Ty, Ojcze! nie sądził wzajemnie,
Ale mię przyjął pod cień Twéj opieki,
Teraz, i zawsze, i na wieków wieki.
Amen.





STAROŚĆ DUCHA.

WIERSZ POŚWIĘCONY KAJETANOWI KOŹMIANOWI
W 80–tą rocznicę Jego Urodzin, 7 sierpnia 1852 r.




W każdych ustach żal młodości,
W każdém sercu chęć jéj zwrótu,
Pory szczęścia i miłości,
Siły ducha, myśli lotu.

Lecz czyż słońce południowe
Mniej ogniste, niż u wschodu?
Czyż gdy do snu schyla głowę,
Mniéj ma blasku i obwodu? —

A duch, światło co nie gaśnie,
Promień Słońca Przedwiecznego,
Miałby stygnąć, przez to właśnie,
Że ogniska bliższy swego?

Miałby słabnąć razem z ciałem,
On, którego cel na ziemi,
Wzrość i wzmódz się życiem całém,
By się zrównać z Niebieskiemi?... —


O! kto w młodych dniach zapału
Prawdy Pańskiéj słów usłucha:
Serca nie da w służbę ciału,
W świetle Wiary pojmie Ducha:

Duch takiego nie starzeje;
I gdy ciało, plewa marna,
Kruszy się w proch, i niszczeje —
Rośnie w Niebo — jak cedr z ziarna.





VENI CREATOR.

NA ŚLUB TOMASZA ZANA.



Przyjdź Duchu Święty, przyjdź
Ogniu Miłości, znijdź!
Na serca pary téj
Światło Twéj Łaski zléj,
Ucz w Tobie żyć!

Dawno już przed Twój tron
Z krzyżem swym stanął On;
U Ciebie szukał sił,
I Tyś mu wsparciem był
Śród obcych stron.

I Twa to, Panie! dłoń,
Z rodzinnych jego błoń,
Wywiodła dlań ten kwiat,
Co ma mu zdobić świat,
Uwieńczyć skroń.


Strzeż więc i broń go Sam,
Od cierni, burz, i plam:
A sprawuj, jako chcesz:
Bo Ty sam jeden wiesz,
Co lepsze nam.

Lecz gdy próśb naszych chór
Wart przejść tych świątyń mur:
Panie! wysłuchaj nas!
Błogosław w każdy czas.
Błogosław parze téj!
Niech jak żyć ku czci Twéj,
Nam daje wzór!

1847, Października 29.





PRAWDA.



Co jest Prawda? od Piłata
Świat wciąż pyta — i sąd świata
Wciąż, jak Piłat, wbrew jéj słowu,
Prawdę na krzyż wbija znowu.

Wy więc którzy na tym świecie
Żywą Prawdę poznać chcecie,
Nie szukajcie jéj w tych, czyja
Myśl, chcąc zdobyć ją — zabija.

Jeden tylko treść jéj wiedział,
Żył w niéj, dla niéj, mówił o niéj:
Przecież, co jest? nie powiedział,
Drogę tylko wskazał do niéj.

I sam tylko On jest razem
Jéj istotą i obrazem:
Bóg w człowieku; — a jéj droga:
Od człowieka dojść do Boga.

I w téj drodze — On przewodnią,
On pobudką, On jest celem.
Słowo Jego — jéj pochodnią.
A Jego krzyż — wskazicielem.
1854.





CIERPIENIE.

DO KLAUDYI POTOCKIÉJ.



Cierpię nieraz — i gardząc sobą lub drugiemi,
Gardzę naturą ludzką. — Lecz wspomnę na ciebie!
Widzę, czém człowiek może, winien być na ziemi.
Czuję świętość w ludzkości — i poprawiam siebie.

Cierpię jednak — i duma do szemrania, budzi.
Lecz pomnę wzrok twój łzawy, lic twych bladość chorą,
Ślad poświęceń, ślad cierpień, dla ludzi, za ludzi! —
Ty cierpisz!... jażbym nie miał?... nie znosił z pokorą?...

Cierpię — ale już czuję, że jak na świat ludzie,
Duch Boży w sercach ludzi rodzi się z cierpienia. —
Tobiem winien to czucie, co mię krzepi w trudzie,
I sam jad cierpień w balsam pociechy zamienia.
1832.





POKÓJ.

DO X. ALEXANDRA WAŻYŃSKIEGO.



Gdy Wszechmogący na Niebie
W łonie Swéj woli świat począł:
Czém snać nagrodził Sam Siebie?
Pokojem — w którym odpoczął.

Gdy Stwórca, by świat Swój zbawił,
Wziął Sam brzemię ludzkiéj doli:
Co za piérwszy dar objawił?
Pokój ludziom dobréj woli.

Gdy odchodząc, ucznie Swoje
Posłał światu nieść Swe prawa:
Co im dał za broń i zbroję?
Pokój — nic ten, co świat dawa,

Lecz co On Sam przyniósł z Nieba,
Co w ucisku i sromocie
Strzegąc, uczył, jak strzedz trzeba.
Aż z nim umarł na Golgocie. —


Lecz tyż to mnie, przyjacielu!
Coś sam Bożych prawd tłómaczem,
Pytasz: kędy iść do celu?
Gdzie ten pokój? w czém i na czém? —

W tém pytaniu twém, już tobie
Jest odpowiedź, mnie nauka:
Że go nikt wciąż nie ma w sobie,
Mądry tylko, kto wciąż szuka.

Lecz sam wspomnij czas twéj próby,
Czas twéj chwały — i wyrokuj:
Czy w dniach szczęścia, czy żałoby,
Czułeś bliżéj Boży pokój?

I nie tam–li on się zbliża,
Gdzie swą wolę złamie skrucha,
Gdzie cierpliwość, u stóp krzyża,
W poświęcenie krzepi ducha? —

Lecz kto, jak ty, święte znamię
Raz już zdobył w życia boju:
Ten wódz; — tego ślad i ramię
Niech wskazują tór pokoju!
1854.





WARJAT.

DO SYXTUSA JASIEWICZA.



Drogi Syxtusie! tyś od lat dziecinnych
Był mi kolegą, przyjacielem, bratem:
Kiedyż, dla Boga! przestanę z ust innych
Słyszeć a słyszeć, żeś stał się warjatem?

Niegdyś ta nazwa bywała nam wspólną,
Gdyśmy wał z śniegu zlepiwszy śród zimy.
Wierszami z Tassa uczyli młódź szkolną,
Brać w nim, lub bronić mur Jerozolimy.

Lub wiosną, kręgle złocistym papierem
I koguciemi okleiwszy pióry,
Gwałtem w nich drugim kazali z Homerem
Widzieć Achille, Ajaxy, Hektory.

Pomnisz, jak wtedy Professor Wymowy.
Śmiał się, aż płakał, z nas i z naszych braci,
A Matematyk, Xiądz Prefekt surowy,
Trząsł głową, mówiąc: „Poeci–warjaci!”


No! dajmyż na to! Nazwa ta poecie
Służy jak tytuł dziedziczny u świata.
Ależ ty wierszy nie pisałeś przecie —
Tak! — ale czyny poety-warjata!!!

Naprzód na wojnę: — nie wiedzieć zkąd? czemu?
Od książki raptem skoczyć do bułata,
By, coś gdzie czytał, doświadczyć samemu! —
Wybacz! i jam cię miał za pół–warjata.

Potém na wojnie: — pod gradem kartaczy,
Raz wraz dobranéj przodkując czeredzie,
Gnać się z hordami Tureckich rębaczy,
I pewno w myśli marzyć o Tankredzie!

Aż gdyś syt wreście chwały Paladynów,
Wracał jąć radło i pług Cyncynnata,
Półk twój, do wieńca nabytych wawrzynów,
Wplótł ci i nazwę: śmiałego warjata.

Potém po wojnie: — kiedy ci swatano
Familiantkę, i z wianem bogatém:
Tyś wziął sierotę — biedną, lecz kochaną! —
Świat — nie ja — znów cię osądził warjatem.

Był czas zaprawdę, gdy widząc w twym domu
Miłość, i pokój, i anielskie dziecię,
Sędziowie twoi zamilkli od sromu,
I coś nad złoto poczuli na świecie.


Sen to był krótki! — i gdyś, przyjacielu!
Chęć nawet szczęścia zamknąwszy z Nią w grobie,
W ojcu już tylko i obywatelu
Żył powinności, krajowi — nie sobie;

Gdyć urząd tylko był polem do pracy,
A władza służbą krzywdzonych od świata: —
Ol przyjacielu! czyż nie byli tacy.
Co cię i wtenczas brali za warjata? —

Lecz Pan snać z góry upodobał w tobie,
I jak zwykł czynić z wybranemi Swemi,
By duch twój całkiem obrócić ku Sobie,
Wziął ci ostatni skarb serca na ziemi.

I duch twój pojął świętą wolę Pańską,
Wziął krzyż — i wesół po nad ziemię wzlata:
Gdy na cudowną siłę chrześcijańską
Tłum woła: „Exaltacya warjata!“ —

O! przyjacielu! jeśliś z twéj pamięci
I braci serca nie rugował z światem:
Modlitwą twoją dopomóż méj chęci,
Bym mógł być takim, jak dziś Ty, warjatem!
1847.





DO TEGÓŻ.

(W dzień jego prymicyi, 11 Czerwca, 1855 r.).



Chwała na wysokości Bogu! a na ziemi
Pokój ludziom, co idą drogami Bożemi,
Niosąc swój krzyż i brzemię do wieczności progu!
Pokój — nie śmierci w grobie, ale życia w Bogu!

Syxtusie! tyś dziś stanął na téj świętéj drodze;
Dziś Bóg cię przyjął między sługi Swe, a wodze
Nas, błądzących po świata rozdrożach; — dziś chwała
Panu na wysokości, z ust twoich zabrzmiała
Przed ołtarzem i ludem; dziś sam w ręku twojém
Chrystus stał ci się żywym chlebem i napojem,
I dał moc dłoni twojéj, na spółbliźnich czoła
Rozlać błogosławieństwo Nieba i Kościoła!

Cześć więc na wysokości Panu! cześć i dzięki!
Za każdy kielich łez twych; za każdy krzyż męki
Życia twojego, w sercu, i w myśli, i w duszy!
Boś się obmył w boleści; boś się wzmógł w katuszy;
Boś ogniem skruchy ducha wypalił swe grzechy;
Boś zdobył sam, i odtąd masz nieść skarb pociechy
Nam, grzesznym braciom twoim, mdlejącym od znoju,

Skarb Nadziei, Miłości, Wiary, i Pokoju,
Co wziąć tylko może i dać z łaski Pańskiéj,
W prawowiernym Kościele kapłan chrześcijański!

O! i błogosławione czasy i narody,
Gdzie Bóg dobrych pasterzy poszle dla swéj trzody,
I gdzie ich trzoda ze czcią i miłością słucha!
Tam, wtedy tylko, z góry świeci światłość ducha,
Tam tylko widać drogę do Bożego celu.
Tak Jehowa przed wieki władał w Izraelu,
Tak Kościół Apostolski wzniósł na gruzach Romy,
I tak w dziejach narodów rządzi niewidomy,
Którym wyrył na sercu i włożył na skronie
Znak ludu wybranego w Krzyżowym Zakonie.

Spójrz w ich dzieje! — ilekroć wierne Pańskiéj woli
Szły nieść pomoc narodom, zbawiać od niedoli,
Świat zasłaniać piersiami przed dziczą pogańską,
Lub zaszczepiać i krzewić wiarę chrześcijańską:
Patrz, jak obok ich królów, śród ich rad, w senacie,
W obozach, stoją święte kapłańskie postacie,
Podpory majestatu, prawd i swobód stróże,
Lub przewodnicy na śmierć, za kraj, w imię Boże!

Lecz gdy naród, niestety! zbyt często niepomny
Cnót ojców: krnąbny, płochy, albo wiarołomny,
Miał zboczyć z dróg Miłości, Wiary — ach! i Łaski:
W Kościele gasły naprzód cnót kapłańskich blaski.
I był to zawsze w dziejach klęski znak proroczy,
Jako przed burzą naprzód firmament się mroczy.


Aż gdy pod ręką gniewu Bożego, znów skrucha
Upokorzyła serca, ożywiła ducha:
Kto piérwszy zgubne sidła odszczepieństwa targa,
Jeśli nie święty kapłan-obywatel, Skarga?
Kto, gdy naród naprawić idzie czyn zdradziecki,
Da wzór — jeśli nie kapłan-bohater, Kordecki?
Kto w Krzyżu odkupienie i żywot obwieszcza,
Jeśli nie z Jasnéj Góry głos kapłana-wieszcza?
I co snać pewniéj wróży litość sądów Pańskich,
Jak mnożące się w mroku gwiazdy cnót kapłańskich?

Śród nich odtąd, Syxtusie! obyś i ty społem
Świecił długo pomiędzy ludem a Kościołem,
Aż przyjdzie Bóg Zbawiciel, zwić z was wieniec nowy,
Dla Swéj Niebieskiéj Matki, a naszéj Królowéj!

A dziś, módlmy się społem, w proch schylając czoła:
My lud, o dobry przykład i chwałę Kościoła,
A ty, w gronie sług jego, za nas lud, Syxtusie,
O Wiarę, i Nadzieję, i Miłość w Chrystusie!






DO ADAMA SUZINA.

(W Częstochowie).



Pomnisz tę chwilę, mój drogi Adamie!
Gdyśmy się niegdyś całém gronem bratniém,
Po raz ostatni zeszli w Ostréj Bramie,
By się pożegnać uściskiem ostatnim,
I w chór z kapłanem wtórzyli ze łzami:
Królowo nasza, zlituj się nad nami!

I któż z nas w życia przemiennéj kolei,
W próbach, tęsknocie, pielgrzymce dalekiéj,
Gdy w Niéj synowskiéj nie tracił nadziei,
Jéj macierzyńskiej nie doznał opieki?
Wszędzie i zawsze — czuliśmy to sami —
Królowa nasza czuwała nad nami.

Lecz nam dwóm tylko dano było razem
Zejść się znów naprzód na ziemi rodzinnéj,
I przed cudownym Maryi obrazem,
Za samych siebie niosąc hołd dziękczynny,
Wspólnie, jak niegdyś, błagać za drugimi:
Królowo nasza, zlituj się nad nimi!


I gdym wnet przedeń wiódł cię do kobierca,
Byś na nim miłość poprzysiągł wzajemną,
I mój od młodu brat z ducha i z serca
I krwi braterstwem połączył się ze mną:
Głos braci wzajem brzmiał z dalekiéj ziemi:
Królowo nasza, opiekuj się niemi!

Dziś my znów z tobą na cudownéj Górze
Wzywamy społem Najświętszéj opieki:
Lecz te, co niegdyś w jednym brzmiały chórze,
Głosy najmilszych — zamilkły na wieki!
Z tylu ich, z tylu — zostaliśmy sami!
Królowo nasza, zlituj się nad nami!

Lecz gdzież na ziemi jest miejsce, z którego
Bliżéj nam ku nim — ku świętym, ku czystym? —
O wy! z przybytku wesela wiecznego
Jeśli patrzycie ku stronom ojczystym,
Głos wasz połączcie z naszemi modłami:
Królowo nasza, zlituj się nad nami! —
9 Lipca, 1857.





DO IGNACEGO CHODŹKI.

(Z Częstochowy).



Po śladach wszystkich naszych i wielkich, i świętych,
Królów, kapłanów, wodzów, i wieszczów natchniętych,
Ubogi pielgrzym wszedłem na szczyt Góry owéj,
W próg przybytku Niebieskiéj i naszéj Królowéj,
Zkąd, jakby z duchowego wyżyny Horebu,
Czy w dół spojrzysz ku dziejom, czy w górę ku Niebu,
Przed narodowéj chwały i Boga obliczem,
Musisz zapomnieć siebie i poczuć się niczém.
Jako duch wyszły z ciała, na wieczności progu,
Co już umarł w człowieku, a ma ożyć w Bogu.

I gdy w téj chwili cudu, strasznéj i uroczéj,
Z otchłani zda się grobów, i z Niebios przezroczy,
Wyszły, i wkrąg przed emną stanęły postaci,
Wielkich przodków, a sercem miłowanych braci,

Proszących o modlitwę, lub których nawzajem
Nam błagać o przyczynę za sobą i krajem:
Ignacy! twój mi obraz stanął najwyraźniéj.
Bom w tobie ja w téj chwili, współczuciem przyjaźni,
Czuł własną boleść moję — największą na ziemi,
Co wiész, jak dotąd serce wiecznym kirem ciemi,
I na którą w tych miejscach szukając sposobu,
O co miałem dla siebie — prosiłem dla obu.

Obyż więc i ów promień tajemniczéj Łaski,
Co tu padł na mą duszę: mógł, jak słońca blaski
Od chmur, odbity od niéj, po nad sercem twojém
Zaświecić, jako tęcza, Wiarą i Pokojem:
Ową Wiarą widzącą, przed któréj oczyma
Grób i wieczność dla ducha tajemnicy nie ma;
I pokojem dziecięcia, co we wszystkiém czuje
Wolę Ojca — co nawet karcąc je, miłuje!

O! mój drogi Ignacy! tać jest tylko jedna
Pociecha na twą boleść; — i onę ci zjedna
Taż sama boleść twoja: byłeś ją, jak trzeba,
Sercem odniósł do Krzyża, a duchem do Nieba.

A więc dawszy mogile hołd ziemskiéj żałoby,
Spojrzyj z niéj — wstecz na życie, a wzwyż po za groby!
A potém, tonąc myślą w sercu zakrwawioném,
Pytaj: czego snać wczesnym uniknęła zgonem?
Aza kres twych tu cierpień tak nazbyt daleki?
I co czynić, by tam z Nią złączyć się na wieki? —


A gdy sił nie dość jeszcze na krewkość natury:
Ślubuj z wiarą pielgrzymkę do téj świętéj góry!
Tu cię Matka boleści przyjmie i wysłucha,
Tu szczebel z uczuć serca — do krainy Ducha.

10 Lipca, 1857.





ANIÓŁ ŚMIERCI.



Jam duch pokoju, jam duch cichości,
A świat się boi mnie.
Jam jest posłannik Bożéj miłości,
Jam kres walk, cierpień i mąk ludzkości,
Jam jest początek nieśmiertelności,
A ludzkość na mnie klnie!

Bo wstyd piérwszego grzechu, ich oczy
Tak w ziemię tylko zgiął:
Ze gdy ich z góry cień mój otoczy,
Nie przez mię w Niebo szlak mój uroczy,
Lecz widzą tylko kir, co ich mroczy,
I swéj mogiły dół.

Ale kto z serca i z ócz proch świata
Zdrojem zbawienia zmył:
Ten w mym uścisku poczuje brata,
Tego duch z moim wesół ulata.
Gdzie krótkich cierpień wieczna zapłata,
By w niéj na wieki żył.
1849.





WARTOŚĆ RZECZY.



Próżno rozum człowieczy
Prawdziwą wartość rzeczy
Chce pojąć w ich przelocie.
Światło chyba gromnicy,
W konającéj prawicy,
Oświeci go w istocie.

Za czém tęsknił i gonił,
Nad czém, mając, duch ronił,
Po czém wzdychał lub szlochał;
Na czém oparł rachubę,
W czém miał rozkosz lub chlubę,
Co uwielbiał, co kochał:

Jak to wszystko inaczéj
W owéj chwili zobaczy,
Gdy się wszystko w proch kruszy:
A z nim tylko na wieczny
Straszny sąd ostateczny
Idą skutki ich w duszy!


Czém więc w rzeczy dlań była
Władza, chwała, lub siła,
Gdy nie Bogu służyła,
Gdy się w pychę z nich puszył? —
Nie lepsze–li ma w zysku,
Z krzywdy, z wzgardy, z ucisku,
Gdy w nich serce swe skruszył?

Dobrem–li zwać bogactwo,
Gdy go wiodło w próżniactwo,
W twardość, w zbytek, lub w sknerstwo
Złem–że była potrzeba,
Choćby sam głód bez chleba,
Gdy w nich Opatrzność Nieba,
Bliźnich poczuł braterstwo?

O! a jeśli miał chwile,
Że na lubych mogile
Czuł, jak żyjąc umierał;
Jak wzrok — choć się nie zwarły
Oczy — lecz wzrok umarły
W świat dlań martwy spozierał:

Jeśli wtedy nie zgrzeszył
Rozpaczą, ni się cieszył
Przez co bądź, krom przez Wiarę:
Niech konając obwieści,
Co w swéj onéj boleści
Widzi: Łaskę, czy karę? —


Cóż, gdy zamiast z żywemi
Płakać go tu na ziemi,
Dusza ta, tak mu droga,
Spotka go tam w wieczności,
I z uśmiechem radości
Poprowadzi do Boga!...

Tam w świetle Prawdy wiecznéj,
Jak swój cel ostateczny,
Pojmie dobra prawdziwe:
Krzyż, co go wzniósł nad ziemię,
Żal, co zmył grzechów brzemię,
I skonanie szczęśliwe.
1854.





MEMENTO MORI.



O! ludzie, ludzie! gdybyście wy czuli
Jak wątłe życie tych, których kochacie,
Czyżbyście sami tyle chwil im truli,
Chwil, co tak mało do użycia macie? —

Cóż, że dziś duma winę z siebie zwali?
Że serce, ranie podobne świerzbiącéj,
W łzach swych lub cudzych, na gniew co je pali,
Kosztuje ulgi — jad tylko jątrzącéj?...

Przyjdzie czas, przyjdzie! kiedy te powieki,
Co dziś dzień cały krzywd niewinnych płaczą,
Znużone łzami, zamkną się na wieki,
I już twéj późnéj skruchy nie zobaczą;

Gdy te ramiona, co dziś nadaremnie
Wznoszą, ku tobie uścisk pojednania,
Złożone na krzyż, ostygną wzajemnie
Na łzy pokory i pocałowania;


Gdy to oblicze, co jak zorze ranne
Światłem pociechy na twą duszę biło,
Na wieki oczom twoim odebrane
Grabarze ciężka narzucą mogiłą!

Pomyśl, nieszczęsny! gdy wrócisz do domu,
I znajdzesz pustki okryte żałobą —
Co poczniesz wtedy? gdy nie będzie komu
Ni cię pocieszyć, ni zapłakać z tobą?

Gdy wspomnisz miłość, coś miał, a odrzucił;
Gdy wspomnisz szczęście, coś mógł, a nie użył:
Chwile, coś zatruł; dni, coś może skrócił;
I cierpiąc, będziesz czuł, żeś sam zasłużył?...

Próżno natenczas, na kolanach skruchy,
Przyzywać zechcesz kochanego ducha!
Ty, coś był w życiu na głos jego głuchy,
Śmiałżebyś mniemać, że cię on wysłucha?... —

I tak dzień po dniu — aż z rozpaczą wściekłą
Sam zaczniesz na się wzywać pomsty Bożéj. —
Szczęśliwy jeszcze! gdy to ziemskie piekło
Wiecznéj Litości bramę ci otworzy!
1838.





RADA PIĘKNÈJ.



Jeśli cię chwała z wdzięków napuszy,
Ja ci poradzę co zrób.
Patrz na się nagą, i myśl: bez duszy,
To moje ciało jest — trup!

W całun obwite, w trumnie zabite,
W ciemny zarzucą je loch;
Pleśń je otoczy, robak roztoczy,
Zostanie szkielet i proch. —

Lecz dusza, dusza! która jest w tobie,
Ta nieśmiertelna jak Bóg,
Co ją z miłością woła ku Sobie,
I Swoich naucza dróg! —

O jéj dbaj piękność! aby gdy stanie
Na Pański w Niebie sąd.
Nie zawołało straszne wołanie:
„Skażona! precz idź ztąd!“

1852.





NA ŚMIERĆ DZIECKA.



Niewinne dziatki! o! jak was tam wiele
W przybytku Niebios, pomiędzy Świętemi!
Jakie tam musi być wasze wesele,
Gdy go nie mąci żadna pamięć ziemi! —

Któż z ludzi zgadnie, dla jakiéj przyczyny
Bóg was na świecie stworzył nie dla świata?
Lub czy za ojców zasługi, czy winy,
Śmierć wasza była kara, czy zapłata?

Czy ją tu po was przysłano tak wcześnie,
By was rodziców nie skalały grzechy?
Czy by tu po was płaczących boleśnie
Zwrócić na drogę Niebieskiéj pociechy?

Któż z ludzi zgadnie? — Ale biada temu,
Kto w tym największym smutku i niedoli,
Nie zada pytań sumieniowi swemu,
I nie zrozumié wyższéj Bożéj woli!


Bo choćby wszystko Bóg zdał na trafunek,
W tym jednym razie — On źródło litości,
On Ojciec — Onby przybył na ratunek,
I traf odtrącił siłą Wszechmocności! —

Ale, o! Panie! jakże snać wysoki
Jest cel u Ciebie ludzi przeznaczenia,
Iż, by go doszli. Twe święte wyroki
Iść im tu każą przez takie cierpienia!

A łzy, co płyną na dziatek mogiły,
Łzy rodzicielskich żalów i miłości,
Któż zliczy, ile twardych serc skruszyły,
Ile od ziemi wzniosły ku wieczności?

I jak na ziemi własna Pańska droga
Krwią młodziankową znaczy swój początek:
Tak, kto wié, w drodze Ludzkości do Boga,
Jakie znaczenie ma śmierć niewiniątek?

1845.





ŚMIERĆ DZIECIĘCIA.

(WIERSZ POŚWIĘCONY PANI MARYI GÓRSKIÉJ).




Dziecię konało — rodzice oboje
Klęczeli obok, i łkając mówili
Pacierz za konających. — Wtém łez zdroje
Trysły z ócz dziecka; i w téj saméj chwili
Głos, słowa z głębi serca matczynego,
Potężne prawdy i boleści echem,
Zabrzmiały: „Nie płacz, dziecko! nie ma czego!“ —
I dziecię skonało z uśmiechem.

Czy że ostatni raz jeszcze w swém uchu
Głos matki poczuło znów?
Czy Aniół śmierci dał mu pojąć w duchu
Myśl tych matczynych słów?

„Nie płacz, dziecko! nie ma czego!
Ojciec bierze cię.
Tam już, tam cię z łona Jego
Śmierć nie porwie, nie!

„Tam już więcéj nie doświadczysz,
Coś tu zniósł w chorobie;
Tam ty nigdy nie zapłaczesz.
Jak my dziś po tobie!

„Żal ci mnie, żal ojca twego! —
O! znam ja cię, znam!
Ale nie płacz! nie ma czego!
I my przyjdziem tam.

„Tyś niewinny, wprost do Nieba
Wzlecieć możesz wzwyż;
Nam snać grzesznym wziąć wprzód trzeba
Z twéj mogiły krzyż.

w Maju 1865.





NA ZGON SZESNASTOLETNIEJ A. Z.



Obiecałem ci piosnkę na wesele twoje,
Uiszczam się — choć gody twe zwą się pogrzebem,
Choć na nich dla nas tylko kir, ból, i łez zdroje —
Lecz tyś w bieli! tyś w kwiatach! Śmierć — to ślub twój z Niebem.

Połączenie się duszy z swéj miłości celem,
Zapewnienie w Najmilszym szczęścia i opieki —
O! gdy to w krótkiém życiu świat tu zwie weselem,
Jak je zwać, gdy się w Niebie osiąga na wieki? —

Duszo czysta! wionęłaś przez ton świat i życie,
Bez obrazy ich cierniów, bez plamy ich cieniu;
I uleciałaś w wieczność, jak w dziecka zachwycie,
Gdy na ojcowskiém łonie usypia w marzeniu:


W marzeniu o przeżytych jasnych dniach — z nadzieją,
Że się wnet znów do nowych, jaśniejszych obudzi! —
A przecież, dość jest widzieć te łzy, co się leją,
By pojąć, czém już byłaś dla twych bliźnich–ludzi.

Kto cię znał, ten cię kochał — kochał dobro w tobie.
A cóż jest podobniejsze Anielskiéj zasłudze,
Jak z Bogiem i dla Boga żyjąc tylko w sobie,
Promieniem świętych uczuć świecic w serca cudze? —

Pokój ci więc, dziewico! A gdy ku padołom
Duszę twą zwraca jeszcze naszych żalów echo:
Proś, aby twym rodzicom, i twym przyjaciołom.
Pewność twego tam szczęścia, tu była pociechą.

1865.





W DZIEŃ POGRZEBU MARYI POTOCKlÈJ.



Pięknaś była, o! duszo przeczysta!
I twym ziomkom świtałaś jak zorza!
Tak im jasna, i tak promienista
Z myśli twoich świeciła myśl Boża.

Kto ich promień raz przejął swą duszą,
Kto w głąb twojéj raz sięgnął oczyma,
Łzy się może z ócz jego osuszą,
Lecz czci dla cię do grobu dotrzyma. —

Cóż zrobiła? spytacie niektórzy,
Cicha, skromna, a zgasła za młodu? —
O! pytajcie, co zrobił brzask zorzy,
Nim go chmury zaćmiły u wschodu?

Ile ptasząt swój śpiew zanóciło,
Ile ziół, ile kwiatów podrosło.
Ile oczu się ze snu zbudziło,
Ile modlitw ku Niebu się wzniosło?

Bo blask żaden nie błyśnie daremnie,
Chociaż skutków zeń nikt nie obliczy! —
O! nie w jedną pierś pewno, jak we mnie,
Tchnął z niéj urok świętości dziewiczéj,

Tchnęła świętość godności niewieściéj.
I ktoś może natchniony ich siłą,
Wpływ tych natchnień tak w czynach obwieści,
Jak ja tylko w łzach nad jéj mogiłą.

5 Marca 1866.





ŻYCIE I SMIERĆ.

(PO ZGONIE Ś. P. WACŁAWA ŁUSZCZEWSKIEGO).



Z podwojów pałacu, na wóz pogrzebowy,
Wyniesiono ojca rodziny.
O! jakże ten pałac dla sierot i wdowy
Tchnie straszném pustkowiem ruiny!

Kąt każdy, sprzęt każdy, sklepienia i progi,
Gdzie stąpią, gdzie zwrócą oczyma:
Jak echo rozpaczy, jak puszczyk złowrogi,
Brzmią ku nim: „ach! nié ma go, nié ma!“

Ten głos je zabija — a przecież tak całém
Chwytają go sercem i uchem. —
O! w grób–że wam tylko iść myślą za ciałem,
A nie w Niebo wznieść się za duchem?

On jest tam! on żyje! on woła ku sobie!
Tęsknota w was po nim — głos Jego.
Zostawcież wspomnienia, jak kwiaty na grobie,
A idźcie go szukać żywego.

I oto jak odblask czystego zachodu,
Lśni jeszcze i gore ta droga,
Którędy skroś świata i swego narodu,
On przeszedł przez ziemię do Boga.

Pomnicie, czujecie, tę dobroć, tę tkliwość,
Tę miłość i ducha ofiary;
Tę w próbach stateczność, tę w bolach cierpliwość —
Lecz zkąd on je miał, gdy nie z wiary?

I gdy już cień śmierci ćmił kirem powieki,
On tonąc w was wzrokiem miłości,
Jak wierzył? Co mówił? Czy żegnał na wieki,
Czy do zobaczenia w wieczności? —

O! dusze wysokie! sieroto i wdowo!
Krzyż dla was wzrósł z Jego mogiły;
Lecz z krzyża, wraz z Boskiém, i Jego brzmi słowo,
Byście z Nim, przez Krzyż w Duchu, ożyły.

w Czerwcu 1867 r.





CIENIOM KAROLA SZAJNOCHY.



Wieszcz przeszłości odszedł do niéj!
Lecz kto tknieniem wieszczéj dłoni,
Przez natchnioną ducha dzielność,
Wskrzeszał z martwych wieki całe:
Ten z ich życiem, i swą chwałę
Oblókł w ducha nieśmiertelność.

Kto wpatrzony w Prawdy słońce,
Dzień swych oczu, życie schnące,
Ku jéj czci poświęcił w trudzie:
Przed tym, jak przed jéj kapłanem,
Hołd czci, sercem i kolanem,
Złożą dzieje, czasy, ludzie.

I niech staną narodowie!
Gdzie mistrz, o kim głos ich powie:
„Służy prawdzie, wierzy, kocha“!? —
A my z chlubą, choć ze łzami,
Rzekniem: „Takim między nami
Był dziejopis–wieszcz — Szajnocha!

1868.





KU PAMIĘCI

Ś. P. MŚCISŁAWA KAMINSKIEGO.



Pokój ci w Panu! Nie wielu nas było,
Cośmy to rzekli nad twoją mogiłą:
Ale jak w duszy méj to pożegnanie,
Niech choć ślad jego w tém słowie zostanie.

Młodzieńcze! zgasłeś w kwiecie twego wieku!
Pod skwarem cierpień dojrzałeś, człowieku!
Jak cień lub obraz w kropli łzy czy rosy,
W losie twym wielu odbiły sie losy.

Błagał o pracę — i każdéjby sprostał;
Radby z najlichszéj — a żadnéj nie dostał.
Bóg niech przebaczy, jak tyś sam przebaczył,
Kto ci ją może dać mógł — a nie raczył!

I niech tak lekką będzie ci mogiła,
Jak tu na ziemi ciężka dola była! —
Trosk twych ojcowskich, i łez ich goryczy,
Świat nie obaczył — lecz Bóg je policzy.

I póki z góry Opatrzności oko
Patrzy na ziemię, a widzi szeroko:
Znajdzie gdzieś na niéj, co rodzinę twoją
Ohlebem nakarmią, i w żalu ukoją.

1869.





NA ŚMIERĆ
X. STANISŁAWA PARCZEWSKIEGO,
ZMARŁEGO W RZYMIE, W MAJU 1830 ROKU.

I.

Dawnoż to było, o! mój przyjacielu!
Gdym twój rówiennik w młodości i zdrowiu,
Gdym twój towarzysz przechadzek bez celu,
Gdy ten sam jeszcze księżyc był na nowiu,
Błądziłem z tobą nad Tybru brzegami? —
Noc była jasna, cicha, i wesoła,
Niebo, jak zajrzeć, błyszczało gwiazdami,
Prócz kroków naszych — milczenie dokoła.

Pełni tajemnéj, uroczéj radości,
Przy Cestyusza staliśmy kolumnie.
Wspomnienia kraju i wspólnej przeszłości
Do ust i myśli cisnęły się tłumnie.
Wtenczas ty, pomnę, patrząc na mogiły,
Wkrąg przed oczyma leżące naszemi,

Które w swém łonie na wieki pokryły
Pielgrzymów obcéj, oddalonej ziemi:[21]
„O! biedni oni: — rzekłeś — każdy pewnie,
„Jak my, do kraju tęsknił lub się śpieszył:
„Każdy miał kogoś, co go kochał rzewnie,
„Nadzieją jego powrotu się cieszył! —
„Ciężko im, ciężko było przed skonaniem,
„Bez pożegnania, bez błogosławieństwa!
„Nikt słodkiém słowem, nikt czułém staraniem
„Nie ulżył bolów, nie pokrzepił męztwa,
„Nikt nie wyleje łzy nad ich mogiłą! —
„My obcy tylko — nie po nich się smucim.
„Kto wié, co komu Niebo przeznaczyło:
„Litwa daleko — kto zgadnie, czy wrócim? —
„Śnił mi się wczoraj przyjaciel umarły,
„Wiódł mię za sobą do ciemnego gmachu:
„Widziałem matkę we łzach i przestrachu,
„Chciała mię wstrzymać — wtém się drzwi zawarły.“ —

Śmiejąc się, pomnę, jam twój sen tłómaczył,
Bo ach! czyż mogłem przewidzieć w te chwilę,
By ten sam jeszcze księżyc mnie obaczył,
Mnie — klęczącego na twojéj mogile? —


II.

Boże! któż celów woli Twéj dociecze,
Kto pojmie drogi Twego przeznaczenia:

Gdy wielkie, piękne zamiary człowiecze,
Gdy gieniuszu wyższego natchnienia,
Jak kwiaty wyższych światów, na tym świecie
Tak często w płonnym opadają kwiecie? —

Ach! jam znał tajnie duszy jego! — cała
Była miłością Boga, kraju, cnoty:
Jam wiedział cele, do których myśl śmiała
Swe nieugięte kierowała loty.
Jam widział skarby jego wyobraźni,
I nauk, pracą zebranych wytrwałą: —
Niestety! czemuż głos tylko przyjaźni
Ma być ich całą rękojmią i chwałą? —

Kilka lat jeszcze — a jużby twe chęci,
Stawszy się czynem, służyły ojczyźnie;
Kilka lat jeszcze — a ziomków pamięci
Imieby twoje zostało w spuściznie! —

U stóp ołtarzy stałeś już gotowy,
W albie Pokory, w stule Poświęcenia,
By śladem Skargi, mówca złoto–słowy,
Lud swój z miłością wołać do zbawienia.
I wyobraźni pochodnię iskrzystą
Wstrząsłszy nad dziejów przeszłością ojczystą,
Jużeś był poczuł ową ducha dzielność,
Co przeszłość słowem wskrzesza w nieśmiertelność.

O! wieleś wróżył krajowi i sobie!
Ale inaczéj rozrządziły Nieba. —

I cóż nam dzisiaj zostało po tobie?
Ach! przykład chyba, jak umierać trzeba.


III.

Pomnę, gdy konał: — północ bliska była,
Wkoło nas ziomków bratnie grono stało.
Mdłe światło lampy, co się w izbie tliła,
Śród cieniów naszych na twarz mu padało.

Twarz miał spokojną: — wiedział, że umierał,
W piersiach już coraz brakło mu oddechu;
Przecież spokojnie na wszystkich spozierał,
I blade usta silił do uśmiechu.

Ujrzał łzy nasze — i wyciągnął rękę.
„Nie płaczcie! gorzko było mi na świecie.
„Proście, bym tylko rychléj skończył mękę! —
„Prędzéj czy późniéj — i wy tam przyjdziecie.

„Żal mi umierać — ale się nie boję.
„Marzyłem tyle o szczęściu, o sławie! —
„A dziś tak nędznie kończę tu dni moje,
„Śladu po sobie nawet nie zostawię!

„Lecz chęci moje widział Bóg na Niebie,
„Chciałem był służyć Jemu i krajowi. —
„Niech choć z was każdy, na moim pogrzebie,
„Po polsku za mnie jeden pacierz zmówi!“ —


Z gorzkiém wzruszeniem rzekł słowa ostatnie,
I oczy jego zalały się łzami.
Skinął nam ręką pożegnanie bratnie,
I nic już więcéj nie rozmawiał z nami.

Odwrócił głowę, i zamknął powieki —
Lecz widać było z ust lekkiego ruchu,
Że myśl, ostatnią, nim zgasła na wieki, —
Wzniósł ku wieczności, i modlił, się w duchu.

Z uszanowaniem poszliśmy na stronę —
Wtém zegar północ po mieście uderzył.
Słyszym westchnienie ciężkie, przytłumione —
Biegniem do łoża — nieszczęsny już nie żył!

Czy go modlitwa tak uspokoiła,
Czy śmierć tak lekko skończyła cierpienia,
Że twarz tak słodka, tak spokojna była,
Jak gdyby tylko spał snem ozdrowienia! —

Cześć nas obeszła: — jak staliśmy wkoło,
Z krzyżem na piersiach, skronieśmy schylili.
Potém zasłonę rzuciwszy na czoło,
Raz piérwszy jego samym zostawili. —



Ziomku! gdy będziesz śród Rzymian stolicy,
A wspomnisz sobie tę powieść żałoby:
Tam, w Stanisława Świętego kaplicy,
Gdzie gości polskich znajdują się groby,


Znajdziesz grób jego: — na bryle kamienia
Wyryte imię. — Pomyśl o nicości;
Nauki, chwały, zdrowia i młodości.
I zmów po polsku Troje Pozdrowienia.

1830, w Rzymie.



NA ŚMIERĆ

STEFANA GARCZYŃSKIEGO[22].



Płakać cię, czy się cieszyć? — wierzę, że wraz z tobą —
Że duch twój, istny tutaj Aniół na wygnaniu,
Bolejąc wciąż nad ludzką zmazą lub żałobą,
Odszedł — dokąd tak tęsknił — i snać w przeczuwaniu
Krótkiéj drogi swéj, tak się kwapił z gromadzeniem,
Nie laurów albo skarbów — lecz dzieł swéj zasługi,
Jakby stosu ofiary — by na nim płomieniem
Własnych swych uczuć spłonąć — jak Krywejto drugi? —

Wieszcz, rycerz, obywatel — w każdym z nich twa dusza
Odbiła, jak ogniste słońce w wód krysztale.
Lecz pieśń dla innych — rozkosz; dla ciebie — katusza.

I nie strach sądów świata, nie troska o chwale,
Miotały sercem twojém; — nie! tyś drżał o dary
Dane ci i natchnione — by ich bez użycia
Nie strwonić; by z nich żadnéj cząstki, jak z ofiary,
Nie użyć sam dla siebie; by treść prawdy życia
Wydać w pieśni, jak w czynie; — tak, jak wszystkie czyny
Dostrajałeś do tonu wieszczych natchnień ducha.
Trud dla Prawdy — to dla cię był pokój jedyny.
Ofiara — jedno szczęście; — Krzyż — jedna otucha!

Jeden twój grzech — żeś nazbyt żądał sam od siebie,
Żeś chciał nazbyt wysoko dojść o ludzkiéj sile:
Chciał stać się doskonałym, jak Ojciec na Niebie,
Myśląc, żeś mógł i musiał: — i nie tylko tyle,
Ile da i dozwoli w tobie Pan. — Tyś sądził,
Że życie — to już tylko czas działać, nie prosić;
Czas zdobywać, nie czekać! — O! jeśliś w tém zbłądził.
Męczenniku twéj cnoty! odcierpiałeś dosyć.

I Pan snać twe cierpienia ujrzał i przebaczył,
Gdy do łoża twéj śmierci posłał ludzi dwoje,
Abyś w nich, jako w żywém zwierciadle obaczył,
O czém tu już rozpaczać jęło serce twoje:
Geniusz Chrześcijański, i świętość Anielską. —
Oboje oni duszą kochali cię bratnią,
Oboje z poświęceniem i łzą przyjacielską
Przynieśli ci na ziemi pociechę ostatnią,

O! i rękojmię szczęścia tam! — Bo kto z takiemi
Zlał się sercem i duchem: czyż Ojciec Litości,
Każąc go takim ludziom pożegnać na ziemi,
Innymby duchom kazał spotkać go w wieczności? —

Przyjacielu mój! bracie! wierzę w to, a przecie,
O! przebacz mi! że siebie, a nie ciebie płaczę! —
Jam to cię z niemi poznał i zbliżył na świecie,
A już i ich, jak ciebie, wiém, że nie obaczę. —

1833.





NA ŚMIERĆ
KAZIMIERZA BRODZIŃSKIEGO.
ZMARŁEGO W DREŹNIE, 10 PAŹDŹ. 1835.

Błogosławiony człowiek, mędrzec Chrześcijański,
I wieszcz, ofiarnik Prawdy! gdy go w niéj duch Pański
Oświeca przez natchnienie, a przez miłość budzi
Głosić ją — nie dla sławy, lecz dla dobra ludzi!

W tém ci błogosławieństwie pokój, Kazimierzu!
Myśl twoja zawsze z sercem, duch z Niebem w przymierzu,
Wiodły kolej dni twoich cichym, czystym zdrojem,
Ślad ich znacząc zasługą, a darząc pokojem,
Ażeś stanął śród ziomków, i w ich wieszczów gronie,
Wzorem w czynie, i w pieśni — w życiu, i przy zgonie.


Tak! w tobie spłynął w jedno duch pieśni ojczystéj,
Duch rycerski, rolniczy, bogobojny, czysty,
Ten sam zawsze w swéj prawdzie, śród różnych barw czasu,
W Niemcewiczu, w Karpińskim, w Janie z Czarnolasu.
A tyś tych Patryarchów nieodrodnym synem:
Co śpiéwał — to czuł szczerze; co rzekł — stwierdził czynem.

Znałem tych, coć widzieli śród gradów kartaczy;
Widziałem cię, jak mistrza tysiąców słuchaczy.
Słuchałem cię, jak brata dojrzalszego wiekiem,
Gdyś śmiało i swobodnie był tylko człowiekiem.
Widziałem, gdyś piastując twe dziecię jedyne,
Tulił je, nócąc do snu piosenki matczyne.
A zawsze tenże pokój siły tajemniczéj,
Zawsze taż skromność oka, ten uśmiech słodyczy,
Ta niepamięć o sobie, ta ufna prostota!
Bo zawsze taż myśl, serce — taż prawda i cnota.

Lecz to wszystko zaświadczy tysiące ust bratnich.
Bóg i jam tylko świadek chwil jego ostatnich!
I zdawna już ślub święty wiąże moje chęci,
Przekazać je do skarbcu ojczystéj pamięci,
By obok pieśni jego, potomność daleka
I z śmierci w nim, jak z życia, poznała człowieka.

Duch w nim był treścią życia; nie ciała choroba
Zmogła go i zabiła — lecz myśli żałoba.

W niéj dlań budził się codzień sęp Prometeusza.
Bolom serca uległo ciało — lecz nie dusza.

Nieraz w życiu, powiernik przyjaciół mych bliższych,
I w sercach ich najtkliwszych, i w myślach najwyższych,
Widziałem. jak z cierpieniem łamali się duchem:
Jak kamienném wytrwaniem, lub siły wybuchem,
Tępili lub kruszyli bijące w nich groty.
Lecz tak cichéj, tak słodkiéj, pokornéj tęsknoty,
Tak świętéj uległości woli Ojca w Niebie,
I tak Chrześcijańskiego zapomnienia siebie.
Z jakiemi on trwał mężnie w smutku i boleści,
Ni z przykładu nie znałem dotąd, ni z powieści.

A przecież ciężkie były boleść i żałoba! —
Z wieszczego snać przeczucia, był on pieśń Hijoba
Wytłómaczył przed laty — jak by w niéj dla siebie
Źródło męztwa i siły zgotować w potrzebie.
To téż cierpiał i znosił jak ów Nędzarz Pański.
Jak ów Baranek — symbol siły Chrześcijańskiéj:
Aż Dobry Pasterz ujrzał ozdobę swéj trzody,
I snać przyszedł, by sam ją zanieść do zagrody,
Jak stokroć brał przed wieki, i bierze na ręce,
Bohatersko–męczeńskie dusze, i dziecięce.

Zbliżała się godzina: — a jako gdy słońce
Schyla się do zachodu — wiatry w dzień wiejące
Ucichają, a ono swe blaski promienne
Wciąga zda się w głąb’ siebie, na spocznienie senne,

Lecz nim zgaśnie, raz jeszcze w pełni majestatu
Nieśmiertelne swe jutro zapowiada światu: —
Tak dusza Chrześcijańska, przed ostatnią probą,
Ucisza się w pokoju; i jakby chcąc z sobą
Zabrać i unieść wszystkie swe cnoty na ziemi,
Wsiąka je, i nie wiedząc promienieje niemi.

Tak był On. — Obmytemu u pokuty zdroju
Bóg snać wlał taką słodycz wnętrznego pokoju,
I tak podniósł go w duchu — że z téj wysokości
Stanął przed nim zarazem i obraz przeszłości,
I nadzieja błękitną przyszłość odsłoniła.
Czuł jéj blask — lecz nie wiedział, że to wieczność była.
I ufny, z pełni serca, przed okiem przyjaźni.
Rzucał w nią, jakby resztę gwiazd swéj wyobraźni:
A wszystkie były tylko iskry lub odbicia
Jednéj — stałéj, słonecznéj przewodniczki życia,
Miłości: Boga, kraju, ziomków, towarzyszy,
I domowéj rodziny, i wiejskiéj zaciszy,
Gdzie wrócić — którym jeszcze błogosławić, służyć
Chciał w życiu — które, mniemał, że Pan chce przedłużyć.

Lecz Pan inak rozrządził — i sam mu swą wolę
Obwieścił: — nie przez trwogę śmierci, nie przez bole,
Nie przez strach nawet sądów swych i Majestatu: —
Lecz jak wstępował w Niebo, błogosławiąc światu,

Jak stokroć zchodził z Nieba na męczeńskie dusze,
By je wzmódz duchem Swoim nad śmierć i katusze:
Tak zszedł snać i ku niemu: — z jasnym włosem młodzian,
Z promieniejącém czołem, śnieżną szatą odzian.
Stanął przed nim w widzeniu — i skinieniem ręki
Wskazał drogę ku Niebu — palmę życia męki.[23]

I on uznał znak Pański! — i jakby Anieli
Na straży mu u serca i myśli stanęli,
Taki pokój tchnął w licu, taka w oku radość:
Że nawet w onéj chwili, gdy już śmierci bladość
Zwiastowała jéj przyjście; gdy na łup jéj ciało
Skazane, snać w jéj ręku konwulsyjnie drgało,
A skroń jego stygnącą, jako marmur biały,
Usta już tylko moje i łzy ogrzewały:
Że nawet w onéj chwili — którą widząc człowiek,
Drży tylko albo płacze: — z pod gasnących powiek
Lśnił jakiś taki promień, taki blask weselny,
Tak się dawał czuć tryumf duszy nieśmiertelnéj,
Taka pewność, że żyje i idzie do Boga:
Że grzechemby się zdały litość albo trwoga;
I tom jedno czuł tylko w głębi serca mego:
Jak dobry PAN! jak słodka śmierć Sprawiedliwego!

Pokój więc duszy twojéj ze sprawiedliwemi!
I pokój prochom twoim! — nie na swojéj ziemi,

Lecz w pośrodku dwóch bratnich mogił, w których leży
Wzór cnoty Polskich niewiast, i Polskich rycerzy![24]

I gdy ziomek, stanąwszy nad waszemi groby,
Złoży wam ze łzą w oku hołd czci i żałoby,
W kraju cudzym, swój więcéj niech pokocha jeszcze,
Co rodzi takie męże, niewiasty, i wieszcze.



NA ŚMIERĆ KLAUDYI POTOCKIÉJ.

DO MATKI JÉJ

JUSTYNY DZIAŁYŃSKIÉJ,

WOJEWODZINY POZNAŃSKIÉJ.




Matko Jéj! co w twéj duszy? Czy duch Jéj wszedł w ciebie,
I moc twą na nadludzkiéj wysokości trzyma?
Czy z Jéj duszą–Aniołem wiarą żyjesz w Niebie?
Czy tylko Jéj mogiłę widzisz przed oczyma? —

Błogosławionaś była między płcią niewieścią
Szczęściem Maryi — matko najcnotliwszéj w świecie!
Błogosławiona jesteś Maryi boleścią —
W męczeństwie za swych bliźnich umarło twe dziecię!

W wielkiém męczeństwie serca — za ich łzy i bole,
Za szał lub pychę jednych, za upadek drugich:
Za wszystkie grzechy, klęski, za wszystkie niedole,
Spadłe na nas po przodkach i po wiekach długich! —

Miłością, u stóp krzyża, krzepiąc duch ofiary,
Sama chciała wziąć na się wszystkich cierpień brzemię,
Pokutą, bez swéj winy, rozbroić dłoń kary,
I ściągnąć Miłosierdzie na swój lud i ziemię.

Duch Jéj, w walce z losami, najpiérwszy na czele,
Był jako ów Helweta pamiętnego męztwa,
Co wszystkie włócznie wrogów sam utkwił w swém ciele,
By swym braciom otworzyć drogę do zwycięztwa.[25]

W ślad więc Jéj! Z Jéj pokorą uznajmy swe grzechy,
Z Jéj miłością i wiarą dźwigajmy krzyż trudów:
Aż zeszle ku nam Ducha łaski i pociechy,
Ten, co skruchy, nie śmierci, chce ludzi i ludów!

Kiedy? — O! bracia moi! próżno się pytacie!
Niech tylko każdy cnotą chce ten dzień przyśpieszyć! —
Lecz dziś, w takiéj boleści, i po takiéj stracie.
Co, prócz takiéj nadziei, zdoła nas pocieszyć?

Matko Jéj! co potrafi zagoić twe blizny.
Jeśli ta myśl nie będzie pociechą dla ciebie,
Że imię córki twojéj jest — Aniół ojczyzny,
I że cię jeszcze matką zwać będzie na Niebie? —

1836.





DO WOJCIECHA KORNELEGO STATTLERA.

(Z okoliczności wykonania przez syna jego, Henryka,
popiersia i posągu Adama Mickiewicza).



Wojciechu drogi, o! z jakąż pociechą,
I duszy ziomka, i bratniego serca,
Synów już twoich słyszę chwały echo,
Ja, com cię niegdyś współ–wiódł do kobierca,[26]

Z tym — z tym najwyższym duchem swego wieku,
Z tym nieśmiertelnym w chwale — lecz po którym,
Nam, co w nim sercem żyli jak w człowieku,
Świat zda się dzisiaj pustkowiem ponurém:

Jak gmach świątyni, gdy w nim ogień święty
Wiatr nagły zgasi, a piorun i trwoga
Oniemią nagle głos, co sam natchnięty.
Tchnął jak świadectwem obecności Boga. —

Lecz głos ten wiecznie — o! nie tylko w uchu
Ziomków brzmieć będzie — lecz w myślach i czynach!
A skutki jego błogosławieństw w duchu,
Ty sam najlepiéj widzisz na twych synach.

On cię za brata i w sztuce, i w Panu,
Liczył w swém sercu; a w chwili uroczéj,
Gdyś szedł wykonać ślub nowego stanu,
Pomnę, coć przezeń rzekł snać duch proroczy:

„Przez sztukę służyć Bogu i Ojczyźnie,
„To cel żyć naszych. — Obyś twój dar Boży
„I na twe syny mógł przelać w spuściznie,
„Gdy twoja praca sztuce sił przymnoży!“ —

I Pan ci ziścił to życzenie wieszcza.
Bo któż zgadł tajnie wybranego ducha:
Czy przezeń tylko Bóg sąd swój obwieszcza,
Czy przed wyrokiem i próśb jego słucha? —

Lecz kto nad ciebie wié, jak tajemnicza,
Jak niezgłębiona, choć otwarta księga,
Jest w żywych rysach ludzkiego oblicza,
I jak z niéj żywo tchnie ducha potęga? —

Tyś tę potęgę snać poczuł w twéj duszy,
Gdyś rysy wieszcza odtwarzając w Rzymie,
Rzucił rys piérwszy twych Machabeuszy,[27]
Co w dziejach sztuki uwiecznia twe imię.

Aleś szczęśliwy, żeć dano raz jeszcze
Spojrzeć w te rysy, i widzieć w tém czole,
Nie już ból tylko lub natchnienia wieszcze,
Lecz uświęconéj duszy aureolę.

Duszy, co rzekłszy swe słowo natchnięte,
Widzi, że jeszcze świat go nie rozumie,
I słysząc sądy płoche lub zawzięte,
Milczy cierpliwie — w pokorze, nie w dumie.

I o krzyż tylko oparłszy się z wiarą,
Spokojnie czeka Pańskiego wezwania,
Aby i życia potwierdzić ofiarą
Prawdę swych uczuć, słów, i przekonania. —

Trzykroć szczęśliwy! kto w żywéj naturze
Raz taką duszę obaczył w człowieku;
Lecz kto ją wydał w płótnie czy marmurze,
Ten już wziął bierzmo na sztukmistrza wieku.

I wieki przyszłe hołd dzięków mu złożą,
Gdy obok wieszcza słów, czynów i pieśni,
Z lic téż w nim pojmą natchnioną myśl Bożą,
Któréj ogarnąć nie mogli spółcześni.



Jakże mu jasno świeciły z oblicza,
I owa młodość, co nigdy nie mija:

I owa ducha siła tajemnicza,
Co w walce z światem, świat w końcu podbija;
I owa wiara, co równie użycza
Bodźca do czynów, jak myśl w Niebo wzbija:
By dobre ziarna w plon rosły na ziemi,
By Łaska z góry świeciła nad niemi!

O! i niejeden, co z nim biegł w przegony,
Rad w nim zasłudze hołd piérwszeństwo, złożył;
I lub porwany przezeń, lub natchniony.
W ślad ducha jego sam swe myśli wdrożył. —
Bo On tu z wszystkiém, co Święte, spojony,
Najwyższe pojął, Najpiękniejsze stworzył! —
Cześć więc wieszczowi! która w pełnéj mierze
Geniusz tylko w potomności bierze.
(Z wiersza Göthego na śmierć Szyllera).
1856.





NAGROBEK JANOWI CZECZOTTOWI.
(NA POMNIKU W DRUZKIENNIKACH).



Młodość poświęcił pracy dla nauk i cnoty,
Wiek męzki przetrwał mężnie w próbach i cierpieniu
Miłość Boga i braci — treść jego istoty,
Cały ciąg życia jego — droga ku zbawieniu.
Imię jego w ojczyźnie jest wiecznie związaném
Z Adamem Mickiewiczem i Tomaszem Zanem.
Kto wiész, czém oni byli — schyl skroń przed tym głazem!
Pomyśl, westchnij, i módl się — za wszystkich trzech razem! —
1857.





SŁAWA.

(Dopełnienie niedokończonego poematu na stron. 191).



I on te wszystkie sprzecznych wichrów tony,
Niedoświadczeniem i młodością śmiały,
Radby zhołdować, i napiąć jak stróny,
Na Pean swego tryumfu i chwały.

Ale gdy szermierz na wielkie igrzyska
Dobieże wreszcie i stanie u szranek —
Tam czas wybierać, obaczywszy zblizka,
Do jakiej mety, po jaki biedz wianek.

Obywatelskiéj pragnie–li korony,
Co mu na Forum okrzyk ludu przyzna?
Czy z mieczem goni po laur krwią zroszony,
Co w Kapitolu hoduje ojczyzna?

Czy z lutnią tęskni w ślady Orfeusza? —
To jedno naprzód niech w swą pamięć wdroży,
Że jak bądź w biegu gwar prawdę zagłusza,
W końcu zawodu, sława — to sąd Boży.

Z jakich ust ludzi hołd jéj tutaj bierze,
Z takiemi duchy stać mu tam przed Panem:
Przy Waszyngtonie, czy Robespierze,
Z Leonidasem, albo z Gengiskanem.

I lub w nim będą duchowie wybrani
Witali brata z zasługi i chluby,
Lub chór zawiodą synowie otchłani,
Na urąganie z zaślepieńca zguby! —

A więc–że przy kim nam stać, przyjacielu!
By ujrzeć Sędzi łaskawe oblicze? —
Szczęśliwy! kogo, jak ciebie, do celu,
W ślad Danta, Boska wiedzie Beatricze,

Kto i pieśń wielką wieków geniusza
Myślom i sercom swych ziomków przyswoi,
I czyja razem własna myśl i dusza
Na ton się Mistrza, podnosząc, nastroi!

Bo do zbawienia i nieśmiertelności
Jedna jest wszystkim i ta sama droga:
W Prawdzie, ojczyźnie służyć i ludzkości,
W Duchu, iść samym, i wieść je do Boga.

1852.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Fragment Dedykacji z Fausta Johanna Wolfganga von Goethe (w. 17—26); w przekładzie Adama Pomorskiego:

    Nie dane było słyszeć dalszych pieśni
    Tym, co słyszeli pierwsze nutki moje;
    Gdzie przyjaciele teraz? gdzie rówieśni?
    Przebrzmiał, ach! odzew pierwszy. Z bólem stoję
    Wśród tłumu obcych, śpiewam tak, jak wcześniej,
    Lecz od nich nawet poklasku się boję,
    Ci, których śpiew mój cieszy zaś i dziwi,
    Nie wiedzieć gdzie są, jeśli jeszcze żywi.

    Z dziwną mi teraz tęsknotą ożywa
    Świat duchów, cichy a poważny.

  2. Klasztor tego imienia.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Wg źródeł historycznych król Polski, Bolesław II Szczodry, skazał na obcięcie członków biskupa krakowskiego Stanisława w roku 1079, czym wywołał bunt możnych i musiał uchodzić z kraju. Zmarł na Węgrzech w kwietniu roku 1081 lub 1082.
  4. Marek Ezzelin de Romano, zwany w historyi dzikim, zięć i namiestnik Niemieckiego Cesarza Fryderyka II, był rzeczywiście jednym z najdzikszych i najkrwawszych przywódzców partyi Gibellinów we Włoszech. Fakt, będący przedmiotem niniejszéj Legendy, znakomity autor Historyi Kościelnéj, X. Röhrbacher, w następujący sposób opowiada. „Dziki Ezzelin, zostawszy zięciem Cesarskim, wylał się na wszelkiego rodzaju okrucieństwa, gwałcąc prawa ludzkie i Boskie. Właśnie skazał był na śmierć znaczną liczbę znakomitszych mieszkańców Werony, gdy Ś. Antoni z Padwy, wzruszony tém wszystkiém co widział, udał się tamże i stanął przed tyranem. Oddawna on już w kazaniach swoich, nieczuły na bojaźń ludzką, i owszem pragnący męczeństwa, powstawał z żarliwością przeciwko tyranii możnych, tak, że nieraz znakomitsi duchowni kaznodzieje, słuchając go, zasłaniali twarze rękami, aby ukryć wstyd, którym płonęli, poczuwając się do własnéj słabości. Stanąwszy przed Ezzelinem, zawołał śmiało i groźno: „Nieprzyjacielu Boga! tyranie okrutny! dopókiż będziesz przelewał niewinną krew chrześcijańską? Ramię Pańskie wzniesione nad tobą: wyrok Jego surowy i straszny!“ — Wiele jeszcze podobnych słów mówił. Siepacze, otaczający zwykle Ezzelina, czekali tylko hasła, aby zuchwalca porwać na męki. Ale Bóg inaczéj rozrządził, Ezzelin, wstrząśniony słowy świętego męża, zamiast unieść się gniewem, rzucił się przed nim na kolana, i opasując szyję swą paskiem szat jego, tamże zaraz wykonał przed nim spowiedź i publicznie obiecał poprawę. Późniéj zaś mówił do swych zdumionych dworzan i przyjaciół: „Nie dziwcie się, albowiem powiadam wam, że widziałem z oczu tego człowieka wychodzącą taką straszliwą jasność, iż myślałem, że mię wnet piekło pochłonie.“ — Od téj chwili zachował on dla Ś. Antoniego wielką cześć, aż do śmierci jego (w r. 1231. 13.Czerw.), i sam wyznawał, że przez pamięć o nim wstrzymał się od wielu okrucieństw, któreby inaczéj był popełnił.“ (Histoire Universelle de l'Eglise Catolique. Tom 18, str. 230).
  5. Zakon Ś. Franciszka z Assyżu.
  6. Ś. Antoni był rodem z Portugalii.
  7. Lutetia Parisis, pierwotne nazwanie Paryża z czasów Rzymskich.
  8. Historyczne. Ob. znakomite dzieło: Skarga i Jego. Wiek, M. J. A. Rychcickiego. Tom I, str. 210.
  9. Pomimo wielorakich domysłów, prawdziwe imię autora ksiąg „O Naśladowaniu Jezusa Ckrystusa“, dotąd z pewnością odgadnione nie jest. Tomasz a Kempis był tylko ich przepisywaczem.
  10. Okolica w Egipcie, sławna niegdyś klasztorem świątobliwych zakonnic i mieszkaniem wielu pustelników.
  11. Kleobis i Biton, synowie kapłanki Junony, wsławieni miłością ku matce, gdy raz, w niedostatku wołów, zaprzęgli się sami do jéj wozu i zawieźli ją do świątyni, a ona w uniesieniu macierzyńskiéj wdzięczności, prosiła Bogów, aby ich obdarzyli największém dobrém na ziemi: oba razem, modląc się przed ołtarzem, nagłą śmiercią tamże zasnęli. — Argiwowie wystawili im posągi w świątyni Delfickiéj.
  12. Wieś w powiecie Wileńskim.
  13. Fakt ten, opisany obszernie w dziejach Kościoła, między innymi u Rohrbachera w tomie VI–tym, księdze 30, zaszedł około r. 290, u stóp dzisiejszej góry Ś–go Bernarda.
  14. Ewang. ś. Łukasza, Roz, 24. w 21.
  15. Gweber, Giabir, i pochodzący ztąd przez skrócenie wyraz Giaur, któremu dziś we wszystkich muzułmańskich językach nadano obelżywe znaczenie: niewierny, niegdyś oznaczał tylko wyznawców religii Zoroastra, Czcicieli ognia, jak ich nazywano, których wyznawcy Mahometa, podbiwszy Persyą, jako bałwochwalców prześladowali i wytępili.
    Bóg, mówi Zoroaster, jest jeden, przedwieczny, nieskończony, Stwórca wszystkiego co jest. Lecz w świecie przez Niego stworzonym, działają z woli Jego dwie przeciwne sobie potęgi: dobra i zła. Piérwszą zowie Oromazem (Hormuzd), co znaczy: dawca wszelkiego dobra; drugą Arymanem, co znaczy pan, albo wódz złego. Ztém wszystkiém sam tylko Oromaz był wiecznym i miał kiedyś przeciwnika zwyciężyć. Światło było godłem Oromaza, ciemność godłem Arymana. Podług Zenda–Westy, sam Bóg rzekł do Zoroastra: „Światło moje jest w tém wszystkiem co świeci.“ Na tych to właśnie słowach opiera się wprowadzona przez Zoroastra cześć ognia, palącego się na ołtarzu w świątyniach: na wolném zaś powietrzu cześć słońca, jako najszlachetniejszego ze wszystkich świateł niebieskich, przez które Bóg ożywia i utrzymuje całe swe dzieło stworzenia.
  16. Przypis własny Wikiźródeł (Dopełnienie poematu na str. 323
  17. W okolicach Rzymu, i zapewne gdzieindziej we Włoszech, mnóstwo jest latających świetlików, które zaczynają latać o zmierzchu.
  18. Rigi, góra w Kantonie Uri (8, 000 stóp nad powierzchnią morza), z któréj wzrok ogarnia całe pasmo Alp Berneńskich, kilkadziesiąt miast, wsi, jeziór, i sięga aż do Niemiec. Wspanialszego obrazu, jak wschód słońca na Rigi, nie ma pewnie na kuli ziemskiéj.
  19. Ś. Cecylia, Patronka Muzyki.
  20. Monolog ten miał niegdyś stanowić początek prologu do dramatu historycznego z czasów Kazimierza Jagiellończyka.
  21. Cmentarz Angielski.
  22. Stefan Garczyński, autor poematu „Wacław“ i wielu innych poezyi, pełnych ducha, zapału i myśli głębokiéj, umarł w 1833, w 29 roku swego życia, w Avignonie, w podróży do Włoch dla zdrowia, na ręku Adama Mickiewicza i Klaudyi Potockiéj.
  23. Widzenie to miał Brodziński w nocy poprzedzającéj dzień śmierci, i sam nie był dość pewny czy to było na jawie, czy we śnie.
  24. Groby: Ewy, z Koszuckich, Dobrzyckiéj, i Jenerała Stanisława Wojczyńskiego.
  25. Winkelried.
  26. 1830 r. w Rzymie.
  27. Obraz P. Statlera, który zaczął malować w Rzymie, w r. 1830.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.