Strona:Poezye (Odyniec).djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   314   —

Jak stokroć zchodził z Nieba na męczeńskie dusze,
By je wzmódz duchem Swoim nad śmierć i katusze:
Tak zszedł snać i ku niemu: — z jasnym włosem młodzian,
Z promieniejącém czołem, śnieżną szatą odzian.
Stanął przed nim w widzeniu — i skinieniem ręki
Wskazał drogę ku Niebu — palmę życia męki.[1]

I on uznał znak Pański! — i jakby Anieli
Na straży mu u serca i myśli stanęli,
Taki pokój tchnął w licu, taka w oku radość:
Że nawet w onéj chwili, gdy już śmierci bladość
Zwiastowała jéj przyjście; gdy na łup jéj ciało
Skazane, snać w jéj ręku konwulsyjnie drgało,
A skroń jego stygnącą, jako marmur biały,
Usta już tylko moje i łzy ogrzewały:
Że nawet w onéj chwili — którą widząc człowiek,
Drży tylko albo płacze: — z pod gasnących powiek
Lśnił jakiś taki promień, taki blask weselny,
Tak się dawał czuć tryumf duszy nieśmiertelnéj,
Taka pewność, że żyje i idzie do Boga:
Że grzechemby się zdały litość albo trwoga;
I tom jedno czuł tylko w głębi serca mego:
Jak dobry PAN! jak słodka śmierć Sprawiedliwego!

Pokój więc duszy twojéj ze sprawiedliwemi!
I pokój prochom twoim! — nie na swojéj ziemi,

  1. Widzenie to miał Brodziński w nocy poprzedzającéj dzień śmierci, i sam nie był dość pewny czy to było na jawie, czy we śnie.