Strona:Poezye (Odyniec).djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zbiegło się zewsząd tysiącami ludu:
Żywy duch Boży czują w martwém drzewie;
Dzielą ból Zbawcy — wielbią sprawcę cudu —
Lecz kto on? — człowiek, czy Anioł? — nikt nie wie. —

Aż dnia jednego, jak pielgrzym, tamtędy,
Pan jeden możny z nad brzegów Dunaju,
Powracał z Rzymu: gdzie, gładząc swe błędy,
Ślubował Bogu wznieść kościół w swym kraju.

Ujrzał figurę — i nagłą czcią zdjęty,
Pytać wnet począł o biegłym rzeźbiarzu,
Coby powtórzył wizerunek święty,
By go postawić na wielkim ołtarzu.

Wskazano mistrza: — a pan, gdy obaczył
W pracowni jego arcydzieła dłóta,
Pojął skazówkę, co mu Bóg dać raczył.
Zapragnął wszystkich — choć na wagę złota.

Mistrz się nie drożył — i tylko jedyny
Dał mu warunek, pod słowem sumienia:
Że, choć pytany, nie mówiąc przyczyny,
Przed nikim jego nie wspomni imienia.

A sam, za cenę dzieł swoich, przy krzyżu,
Na jaki stało, dom Boży założył,
I w samotności osiadłszy w pobliżu,
Wielbił w nim Pana — aż dnia śmierci dożył.