Strona:Poezye (Odyniec).djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz patrzcie! — jak cudowna jasność na Horebie,
Wschód się zatlił; — i oto, jak piorun z obłoków,
Blask ognisty wytrysnął — rozbłysł się po niebie —
I szczyty gór już iskrzą — jak myśli Proroków.
Ale słońca nie widać — i świat w mroku jeszcze.

Wtém, patrzcie! istny wybuch wulkanu! — to słońce!
Weszło — i jak w kaskadach potoki iskrzące,
Światło z gór spływa na dół — i góry, jak Wieszcze,
Budzą świat. —

Mgła się rusza, podnosi się, kłębi.
I wtém wiatr — jak zbudzonych tchnienie gór, z ich wierzchu
Powionął. — Mgła u góry rzednie, lśni — lecz w głębi
Skupia się i czernieje, jak sklepienie zmierzchu.

Marna walka! — O! słońce! o! wy góry białe!
Śnieżne same, lecz jego światłem gorejące!
Odblask wasz najpiękniejszą słońcu daje chwałę,
Jak najpiękniejszym blaskiem was uwieńcza — słońce.

O! Prawdo! o! Wieszczowie! oto wasze wzory! —
Lecz patrzcie! — ta najwyższa w tych olbrzymów gronie,
Ta, tak dziewiczo–kształtna, tak piękna! — na któréj,
Każda gra światła naprzód mieni się i płonie,
Nim ją powtórzą szczyty niższe, i nim z onych
Spłynie niżéj i niżéj — aż zejdzie do ziemi!
To Jungfrau! — To Geniusz, pomiędzy ziemskiemi
Wysokościami ducha! — To blask prawd natchnionych! —