Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (OJCIEC).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
TOM I
WARSZAWA, E. WENDE i S-ka
T-wo KSIĘGARNI KOLEJOWYCH RUCH“, S. A.

S-ka Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“, Warszawa, Szpitalna 12.



ROZDZIAŁ I.
WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludowych, gdy ucichł już wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody nawprost Luwru, przez znakomitą rodzinę Montmorencych, spokrewnionych z rodziną królewską i żyjących na równi z książęcemi domami.
Ucztą tą, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d‘Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, z Joanną de Cossé-Brissac, córką marszałka Francji.
Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzą posępną, nieodpowiednią do okoliczności.
Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.
Postać jego surowa przejęła zimnym dreszczem obecnych, w szczególności zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.
Ponura, postać królewska wśród radosnej uczty nikogo jednak nie dziwiła, albowiem przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.
Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.
Wtedy Saint-Luc, rzuciwszy przeciągłe spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:
— Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz zaszczycić zabawę, jaką na dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.
Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:
— Dobrze, będę, chociaż nie zasługujesz na nasze względy.
W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani de Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III-ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.
— Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.
— A czy przeminie? — zapytała Joanna.
— Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc. Panna de Brissac nie była jeszcze na tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować swe warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.
W chwili, gdy zaczynamy obecną historję w pałacu Montmorency, czekano właśnie na Henryka III-go.
Jedenasta już wybiła, a król nie przybył.
Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d‘Alençon, który przy wstąpieniu na tron Henryka III-go został księciem Andegaweńskim, lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.
Król i królowa Nawary, schroniwszy się w Bearn, tworzyli widoczną opozycję, stojąc na czele hugonotów,
I książę Andegaweński należał do opozycji, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając naprzód tych, których nie uleczył przykład La Mola i Coconnasa.
Dworzanie jego żyli w niezgodzie z dworzanami króla, co po dwa lub trzy razy na miesiąc doprowadzało do krwawych starć, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.
Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.
Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego tak bardzo dla niego albo raczej dla siebie pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.
Saint-Luc niespokojny, że nikt z familji królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia niemało tem strapionego.
Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on na to, że jego córka zaślubi łaskawość, a nie gniew króla,
Saint-Luc starał się tchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach z krezami, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami wami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.
— O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu ale jesteś zgubiony. — Król czuje niechęć do ciebie, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.
— Bynajmniej — odrzekł pan de Saint Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę Andegaweński zaś dlatego, że zapomniał zaprosić damy, w której się szalenie kocha.
— Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dlatego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet tego waligóry de Bussy.
— Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dlaczegóż dom mój, tak oddany panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?
I stary dworak z boleścią wzniósł ręce w górę.
Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokoić marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.
Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec zastanawiała się w głębi duszy, czem jej mąż naraził się królowi.
Saint-Luc wiedział przyczynę i dlatego najbardziej był niespokojnym ze wszystkich.
Nagle, doniesiono o przybyciu króla,
— A!. — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.
— A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że przyjechał dlatego, aby mi wypłatać figla.
Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył naprzeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.
W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, wszedł drugiem wejściem.
Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak fala, który się rozbije o tamę i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.
Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się karki zawołał:
— Co to ma znaczyć, panowie?...
Przeciągły śmiech był całą odpowiedzią.
Król z natury cierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc zbliżył się, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i podaje damom rękę do ucałowania
Henryk zaczął się śmiać.
Chicot na dworze ostatniego z Walezjuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.
Chicot nie był zwyczajnym błaznem.
Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.
— A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybierz rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.
— Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.
— Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja popanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonje, a ty się zabaw.
Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.
— Masz słuszność, będę tańcował.
— Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wyborowym humorze.
I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.
Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.
Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczą, co wszystko czyniło z niej miłą istotę.
— Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.
— Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu; wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.
— Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...
— Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wolałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam gotuje coś przykrego. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas podchodzi, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.
— Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...
— A!... — odrzekł Saint-Luc z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.
I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z komiczną nadętością odgrywającego rolę króla.
Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańczył, lecz mimo to, z oczu nie spuszczał pana de Saint-Luc.
Jużto przywołał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, i czy było zabawne, czy nie krzywiły się w uśmiechu usta nowożeńca.
Już ze swej bombonierki częstował go cukierkami, która Saint-Luc znajdował, że są wyborne.
Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której był król, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.
Nagle, hałas mocniejszy dał się słyszeć pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.
— A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint- Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.
— Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.
Saint-Luc oddalił się.
W rzeczy samej, słychać było Chicota, który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.
— Wszak wydałem rozkazy... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.
I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.
— Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.
Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.
Za nimi szedł młody człowiek, piękny i poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wydętą wargą.
Strój jego był z czarnego aksamitu i odbijał swą skromnością od ubioru paziów.
„Bussy“, mówiono, „Bussy d‘Amboise“.
Wszyscy biegli naprzeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.
Maugiron, Schomberg i Quelus stąpali przy królu, jakby go bronić chcieli.
— Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do niespodziewanego przybysza pana de Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.
— Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą przychodzą słudzy sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służącym.
— Powiedz raczej — mówił Schomberg — że Saint-Luc jest najmłodszym z ulubieńców króla, ale walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?
— Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.
— Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.
— Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?
Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.
— Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zależnym od nikogo tylko sam od siebie.
Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.
— Mimo to — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.
— A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.
Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.
Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.
— Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie psujcie zabawy.
Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.
— Tak — rzecze — nie psujcie panowie zabawy.
I musnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.
— Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.
— Dlaczego? — zapytał Maugiron.
— Bo Saint-Luc go broni. — Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?
— Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!..
Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.
— Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.
Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:
— Ja, tu,.,. Bussy, Bussy d‘Amboise, Ludwiku de Clermont, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie. — Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.
Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:
— Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?
I pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.
Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że bierze zaprawdę dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.
— A! przebacz Najjaśniejszy panie — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.
— Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?
— Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał się mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...
— Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mówił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco roztargniony,
— To przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.
Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.
— Jakto — zapytał Bussy — który pojął, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie wyrazić się jaśniej, a jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.
— Jakto!... te dzieciaki w złotej lamie — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla; skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, uważam za stosowne, aby książęta ubierali się skromnie.
I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, wzgardliwy uśmiech, którym go uraczyli przed chwilą.
Henryk spojrzał się po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.
Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nieraz już miałby do czynienia, dotknął rękojeści szpady.
— To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, grając dalej rolę króla, odpowiadał za Henryka.
I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.
Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna szydziła z drugiej.
Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bussy, stanęło koło niego.
Był to Karol Balzac d‘Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.
Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.
Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które obrały sobie jego dom za pole bitwy.
Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:
— W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...
— Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.
— Quelus, Quelus — prosił Stfint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który czuwa, choć jest nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba, Nie posądzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...
— Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francji? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.
— Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...
— A naco się żeniłeś, wiedząc jak król jest zazdrosny w przyjaźni?
— Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d‘Alençon.
Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.
Pa nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch i spodziewając się w zamian niegrzeczności.
Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.
Jedni lękali się króla, drudzy Bussego.
Ostatni widząc, że Saint-Luc się zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:
— Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan jak widzę szukasz?
— Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint — Luc najuprzejmiej. — Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć ci podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.
Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.
Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.
Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.
— A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.
Maugiron pobiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie mogąc zostać dłużej z Bussym sam na sam, wrócił do króla i przywiódł pana de Maugiron.
— Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.
— Ja, Najjaśniejszy panie?
— Tak, ty.
— Powiedziałem mu dobry wieczór.
— Tylko? — bąknął król.
Saint-Luc spostrzegł się, popełnił niedorzeczność.
— Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.
— Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność.
— Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.
— O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem. — To niezawodne, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...
Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.
— Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec...
— Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.
— Hum! — mruknął król — djabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi, to byłoby dla nas dogodniej.
I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.
— Do szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy moje ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.
— A! — z uśmiechem mruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy...
— Ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie, jeżeli podobne będzie stroił żarciki, — odezwał się Maugiron.
— Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru jest bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym, Tym razem trudno się było omylić.
Quelus dał znak panom d‘O i d‘Epernon.
— Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.
Saint-Luc wolał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.
Tymczasem Quelus, odprowadził do okna czterech przyjaciół.
— I cóż? — zapytał d‘Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.
— Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.
— Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?
— Na dzika.
— Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?
— Co mnię to obchodzi! ja idę.
— Sam?
— Bynajmniej, z Maugironem i Schombergiem. Będziemy polowali dla króla.
— Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.
— Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.
— Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.
— A! pojmuję — mówił d’Epernon.
— O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d‘O.
— A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.
Czy nie ma tu nikogo, któryby ci urągał?
— Zdaje mi się, że Bussy.
— A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...
— Sądzicie, że król... — mówił d‘O.
— Żąda tego — odparł Qeulus.
— A więc dobrze, polowanie! ale jak?
— Na upatrzonego.
Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.
— Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekłbyś że to Euriles i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzie Polux?
— Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.
— Cóż oni tam robią? — zapytał Burasy patrząc dumnie.
— Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.
— Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.
— Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.
— Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.
— A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?
— Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.
— Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.
— Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.
— Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Busy.
— Bynajmniej, polujemy na dzika?
— Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.
— Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.
— Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.
— Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia d‘Alencon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.
— A dzisiaj? — zapytał Quelus.
— Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.
— A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d‘Epernon.
— Tam niezawodnie; panie Quelus, będę cię prosił o radę...
— Chociaż nie jestem adwokatem, chętnie udzielę dobrej rady, mianowicie przyjaciołom...
— Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odległe. Którędy radzisz mi się udać?
— Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pre-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieściu św. Antoniego. Przy końcu przedmieścia św Antoniego, jeżeli bez wypadku przepędzisz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś.
— Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Pres aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.
I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł, mówiąc:
— Mój Antraguet, niema z nimi co robić, pójdźmy.
Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.
Ulubieńcy króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.
Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, został przez nią zatrzymany.
— A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.
— O sonecie? — zapytał Bussy.
— Tak, na cześć królowej. — Racz mi go powtórzyć.
— Chętnie — rzekł Bussy, podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.
Tymczasem, Saint-Luc z cicha podszedłszy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.
— Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu placu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.
— Czy mamy wziąć służących? — zapytał d‘Epernon.
— Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu rady. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.
— Więc w sześciu wyjdziemy? — zapytał Maugiron.
— W pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.
— A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.
— Zapewne — zabrał głos d‘O — nie można go odrywać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.
— Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że godną jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.
— Jakto, król?
— Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego Saint-Luc nie zdołał zauważyć.
— Czegóż chcesz? — odrzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą nie tak bardzo jesteś nam potrzebny...
Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.
— Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.
I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, przemykając się pod ścianą, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.
— Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz brać udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.
— Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.
— Mnie?
— I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja muszę parę słów pomówić z panem de Bussy.
Joanna śpiesznie odeszła.
— Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?... — zapytał Bussy.
— Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Boże, abyś się lękał, jednakże rozważ...
W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.
— Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.
— Jestem na twoje usługi, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.
Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci, któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż po łokcie, a trzeci maskę aksamitną.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem na twoje rozkazy.
— Dobrze, dobrze — mówił Henryk. — Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają wracać do Luwru. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz, Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej! konia dla pana Saint-Luc! albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.
Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej; chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.
— Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Valois. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.
Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.
Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.
Joanna, pozostawszy tylko ze służącymi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała aby ją pozostawiono samą i niecierpliwie czekała męża. Pan de Brissac posłał sześciu służących aby towarzyszyli jego zięciowi, gdy będzie powracał.
Po dwugodzinnem czekaniu, słudzy powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru są zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.
Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która z niepokoju o męża, usnąć nie mogła przez całą noc.

ROZDZIAŁ II.
NIE ZAWSZE TEN CO DRZWI OTWIERA
WCHODZI DO DOMU.

Brama Ś-go Antoniego był to rodzaj kamiennego sklepienia. Lewym bokiem łączyła się z przyległemi gmachami i była niejako częścią starej warowni.
Noc, której wypadki mamy opowiedzieć, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani on nie mógł dojrzeć przechodzących.
Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, nie było żadnego domu, tylko ciągnął się mur.
Murem tym był, otoczony pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bussy.
Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża.
Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się od czasu do czasu, przekonywały, że należą do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie mroźna atmosfera ustawicznie pochłaniała.
Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, nie mogła również nic usłyszeć, albowiem owe cienie prowadziły cichą rozmowę.
— Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie, poznaliśmy, gdy król nasz panował w Polsce; na honor, jeżeli to długo potrwa, krew w nas skrzepnie.
— Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.
— Prawda, że nie jest ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie. — Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo masz środki na zimno prawdziwie niemieckie. Ale mnie wąsy najeżyły się lodem i para zamarza mi pod nosem.
— Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.
— Dlaczegóż mój Quelusie nie wziąłeś rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona lubi tak jak zarazę.
— Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.
— Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc nogami dla ogrzania się.
— Ciszej! ciszej! zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.
— Nie, to nie on.
— Dlaczego nie on?
— Bo inną drogę oznaczył.
— Cóż dziwnego, gdyby ją zmienił?
— Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że djabła spotka.
— Tymczasem — rzekł Quelus — idzie dwóch ludzi.
— Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.
— Baczność! — zawołał Schomberg.
— Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d‘Epernon. — Patrzcie, stanęli.
W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, zajmujące uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.
— Patrzcie — mówił Quelus — zwracają się na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.
— Nie inaczej.
— Jakby wejść chcieli — rzekł Schomberg. Miałżeby nam ujść?
— Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci skręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.
— Kto wie — zagadnął Schomberg — czy nie wskazał nam mylnej drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie.
— I to być może — zakończył Quelus.
Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i ze szpadami dobytemi poskoczyli ku dwom osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.
Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest kroków zbliżających się zatrzymał dwie tajemnicze osoby.
— Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza. — D‘Aurilly, może oni nas napastują.
— A! Jaśnie oświecony panie — zapytał ten, który otwierał bramę. — Czy dasz się poznać, czy zachowasz incognito?
— Zbrojni!
— Może zadrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...
— Wejdźmy prędzej, d‘Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.
— Zapewne; ale któż powiedział...
Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie szybko przebiegli przestrzeń stu kroków.
Quelus i Maugiron idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d‘O i d‘Epernon, atak wprost rozpoczęli.
— Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.
Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił naprzód i z dumą założył ręce.
— Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.
Quelus się cofnął i ręce mu opadły.
— Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.
— O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!
— Jaśnie oświecony książę — bąkał d‘Epernon — to był żart.
— Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d‘O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalonej części miasta i tak późno.
— Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d‘O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.
— Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?
— Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...
Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.
— A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?
— Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.
— Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.
— Tak jest, Jaśnie oświecony książę; lecz wzrostem podobny do pana d‘Aurilly, który ci towarzyszy.
— Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.
— Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.
Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a za nim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:
— Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?
— A! Jaśnie oświecony książę — odpowiedział Quelus — w jakimkolwiek przybywasz tu celu racz nam przebaczyć, my się oddalamy...
— Żegnam panów.
— Nasze uszanowanie znane Waszej książęcej mości — dodał d‘Epernon.
Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:
— Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?
— Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...
— Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.
Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:
— Wyszedłem — mówił kisążę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który czyta przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. D‘Aurilly przechodząc, spostrzegł was i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.
Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł go dosłyszeć strażnik w Bastylji, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką straszną nienawiść żywi dla niego w swej piersi Henryk III-ci.
— Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.
Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.
— Mości książę — mówił d‘Aurilly — przysiągłbym, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.
Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, schrońmy się zatem w bezpieczne miejsce.
— Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.
— Waszą książęca mość jest w błędzie — mówił d‘Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się razem i widać ich przy rogu pałacu Tournelles.
Franciszek spojrzał.
D‘Aurilly mówił prawdę.
Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, skąd mieli dokonać swego zamiaru, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.
— I cóż uczynimy?... — zapytał d‘Aurilly, prawda, pragnę być posłusznym, ale nie wiem czy bezpiecznie tu pozostać.
— Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak i przykro się cofać.
— Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można wykonać.
Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości, czego się dowiedziałem.
Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.
Są to znaczne korzyści.
— Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?
— Najpewniejszy.
— A czy ją na powrót zamknąłeś?
— Bramę?
— Tak.
— Zapewne.
Z niepewności, tonu d‘Aurillego wnosić było można, że bramy owej nie zamknął — jednak książę nie zauważył tego.
— Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...
— Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...
— A więc wracajmy!
— Przynajmniej nie w tak ciemną noc.
Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażebyś nie posiadł, tylu sobie życzy...
Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przeszkodzie jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności godnie im odpłacić.
— Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił którego z kochanków; toby mnie serdecznie ucieszyło.
— Być może; w Bussym można położyć zupełną ufność.
I poszli.
Zaledwie zwrócili się na ulicę Jouy, gdy nasi czatownicy ujrzeli zbliżającego się od ulicy Tison jeźdźca, odzianego płaszczem.
Ciężki i mocny krok konia tętnił po kamieniach, a światło księżyca, bladawym promieniem, przedarło się przez chmury i oświeciło pióropusz kapelusza.
Jeździec ściągał cugle koniowi, który czując się powstrzymywanym w swej krewkości pienił się mimo zimna.
— Tym razem — rzekł Quelus — to on!
— Niepodobna — mówił Mongiron.
— Dlaczego?
— Bo jest sam, a zostawiliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeirakiem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.
— Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.
— W takim razie to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d‘O.
— Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!
W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.
Mimo przestrogi pana de Saint-Luc, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.
Pułkownik był spragniony przygód.
— Jestem szlachcicem; ale mam serce cezara i niema w historji rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.
Prócz tego, Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie uważał za swego przyjaciela, ostrzegając, chciał go narazić na śmieszność, a Bussy więcej lękał się śmieszności jak niebezpieczeństwa.
Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.
Jak bohater Plutarcha oddalił trzech towarzyszy; odesłałby nawet szwadron kawalerji i z założonemi rękami podszedłby ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on sam udawał się zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń.
Przebył ulicę Augustjanów i wyjechał na ulicę Ś-go Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zrazu nie dostrzegł.
Przytem, w prawdziwie mężnem sercu jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które pobudza zmysły do działania.
Bussy policzył czarne cienie na murze.
— Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.
Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.
To mówiąc, posuwał się dalej; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą, a lewa nieznacznie odpięła haftkę.
W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!“ i kawalerowie powtórzywszy okrzyk uderzyli na Bussego.
— Tak, panowie — mówił szyderczo młodzieniec — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was porządnie porani, mogę za to ręczyć.
— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d‘Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Ręka młodzieńca, ubrana w biały atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za pogróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nieraz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana.
Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony!... drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było mierzyć we mnie w Bussy, a nie w konia mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Bussy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to za niegodne siebie.
Tylko obwinąwszy rękę płaszczem, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.
W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko po oporze ciała.
Naraz osłabł i machinalnie spojrzał w dół; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.
— Pchnięty! — zawołał Quelus.
— Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.
I poskoczywszy ku Quleusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięstwo było jeszcze wątpliwe, bo d‘O, d‘Epernon i Maugiron z nową natarli siłą.
Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i wszyscy na nowo obskoczyli Bussego; czuł że nie można tracić ani sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.
Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.
Tutaj dopiero, jak Achilles, lub Roland, uśmiechnął się do błyskawic mieczów.
Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.
Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.
— A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcie.
— Patrzaj więc — odpowiedział Bussy, I odbiwszy szpadę, uderzył go w skroń.
Quelus upadł na ziemię.
Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód.
D‘O i d‘Epernon cofnęli się.
Maugiron podniósł Quelusa, i podtrzymywał go.
Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił d‘Epernona.
Już Bussy był zwycięscą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.
Cztery miecze zabłysły na nowo.
Bussy powtórnie uczuł się zgubionym.
Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.
Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły zupełne osłabienie.
Lewą ręką zacząć szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.
Nagle mur ustąpił.
Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.
Wstąpiła weń nowa nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.
Tu był już bezpieczny.
Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nimi się zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.

ROZDZIAŁ III.
JAK MOŻNA ROZRÓŻNIĆ MARZENIA
OD RZECZYWISTOŚCI.

Bussy zanim upadł na ziemię, zdołał chustką osłonić ranę i obwiązać ją pasem od szpady, lecz wyczerpany upływem krwi, popadł w omdlenie.
Umysł jego był poruszony gniewem i cierpieniem; w omdleniu, niby już w przedsionku śmierci, widział, lub marzył, że widzi, cudowne a nieprawdopodobne rzeczy.
Zdawało mu się, że jest w ozdobnym pokoju, z pięknemi sprzętami, obiciem i malowidłem na sklepieniu.
Snuły mu się przed oczyma osoby w rozmaitych postawach, trzymające kwiaty lub włócznie, które zdawały się wstępować jakimś tajemniczym sposobem na malowane sklepienie pokoju.
Pomiędzy dwoma oknami widniał portret niewiasty, jaśniejący światłem, tylko że ramy tego portretu, były jakoby odrzwia. Nieruchomy, leżąc na łóżku, pozbawiony sił ale mogący widzieć, patrzał na te osoby zaćmionem okiem i podziwiał uśmiechy niosących kwiaty, a drżał przed niosącymi włócznie.
Tak miał pomieszane myśli, że nie mógł rozpoznać, czy te osoby były mu znajome.
Nagle kobieta na portrecie wyszła z ram; prześliczna istota w białej, długiej sukni, w jakiej malują aniołów, z włosami spadającemi na ramiona, z oczami czarnemi jak heban, z brwiami, w kształtny łuk zgiętemi, z ciałem, w którem dojrzećby można krew płynącą, postąpiła ku niemu. Ta niewiasta była tak piękna, że Bussy zapragnął upaść jej do nóg.
Zdawało mu się jednak, że jakieś więzy przykuwają go do łóżka, jak umarłego do grobu i że dusza jego wzgardziwszy ziemią, wznosi się w niebo.
Na widok tej niewiasty, osoby na sklepieniu przestały zajmować Bussego — piękność z portretu wystarczała mu i chciał tylko widzieć, czy w ramach pozostała próżnia.
Mgła jednak, zaciemniająca mu wzrok, nie pozwoliła dojrzeć wszystkiego dokładnie; zwrócił więc całą uwagę na tajemniczą osobę i zaczął jej płynnie powtarzać wiersz przez siebie ułożony.
Nagle niewiasta znikła; jakaś postać z zawiązanemi jak w ślepej babce oczyma stanęła pomiędzy nią a Bussym i wyciągnęła doń ręce.
Rannego taka wściekłość opanowała, że gdyby był panem swej woli, byłby się rzucił na to zjawisko; próbował nawet, lecz siły mu nie dopisały.
Gdy silił się powtarzać, nowoprzybyły mówił:
— Jestem na usługi pani.
— Dobrze więc — odezwał się głos tak słodki, że w Bussym wszystkie fibry zadrżały — możesz zająć się swojem dziełem.
Bussy chciał się przekonać, czy owa kobieta z czarownym głosem, to była ta sama, co na portrecie... napróżno. Widział tylko przed sobą młodego i przyjemnego mężczyznę, który opatrywał mu ranę i kiedyniekiedy po pokoju się rozglądał.
— Czy go djabli nadali — pomyślał Bussy.
I chciał myśl swoją objawić choćby poruszeniem, ale nadaremnie.
— Pan jesteś raniony? — mówił młody człowiek.
Bussy chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł. Jego oczy pływały w jakiejś mgle i tylko uczuł niby dotknięcie rozpalonego żelaza.
— Czy rana jest śmiertelna? — zapytał z boleścią łagodny głos kobiecy.
— Nie umiem jeszcze powiedzieć — odrzekł młody człowiek — wiem tylko, że jest bezprzytomny.
To tylko zrozumiał i posłyszał szelest sukni oddalającej się niewiasty.
Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.
Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owiewał, głosy chrapliwe i niezgodne wpadły do uszu.
Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy ze sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustjanin z ulicy Temple, który podniósł mu głowę; wprost niego jakaś staruszka, szepcząca pacierze.
Błądzące oko Bussego spoczęło na murach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony przez wschodzące słońce.
Bussy był poprostu na ulicy, albo raczej nad fosą, Tempie otaczającą.
— Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzięli, czem opłacić wasze usługi. Bierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.
— Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy cię tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.
— Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?
Obecni spojrzeli po sobie.
— To reszta nieprzytomności — rzekł Augustjanin i zwrócił mowę do Bussego.
— Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?
Bussy spojrzał osłupiałemi oczyma.
— Niema tu lekarza, paniczu — rzekła stara. Jesteś tu sam, opuszczony i jak trup zimny. — Patrzaj, jak twoja postać wycisnęła się na śniegu.
Bussy spojrzał wokoło, przypomniał sobie odebrany cios i ręką dotknął rany.
— To szczególne — powiedział.
Obecni, korzystając z pozwolenia, podzielili się kiesą, dając znaki zadowolenia.
— A teraz — ciągnął Bussy, gdy skończono podział — odprowadźcie mnie do domu.
— Zapewne, zapewne — szeptała stara — rzeźnik jest mocny, a przytem ma konia.
— Czy tak? — zapytał Bussy.
— Na chwałę Boga — odrzekł rzeźnik; — i ja i mój koń jesteśmy na twoje usługi, mój panie.
— Mój synu — odezwał się mnich — nic nie zaszkodzi jeżeli się wyspowiadasz.
— Sądzę, że jeszcze nie umrę — odpowiedział Bussy, Bardzo mi zimno i pragnę rozgrzać się w moim pałacu.
— A jak się nazywa twój pałac?
— Pałac Bussego.
— Jakto! pałac Bussego? — zawołali obecni.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Więc pan należysz do pana de Bussy?
— Ja sam nim jestem.
— Bussy! — zawołano — pan de Bussy, waleczny Bussy, bicz na ulubieńców; — niech żyje Bussy!
I na ramionach został zaniesionym do swego pałacu.
Przybywszy do domu, kazał przywołać swego chirurga, który ranę znalazł bardzo lekką.
— Powiedz mi — rzekł Bussy — czy ta rana była opatrzona?
— Nie inaczej — odrzekł lekarz — mimo to, zdaje się świeżą.
— A czy jest tak poważną, aby mogła wywołać malignę?
— Zapewne.
— Cóż u licha! — mówił Bussy. — To obicie, te malowane sklepienie, adamaszkowe łóżko, piękna kobieta i ten jej portret, a nadewszystko ten młody człowiek z zawiązanemi oczami, to wszystko niepojęte.
Tak, to urojenie — lecz biłem się z ulubieńcami? Niezawodnie na placu Bastylji, wprost ulicy Św. Pawła — opierałem się o mur, w murze były drzwi i szczęściem otworzyły się... Schroniłem się za nie i zatrzasnąłem za sobą. Zresztą, nic nie pamiętam aż do przebudzenia. Czy byłem przytomny, czy marzyłem, to pytanie? A mój koń? powinni go znaleźć na placu, Doktorze, zawołaj mi kogo.
Doktór przywołał lokaja.
Bussy dowiedział się, że koń skrwawiony przyczołgał się przed stajnię i tam go znaleziono nade-dniem.
Ludzie kochający go, natychmiast udali się na poszukiwanie pana i nawet dotąd nie powrócili.
— Więc tylko portret pozostaje dla mnie zagadką — mówi Bussy. — Cóż za niepodobieństwo aby portret zeszedł z ram i rozmawiał z lekarzem, który miał zawiązane oczy. Na honor, chyba zmysły straciłem...
— A jednak, o ile sobie przypominam, to śliczny był portret.
Tu Bussy zaczął przypominać szczegóły piękności, i w miarę jak je wyliczał, jakieś rozkoszne dreszcze go przechodziły.
— Czy ja marzyłem, gdy lekarz opatrywał mi ranę? To niepodobna, takich snów się nie miewa.
Rozważywszy wszystko raz jeszcze, po raz setny zaczął powtarzać:
— Byłem na balu: Saint-Luc mię ostrzegał, że będą na mnie czatować. Byłem z Antraguetem, Ribeirakiem i Livarotem, pożegnałem ich, udałem się około wielkiego Chatelet i t. d. Przy pałacu Tournelles, spostrzegłem ludzi, którzy czekali. Rzucili się na mnie i skaleczyli mi konia. Biliśmy się zacięcie, nareszcie wszedłem do jakiegoś domu i później... A! później; to gorączka, odurzenie, sen...
— A później — dodał z westchnieniem — przebudziłem się nad fosą, gdzie Augustjanin chciał mię spowiadać.
— Wszystko jedno — dodał po chwili zbierając myśli. — Doktorze, może z piętnaście dni nie będę mógł wychodzić, jak to było ostatnim razem?
— Zobaczymy; czy pan możesz się przejść?
— Zdaje mi się, że żywe srebro mam w nogach.
— A więc spróbuj.
Bussy zeskoczył z łóżka i dosyć lekko przeszedł po pokoju.
— Można chodzić — rzekł lekarz — byłeś pan nie jeździł konno.
— Wybornie! — zawołał Bussy — to mi lekarz, ale ja innego dzisiaj w nocy widziałem. Tak, jego postać mam wyrytą w pamięci i pieklebym go poznał.
— Mój panie — odezwał się lekarz — nie radzę ci go szukać, bo to gorączka zwykła po ranie, a musisz to znać, bo nie pierwszy to raz jesteś raniony.
— Ach!.. mój Boże, zawołał nagle Bussy, nową uderzony myślą, bo myślał tylko o nocnych wypadkach. — Czy mój sen zaczął się przed bramą, czy za bramą?... Czy nie byłem w pięknym apartamencie i nie widziałem w nim portretu?... Czy to ci rozbójnicy, uważając mnie za nieżywego, zanieśli do fossy?... Nie, to być nie może ja to wszystko zbadam.
— Panie — przerwał lekarz — jeżeli chcesz prędko wyzdrowieć, trzeba unikać wzruszeń.
— Saint-Luc postąpił ze mną po przyjacielsku i jemu należą się pierwsze moje odwiedziny.
— Byle nie przed wieczorem — mówił lekarz.
— Niech i tak będzie; zaręczam ci, że ruch i towarzystwo sił mi dodadzą.
— Być może; pan szczególniejszym jesteś chorym; rób co ci się podoba, ale nie radzę drugiej rany, zanim się ta zagoi.
Bussy przyrzekłszy lekarzowi uniknąć spotkań, kazał zaprządz do powozu i udał się do pałacu Montmorency.

ROZDZIAŁ IV.
JAK PANNA DE BRISSAC, ALBO RACZEJ PANI
DE SAINT-LUC PRZEPĘDZIŁA NOC PO ŚLUBIE.

Pięknym kawalerem i walecznym rycerzem był Ludwik de Clermont, bardziej znany pod imieniem Bussy d‘Amboise, którego Brantome, jego krewny, stawia w rzędzie najwaleczniejszych wodzów XVI-go wieku chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie dokonał czynów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu dostąpił łaski Małgorzaty Nawarskiej, która mając serce czułe, po tragicznym zgonie La Mola potrzebowała pociechy. Popełniła ona dla Bussego tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać nieraz mocno to odczuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To serce Cezara jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do djamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoją przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił, że Bussy obrał swym panem księcia Fraciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażerji jest panem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rohanem, — Bussy przybrał za prawidło: nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może; będę więc królem księcia Andagaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Czy pan de Saint-Luc jest w domu, zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, że chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było dopatrzeć ślady łez.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzyma swoją wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy przyszło do spotkania pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nie ukrywaj pan nic przedemną. Pojmujesz moją niespokojność, powiedz zatem co przytrafiło się memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojęte. Sądziłem, że mię zapytasz o moją ranę a ty mię pytasz o męża,.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem przynajmniej nie ze mną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, to uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się zeszli jak Damon i Pitias.
— On? nie widziałem go potem.
— A więc co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmninej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to zakrawa na śmieszność.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwienieniem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i straciłem przytomność. A teraz opowiedz mi pani smutną swoją historję. Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jakto?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, nie chciał go wypuścić.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz abym ci odkrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Tak sądzisz pan?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?“
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Poco?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że, jest.
— To szczególne.
— Bynajmniej.
— A pan, czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóżby nie? nie jestem żoną pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń Boże!
— Pan ze mnie żartujesz, widząc moją boleść; to okropne...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobna do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jakowe chłopcy w złotych lamach.
— Co za myśli! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli. — Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— A ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warunkiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honorjusza i stamtąd...
— Stamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wiele osób będzie się śmiało. Owszem, to ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy i pani Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała znanej sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Germain l‘Auxerois spotkali liczną kompanję; orszak ten zajął całą ulicę i zatamował przejście.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu i płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz triumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru łudzi, doszedł do księcia.
Książe odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia“ przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczam. Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczne zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wytoczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej drogo mi zapłacą.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym naigrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No i cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne; ubliżyć sobie sam nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia, a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójnicy czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dlaczegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę zachować swą opinję walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawić im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d‘Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go, można było przecież sądzić, że czatują na kogoś z twoich przyjaciół, Mości książę. Że zaś tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadnie odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć innego wyrazu, myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko pomówię z pewną osobą.
— Jakto opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę, który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znał Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryte schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol XI-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskrypta, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla niema w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie; wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Ze zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d‘O, d‘Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sądził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacji, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maskarad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka, był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był urodzić się rączej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby epokę pośrednią pomiędzy Neronem, a Heliogabalem.
Bussy, sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego obu mieszkaniom.
Kapitan służbowy, otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król chce mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł zapuścić wzrok do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, zanim król udzieli posłuchania księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie umieściła się tam, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc tonem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy?
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winienem ci podziękować za wyświadczoną mi przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — wiedzieć, że tak waleczny mąż poległ.
— Sądziłem, że zginąłeś.
— Omało, że nie, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d‘Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoją przygodę — mówił Saint-Luc, ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, poco innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę uczynić dla ciebie?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moją biedną żonę, którą zadziwiać musi moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni, jak Cyceron, a o cnocie więcej, jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota, to tylko czcze słowo! Toż samo mówi po łacinie i po grecku..
W tej chwili paź, którego Saint-Luc dotąd nie zauważył, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet“ mówi Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jedną myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i naprzód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co chcesz, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc, mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru. — To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem go, wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem, co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę, aby mi służyły kobiety.
— A ja ci go pożyczę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie...
— Paziu, proszę do mnie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i zbliżył się zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały, poznając Joannę.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!... nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey ździwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch w sali oderwał jego uwagę.
— Ach!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas dochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?,.. — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty, przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć .
— A zatem dowidzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wypłatał, wyszedł z pokoju i udał się na galerję, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniem cię, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d‘Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tem powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Pociemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Więc po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosie.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć... dzisiaj jestem ciekawy.
— Do żyda!...
— Szedłem do Manassessa.
— A ty, Najjaśniejszy Panie, nie chodzisz do czarownika, Ruggieri?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy zachował się wyzywająco.
— Bussy?...
— Tak.
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d‘Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadjaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża cerę i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Busyy, skoro cię napadnięto, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobito mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może.
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!... mruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się — książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nie, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d‘Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był najwścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!... — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był niespodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że król się roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znajdziemy się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy, mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez to komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.

ROZDZIAŁ V.
JAK SIĘ KŁADŁ SPAĆ HENRYK III-ci.

Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedja, którą echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale, co ja, to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi śpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się, mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze, że mi dałeś czas.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozporządzenie, które uważał za rozkaz.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się do łóżka i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju drzemał z zakrytą twarzą paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przyprzywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III-ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego, Najjaśniejszy panie..
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz. — Jakże twoje zdrowie?
— Mam silną gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny, mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do powiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy panie, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Masz Najjaśniejszy panie szczególniejszy sposób leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! jesteś chory i chcesz pozostać sam?
— Najjaśniejszy panie, mam swojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mną pociechy, Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi przyjaciele Waszej królewskiej mości — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Schomberg ma goleń przebitą, d‘Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d‘O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, budź twojego pazia i każ sobie podać szlafrok.
— Wasza królewska mość raczy mię zostawić samego na chwilę.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy, co żądał, i na pół pocieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź zerwał się na równe nogi i rzekł:
— A! mój drogi, jakże mnie możesz opuszczać ach! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu!
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc, wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta, rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi. Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król nie zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała; lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja droga Joasiu — mówił Saint — Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jedną myśl, której ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy, uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował małżonkę w rękę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam rozmyślała nad sposobem wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki, goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie ozdobione było olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że zajmowało trzecią część sypialni.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wyobrażającem historję Cenisa, pół mężczyzny, a pół kobiety, było dziełem imaginacji monarchy — kotara z łamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama, co na łóżku materja, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się, wydzielała miły zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręku kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, wraz z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, trzymając bose nogi na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwaj służący zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskali wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk, zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc.
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, narazisz się na przykrość, bo albo ty zanadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I, usiadłszy wprost króla, znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — bajesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d‘Amboisse. Ach zmiłuj się — zwrócił się do fryzjera, — jakże mię pieczesz.
Fryzjer ukląkł.
— Widziałeś, Najjaśniejszy panie, Bussy d‘Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu nie dało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi.
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć, nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg jestem do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam, niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzjer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi, jakie lekarstwo na serce.
— Jedz, jedz, kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz, Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Masz słuszność, panie Valois — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
I słychać było jak pracował szczękami.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawija zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Stosuję wewnętrznie smarowidło, którego mi z wierzchu zabroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla moich psów.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął wywijać koło twarzy golarza i fryzjera, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz swemu panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król, podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc, niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król,.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy panie, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I, ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk dawał mu znaki swej przychylności, dopóki go nie stracił z oczu.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu włożyli na twarz maskę, pod spodem powleczoną tłustością.
W masce tej były otwory na nos i oczy.
Czapka jedwabna, haftowana srebrem, uzupełniła nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnej toalety, podano królowi consomme[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając ją dla Saint-Łuca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował tylko szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i firanki, wpuścił wielkiego psa, zwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francja.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli poprzez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera się przez szyby.
Wnosili stąd, że król śpi w najlepsze.

Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było, jak nietoperze swobodnie latają w około Luwru.

ROZDZIAŁ VI.
JAK HENRYK III Z NIEWIADOMEJ PRZYCZYNY NAWRACA SIĘ.

Tak upłynęły dwie godziny.
Nagle rozległ się krzyk, a krzyk ten pochodził z pokoju króla.
Lampa zgasła oddawna, milczenie zaległo komnaty, nie było słychać żadnego szmeru tylko wołanie rozlegało się...
Rzeczywiście to król krzyczał.
Wkrótce słychać było jak upadł jakiś sprzęt, a następnie bieganie po pokoju.
Potem zabłysły światła, miecze zabrzękły na galerjach i ciężkie stąpania wstrząsały kamienne posadzki.
— Do broni!... — krzyczano ze wszystkich stron — do broni!... król woła, bieżmy do króla!...
W tej samej chwili, kapitan służbowy, pułkownik, szwajcarów, domownicy, łucznicy i halabardnicy wbiegli do królewskiego pokoju, w którym dwadzieścia pochodni naraz zabłysło.
Przy wywróconem krześle, potłuczonych szklankach i łóżku, z którego bielizna i pościel leżały porozrzucane na ziemi, stał Henryk w śmiesznej postawie, blady, z najeżonemi włosami i obłąkanym wzrokiem.
Rękę prawą miał wyciągniętą, drżącą jak listek.
Lawą trzymał szpadę, którą machinalnie pochwycił.
Pies, nie pojmując przyczyny zamieszania, patrzył i wył żałośnie.
Król, zdawało się, że oniemiał z przestrachu, a że nikt nie śmiał przerwać milczenia, każdy więc zapytywał oczami i czekał w niepokoju końca sceny.
Wtedy napół ubrana, ale odziana szerokim płaszczem, weszła młoda królowa, którą krzyk męża przebudził. Ludwika Lotaryńska, łagodna i miła, święte wiodła na dworze życie.
— Najjaśniejszy panie — rzekła, drżąc jeszcze więcej, niż wszyscy — co to takiego?... Twój krzyk przebudził mnie i przychodzę.
— To... to... to nic — rzekł król, nie mogąc władać językiem.
— Ale Wasza królewska mość krzyczałeś — powtórzyła królowa — czy jesteś cierpiący?
Taka trwoga była rozlana na twarzy Henryka, że mimowolnie objęła obecnych.
Cofano się i postępowano naprzód, oglądano króla, czy nie jest raniony, albo czy go gad jaki nie ukąsił.
— O! Najjaśniejszy panie — zawołała królowa — zaklinam cię, skończ nasze cierpienia. Może potrzebujesz lekarza?
— Lekarza?... — rzekł Henryk ponurym głosem. Nie, ciało moje jest zdrowe, ale dusza, ale umysł — nie, nie lekarza, lecz księdza.
Każdy obejrzał się, oglądano drzwi, okna, posadzkę, aby ujrzeć przyczynę przestrachu króla.
Tajemnica nie rozjaśniła się, król żądał spowiednika.
Wysłano konnego posłańca, iskry sypnęły się po bruku i w pięć minut, przeor jezuicki, porwany z łóżka, przybył do króla.
Za przybyciem spowiednika ustało zamieszanie, powróciła spokojność, a wszyscy gubili się w domysłach.
Król tymczasem spowiadał się.
Nazajutrz bardzo rano, król wstawszy najwcześniej, kazał zamknąć bramę Luwru i nikogo nie wpuszczać, prócz spowiednika.
Następnie kazał przywołać skarbnika i przywołał swoich przyjaciół.
Rozkaz poszedł naprzód do Saint-Luca: lecz ten był więcej cierpiący, niż wczoraj, choroba jego zwiększyła się, sen, albo raczej letarg był tak mocny, że chociaż tylko ścianą oddzielony od króla, nie słyszał nocnej sceny.
Prosił więc, aby mu pozwolono pozostać w łóżku i przyrzekł odmówić naznaczone modlitwy.
Po wysłuchaniu tej odpowiedzi, Henryk przeżegnał się i kazał przywołać swojego aptekarza.
Później, rozkazał w Luwrze zaprowadzić karność jak w klasztorze Augustjanów.
Odziany czarno, przechodził do kulejącego Schomberga, do d’Epernona, mającego rękę zranioną, od Quelusa do Maugirona i d’O.
Rozdzielał modlitwy, nakazywał biczowania i to tak mocne, jak tylko mogli wytrzymać.
D‘Epernon usprawiedliwiał się, że będąc ranny, winien być uwolniony od chłosty.
Henryk odpowiadał, że jego pokuta tem będzie Bogu przyjemniejszą.
Sam dawał przykład. Zdjął suknię, koszulę i biczował się jak męczennik.
Chicot pragnął się śmiać, ale groźne spojrzenie króla oznajmiło mu, że to nie pora.
Wziął i on z innemi dyscyplinę; ale nie siebie bił, tylko sąsiadów, w braku zaś tychże, kolumny i rzeźby.
Powoli rozjaśniło się oblicze króla, widać jednak było, że dusza jego cierpi.
Nagle opuścił pokój i kazał czekać na siebie; po jego wyjściu, pokutnicy zaprzestali biczowania.
Chicot tylko bije d‘O, a on mu oddaje, co sił starczy; jest to męczeński pojedynek.
Henryk poszedł do królowej, ofiarował jej perły za dwadzieścia pięć tysięcy talarów, pocałował w usta, co mu się od kilku lat nie zdarzyło i zaklinał, aby zrzuciła ozdoby królewskie, a wdziała włosiennicę.
Ludwika Lotaryńska dobra i łagodna, zezwoliła na wszystko.
Pytała męża tylko, dlaczego dał jej perły, a każe wdziać włosiennicę?
— Za moje grzechy — odpowiedział Henryk.
Ta odpowiedź zadowoliła królowę.
Ubrała się stosownie do woli Henryka, który powrócił do swego pokoju i czekał na żonę.
Na widok króla, rozpoczęło się biczowanie, d’O i Chicot już sobie i krwi puścili; król dziękował im i nazywał najlepszymi przyjaciółmi.
W dziesięć minut przybyła królowa, ubrana we Włosienicę.
Natychmiast rozdają świece i cały dwór, boso, po lodzie i po śniegu, tak piękni dworzanie, jak delikatne damy, idą do Montmartre; naprzód drżący od zimna, później ogrzani razami Chicota.
D’O pokonany, został w tyle o pięćdziesiąt kroków.
O czwartej wieczór skończyła się procesja.
Klasztory dostały hojne jałmużny, nogi nabożnym popuchły, grzbiet niejednego posiniał, a królowa odziana we włosienice, dobrze uziębła.
Dzień, jak widzimy, dobrze spędzony.
W rzeczy samej, każdy ucierpiał zimna i bólu, aby się spodobać królowi; nikt jednak nie wiedział dlaczego król tańcujący wczoraj, dziś został pokutnikiem.
Hugonoci i należący do ligi przechodząc, uśmiechali się patrząc na biczowników.
Henryk powrócił naczczo, z sinemi pręgami na ramionach; przez cały dzień nie opuszczał królowej i korzystał z każdej chwili spoczynku po stacjach, aby jej przyrzekać nowe ofiary i nowe pielgrzymki.
Co do Chicota, ten zmęczony biciem i wygłodzony przechadzką, przy bramie Montmartre z kilkoma dworskimi ateuszami, uciekł do szynku sławnego z piwa i kiełbas.
Gdy procesja wracała, złączył się z nią i powrócił do Luwru, silniej jeszcze bijąc pokutników i pokutnice, i udzielając, jak mówił, rozgrzeszenia.
Wieczorem, król uczuł się strudzonym, kazał dać sobie postna wieczerzę, wysmarować ramiona, zapalić ogień i poszedł do Saint-Luca, którego zastał zdrowym i weselszym.
Od wczoraj król bardzo się zmienił; wszystkie jego myśli zwróciły się ku znikomości rzeczy ziemskich, ku pokucie i ku śmierci.
— Ach!... — rzekł z wyrazem znudzonego życiem człowieka — Bóg zgotował nam bardzo gorzkie życie.
— Dlaczego Najjaśniejszy panie?... — zapytał Saint-Luc.
— Bo człowiek znudzony światem, zamiast lękać się śmierci, pragnie jej.
— Przebacz Najjaśniejszy panie?... — odparł Saint-Luc — może mówisz o sobie, ale ja, wcale sobie nie życzę umierać.
— Słuchaj Saint-Luc — rzekł król — lepiej byś zrobił, żebyś mię usłuchał i poszedł za moim przykładem.
— Najchętniej, jeżeli ten przykład będzie ponętny.
— Chcesz, abyśmy obydwa porzucili, ja koronę, a ty żonę i wstąpili do klasztoru? mogę otrzymać pozwolenie papieskie i jutro uczynimy profesję. Ja będę się nazywał bratem Henrykiem.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, ty mało cenisz koronę, bo ją znasz dobrze; ale dla mnie żona jest drogą, bo prawie jej nie znam. Przebacz więc, że odmawiam.
— Jak widzę, lepiej ci mój drogi.
— Daleko lepiej, Najjaśniejszy panie. Czuję spokój i radość w sercu. Nieuwierzysz jak duszę mam usposobioną do szczęścia.
— Biedny Saint-Luc!... — mówił król składając ręce.
— Wczoraj trzeba mi było to zaproponować, Najjaśniejszy panie. Och! wczoraj byłem niespokojny, zgryźliwy, w złym humorze. Dzisiaj dobrze noc przepędziłem i dzień dla mnie był wesoły. Niech mnie piorun trzaśnie, jestem szczęśliwy.
— Saint-Luc, ty klniesz!
— Tak Najjaśniejszy panie; lecz i ty klniesz niekiedy.
— Kląłem, ale nie będę...
— Ja nie śmiem przyrzekać. Prócz tego, Bóg jest miłosierny i przebacza nam ludzkie ułomności.
— Więc sądzisz, że mi przebaczy?
— Ja nie mówię o tobie Najjaśniejszy panie, ale o twoim słudze. Ty, grzeszyłeś jak król, ja, jak człowiek prywatny, a spodziewam się, że w dzień sądu będą dwie szalki.
— Król westchnął, zmówił confiteor i przy mea culpa, w piersi się uderzył.
— Saint-Luc — rzekł nakoniec — czy chcesz zemną noc spędzić?
— Cóż będziemy robili w pokoju Waszej królewskiej mości?... — zapytał.
— Zapalimy światła, ja się położę, a ty będziesz mi czytał litanię do wszystkich świętych.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie.
— Jakto, nie chcesz? jakto, opuszczasz mię?
— Przeciwnie.
— Ach! gdybyś chciał.
— Chcę, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Że Wasza królewska mość każesz zastawić stoły, poślesz po muzykę i dziewczęta i że będziemy tańcować.
— Saint-Luc, Saint-Luc! — mówił król z ubolewaniem.
— Najjaśniejszy panie, dzisiaj szczególnie jestem wesoły.
Henryk nic nie odpowiedział.
Jego umysł niegdyś żywy i wesoły, zaciemniał się coraz bardziej i zdawał się walczyć z ciążącą na nim myślą, jak ołów przywiązany do nóg ptaka, nie dozwala mu wzlecieć.
— Saint-Luc — rzekł król nakoniec — czy miewasz sny?
— Niekiedy, Najjaśniejszy panie.
— A wierzysz w sny?
— I bardzo.
— Jakto?
— Tak, sny często wynagradzają nam rzeczywistość. I tak, tej nocy miałem sen bardzo przyjemny.
— Jaki?
— Śniła mi się moja żona...
— Zawsze myślisz o żonie.
— Więcej, jak kiedykolwiek.
Król westchnął i spojrzał w górę.
Śniło mi się — mówił dalej Saint-Luc — że moja żona miała... bo Najjaśniejszy panie, moja żona jest wcale ładna.
— Tak — rzekł król. Ewa była piękną i Ewa nas zgubiła.
— Wróćmy do mego snu, Najjaśniejszy panie.
— I ja miałem sen — rzekł król.
— Otóż śniło mi się, że moja żona miała skrzydła i że mimo krat dostała się do Luwru i zawołała na mnie.
— „Otwórz, mój drogi, to ja, twoja żona“.
— I otworzyłeś? — zapytał król z rozpaczą.
— Naturalnie, a nawet z pośpiechem.
— Materjalista!
— Jak ci się podoba, Najjaśniejszy panie.
— I obudziłeś się?
— Bynajmniej; sen dla mnie był bardzo przyjemny!
— I wciąż marzyłeś?
— Jak tylko mogłem najdłużej.
— A dzisiejszej nocy?
— Jeszcze spodziewam się marzyć. Otóż przebacz Najjaśniejszy panie, dlatego nie chcę być razem z tobą Jeślibym czuwał, to pragnąłbym rzeczywistości i dlatego proszę o muzykę i dziewczęta.
— Dosyć, dosyć — rzekł król, podnosząc się — zgubisz siebie i mniebyś zgubił, gdybym dłużej był z tobą. Bądź zdrów, spodziewam się, że Bóg ześle ci sen nie kuszący, ale zbawienny, który cię skłoni do pokuty.
— Wątpię, Najjaśniejszy panie i radziłbym ci dla zupełnej pokuty wyprawić dzisiaj z Luwru Saint-Luca.
— Nie, nie — Jestem pewny, że cię Bóg lepszemi natchnie myślami. Do widzenia, idę się modlić za ciebie.
— A ja będę marzył za ciebie Najjaśniejszy Panie.
I zaczął nucić pierwszą zwrotkę pieśni, którą król lubił. To przyśpieszyło wyjście króla, który rzekł:
— Panie, sprawiedliwe twe sądy, bo na świecie coraz gorzej.

ROZDZIAŁ VII.
DLACZEGO KRÓL SIĘ PRZELĄKŁ A DLACZEGO
CHICOT.

Wyszedłszy od Saint-Łuca, król zastał dwór zgromadzony w wielkiej galerji, stosownie do rozkazu.
Każdemu ze swych przyjaciół wyświadczył jakąś łaskę:
Wysłał d‘O, d‘Epernona i Schomberga na prowincję; zagroził Maugironowi i Quelusowi, że ich odda pod sąd, jeżeli z Bussym kłócić się będą, temu ostatniemu dał rękę do ocałowania, a brata Franciszka przycisnął do serca.
Królowę obsypywał pieszczotami i pochwałami, tak, że obecni niechybnie przepowiadali następcę tronu.
Tymczasem zbliżyła się godzina spoczynku, a król jak można najdłużej ją odwlekał.
Nakoniec zegar w Luwrze wybił dziesiątą.
Henryk spojrzał w około, jakby wybierał jednego ze swych przyjaciół do czytania, którego Saint-Luc odmówił.
Chicot wciąż patrzył na króla.
— Otóż — rzekł ze zwyczajną śmiałością — dzisiaj słodkie oczki robisz do mnie, Henryku. Może myślisz, komu dać Opactwo z dziesięcioma tysiącami liwrów dochodu. Daj go mnie, mój synku, doskonałym będę opatem.
— Pójdź ze mną, Chicot — rzekł król — dobranoc, panowie, spać idę.
Dworzanie przygryźli usta, a król spojrzał gniewnie.
— Hej!... golarz, fryzjer, lokaj, i moje maści — wołał Chicot.
— Nie potrzeba tego wszystkiego — odezwał się król, — zaczynamy wielki post i czas pokuty.
— Szkoda — rzekł Chicot.
Król i trefniś weszli do pokoju, który już znamy.
— Ach!... Henryczku — mówił Chicot — więc dzisiaj jestem w łaskach?... jestem ci koniecznie potrzebny?... a zatem muszę być piękny jak Kupido lub Quelus.
— Ciszej trefnisiu — zawołał król — a wy, panowie toaletowi, precz!...
Służący wyszli i drzwi się zamknęły; Henryk i Chicot pozostali sami.
Chicot patrzył na Henryka z pewnym rodzajem podziwienia.
— Dlaczego ich odsyłasz?... — zapytał trefniś. — Jeszcze nas nie wysmarowali a ty zapewne nie zechcesz mnie smarować.
Henryk nic nie odpowiedział, ale po chwili rzekł:
— Módlmy się.
— Dziękuję — odrzekł Chicot — jeżeliś dla tego mię sprowadził, Bóg zapłać; wolę wrócić, skąd przyszedłem, — dobranoc mój synku.
— Zostań — rzekł król.
— Ha!... ha!,.. — odezwał się Chicot, mój drogi, ty jesteś jak Falaris, jak Denis; nudzę się piekielnie, a ty każesz mi skórę sobie rzemieniami okładać; dajmy już temu pokój, Henryku.
— Ciszej, gaduło — rzekł król — lepiej myśleć o pokucie.
— Dobrze... ale powiedz mi, za co będę pokutował. Chyba, że jestem błaznem, Confiteor — żałuję bardzo, żałuję, Mea culpa — moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
— Tylko nie bluźnij.
— Na honor, wolałbym być zamknięty w klatce ze lwami, albo z małpami, niż tutaj. Idę, dobranoc.
Król wyjął klucz z drzwi.
— Henryku! — rzekł Chicot — powiadam ci, że jesteś okrutny, nie pozwalając mi wyjść; będę krzyczał, wyważę drzwi, wybiję okno.
— Chicot, mój przyjacielu — mówił król smutno — nadużywasz mojej dobroci.
— A! rozumiem — powiedział Chicot — lękasz się sam zostać; każ sobie zrobić dwanaście pokojów, jak Denis, albo dwanaście pałaców, jak Tyberjusz. Tymczasem weź moją szpadę i pozwól mi odejść.
Na ten wyraz: „lękasz się“, błyskawica przeszła przed oczyma Henryka, dreszcz jakiś opanował go i zaczął biegać po pokoju.
Takie było wzruszenie króla, taka bladość na jego twarzy, że Chicot sądził, iż jest chory i spojrzawszy kilkakroć na niego, rzekł:
— Mój synku, co tobie? opowiedz Chicotowi twoje cierpienia.
Król stanął przed trefnisiem i spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — ty jesteś jedynym moim przyjacielem.
— Dobre opactwo w Valencey wakuje — rzekł Chicot.
— Słuchaj Chicot, bądź grzecznym.
— Także i Pitiviers.
— Mimo twych żartów — mówił król — masz dobre serce.
— Kiedy nie chcesz opactwa, daj mi regiment.
— Ty czasem nieźle poradzisz.
— To zrób mnie radcą; ale wolę opactwo albo regiment. Nie chcę być radcą, bo musiałbym zawsze być twojego zdania, Henryku.
— Ciszej, ciszej Chicot, zbliża się straszna godzina.
— Czy cię znowu napada? — rzekł Chicot.
— Zobaczysz, usłyszysz.
— Co takiego?
— Zaczekaj, a wszystkiego się dowiesz.
— Ciekawym co takiego? mnie się zdaje...
— Chicot, czy masz odwagę?
— Pochlebiam sobie; ale z tobą, mój synu, i tej zabraknie; kiedy król polski i francuski drży jak listek, ja nic nie powiem o sobie; wiem tylko, że lepiej zrobisz, jeżeli każesz przywołać straże, a ja... ja lepiej pójdę spać.
— Rozkazuję ci zostać — zawołał król z powagą.
— Dziwna rzecz rozkazywać trwodze; mówię ci, że się boję, gwałtu!
I Chicot, aby uniknąć niebezpieczeństwa, wszedł na stół.
— Kiedy tak — mówił król — muszę ci wszystko opowiedzieć.
— Tak, to co innego — mówił Chocit, powoli złażąc ze stołu, i wyjmując swoją długą szpadę. Skoro będę wiedział, może złemu zaradzę. Mów, mów mój synu. Może się jaki krokodyl ukaże? klinga dobra, bo o moje rogi ostrzona; o! twarde ja mam rogi.
I Chicot usiadł na krześle, wziąwszy pomiędzy nogi szpadę, którą zwinął jak węża, symbol pokoju na lasce Merkurego.
— Ostatniej nocy — mówił Henryk — spałem.
— I ja także — przerwał Chicot.
— Nagle jakiś oddech mię owiał.
— Może zgłodniały pies dotknął twej...
— Przebudzam się i czuję, jak włosy powstają mi na brodzie pod maską.
— Wybornie! — znowu przerwał Chicot, poprawiając się na krześle i opierając się na rękojeści szpady.
— Wtedy — mówił król dalej, ale głosem tak drżącym i cichym, że Chicot ledwie dosłyszał; wtedy jakiś tajemniczy głos rozległ się po pokoju...
— Głos krokodyla? Tak, czytałem w podróżach Marka Polo, że krokodyl ma straszny głos, naśladujący krzyk dzieci; ale uspokój się mój synu, jak przyjdzie, zabijemy go.
— Słuchaj więc.
— Słucham — rzekł Chicot — będę siedział spokojnie, jak zaklęty.
Henryk mówił ponurym głosem:
— Nędzny grzeszniku — mówił głos.
— To głos mówił, a nie krokodyl — przerwał Chicot.
— Nędzny grzeszniku, — ciągnął król, — jestem głosem zgóry.
Chicot podskoczył i stanął na krześle.
— A! Chicot — mówił Henryk — to straszny głos.
— Piękny głos — przerwał Chicot podobny, jak pismo mówi, do trąby.
Potem dały się słyszeć następujące wyrazy:
„Czy jesteś? czy słyszysz, zatwardziały grzeszniku, czy chcesz trwać w twoich nieprawościach?“
— Prawda — rzecze Chicot — ten głos coś prawdę mówił.
— Potem — mówił król — tysiące zrobiono mi zarzutów, a wszystkie okropne.
— Mów, mów dalej, mój synu, niechaj wiem wszystko.
— To coś cudownego!
— Ja bynajmniej nie wątpię, tylko mi dziwno, dlaczego wcześniej nie dano ci takiej przestrogi. Od chwili potopu widać Pan Bóg bardzo cierpliwy. Ale mój synku, musiałeś się przelęknąć okropnie?
— O! tak.
— I było czego.
— Zimny pot spłynął mi po czole i szpik zamarzł w mych kościach.
— Zupełnie jak w Jeremjaszu. Na twojem miejscu ja sam nie wiem cobym uczynił. Zapewne krzyku narobiłeś?
— Nie inaczej.
— I pewno zbiegł się dwór cały?
— Natychmiast.
— I szukano głosu?
— Wszędzie, Przecież tak byłem strwożony, żem kazał spowiednika przywołać.
— I przyszedł?
— Zaraz.
— Powiedz mi szczerze, mój synu, co myślał o tem spowiednik?
— Zadrżał.
— I ja tak myślę.
— Przeżegnał się i kazał mi pokutować.
— Niema w tem nic złego, ale co myślał o głosie, który mówił?
— Że to jest przestroga, natchnienie, abym myślał o losie państwa. Ja też dzisiaj rano...
— I cóżeś zrobił?
— Dałem Jezuitom 100.000 liwrów.
— Bardzo dobrze.
— I biczowałem siebie oraz dwór cały.
— Wybornie. Cóż dalej?
— Cóż myślisz o tem, mój Chicot? bo mówię do ciebie, jak do człowieka rozsądnego i do przyjaciela.
— Ja myślę, że Najjaśniejszy pan miał dzisiaj zmorę.
— Tak sądzisz?
— Że ten sen nawet się nie powtórzy, jeśli nim głowy sobie nie nabijesz.
— Sen? — mówił Henryk, potrząsając głową. O! ja nie spałem, ręczę ci.
— Spałeś, Henryku.
— Miałem nawet oczy otwarte.
— I cóż widziałeś?
— Widziałem, jak księżyc świeci w okna i ametyst u mojej szpady połyska.
— A z lampą co się stało?
— Zgasła.
— To sen, czysty sen.
— Dlaczegóż nie wierzysz, Cbicocie? Alboż Bóg nie przemawia do panujących, kiedy chce dokonać zmiany na ziemi?
— Tak, prawda.
— Ale dlaczegóż nie wierzysz?
— Boś dobrze słyszał.
— A wiesz, dlaczegom cię zatrzymał? — rzekł król.
— Bynajmniej.
— Abyś ty sam posłyszał ten głos.
— Ażeby ludzie myśleli, gdy im to powtórzę, że żarty prawię? Chicot nic nie znaczy, Chicot zero, błazen, któremu nikt nie uwierzy. Niezgrabnie, mój synu, niezgrabnie.
— Dlaczego nie mają wierzyć mojemu przyjacielowi? wszak twojej wierności powierzam moją tajemnicę.
— Nie kłam, nie kłam, Henryku. Jeżeli głos przyjdzie, zarzuci ci kłamstwo, a i tak masz dosyć na swojem sumieniu. Lecz nic nie szkodzi! Przyjmuję zlecenie, bo może głos i dla mnie co powie.
— I cóż mam czynić?
— Połóż się, mój synu.
— Ale, jeżeli...
— Niema żadnego ale.
— Jednak...
— Czy myślisz, że głos umilknie dlatego, że będziesz stał? Wierzaj mi, Henryku, niecofnione są wyroki Boskie.
— Masz słuszność — rzekł król — więc zostajesz?
— Wszak zgodziłem się na to.
— Kładę się zatem, A ty położysz się?
— Nie czuję potrzeby.
— Ja tylko wierzchnią zdejmę suknię.
— Jak ci się podoba.
— Ostrożność jest potrzebna...
— A ty?
— Ja pozostanę, gdzie jestem.
— I nie będziesz spał?
— O! za to ręczyć nie mogę; sen, równie jak strach nie zależy od naszej woli.
— Przynajmniej będziesz się starał...
— Bądź spokojny, w razie potrzeby głos mię przebudzi.
— Tylko nie żartuj z głosem — mówił Henryk, jedną nogą będąc już w łóżku.
— Czy ja cię muszę położyć?... — mówił Chicot.
Król westchnął i popatrzywszy we wszystkie kąty pokoju, drżący, wśliznął się w łóżko.
— Teraz na mnie kolej — rzekł Chicot.
I rozparł się w krześle, okładając poduszkami.
— Nieźle — rzekł król — a tobie?...
— Jakże ci, Najjaśniejszy panie?...
— Dobrze... dobranoc Henryku.
— Dobranoc, ale nie śpij.
— Będę się starał — odpowiedział Chicot, ziewając.
I obadwaj zamknęli powieki: król, ażeby udawać śpiącego; Chicot, aby zasnąć.

ROZDZIAŁ VIII.
JAK GŁOS OMYLIŁ SIĘ I MÓWIŁ DO CHICOTA,
ZAMIAST DO KRÓLA.

Król i Chicot prawie przez dziesięć minut pozostali milczący i nieruchomi; nagle król zerwał się i usiadł na łóżku.
Na to poruszenie, Chicot również się zerwał.
Obadwaj spojrzeli na siebie płonącemi oczyma.
— Co tam?... — cicho zapytał Chicot.
— Nie wiem — odrzekł król, ciszej jeszcze.
W tej chwili jedna świeca w ręku złotego Satyra zgasła, następnie druga i trzecia, w końcu ostatnia.
— Ho!... ho!... — mówił Chicot — powiew nie na żarty.
Zaledwie ostatni wymówił wyraz, lampa z kolei zgasła i ciemność zupełna zaległa pokój.
— Cóż u licha! — zawołał Chicot powstając.
— Będzie mówił, będzie mówił, — rzekł król kuląc się na łóżku.
— Zatem słuchajmy.
W rzeczy samej, głos ponury i świszczący mówił w rogu łóżka:
— „Zatwardziały grzeszniku, czy jesteś?“
— Jestem, jestem — rzekł Henryk, szczękając zębami.
— Jakiś chropowaty głos — zrobił uwagę Chicot — ale słuchajmy, to coś ciekawego.
— „Czy słyszysz mnie?” — zapytał głos.
— Słyszę — wyjąkał Henryk — słucham drżący przed twoim gniewem.
— „Czy myślisz, że byłeś mi posłuszny, powierzchownie oddając się pokucie, a serce zachowując dla grzechu?“
— Dobrze mówi, — rzekł Chicot — to tak jak kazanie.
Król złożył ręce, gdy się Chicot doń zbliżył.
— A co? — odezwał się — czy teraz wierzysz?
— Czekaj! — rzekł Chicot.
— Co chcesz?
— Ciszej, oto zsuń się lekko z łóżka a mnie puść na twoje miejsce.
— A to na co?
— Aby gniew owego złośliwego ducha spadł na mnie, a nie na ciebie.
— Myślisz, że mi to co pomoże?
— Sprobójmy.
I lekko zsunąwszy króla, sam się na jego miejsce położył.
— Teraz, Henryku — rzekł — siadaj na mojem miejscu i nie przeszkadzaj mi.
Henryk wykonał prośbę.
— „Nic nie odpowiadasz — mówił głos — znać żeś zatwardziały w grzechach!“
— Przebaczenia! przebaczenia! — mówił przez nos Chicot, naśladując Henryka.
I zwrócił mowę do króla.
— To szczególniejsza — rzekł — duch nie poznał się.
— O! o! — westchnął Henryk.
— „Nieszczęsny!“ — odezwał się głos.
— Tak, tak — odrzekł Chicot — jestem zatwardziały w grzechach, wielki winowajca.
— „A więc wyznaj twoje grzechy i żałuj za nie“.
— Wyznaję żem zdradziecko postąpił z moim krewnym, księciem Conde, uwodząc mu żonę, Żałuję tego z serca.
— Co tam gadasz? — pomruknął król. — Lepiej bądź cicho, bo tu nie o tem mowa.
— A! prawda — odrzekł Chicot.
— Wyznaję, że byłem niewdzięczny dla dawnych moich poddanych; oni obrali mię królem, a ja tajemnie ich opuściłem.
— „Mów“ — zawołał głos.
— Wyznaję — spowiadał się Chicot — że pozbawiłem tronu mego brata d’Alencon, że wypędziłem z Francji mojego szwagra, króla Nawarry, wygubiwszy jego przyjaciół i moją siostrę królowę Małgorzatę, pozbawiwszy jej kochanków. Za to wszystko szczerze żałuję.
— A! łotr — mówił król, ścisnąwszy zęby ze złości.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — tu nic nie można ukrywać.
— „Nie idzie tu o politykę“ — odezwał się głos.
— A! wiem o co chodzi — żałosnym tonem mówił Chicot. — Idzie o moje obyczaje, nieprawdaż?
— „Tak jest“ — potwierdził głos tonem grobowym.
— Obchodziłem się źle z kobietami, osobliwie z moją żoną, tak dobrą, tak poczciwą!
— Potrzeba kochać żonę, jak siebie samego i szanować ją“ — rzekł głos tonem groźnym.
— Ach!... — zawołał Chicot — kiedy tak, to bardzo wiele zgrzeszyłem.
— „I innym grzeszyć kazałeś dając zły przykład“.
— Prawda.
— „O małoś nie potępił biednego Saint-Luca“.
— Ba! — zawołał Chicot — a to ten głos wie wszystko.
— „Jeżeli usłuchasz roztropnej rady, każ mu jutro powrócić na łono rodziny“.
— A to widzę jakiś przyjaciel familji Cossa — rzekł cicho do króla.
— „I masz wynagrodzić go tytułem księcia za wszelkie cierpienia“.
— A jak nie usłucham? — odpowiedział Chicot, z odcieniem uporu w głosie.
— „Jeśli będziesz nieposłuszny — odparł głos tonem strasznym — będziesz gorzał w kotle, w którym cię czekają Sardanapal, Nabuchodonozor i marszałek de Retz“.
Henryk III-ci westchnął.
Przerażenie opanowało go zupełnie.
— Co u licha!.. — mówił Chicot — ten głos bardzo przychylny panu Saint-Luc; kto wie, może to jego jaki krewny?
Henryk nie zważał na dowcip trefnisia i mówił, z goryczą:
— Jestem zgubiony! ten głos śmierć na mnie sprowadzi — to jest głos z góry.
— Bynajmniej, tym razem mylisz się nieco Henryku, ten głos pochodzi z boku.
— Jakto z boku?... — zapytał Henryk.
— Tak, czy nie uważasz, że z tej strony muru? Na honor, ten głos w Luwrze mieszka.
— Niedowiarku!... — zawołał Henryk.
— Być może; tylko to mnie dziwi, że Henryk III-ci nie ciekawy poznać tak znakomitego gościa.
W tej chwili, drzazga pozostawiona w kominku, zapaliła się i oświetliła twarz Chicota.
Twarz ta była tak wesoła i żartobliwa, że król aż się zadziwił.
— Jakto!... — zawołał, ty żartujesz sobie?
— Nie inaczej i tobie Henryku to samobym poradził. Oto przekonaj się tylko...
— O czem?
— Że głos mieszka u ciebie w Luwrze.
— A gdyby mówił jeszcze?
— Będę odpowiadał za ciebie; wszak dotąd nic nie poznał.
Król zmarszczył brwi, a Chicot mówił tak długo, że nieco naruszył jego wiarę.
— Masz słuszność — rzekł — ja sam mam ochotę.
— Więc idź — rzekł Chicot.
Henryk lekko otworzył drzwi na korytarz, prowadzący, jeżeli sobie przypominamy do pokoju mamki Karola IX-go, zamieszkałego obecnie przez Saint-Luca.
Zaledwie cztery kroki postąpił, głos począł być donośniejszy i Chicot mu odpowiadał.
— „Tak — mówił głos — jesteś niestały, jak kobieta, miękki jak sybaryta, zepsuty, jak poganin“.
— Alboż to moja wina!... — odpowiadał Chicot — na cóż mam skórę tak delikatną, ręce tak białe i umysł tak zmienny? Od dzisiaj przyrzekam nosić grube koszule, zagrzebać się w popiele jak Job i żyć, jak Ezechjel.
Henryk postępował po korytarzu uważając, że głos jest coraz mocniejszy i że pochodzi z pokoju Saint-Luca.
Już miał do drzwi zapukać, gdy mocne światło, przedzierające się dziurką od klucza, wzrok jego uderzyło.
Zniżył się do dziurki i spojrzał.
Zwykle blady, zaczerwienił się z gniewu, wyprostował i przetarł oczy, aby lepiej mógł widzieć.
— Do pioruna!... — zawołał — czy być może, aby do tego stopnia ze mnie żartowano?
Oto co ujrzał przez dziurkę.
W rogu pokoju, Saint-Luc w szlafroku, mówił przez tubę, a młoda kobieta, ubrana w bieli przezroczystej i oparta na jego ramieniu, wyrywała mu niekiedy tubę, dmuchając w nią.
Po każdym prawie wyrazie, a tembardziej po odpowiedziach Chichota następowały śmiechy.
— Joanna de Cosse w pokoju Saint-Luca, dziura w murze, żarty ze mnie!... — pomrukiwał Henryk — ach! niegodziwi! drogo mi to zapłacą.
I gdy głos wypowiadał najwięcej znieważające go zdanie, Henryk cofnął się o parę kroków i tak silnie nogą uderzył we drzwi, że aż zamek odleciał.
Joanna z okrzykiem przestrachu ukryła się za firanki.
Saint-Luc, z tubą w ręku, blady z przestrachu, upadł na kolana przed królem.
Po chwili ponurego milczenia, Henryk z groźnem poruszeniem zawołał:
— Precz!...
Porwał tubę z rąk Saint-Luca i rzucił o ziemię.
W tej chwili, Chicot zwabiony łoskotem wybitych drzwi, wszedł do pokoju i pobiegł do łóżka, gdzie Joanna była ukryta.
— Patrzaj... patrzaj Najjaśniejszy panie — zawołał, oto Adam i Ewa po spełnieniu grzechu a ty ich z raju wypędzisz?...
— Tak — rzekł Henryk.
— Pozwól, będę aniołem mścicielem.
I podniósłszy tubę, wzniósł ją do góry, mówiąc:
— Oto raj, któryście przez nieposłuszeństwo utracili, nie możecie tu więcej wrócić!
A schyliwszy się do Saint-Luca, rzekł cicho:
— Niech ci konie podadzą, a jutro bądź przynajmniej o dwadzieścia mil od Paryża.

ROZDZIAŁ IX.
JAK BOSSY POSZUKUJE SWEGO MARZENIA,
CORAZ BARDZIEJ PRZEKONANY, ŻE JEST TO
RZECZYWISTOŚĆ.

Bussy i książę Andegawański powracając razem byli obadwa zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, chwaliwszy energję księcia, okazania w rozmowie z królem — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylji; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list do królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdy się dostał za bramę, widziałem, Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się rozpoczął mój sen. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Tempie; obok mnie był ksiądz Augustjanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Z jakiejś przyczyny, podczas gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten sen coraz głębiej jest wyryty w mojej duszy!...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Niepodobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosami, i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przeprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — aby dobrze rozpocząć dzieło, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylji.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądne go, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludziom czekać, a sam udał się ulicą św. Antoniego ku zamkowi Bastylji.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż opustoszał. Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylji pełen był kałuż i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, było wiele bram, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Jest tu pięćdziesiąt domów zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymmując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie młodzieniec jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczeni i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ruchy.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawał się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne zygzaki w chodzie.
Właśnie postać pośliznęła się i odgłos stłumiony, któremu towarzyszyło wstrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny szuka stalszego punktu oparcia.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże odpuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani warjat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Na ten domysł naprowadziły przez Bussego ostattnie posłyszane wyrazy.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; stąd powinno już być blisko“.
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ach! chyba skonam! zawołał.
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, nie spodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan szukałeś domu?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
Więc istotnie byłeś w tym domu?
— W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoją pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przedewszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin,
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d‘Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moją ciekawość.
— Rzecz się ma tak — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał pozostać w domu, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Poprostu i tajemniczo zarazem — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczymy jak to było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nie obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków stąd; jestem biedny chirurg ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacjentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudoin, Remy imię zechrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudoin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy miły obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem; lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale niedelikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda; nie chciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistoletów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką, Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś nie czyniąc żadnej uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie niedaleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoźmi, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez kurytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, i głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan coś pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, oprócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety mającej najwięcej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Pięknej, jak anioł.
— Tak.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej zrobiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano prawie się zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mnie... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i uczuwam jakąś skłonność do ciebie. Ale później o tem, mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Skąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną, i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię uczynię szczęśliwym. Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, głos tej pani odezwał się: panie Remy.
— Wiedział twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęciła dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moją rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, jestem sławnym operatorem i żaden pradzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. Czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!... panie hrabio... ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracja nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć,.
— Panie hrabia!... — mówił młody lekarz — jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacjentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważanym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia1?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Uczynię wszystko, co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz, która da się ująć...

ROZDZIAŁ X.
KTO TO BYŁ WIELKI ŁOWCZY
BRIAN DE MONSOREAU.

Nie radość już, ale szał prawie ogarnął Bussego, gdy nabrał pewności, że wymarzona przezeń osoba jest rzeczywistą i że ta osoba była dlań ludzką i gościnną.
Nie chciał już puścić młodego lekarza i wziął go do siebie.
Jakkolwiek zabłocony, młody Remy musiał wsiąść z nim do powozu, albowiem Bussy lękał się, aby mu nie zniknął jak sen.
Myślał zawieźć go do pałacu Bussy, zamknąć na noc i dopiero rano na wolność wypuścić.
Czasu powrotu użył na nowe pytania; odpowiedzi jednak kręciły się w znanem nam już kółku.
Remy nie wiedział więcej jak Bussy, chyba to, że był zdrowym i nie mdlał.
Wiele stanowi dla każdego, kto kochać zaczyna, jeżeli ma z kim rozmawiać o ulubionym przedmiocie.
— Prawda, Remy nie widział tej kobiety, lecz Bussy tem większą czuł przyjemność mogąc ją przedstawiać piękniejszą, niż jej portret.
Bussy chciał rozmawiać przez całą noc o nieznajomej piękności, lecz Remy używając praw lekarza, żądał, aby chory spał, albo przynajmniej leżał.
Ból i utrudzenie te same podawały rady; trzy tak ważne powody przemogły.
Umieściwszy gościa w trzech wygodnych pokojach, i upewniwszy się, że go nie straci, zeszedł z trzeciego piętra do swego ozdobnego mieszkania.
Nazajutrz, ledwie przebudzony, ujrzał lekarza przy swojem łóżku.
Młody człowiek nie mógł z radości spać w nocy i oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Bussego, aby być pewnym, że nie marzy.
— I cóż? — zapytał Remy — jak się pan miewa?
— Doskonale, mój Eskulapie, a tyś czyś zadowolony?
— Zadowolony, jak tylko być można; ale nie oto chodzi, trzeba ranę obejrzeć.
— Zobacz,.
Bussy odwrócił się, aby plaster można było odjąć.
Daleko było lepiej, rana goić się zaczęła.
Bussy szczęśliwy spał dobrze, a sen i szczęście nie mało lekarzom pomagają.
— I cóż — zapytał Bussy — jakże tam z moją raną?
— Nie śmiem powiedzieć panu, że prawie jesteś wyleczony, abyś mię nie odesłał na ulicę Beautreillis, o pięćset kroków od owego sławnego domu.
— Który spodziewam się, znajdziemy.
— I ja tak sądzę.
— Powiedz mi pewną rzecz, mój drogi.
— Przebacz pan — zawołał Remy — pan mi „ty“ powiedziałeś.
— Mówię „ty“ ludziom, których kocham. Może cię to obraża?
— Przeciwnie — odparł młody lekarz chwytając rękę Bussego, aby ją ucałować. — Przeciwnie, tylko zdawało mi się, że źle słyszałem. O! panie, czy chcesz oszalał z radości?
— Nie, nie, mój przyjacielu; chcę tylko abyś mnie kochał, uważał się za mego domownika, a dzisiaj pozwolił mi być obecnym na instalacji wielkiego łowczego.
— Otóż nam się znowu zachciewa! — rzekł Remy.
— O! nie; przyrzekam ci, że będę roztropnym.
— Ale na koniu być potrzeba?
— Koniecznie.
— Czy masz pan konia, któryby lekko nosił?
— Mam do wyboru.
— A więc, weź pan takiego, jakiegobyś dał damie, będącej na portrecie.
— Jak uważam, mój Remy, znasz drogę do mego serca; lękam się, abyś mi nie wzbronił udać się na łowy, na których spodziewam się napotkać wiele znakomitych kobiet, a może i ową damę. To pewnie nie zwyczajna mieszczanka, bo owe bogate sprzęty, ów zbytek, zdradzają, jeżeli nie wyższe urodzenie, to przynajmniej dostatek. A! gdybym ją spotkał!
— Być może — filozoficznie odpowiedział Haudouin.
— Gdyby do tego ów dom znaleźć — rzekł Bussy z westchnieniem.
— I dostać się doń — dodał Remy.
— Mniejsza o to — rzekł Bussy — mam zawsze środek, chociaż czasem mniej bezpieczny.
— Jaki?
— Moja szpada.
— To budzi we mnie nadzieję, że długo przy panu zostanę.
— Bądź o to spokojnym, mój drogi; zdaje mi się, że cię znam od łat dwudziestu i nie mógłbym obejść się bez ciebie.
Miła twarz młodego lekarza rozjaśniła się pod wpływem radości.
— A więc — rzekł — rozstajemy się: pan jedziesz na polowanie, ja idę na ulicę Beautrellis, aby stamtąd ów dom odszukać.
— Byłoby przyjemnie, żeby każdy z nas z czemś powrócił.
Bussy i Haudouin rozeszli się jak dwaj przyjaciele.
W rzeczy samej w lasku Vincennes odbywało się z okazji objęcia obowiązków wielkiego łowczego, przez pana Brian de Monsoreau. Uczestnicy nabożnej procesji towarzyszącej pokutującemu królowi, nie byli pewni, czy Henryk będzie obecny, bo w czasie takiego nabożeństwa, często król nie tylko wychodził z Luwru, ale nawet zamykał się w klasztorze.
Przecież około godziny dziewiątej rano, rozeszła się wiadomość, że król z księciem Andegaweńskim udadzą się na łowy.
Miejsce spotkania się wyznaczono myśliwym na placu Ś-go Ludwika.
Było to miejsce, gdzie rósł ów sławny dąb, pod którym król-męczennik wymierzał sprawiedliwość.
Wszyscy już byli obecni, gdy nowy oficer zupełnie nieznany na dworze, ukazał się na wspaniałym karym koniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Był to mężczyzna mający około lat trzydziestu pięciu, wysoki, ospowaty o twarzy ulegającej zmianom stosownie do uczuć, co wszystko na pierwszy rzut oka niekorzystnie uprzedzało o nim.
Wrzeczy samej, sympatje rodzą się na pierwszy rzut oka; twarz szczera i uśmiech serdeczny przyciągają spojrzenia.
Ubrany w kurtkę zieloną, obszytą galonem srebrnym, na głowie mając czapeczkę z piórem, w lewej ręce szeroki miecz na dziki, w prawej złocony kij do rozsuwania gałęzi, który miał podać królowi, pan Monsoreau mógł się wydawać groźnym, ale bynajmniej nie pięknym.
— A! jaką szkaradną figurę sprowadziłeś Mości książę — mówił Bussy do księcia Andegaweńskiego. — Czyż w Paryżu nic podobnego znaleźć nie mogłeś i musiałeś szukać aż na prowincji? Nie chciałem wierzyć temu co mówią, że Wasza książęca mość uparłeś się, aby ten człowiek został wielkim łowczym.
— Pan Monsoreau, usłużył mi i wynagradzam go — odpowiedział lakonicznie książę Andegaweński.
— Tem piękniej, gdy książę jest wdzięczny, im rzadszą jest ta cnota; ale nie o to idzie, albowiem i ja wiernie służyłem Waszej książęcej mości i potrafiłbym nosić mundur wielkiego łowczego, równie dobrze, jak to straszydło. Wszak on ma brodę czerwoną to powiększa jeszcze jego piękność.
— Nie wiedziałem, że trzeba być zbudowanym na wzór Apolina, aby piastować urzędy dworskie — odpowiedział książę.
— To dziwna, że Wasza książęca mość nie wiedziałeś o tem.
— Ja radzę się serca nie twarzy, i wynagradzam zasługi położone, a nie nadzieję na nie.
— Wasza książęca mość powiesz, że jestem nadto ciekawy — odparł Bussy — lecz szukam nadaremnie, jaką usługę Waszej książęcej mości mógł oddać pan de Monsoreau.
— Prawda, że jesteś bardzo ciekawy.
— Otóż książęta! — zawołał Bussy ze zwyczajną sobie śmiałością. — Pytają ciebie, musisz wszystko powiedzieć; to raz ich zapytasz i słowa bąknąć nie raczą.
— Prawda — odpowiedział książę — ale ja tobie poradzę, co masz czynić, aby się dowiedzieć.
— Bardzo proszę.
— Idź do pana de Monsoreau i zapytaj go.
— Wasza książęca mość masz słuszność — rzekł Bussy — jeśli odpowiedzieć nie raczy, jest na to sposób.
— Jaki?
— Powiem mu, że jest niegrzeczny.
To rzekłszy, odwrócił się, i z kapeluszem w ręku zbliżył się do pana de Monsoreau, który będąc przedmiotem obserwacji dla wszystkich, czekał niecierpliwie, rychło król uwolni go od ciekawych spojrzeń.
Widząc Bussego przybywającego z wesołą twarzą i uśmiechem na ustach, wypogodził nieco czoło.
— Przebacz pan — mówił Bussy — widzę pana samotnym i muszę zapytać, czy łaska królewska tylu zrobiła ci nowych nieprzyjaciół, że w tej chwili i dawni przyjaciele cię odstąpili?
— Na honor, panie hrabio — odrzekł pan de Monsoreau — nie wiem czemu przypisać, że przerywasz moją samotność.
— Wielkiemu podziwieniu, jakiem natchnął mię książę Andegaweński — odrzekł Bussy.
— Jakto?
— Opowiadając mi czyn, za który zostałeś pan wielkim łowczym.
Pan de Monsoreau zbladł tak okropnie, że dołki od ospy, pokrywające twarz jego, zdawały się czarnemi punktami na tle żółtem; jednocześnie spojrzał na pana Bussy wzrokiem zapowiadającym burzę.
Bussy widział, że niewłaściwie postąpił, jednak nie był jednym z ludzi, którzy się cofać umieją; owszem było jego zwyczajem niegrzeczność zastępować zuchwalstwem.
— Mówisz pan — odparł wielki łowczy — że Jego książęca mość opowiadał ci o moim czynie?
— Tak, panie, nawet ze zszczegółami, dlatego zapragnąłem posłyszeć to samo z ust twoich.
Pan de Monsoreau ścisnął miecz, jakby go chciał użyć przeciw Bussemu.
— Na honor — rzekł — chciałbym twojej ciekawości, panie, zadosyć uczynić, lecz na nieszczęście król przybywa więc zechcesz odłożyć to na później.
W rzeczy samej, król na hiszpańskim, ulubionym koniu posuwał się ku miejscu zebrania.
Bussy, potoczywszy oczyma, napotkał wzrok księcia Andegaweńskiego, który się złośliwie uśmiechał.
— Pan i sługa — pomyślał Bussy — dziwnie twarz wykrzywiają kiedy się śmieją, cóż dopiero gdy płaczą?
Król lubiący piękne rysy i kształty, niebardzo był zadowolony z pana de Monsoreau.
Przyjął jednak podany sobie kij złocony.
Jak tylko król się uzbroił, łucznicy poruszyli się i polowanie zaczęto.
Bussy umieścił się na boku, chcąc widzieć całe towarzystwo. W każdej damie upatrywał podobieństwo do portretu, lecz napróżno; były piękne i bardzo piękne kobiety na tem polowaniu, lecz nie było czarującej istoty, której szukał.
Po chwili, otoczyło go zwyczajne koło przyjaciół.
Antraguet, wiecznie mówiący i śmiejący się, nie pozwolił mu się nudzić.
— Strasznego mamy wielkiego łowczego — rzekł do pana Bussy.
— Jakaż musi być jego rodzina!... Bądź łaskaw, pokaż mi jego żonę.
— Wielki łowczy ma się dopiero żenić — odpowiedział Antraguet.
— Skąd wiesz o tem?
— Od pani Veudron, która go znajduje bardzo pięknym i chętnieby poszła za niego, jak Lukrecja Borgia za czwartego męża hrabiego d'Est. Patrzaj, jak ociera koniem o niego.
— Z jakiej okolicy jest łowczy? — zapytał Bussy.
— Z Anjou.
— Czy bogaty?
— Tak mówią przynajmniej; w rzeczy samej, ma pochodzić z drobnej szlachty.
— Któż jest kochanką tego gbura?
—- Nie ma kochanki, pan de Monsoreau jest szczególny w swoim rodzaju; otóż książę Andegaweński cię przyzywa.
— Niech poczeka. Ten człowiek, nie wiem dlaczego podnieca moją ciekawość; bo cóż to za nazwisko, Monsoreau!
— Mysia góra — odparł Antraguet — oto etymologja; stary ksiądz dziś mię tego nauczył: „Mons soricis".
— Nie żądam więcej.
— A! czekaj, czekaj — zawołał nagle Atraguet.
— Na co?
— Liwaret ją zna.
— Kogo zna?
— „Mons soricis" to jego sąsiednia ziemia.
— Liwaret, Liwaret, powiedz nam...
Liwaret zbliżył się.
— Objaśnij nas o Monsoreau.
— Chętnie.
— Ale czy to długo?
— Bardzo krótko. W trzech wyrazach, oto nic o nim nie wiem. Myślę tylko...
— I cóż myślisz?...
— Słuchajcie... powracałem pewnego wieczora...
— To coś strasznie się zaczyna — przerwał Antraguet.
— Nie dasz mi mówić.
— Pozwalam, proszę nawet.
— Pewnego wieczora, powracałem od mego wuja d‘Entragues przez las Meridor, jest temu blisko sześć miesięcy, gdy nagle słyszę krzyk straszny i widzę białego konia, osiodłanego, pędzącego bez jeźdźca. Biegnę natychmiast i w końcu drogi, w mroku spowodowanym nocą, spostrzegam mężczyznę, jadącego na karym koniu. Krzyk ozwał się na nowo i poznałem, że ów jeździec miał przed sobą kobietę, której usta ręką zatykał, Miałem broń i pewno byłbym go ubił, gdyby ma fuzja nie spaliła na panewce.
— A potem co?... — zapytał Bussy.
— Potem, spotkawszy gajowego, pytałem, co to za pan unosił młodą niewiastę; odpowiedział mi, że to pan de Monsoreau.
— No i cóż — mówił Antraguet — cóż to dziwnego porwać kobietę?
— Tak — odrzekł Bussy — ale jej usta zatykać!
— Cóż to za jedna?... — zapytał Antraguet.
— O! tego to już nie wiem.
— To niepospolity człowiek — rzekł Bussy, bardzo mię zainteresował.
— Ma sławę — mówił Liwaret — okrutnego człowieka.
— Powiedz jeszcze co o nim.
— Nic wprawdzie nie uczynił tak głośnego; nawet, jak mówią, dobry jest dla swoich wieśniaków, przecież w okolicy boją się go jak ognia.
— Ma to być zawołany strzelec, jak Nemrod, a król, nigdy mieć nie będzie łowczego jemu równego.
— Zawsze lepiej, że godność ta dostała się jemu, a nie panu de Saint-Luc.
— Czy nie widzisz, że książę Andegaweński cię przyzywa?... — rzekł Antraguet do pana Bussy.
— Niechaj przyzywa. Czy wiesz co się stało z Saint-Lucem?
— Nic nie wiem; czy jest w więzieniu?... -—zapytał z uśmiechem Livaret.
— Zapewne — odrzekł Antraguet, — bo go tutaj nie widać.
— Bynajmniej, dzisiejszej nocy wyjechał do majątku żony.
— Jakto! wygnany?
— Prawie.
— Sain-Luc wygnany? niepodobna.
— Prawda, jak Ewangelja.
— Według świętego Łukasza.
— Bynajmniej; według marszałka Brissac, który dziś rano powiedział mi o tem.
— Ach! to coś nowego i ciekawego; musi to być przykrem dla pana de Monsoreau.
— Zgadzam się — rzekł Bussy.
— Na co?
— Odgadłem.
— Co odgadłeś?
— Jaką zrobił przysługę księciu Andegaweńskiemu.
— Sain-Luc?
— Gdzie tam, Monsoreau.
— Doprawdy?
— Nie inaczej. Zobaczycie, tylko pójdźcie ze mną.
Bussy popędził konia, aby przybyć do księcia Andegaweńskiego, który znudzony daremnem dawaniem mu znaków, sam do niego podjeżdżał.
Za Bussym ruszyli d‘Antraguet i Livaret.
— A! Mości książę — rzekł Bussy — co to za człowiek ten pan Monsoreau!
— Doprawdy?
—-To trudne do uwierzenia.
— Więc z nim mówiłeś?... — zapytał książę.
— Mówiłem; jaki wykształcony umysł!
— I pytałeś go co dla mnie uczynił?
— Właśnie to był cel mojej rozmowy.
— I odpowiedział ci?... — zapytał książę.
— Tak, nawet bardzo grzecznie.
— I cóż ci powiedział mój waligóro?
— Wyznał mi, że dla Waszej książęcej mości dostarcza...
— Zwierzyny.
— Nie, nie zwierzyny, ale kobiet.
— Co, co?... — zapytał książę z zachmurzonem czołem — mój Bussy, co znaczą te żarty?
— To znaczy, że dla Waszej książęcej mości porywa na swego czarnego konia kobiety i żeby nie krzyczały, usta im ręką zatyka.
Książę zmarszczył brwi, ścisnął pięści, zbladł i puścił konia galopem.
— Ha! ha!... — mówił Antraguet — wyborny żarcik.
— Tem lepszy, że nie dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaję mi się, że go porządnie kolnąłem, za kończył Bussy.
Po chwili słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję, a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja mówię świętą prawdę.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historję, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor?
Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nie rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Nich mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.
— Dotąd dobrze, Mości książę.
— Mówią, że jest roztropna, chociaż młoda i piękna.
— A! Mości książę, to coś urojonego.
— Słuchaj, jesteś waleczny i kochasz mnie, jak mówisz.
— Moje życie...
— Jest dla ciebie.
— Bynajmniej: na to, abym Waszą książęcą mość kochał.
— Kiedy tak, to masz zrobić to, cobyś zrobił dla samego siebie.
— Może Wasza książęca mość chcesz, abym za niego kochał się, dla przekonania tej piękności?... najchętniej.
— Idzie tu o to mój drogi, czy kto się w niej nie kocha.
— To się wszystko wyjaśni z czasem.
— Właśnie chcę wiedzieć, co to za mężczyzna bywa u niej.
— A więc jest i mężczyzna?
— Właśnie tego się lękam.
— Kochanek, czy mąż?
— Przynajmniej zazdrosny.
— Tem lepiej, Mości książę.
— Jakto, lepiej?
— Podwójna korzyść.
— Dziękuję za nią. Tymczasem, chciałbym wiedzieć, co to za mężczyzna...
— I mnie każesz się o tem dowiedzieć?
— Tak, jeżeli zechcesz zrobić mi tę przysługę.
— A Wasza książęca mość gdy miejsce zawakuje, zrobisz mnie wielkim łowczym?
— Na honor, będę ci tak obowiązany mój Bussy, jak nikomu.
— Pozwól Mości książę, niech się namyślę.
— A przecież od tak dawna oświadczasz mi twoje usługi.
— A więc słuchaj, Mości książę.
— Czy przystajesz?
— Mieć oko na tę damę?
— Tak.
— Wolałbym inne zlecenie.
— Cofasz się?
— Bo to rzemiosło podglądania...
— Przysługa przyjacielska. Przytem, ja sądzę, że tam i szpady dobyć będzie potrzeba.
Bussy potrząsł głową.
— Mości książę — rzekł — są rzeczy, które człowiek sam tylko dobrze wykona, chociażby był i księciem.
— A więc odmawiasz?
— Tak, Mości książę.
Książę brwi zmarszczył.
— Usłucham twej rady — rzekł — pójdę sam, jeżeli zaś zginę, albo będę raniony, niech wiedzą, że prosiłem mojego przyjaciela Bussy, aby mię wyręczył i że on raz w życiu, i to dla mnie, był ostrożnym.
— Mości książę — odpowiedział Bussy — pewnego wieczora mówiłeś mi: Bussy, nienawidzę tych ulubieńców królewskich, którzy z nas szydzą; masz iść na wesele Saint-Luca, szukać okazji do sprzeczki i pozbyć się ich... Mości książę, poszedłem tam, ich było pięciu, a ja jeden; wprowadzili mię w zasadzkę, ubili konia, a przecież raniłem ich dwóch, trzeciego powaliłem o ziemię. Dzisiaj żądasz, Mości książę, a-bym krzywdę wyrządził kobiecie... Przebacz, Mości książę, ale to przechodzi granicę usług, jakie człowiek szlachetny oddać może.
— Dobrze — rzekł książę — sam więc tego dopełnię, albo z d‘Aurillym.
— Przebacz, Mości książę — rzekł Bussy, któremu nowa myśl przyszła do głowy.
— Co?...
— Czy w tej sprawie byłeś, Mości książę, gdy ulubieńcy króla na mnie czatowali?...
W tej samej.
— Zatem twoja piękna nieznajoma mieszka koło Bastylji?...
— Wprost Ś-tej Katarzyny.
— Czy tak?...
— Jest to okolica, w której doskonale rozbijać.
— Czy Wasza książęca mość byłeś tam po tym wieczorze?....
— Wczoraj....
— I widziałeś?
— Człowieka, który się skradał i który, widać spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przed bramą.
— Ten człowiek sam był?... — zapytał Bussy.
— Tak, prawie przez pół godziny.
— A potem?...
— Jakiś inny z latarką przyszedł do niego.
— A!...
— Wtedy, człowiek w płaszczu... — mówił dalej książę.
— Pierwszy był w płaszczu — przerwał Bussy.
— Tak, wtedy człowiek w płaszczu i ów z latarnią zaczęli z sobą rozmawiać i skoro nie myśleli opuszczać swego stanowiska, ja zawróciłem.
— Zrażony podwójnem niepowodzeniem?...
— Tak, przyznaję. Nim się dostanę do tego domu, ktokolwiek może mię zabić.
— Wasza książęca mość wolałbyś, aby zabili którego z twoich przyjaciół.
— Bynajmniej, ale ten przyjaciel nie jest księciem i nie ma tylu nieprzyjaciół; przytem, przyzwyczajony do podobnych przygód, umie sobie w nich radzić.
— Mości książę — rzekł Bussy — na twojem miejscu, wyrzekłbym się tej kobiety.
— O!... nie,
— Dlaczego?...
— Zanadto jest piękna.
— Mówisz, żeś zaledwie ją widział.
Dosyć, aby ocenić prześliczne blond włosy.
— Aha!...
— Śliczne oczy.
— Aha!...
— Cerę, jakiej nie widziałem nigdy, i postać cudowną.
— Rozumiem.
— Takiej kobiety nie łatwo się wyrzec.
— Pojmuję Waszą książęcą mość i jego położenie mnie boli.
Książę spojrzał na Bussego z boku.
— Żartujesz.
— Nie, i na dowód tego, gotów jestem dzisiejszej nocy udać się tam.
— Więc się namyśliłeś?...
— Tylko Grzegorz XIII-ty niewzruszony jest w zdaniu; powiedz Mości książę, co mam czynić.
— Ukryć się w pewnej odległości, którą ci oznaczę, jeżeli jaki mężczyzna wejdzie, iść za nim, aby się przekonać, co on za jeden.
— Tak. Ale on wchodząc, drzwi za sobą zamyka.
— Mówiłem ci, że mam klucz.
— Prawda; tylko boję się, ażebym nie poszedł za innym mężczyzną, i żeby klucz nie nadał się do innych drzwi.
— Nie można się omylić. W tej bramie, po lewej stronie są schody, wejdziesz na dwanaście stopni i będziesz na korytarzu.
— Jakto, wiesz o tem Mości książę, choć nigdy w tym domu nie byłeś?...
— Czyż ci nie powiedziałem, że mam przekupioną służącą. Ona mi wszystko objaśniła.
— Wygodnie to być księciem!... — zawołał Bussy. — Gdyby tak ja, musiałbym wszystko sam zrobić, i dom wynaleźć i schody policzyć i zmierzyć korytarz. Toby mi wiele czasu zabrało i kto wie, cobym zrobił?...
— A zatem przystajesz?...
— Czy ja mogę Waszej książęcej mości czegokolwiek odmówić?... Tylko Wasza książęca mość opiszesz mi bramę.
— Wybornie, a co mam czynić, jeśli przyjdzie mężczyzna?...
— Iść za nim, aż się dowiesz, co on za jeden.
— To niebezpieczne; a jeśli on zatrzyma się w drodze i krótko rzecz rozwiąże?...
— Pozwalam ci postąpić, jak ci się rzewnie podoba.
— Więc mam pozwolenie działania jak dla siebie?...
— Jak dla siebie samego.
— Tak też uczynię, Mości książę,
— Tylko ani słowa młodym paniczom.
— Słowo honoru.
— Ale nikt z tobą nie pójdzie?...
— Ja sam, przysięgam.
— A więc zgoda, powracamy koło Bastylji, pokażę ci bramę, a klucz oddam wieczorem.
— I zastąpię Waszą książęcą mość — zakończył Bussy.
Książę wraz z Bussym powrócili na łowy, które genjalnie prowadził pan de Monsoreau.
Król był zadowolony z jego rozporządzeń i ze swojego stanowiska.
Po dwugodzinnej zabawie, po przebiegnięciu czterech, albo pięciu mil, zwierz wyszedł na strzał jego.
Pan de Monsoreau otrzymał pochwały tak króla, jak i księcia.
— Mości książę — rzekł — szczęśliwy jestem, mogąc na twoje pochwały zasłużyć, bo tobie winien jestem godność moją.
— Ale żebyś wciąż zasługiwał na moje względy — odrzekł książę — musisz jeszcze dzisiaj wyjechać do Fontaineblau; król chce polować pojutrze i dni następnych, a jeden dzień nie zanadto na poznanie lasów.
— Wiem o tem, Mości książę — odpowiedział Monsoreau — moje przygotowania do podróży bardzo krótkie i mogę zaraz wyjechać.
— A!... panie do Monsoreau — mówił Bussy — teraz nie możesz się spodziewać spoczynku. Chciałeś być wielkim łowczym, więc jesteś. Na tem stanowisku najmniej pięćdziesiąt nocy niewygodnych przepędzisz; szczęście, że żony nie masz.
Bussy uśmiechnął się, mówiąc to. Książę wzrokiem zmierzył wielkiego łowczego i poszedł powinszować królowi, że lepiej wygląda.
Pan de Monsoreau na żart Bussego zbladł, a rysy jego nieprzyjemny przybrały wyraz.

ROZDZIAŁ XI.
JAKIM SPOSOBEM BUSSY WYNALAZŁ
PORTRET I ORYGINAŁ.

Około czwartej przed wieczorem skończono łowy; o piątej, jak gdyby król przewidział życzenia księcia Andegaweńskiego, cały dwór powracał do Paryża przedmieściem Ś-go Antoniego.
Pan de Monsoreau, pod pozorem, że ma wyjeżdżać, pożegnał księcia i skierował się ku Fromenteau.
Przejeżdżając około Bastylji, król wskazywał swoim przyjaciołom groźną i posępną jej powierzchowność; był to środek przypomnienia, co ich czekało, gdyby kiedy odwrócili od niego uczucia swoje.
Wielu pojęło to, i podwoili uprzejmość dla monarchy.
Tymczasem, książę Andegaweński mówił do Bussego, jadącego obok:
— Patrzaj, Bussy, patrzaj na prawo, na ten dom drewniany, z wizerunkiem Najświętszej Panny, patrz w prostej linji, cztery domy stamtąd.
— Patrzę — odpowiedział Bussy.
— Piąty dom — mówił książę, — ten, co jest wprost ulicy Ś-tej Katarzyny.
— Widzę go... Patrzaj Mości książę, jak wszystkie okna napełniają się widzami.
— Wyjąwszy domu, który ci pokazuję; w nim okna są zamknięte.
— Ale firanka w jednem się unosi — rzekł Bussy z biciem serca.
— Jednak nic widzieć nie można... O!... ona jest dobrze strzeżona!... Otóż ten dom; w pałacu oddam ci klucz....
Bussy strzelił oczyma na firankę nieco odsłoniętą, jednak nic nie mógł dostrzec.
Powróciwszy do pałacu, książę dał Bussemu przyrzeczony klucz.
Bussy powtórzył przyrzeczenie i oddalił się do siebie.
— I cóż?... — rzekł do lekarza Remy.
— Ja toż samo uczynię pytanie.
— Nic nie znalazłeś?...
— Ten dom jest niedostępny jak w dzień, tak w nocy. Błądzę pomiędzy kilkoma do siebie podobnemi.
— Kiedy tak — rzekł Bussy — to ja jestem szczęśliwszy, mój drogi Haudouin.
— Jakto, panie, więc i ty szukałeś?...
— Nie, tylkom przejechał przez ulicę.
— I poznałeś bramę?...
— Opatrzność ma swoje ukryte i tajemnicze drogi.
— Więc jesteś pan pewny?...
— Nie mówię tego, ale się spodziewam.
— A kiedyż będę mógł dowiedzieć się, że znalazłeś co szukałeś?...
— Jutro rano.
— Tymczasem, czy mnie pan nie potrzebujesz?..
— Nie, mój drogi.
— Nie potrzeba, abym ci towarzyszył?...
— Nawet niepodobna.
— Bądź pan przynajmniej, ostrożnym.
— Ach!... mój drogi, niepotrzebne zalecenie, bo dobrze mię znają.
— Bussy jadł obiad, nie myśląc wcale, jak będzie wieczerzał; następnie o ósmej wybrał najlepszą szpadę, przypasał, mimo zakazu króla, parę pistoletów, i obwinięty czarnym płaszczem, udał się na róg ulicy Ś-tej Katarzyny, postanowiwszy czekać dwie godziny, a w razie, gdyby nikt się nie ukazał, działać na własny rachunek.
Przybywszy na miejsce, poznał dom z wizerunkiem Najświętszej Panny, policzył następne cztery domy, i stanął przy oznaczonym.
Dziewiąta wybiła właśnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, gdy ujrzał dwóch jezdnych, przybywających przez bramę Bastylji.
Stanęli przy placu Tournelles.
Jeden z nich zsiadł z konia, podał cugle drugiemu, i postępował do domu, przy którym Bussy czatował.
Zbliżywszy się, obejrzał się dokoła, jakby dla przekonania, czy kto nań nie patrzy, a czując się bezpiecznym, podszedł do bramy i zniknął.
Bussy słyszał skrzypnięcie zawias.
Zaczekał chwilę, bojąc się, aby owa tajemnicza osoba nie stała za bramą; później dopiero otworzył ją i zamknął napowrót bez łoskotu.
Wtedy odwrócił się i przekonał, że przez ową bramę, patrzył wczoraj na Quelusa.
Potem postępował powoli macając ściany i na lewo napotkał pierwszy schód.
Tu zatrzymał się z dwóch przyczyn: naprzód, ponieważ ze wzruszenia nogi mu drżały, następnie, bo usłyszał głos mówiący:
— Gertrudo, uprzedź panią, że to ja i że pragnę wejść.
Żądanie było wyrzeczone tonem rozkazującym i nie znoszącym odmowy; po chwili, Bussy usłyszał głos służącej:
— Przejdź pan do salonu, pani natychmiast przybędzie.
Później posłyszał skrzyp zamykających się drzwi.
Wtedy pomyślał o dwunastu schodach, które Remy policzył, porachował je z kolei i stanął w przedsionku.
Przypomniał sobie korytarz i troje drzwi.
Zrobił kilka kroków wstrzymjąc oddech i wyciągając rękę przed siebie.
Pierwsze drzwi, których dotknął, były te właśnie, któremi wszedł nieznajomy.
Idąc dalej napotkał drugie, dotknął ich i znalazł klucz w zamku.
Drżącą ręką zakręcił go i drzwi się otwarły.
Pokój, do którego wszedł Bussy, ciemny był tylko z sąsiedniego przechodziło doń nieco światła.
Odbicie tego światła padało na okno zasłonięte firanką.
Rzucił okiem na część sufitu rozjaśnioną światłem i poznał malowidło.
Wyciągnął rękę i dotknął łóżka z rzeźbami.
Nie mógł już wątpić; znajdował się w pokoju, w którym się przebudził po otrzymaniu rany.
Dreszcz przeszedł Bussego gdy dotknął owego łóżka, albowiem uczuł się otoczony wonią młodej i pięknej kobiety.
Ukrył się za firanką i słuchał.
W sąsiednim pokoju słychać było kroki niecierpliwe nieznajomego, który co chwila zatrzymywał się mówiąc:
— Kiedyż przyjdzie?
Wreszcie, otworzyły się drzwi salonu równoległe do pierwszych.
Kobierzec zadrżał pod drobną nóżką i do uszu Bussego doszedł szelest jedwabnej sukni.
Jednocześnie ozwał się głos.
— Otóż jestem, czegóż pan jeszcze wymagasz?
— O! — pomyślał Bussy — jeśli to kochanek, jest czego mężowi powinszować.
— Pani — rzekł mężczyzna, którego tak obojętnie przyjęto — mam honor oznajmić ci, że jutro wyjeżdżam do Fontaineblau i chcę noc spędzić przy tobie.
— Czy pan przynosisz mi wieści od ojca? — zapytał ten sam głos kobiecy.
— Pani, słuchaj mnie...
— Wiesz pan pod jakim warunkiem zostałam wczoraj żoną twoją; pod warunkiem, że mój ojciec przybędzie natychmiast do Paryża, albo ja się udam do niego.
— Po moim powrocie z Fontaineblau pojedziemy razem, daję ci pani na to słowo, tymczasem...
— Nie zamykaj pan drzwi, to napróżno, ja jednej chwili z tobą nie spędzę, dopóki nie będę wiedziała o moim ojcu.
I kobieta, mówiąca tak groźnie, dmuchnęła w srebrną piszczałkę, która przeciągły głos wydała.
Tym sposobem przywoływano w owej epoce służących, albowiem dzwonków jeszcze nie znano.
Natychmiast drzwi, któremi wszedł Bussy, otwarły się na nowo i ukazała się młoda kobieta.
Była to wysoka i silna dziewczyna z Meridor, która tylko czekała wezwania swej pani.
Wchodząc do salonu, zostawiła drzwi otwarte.
Promień światła przeniknął do pokoju, w którym Bussy był ukryty i pozwolił mu ujrzeć portret pomiędzy oknami.
— Gertrudo — rzekła dama — nie kładź się i czekaj na moje wezwanie.
Pokojowa oddaliła się, zostawiając drzwi od salonu otwarte; tym sposobem portret był dla Bussego widzialnym.
Chciał się podsunąć ile można najciszej, ale posadzka skrzypnęła i dama zwróciła się w tę stronę.
Był to oryginał portretu, była to nimfa wymarzona.
Mężczyzna choć nie słyszał, zwrócił się jednak za jej przykładem.
Był to pan de Monsoreau.
— A! — rzekł Bussy — biały koń... porwana niewiasta..,.O! pewny jestem jakiejś okropnej historji.
Obtarł twarz, potem oblaną.
Widział ich oboje; ją bladą, wzgardliwą, jego, o cerze oliwkowej, gryzącego paznokcie.
— Pani — rzekł nakoniec pan de Monsoreau — przestań ze mną odgrywać rolę kobiety prześladowanej; jesteś w Paryżu, w moim domu, jesteś hrabiną do Monsoreau, to jest moją żoną.
— Skoro jestem pańską żoną, czemu mnie nie odprowadzisz do ojca, dlaczego mnie ukrywasz przed światem?...
— Czyś pani zapomniała o księciu Andegaweńskim?...
— Upewniałeś mię pan, że będąc twoją żoną, nie będę potrzebowała lękać się go.
— To jest...
— Upewniałeś mię..
— Ach, jeszcze muszę być ostrożnym.
— A więc dokończ twojego dzieła i wtedy przybądź.
— Djano — rzekł hrabia, na którego twarzy znać było gniew. — Djano, nie igraj ze świętym węzłem małżeństwa. Usłuchaj rady jaką ci daję!
— Spraw pan, abym miała zaufanie do męża a będę szanować małżeństwo.
— Sądzę, że mojem postępowaniem zasłużyłem na zaufanie.
— A ja sądzę, że pań nie działałeś dla mego dobra...
— O!... tego za wiele — zawołał hrabia. Jesteś w moim domu, pani jesteś moją żoną i sam szatan nie zaprzeczy mi prawa własności...
Bussy dotknął ręką szpady i krok naprzód postąpił; lecz Djana nie dała mu czasu na ukazanie się.
— Patrzaj pań — rzekła, dobywając z zapasa ukryty sztylet — oto moja odpowiedź.
I wpadając do pokoju, w którym stał Bussy, zatrzasnęła drzwi, pchnęła zasuwkę, a tymczasem pan de Monsoreau bił w deski pięścią.
— Jeśli pan — mówiła spokojnie Djana — naruszysz drzwi, znajdziesz mię na progu nieżywą.
— Bądź pani spokojną — rzekł Bussy, obejmując jej kibić — masz tutaj właśnie obrońcę.
Pan de Monsoreau nogą we drzwi uderzył; lecz bojąc się, aby Djana nie wykonała groźby, trzasnął drzwiami i wyszedł.
— Panie — zawołała Djana, wydzierając się z rąk Bussego i cofając się w tył. — Kto jesteś i jak tu wszedłeś?...
— Pani!... — odezwał się Bussy, otwierając drzwi i padając na kolana — jesetem człowiekiem, któremuś życie ocaliła. Nie sądź pani, abym tutaj wszedł w złych zamiarach, albo nastawał na twój honor.
Dzięki jasnemu światłu, Djana poznała młodzieńca.
— A!... pan tutaj — zawołała, składając ręce — pan byłeś tutaj i wszystko słyszałeś?...
— Niestety!...
— Ale kto jesteś?... jak się nazywasz?...
— Jestem Ludwik de Clerrnont, hrabia de Bussy.
— Bussy, waleczny Bussy!... — krzyknęła w prostocie ducha, nie wiedząc jaką radość sprawia młodemu człowiekowi. — A!... Gertrudo — rzekła, zwracając mowę do służącej, która weszła słysząc że pani z kimś obcym rozmawia. — Gertrudo, nie mam się czego obawiać, bo mój honor, powierzam od tej chwili, najwaleczniejszemu francuskiemu rycerzowi.
Później, wyciągnąwszy rękę, rzekła:

— Wstań pan; wiem kto jesteś, teraz należy, abyś wiedział, kto ja jestem...

ROZDZIAŁ XII.
KTO BYŁA DJANA DE MERIDOR..

Bussy powstał upojony szczęściem i wszedł z Djaną do salonu, z którego pan de Monsoreau dopiero co wyszedł.
Spojrzał z uwielbieniem na Djanę i pojął, dlaczego kobieta, której szukał, wyższą jest nad jego marzenia, bo rzeczywistość nieskończenie przewyższała wyobraźnię.
Djana miała lat osiemnaście, lub dziewiętnaście; to jest: była w najpiękniejszym kwiecie wdzięków i młodości; w epoce życia, w jakiej kwiat najświeższą barwą jaśnieje, w której najmilszy przyrzeka owoc.
Łatwo odgadła, że ją Bussy podziwia, i nie miała siły zmniejszyć jego uniesienia.
Nakoniec przerwała milczenie, zawiele mówiące...
— Panie — rzekła — odpowiedziałeś na jedno z moich pytań, a pominąłeś drugie; pytałam kto jesteś i zaspokoiłeś mię, pragnę teraz wiedzieć, jak wszedłeś tutaj?
— Pani — rzekł Bussy — z kilku pochwyconych wyrazów rozmowy z panem de Monsoreau pojąłem, że przyczyna mojej tu bytności wypływa z wypadków, któreś przyrzekła dać mi poznać; wszak przed chwilą mówiłaś, że raczysz powiedzieć kto jesteś?
— O! tak hrabio, wszystko ci opowiem — odrzekła Djana, twoje nazwisko natchnęło mię zaufaniem, bom je często słyszała, jako nazwisko walecznego rycerza, którego honor jest nieskazitelny.
Bussy skłonił się.
— Ztego, co pan słyszałeś, — mówiła Djana, wiesz zapewne, że jestem córką barona de Meridor, to jest dziedziczką majątku i znakomitego imienia przodków.
— Zdaje mi się — rzekł Bussy — że któryś baron de Meridor, mogąc pod Pawją ocalić wolność, oddał swój miecz Hiszpanom a gdy król dostał się do niewoli, żądał by mógł towarzyszyć Franciszkowi I-mu do Madrytu i podzielić z nim niewolę. Pozwolono mu, lecz potem powrócił do Francji, aby traktować o wykup.
— To mój ojciec panie. Jeżeli kiedy będziesz w zamku Meridor, zobaczysz portret Franciszka I-go, ofiarowany memu ojcu na pamiątkę. Jest on dziełem Leonarda de Vinci.
— A!... — rzekł Bussy — w owym czasie jeszcze monarchowie umieli nagradzać zasługi.
— Za powrotem z Hiszpanji, ojciec mój ożenił się. Dwóch pierwszych synów umarło. Była to wielka boleść dla barona, który stracił nadzieję odżycia w potomku. Wkrótce, zgon króla powiększył rozpacz dobrego ojca, opuścił więc dwór i zamieszkał w zamku Meridor. Tam w dziesięć lat po śmierci braci, ja się urodziłam.
Cała miłość barona zlała się na mnie; jego uczucia nie znały granic.
W trzy lata po urodzeniu, straciłam matkę; był to nowy cios dla ojca...
Nie pojmowałam, co utraciłam, uśmiechałam się a uśmiech mój pocieszał ojca, po stracie czułej żony.
Rosłam, rozwijałam się pod jego oczyma.
Jak ja byłam wszystkiem dla ojca, tak również dla mnie on był całym światem.
Doszłam do lat szesnastu nie myśląc nawet, że jest inny świat jak moje owieczki, pawie, łabędzie i gołąbki; nie myśląc, że to życie zmienić się musi.
Zamek Meridor wznosi się śród obszernych lasów, należących do księcia Andegaweńskiego; lasy te były pełne sarn, jeleni, których nie prześladowano; znałam je wszystkie, niekiedy przybiegały do mnie, osobliwie jedna łania, moja ulubiona Dafne, przychodziła jeść z mojej dłoni.
Jednej wiosny, przeszło miesiąc jej nie widziałam, sądziłam, że zdechła, i opłakałam ją jak przyjaciółkę, gdy nagle przyszła z dwoma jelonkami, które naprzód uciekały przedemną, a potem, za przykładem matki, przyszły się ze mną pieścić.
Około tego czasu, doszła nas wiadomość, że książę Andegaweński przysłał swojego rządcę do stolicy prowincji.
W kilka dni potem, dowiedziano się, że nazywał się Monsoreau.
Nie wiem dlaczego, nazwisko to przykrość mi sprawiło; dzisiaj wnoszę, że to było przeczucie.
Upłynął tydzień, mówiono dużo o panu de Monsoreau.
Pewnego rana w lesie rozległy się dźwięki trąbki i odgłosy gonienia psów; pobiegłam aż do kraty parku i ujrzałam moją biedną Dafnę, która biegła jak błyskawica, ścigana przez myśliwych; dwa jelonki biegły tuż za nią.
Chwilę potem, przebiegł mężczyzna na karym koniu, który zdawał się mieć skrzydła, tak bieg jego był szybki.
Był to pan de Monsoreau.
Chciałam krzyknąć, chciałam prosić o łaskę dla mojej Dafne, lecz nie usłyszałby krzyku, tak zapalony był do łowów.
Wtedy zapominając jaki mogę sprawić niepokój ojcu, gdyby spostrzegł moją nieobecność, pobiegłam wprost za myśliwymi; spodziewałam się bowiem spotkać albo samego hrabiego, albo kogoś z jego służby i prosić ich, aby zaprzestali ścigania.
Zrobiłam przeszło pół mili nie wiedząc gdzie biegnę, bo od dawna łanię i myśliwych straciłam z oczu. Po chwili i gonienie psów ucichło, a ja siadłam pod drzewm i płakać zaczęłam.
Już przeszło kwadrans siedziałam, kiedy odgłos łowów mię dobiegł i zdawał się coraz bardziej przybliżać.
Podniosłam się i pobiegłam w stronę odgłosu.
W rzeczy samej, ziejąca Dafne przebiegła jak błyskawica, a za nią jeden tylko jelonek; drugi padł ze zmęczenia i pewnie go psy rozszarpały.
Łania była też zmęczona, odległość między nią a pogonią co raz się zmniejszała, bieg jej zmienił się w podskoki, a mijając mnie, ryknęła żałośnie.
Chciałam zawołać.
Pan de Monsoreau widział tylko ściganą łanię i przebiegł jak huragan z trąbką przy ustach.
Zanim trzej czy czterej dojeżdżacze podniecali psy trąbkami i głosem.
Ten wir szczekania, trąbek i głosów przeszedł jak burza, znikł w gęstwinie lasu i skonał w oddali.
Byłam w rozpaczy; mówiłam sobie, że gdybym była pięćdziesiąt kroków dalej, hrabia byłby mię widział i na prośbę moją oszczędziłby biedną łanię.
Ta myśl podnieciła we mnie odwagę, łowy mogły po trzeci raz około mnie przechodzić.
Szłam wciąż drogą, ocienioną pięknemi drzewami i poznałam, że ta droga wiedzie do zamku Beauje.
Zamek ten należał do księcia Andegaweńskiego i był odległy od posiadłości mojego ojca o trzy mile.
Nie długo spostrzegłam, że zrobiłam trzy mile pieszo i że byłam sama i daleko od zamku Meridor.
Przyznam się, że teraz dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę nierozsądne moje postępowanie.
Szłam nad brzegiem wody, myśląc udać się do znajomego nam ogrodnika, który śliczne przynosił mi kwiaty, i prosić aby mię odprowadził do domu; w tem łowy znowu słyszeć się dały.
Stanęłam i zaczęłam pilnie słuchać.
Wrzask rósł i zapomniałam o wszystkiem.
Prawie w tym samym czasie z drugiej strony wody, ukazała się łania, lecz pogoń już ją dosięgała.
Była sama, bo drugi jelonek padł; widok wody dodał jej sił, nozdrzami wciągnęła w siebie świeże powietrze i rzuciła się w staw, jakby chciała do mnie się dostać.
Z początku płynęła prędko i pozornie odzyskiwała siły.
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach i wyciągniętemi rękami, prawie tak oddychając jak ona.
Nieznacznie siły poczęły ją opuszczać, a psy podwajały zaciekłość.
Dosięgły ją... W tymże czasie pan de Monsoreau wychylił się z lasu, przybiegł nad wodę i skoczył z konia.
Wtedy zebrałam siły i zawołałam składając ręce; łaski! łaski!
Zdaje się, że spostrzegł mię; krzyknęłam silniej niż pierwej.
Usłyszał, bo podniósł głowę, widziałam jak pobiegł do łodzi, odwiązał ją i udał się do biednej łani, którą psy obskoczyły.
Sądziłam, że wzruszony mą prośbą, niesie pomoc biednemu zwierzęciu, gdy on dobywszy kordelasa i błysnąwszy nim w powietrzu, zadał cios biednej Dafne.
Krew trysnęła i zafarbowała wodę.
Łania jęknęła okropnie, uderzyła wodę nogami, wyciągnęła się i padła.
Krzyknęłam tak boleśnie jak ona i padłam omdlała.
Kiedym przyszła do siebie, ujrzałam się w pałacu Beauge a mój ojciec, po którego posłano, płakał przy mojem łóżku.
Ponieważ było to chwilowe mocne wzruszenie, nazajutrz mogłam powrócić do Meridor; przecież trzy czy cztery dni pozostałam w pałacu.
Czwartego dnia, ojciec mówił mi, że pan de Monsoreau, który mię widział gdym zemdlała, co dzień przychodził pytać o moje zdrowie; rozpaczał, gdy się dowiedział, z jakiej przyczyny cierpiałam i pragnął usprawiedliwić się mówiąc, że będzie szczęśliwy, gdy przebaczenie z ust moich usłyszy.
Śmiesznie byłoby odmówić; mimo wstrętu, pozwoliłam więc mu przyjść.
Nazajutrz, przedstawił się i wtedy pojęłam śmieszność mojego położenia: polowanie jest zabawą, którą niekiedy kobiety podzielają, to było dla mnie obroną, a nadto przywiązanie, jakie miałam do biednej Dafny.
Hrabia wyjawił swoją rozpacz i zaklinał się na honor, że byłby oszczędził sarenki, gdyby był wiedział, że ja tak jej żałuję; przecież jego usprawiedliwienia nie przekonały mnie i hrabia odszedł nie umniejszywszy przykrego wrażenia, jakie na mnie sprawił.
Wychodząc, prosił mojego ojca o pozwolenie odwiedzania nas.
Urodził się w Hiszpanji, wychował w Madrycie, więc baronowi było przyjemnie mówić o kraju, w którym długo przebywał.
Prócz tego, hrabia pochodził ze znakomitego rodu, był ulubieńcem księcia Andegaweńskiego i mój ojciec nie miał powodu nieprzyjmowania go w domu.
Niestety! od tej chwili przestałam być nie tylko szczęśliwą, ale i spokojną.
Wkrótce spostrzegłam, że uczyniłam na nim wrażenie.
Z początku, bywał raz na tydzień, później dwa, później codziennie.
Uprzedzający dla mego ojca, umiał mu się podobać.
Hrabia był i dla mnie uprzedzający jak dla kochanki, a pełen uszanowania, jak dla siostry.
Pewnego rana, ojciec wszedł do mego pokoju poważniejszy niż zwykle, a w jego powadze przebijało się coś radosnego.
— Moje dziecię — rzekł do mnie — zawsze mi mówiłaś, że jesteś przy mnie szczęśliwą.
— Najszczęśliwszą! — zawołałam — nigdy nie chcę cię odstąpić.
— A więc moja Djano — mówił dalej schylając się aby mię w czoło pocałować — twoje szczęście zależy tylko od ciebie.
Spodziewałam się tego co miał powiedzieć i zbladłam tak okropnie, że zatrzymał się, nim usta na mojem czole położył.
— Djano, moje dziecię! — zawołał — co tobie?
— Pan de Monsoreau — wyjąkałam.
— I cóż? — zapytał zdziwiony.
— O! nigdy, mój ojcze, jeśli masz cokolwiek litości dla twego dziecka.
— Djano, moje dziecię, wiesz jak cię kocham i pragnę szczęścia twojego! Rozważ dobrze i jeżeli w ośmiu dniach...
— Nie, nie — zawołałam — to napróżno, nie potrzebuję do namysłu nietylko ośmiu dni, ale ośmiu godzin, ani nawet minuty. O! nie, nie...
I zalałam się łzami.
Ojciec rzadko widząc mię płaczącą, wziął mnie w objęcia i upewnił słowem honoru, że nigdy nie wspomni o tem małżeństwie.
W rzeczy samej, miesiąc upłynął, a nie widziałam pana de Monsoreau, nawet nie słyszałam o nim.
Pewnego dnia, odebraliśmy zaproszenie na bal, który pan de Monsoreau dawał dla królewskiego brata.
Zabawa miała się odbyć w ratuszu w Angers.
Do tego listu, dołączone było osobiste zaproszenie księcia, który pisał do mego ojca, że znając go z dworu Henryka, z przyjemnością będzie go widział u siebie.
Chciałam prosić ojca, aby odmówił i uczyniłby tak, gdyby nas tylko pan de Monsoreau zapraszał; lecz ponieważ książę miał brać w tem udział, niepodobna go było obrażać.
Udaliśmy się na tę uroczystość... Pan de Monsoreau przyjął nas, jakby nic nie zaszło; jego obejście względem mnie było tak obojętne, że ani grzecznością, ani zawiścią nie wyróżniał mnie z pośród innych kobiet.
Wcale inne było postępowanie księcia Andegaweńskiego.
Ujrzawszy mnie, wlepił wzrok i na chwilę go nie spuścił.
Czułam się onieśmieloną pod tem spojrzeniem i nic nie mówiąc ojcu, prosiłam, aby jak najwcześniej opuścić zabawę.
W trzy dni potem, pan de Monsoreau przybył do Meridor, ujrzałam go zdaleka i schroniłam się do mego pokoju.
Bałam się, aby ojciec nie kazał mię przywołać.
W pół godziny pan de Monsoreau wyjechał a ojciec nic mi nawet nie mówił o jego odwiedzinach, tylko zauważyłam, że był smutniejszy niż zwykle.
Kilka dni upłynęło.
Właśnie powracałam z przechadzki, gdy powiedziano mi, że pan de Monsoreau jest u ojca, że ojciec pokilkakroć o mnie pytał i kazał donieść sobie, kiedy powrócę.
Ledwie weszłam do mego pokoju, ojciec mój przybiegł.
— Moje dziecię — rzekł, — ważna przyczyna zmusza mnie do rozstania się z tobą na dni kilka: nie pytaj mnie o nic i uważaj, że musi być tego potrzeba, że tydzień, a może miesiąc nie będę cię widział.
Zadrżałam, chociaż nie przenikałam, na jakie byłam wystawiona niebezpieczeństwo; powtórne odwiedziny pana de Monsoreau nic mi dobrego wróżyć nie mogły.
— Gdzież mam się udać, mój ojcze? — zapytałam.
— Do zamku de Lude, do mojej siostry, gdzie zostaniesz przed wszystkimi ukrytą. Przybędziesz tam w nocy, aby nie obudzić podejrzeń.
— Ty mi nie będziesz towarzyszył ojcze?
— Nie, to mogłoby także wzbudzić podejrzenia, a nawet nasi ludzie nic wiedzieć nie będą o twoim wyjeździe,
— Z kimże pojadę?
— Z dwoma pewnymi ludźmi.
— A! mój Boże! mój ojcze!
Baron uścisnął mnie.
— Moje dziecię — rzekł — potrzeba tego wymaga.
Tak pewną byłam miłości ojca, że nie pytałam więcej, żadnego nie żądałam objaśnienia.
Ułożono, że Gertruda, córka mojej mamki, miała mi towarzyszyć.
Ojciec opuścił mnie, mówiąc, abym była gotowa.
Wieczorem o ósmej godzinie, było bardzo ciemno i zimno, bo to były dni zimowej ojciec przyszedł do mnie.
Byłam gotowa jak mi zalecił; zeszliśmy do ogrodu, sam otworzył furtkę wychodzącą do lasu i tam zastaliśmy powóz, i dwóch ludzi.
Mój ojciec długo z nimi rozmawiał, jak się zdaje mnie im polecając; następnie wsiadłam z Gertrudą do powozu.
Baron uściskał mię raz ostatni i ruszyliśmy.
Nie wiedziałam jakie mi groziło niebezpieczeństwo i dlaczego opuszczałam zamek Meridor; pytałam Gertrudy, ale i ona nie wiedziała o niczem.
Nie śmiałam pytać moich przewodników, bo ich nie znałam.
Jechaliśmy w milczeniu krętemi drogami, gdy po upływie dwóch godzin, w chwili, gdy mimo niepokoju poczęłam usypiać ukołysana ruchome powozu, uczułam, jak Gertruda chwyta mię za ramię,
— Ach! panienko — rzekła biedna dziewczyna — co to takiego?
Wychyliłam głowę i ujrzałam, że nas otoczyło sześciu zamaskowanych jeźdźców; nasi ludzie, chcący się bronie, zostali rozbrojeni.
Zanadto byłam przestraszona, ażeby wołać pomocy, zresztą, któżby nam pomógł?
Dowódzca owych zamaskowanych, przystąpił do drzwiczek i rzekł: niech pani będzie spokojną, nic jej się złego nie stanie. Proszę tylko udać się za nami.
— Gdzie? — zapytałam.
— Tam, gdzie z panią będą się obchodzić jak z królową.
Obietnica ta więcej mię jeszcze strwożyła.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — rzekłam do siebie.
— Panienko — odezwała się cicho Gertruda — ja znam te okolice i jeżeli zechcesz, możemy uciekać.
— Ta rada nie uspokoiła mnie; przecież przyjemnie było pomyśleć, że ktoś chce nas ratować, odzyskałam też nieco sił.
— Czyńcie panowie, co wam się podoba — rzekłam, jesteśmy kobietami i nie umiemy się bronić.
Jeden z jeźdźców zsiadł z konia, zajął miejsce woźnicy i zwrócił powóz w inną stronę.
Bussy, jak to łatwo pojąć, słuchał opowiadania z największem zajęciem: w pierwszych chwilach miłości, jest jakieś religijne uwielbienie dla osoby, którą zaczynamy kochać.
Kobieta wybrana jest wyższą nad inne, staje się bóstwem niejako.
Każde jej słowo zdaje nam się łaską, każdy uśmiech, nadmiarem szczęścia.
Bussy, nie śmiał przerywać opowiadającej, każdy szczegół jej życia był dlań nader interesujący i słuchał słów Djany, z takiem zajęciem, jakby od nich życie jego zawisło.
Młoda kobieta uległa podwójnemu wrażeniu, przeszłości i teraźniejszości.
Zatrzymała się chwilę, Bussy nie mogąc wstrzymać swej ciekawości, rzekł ze złożonemi rękoma:
— Mów pani dalej, mów.
Djana poznała, że uczyniła wrażenie.
Głos, poruszenia, wyraz twarzy, wszystko było w zgodzie z wymówionemi wyrazami.
Uśmiechnęła się więc smutnie i mówiła:
— Po trzech godzinach jazdy, powóz zatrzymał się. Słyszałam, jak zaskrzypiała brama, przemówiono kilka wyrazów, przejechaliśmy po moście a wychyliwszy głowę, przekonałam się, że jesteśmy na dziedzińcu zamkowym.
Co to był za zamek? ani ja, ani Gertruda nie wiedziałyśmy wcale.
W drodze nieraz chciałyśmy poznać okolice, ale tylko las był dokoła i myślałyśmy, że dla lepszego złudzenia, tę drogę wybrano.
Drzwiczki powozu otworzono i ten sam człowiek, który z nami mówił, przyszedł nas wysadzić.
Przyjęło nas dwóch ludzi z pochodniami, zapewne należących do zamku.
Jak nam przyrzeczono, uwięzione miałyśmy być ze wszelkiemi względami.
Udałyśmy się za owymi ludźmi, którzy nas wprowadzili do sypialnego pokoju, bogato przybrąnego, przypominającego swoją świetnością czasy Franciszka I-go.
Wieczerza wspaniale zastawiona czekała.
— Jesteś pani u siebie — rzekł mężczyzna, który już podwakroć do nas przemawiał; że zaś służąca może ci być potrzebną, jej pokój jest obok twojego.
Gertruda i ja spojrzałyśmy na siebie.
— Ilekroć będziesz czego potrzebowała — mówił zamaskowany mężczyzna, zapukaj tylko we drzwi, a czuwający w przedpokoju stawi się na twoje rozkazy.
Ta pozorna grzeczność kazała się domyślać, że jesteśmy strzeżone.
Zamaskowany mężczyzna skłonił się i wyszedł, słyszałyśmy, jak zamknął za sobą drzwi na dwa spusty.
Zostałyśmy same, patrząc nieruchomo na dwa kandelabry, które oświetlały stół jadalny.
Gertruda pierwsza chciała przemówić, ale dałam jej znak aby milczała, z obawy, czy nas kto nie podsłuchuje.
Drzwi pokoju przeznaczonego dla Gertrudy były otwarte; przyszła nam chęć zobaczyć go i na palcach, z kandelabrem w ręku, weszłyśmy tam...
Był to obszerny pokój, przeznaczony, jakby na garderobę i dopełnienie sypialnego.
Drzwi wychodziły równolegle do drzwi pierwszego pokoju.
Przy tych drzwiach, równie jak przy pierwszych, był młotek metalowy pięknej roboty: obydwa zdawały mi się dziełem Benvenuta Cellini.
Widocznie, oboje drzwi wychodziły do tego samego przedpokoju.
Gertruda zbliżyła światło do zamku; na podwójny spust był zamknięty
Byłyśmy więc uwięzione.
Trudno wypowiedzieć, jak dwie osoby, chociażby różnego stanu, na jednakowe narażone niebezpieczeństwo, mają wspólne myśli i nie mówiąc nawet, udzielają ich sobie
Gertruda zbliżyła się do mnie.
— Czy panienka uważała — rzekła — żeśmy tylko pięć stopni przebyły?
— Tak, odpowiedziałam.
— Jesteśmy więc na dole.
— Bezwątpienia.
— Tak że... — dodała zniżając głos i patrząc na okiennice.
— Gdyby nie kraty, przerwałam.
— A czy panienka miałaby odwagę?
— Odwagę!... — zawalałam, bądź o to spokojna.
Tym razem Gertruda dała mi znak milczenia.
— Tak, tak, rozumiem, rzekłam.
Gertruda dała mi znak, abym pozostała na miejscu i poszła zanieść kandelabr do sypialnego pokoju.
Pojęłam jej zamiary i zbliżyłam się do okna, aby obejrzeć rygle.
Znalazłam je, albo raczej Gertruda, i okiennica się odemknęła.
Krzyknęłam z radości, okno nie było okratowane.
Gertruda wkrótce spostrzegła przyczynę tego pozornego niedbalstwa naszych stróżów: obszerna fosa oblewała podłoże muru i woda lepiej nas strzegła, niż kraty.
Spojrzawszy na przeciwny brzeg wody, poznałam miejscowość; byłyśmy uwięzione w zamku Beauge, gdzie, jak mówiłam, byłam z moim ojcem przed miesiącem na balu.
Zamek de Beauge należał do księcia Andegaweńskiego.
Jakby oświecona uderzeniem piorunu, zrozumiałam wszystko.
Spojrzałam na wodą z dziką radością, albowiem myślałam, że ona będzie ostatnią ucieczką przed hańbą.
Zamknęłyśmy napowrót okiennice.
Ubrana rzuciłam się na łóżko, Gertruda zaś usnęła na krześle przy mnie.
Ze dwadzieścia razy budziłam się nagle tej nocy, doświadczając niesłuchanej trwogi; usprawiedliwić ją mogło położenie, w jakiem się znajdowałam.
Prawda, nic nie uprzedzało o złych zamiarach, wszystko wokoło było spokojne i najmniejszy szelest nie przerywał ciszy.
Dzień zajaśniał; dzień który odjąwszy nocą ponurość krajobrazowi, utwierdził mię tylko w obawie.
Ucieczka była niepodobną bez pomocy z zewnątrz, a któż mógł jej udzielić?
Około dziewiątej, zapukano do drzwi; przeszłam do pokoju Gertrudy, a jej kazałem otworzyć.
Byli to wczorajsi służący; wynieśli wieczerzę nietkniętą, a przynieśli śniadanie.
Gertruda zadała im kilka pytań, na które nie odpowiedzieli.
Wyszłam wtedy.
Pobyt w zamku do Beauge i uszanowanie, jakiem nas otoczono, tłomaczyły mi wszystko.
Książę andegaweński widział mię na balu danym przez pan de Monsoreau, książę zakochał się we mnie; mój ojciec dowiedział się o tem i chciał mię usunąć, ale zdradzony, bądź przez wiarołomnego sługę, bądź prze nieszczęśliwy przypadek, zawiódł się w swoich nadziejach, a ja wpadłam w ręce człowieka, którego on chciał uniknąć.
Na prośbę Gertrudy wypiłam filiżankę mleka i zjadłam kawałek chleba.
Ranek upłynął na projektowaniu ucieczki.
O dwieście kroków, wpośród trzciny, mogłyśmy dojrzeć łódź, która przy pomocy silnej ręki Gertrudy, mogłaby nam służyć.
Tego ranka nic nas nie zaniepokoiło, podano nam obiad, a ja upadałam z osłabienia.
Usiadłam do stołu, do którego Gertruda służyła, bo domownicy natychmiast się oddalili.
Łamiąc chleb, ujrzałam mały bilecik.
Otworzywszy go, przeczytałam te słowa.
„Przyjaciel czuwa nad tobą. Jutro będziesz miała wiadomość od niego i od ojca“.
Łatwo pojąć radość moją, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, pokazałam kartkę Gertrudzie.
Reszta dnia upłynęła w nadziei i oczekiwaniu.
Druga noc upłynęła równie spokojnie jak pierwsza: nastąpiła godzina śniadania, której niecierpliwie wyglądałam, spodziewając się znaleźć w chlebie nowy bilecik; nie myliłam się, kartka zawierała te słowa:
„Osoba, która cię porwała, przybywa dzisiaj o 10-tej do zamku Beauge, lecz przyjaciel czuwa nad tobą, będzie pod twemi oknami o 9-ej z listem od twego ojca, który zaleca ci ufność dla obrońcy“.
„Spal tę kartkę”.
Kilkakroć przeczytałam kartkę, następnie podług zalecenia, wrzuciłam w ogień.
Pismo zupełnie było mi nieznane.
Obydwie z Gertrudą gubiłyśmy się w domysłach; po stokroć biegałyśmy do okna, chcąc ujrzeć kogo na brzegu, lub w głębi basu, lecz daremnie, wszędzie było pusto.
W godzinę po obiedzie, zapukano do drzwi, po raz pierwszy o tej godzinie po naszem przybyciu: kazałam otworzyć.
Wszedł mężczyzna, który już z nami mówił.
Z twarzy, poznać go nie mogłam, bo był pierwej zamaskowany, przecież z głosu poznałam go po pierwszym wyrazie.
Podał mi pismo.
— Od kogo, panie?... — zapytałam.
— Niech pani raczy przeczytać, a zobaczy — odrzekł.
— Nie będę czytała, nie wiedząc od kogo.'
— Możesz pani uczynić, co się jej podoba. Miałem zlecenie oddać jej i oddałem.
To mówiąc, położył list na taborecie, na którym miałam oparte nogi i wyszedł.
— Co czynić?... — zapytałam Gertrudy.
— Nie śmiem panience radzić — odrzekła — ale wypada przeczytać. Może ten list zawiera ostrzeżenie o niebezpieczństwie i podaje nam środki ocalenia?
Rada była rozsądną.
Wzięłam list i otworzyłam.
Tu Djana przerwała opowiadanie, powstała i otworzywszy małą szkatułkę, a z niej jedwabny pugilares wyjąwszy, dostała list.
Bussy spojrzał na adres.
„Do ślicznej Djany Meridor", przeczytał.
I spoglądając na młodą kobietę, rzekł:
— To pismo księcia Andegaweńskiego.
— A!... — mówiła z westchnieniem, nie omyliłam się zatem...
Gdy Bussy wahał się czytać, rzekła.
— Czytaj pan, przypadek wtajemniczył cię w moje życie, nie powinnam mieć dla pana tajemnic.
Bussy czytał:
„Nieszczęśliwy książę, którego twa piękność u-godziła w serce, o dziesiątej godzinie usprawiedliwi się ze swego postępowania, które tylko miłość może uniewinnić.

Franciszek“.

— A więc to pismo księcia Andegaweńskiego?... — zapytała Djana.
— Tak — odpowiedział Bussy — pismo i podpis własnoręczny.
Djana westchnęła.
— Miałżeby być mniej winnym, niż sądziłam?.. — rzekła cicho.
— Kto, książę?... — zapytał Bussy.
— Nie, on, hrabia de Monsoreau.
Teraz Bussy westchnął.
— Mów pani — rzekł — osądzimy księcia i hrabiego.
— List ten, którego autentyczności podejrzywać nie miałam przyczyny, albowiem usprawiedliwiał moje obawy, tem droższą uczynił przyrzeczoną pomoc nieznajomego, który działał w imieniu mojego ojca; w nim tylko miałam nadzieję.
Moje i Gertrudy spojrzenia biegły w stronę wody i lasu, lecz nic nie podniecało, ani usprawiedliwiało naszych nadziei, wszędzie było pusto.
Było to w styczniu, wieczory długie i do dziewiątej daleko.
Noc była pogodna i gdyby nie zimno, można by ją uważać za wiosenną lub jesienną, tak niebo pełne było gwiazd a księżyc na nowiu srebrnym połyskiwał blaskiem.
Otworzyłyśmy okna od pokoju Gertrudy, który w każdym razie mniej powinien być strzeżonym.
Około siódmej, lekka mgła podniosła się nad powierzchnię wody, wytężony wzrok zdołał ją przejrzeć.
Ponieważ nic nie oznaczało czasu, nie wiedziałyśmy, która godzina, lecz zdawało nam się, że na brzegu, widać jakieś cienie.
Zbliżały się one ostrożnie, kryjąc się w zaroślach.
Zjawisko to mogłyśmy uważać za złudzenie, lecz doszło nas rżenie konia.
— To nasi przyjaciele — pomruknęła Gertruda.
— Albo książę, odpowiedziałam.
— O! książę by się nie ukrywał.
Ta uwaga przekonała mię.
Podwoiłyśmy baczność.
Jakiś mężczyzna jechał przodem, pozostawiwszy innych w ukryciu.
Zsiadł z konia, podszedł do łodzi, odwiązał ją i w milczeniu ku nam dopływał.
W miarę jak się, posuwał, wzrok mój silił się przebić ciemność.
Naprzód, zdawało mi się, że widzę wysoką postać, następnie i rysy pana de Monsoreau, nakoniec, gdy był od nas o dziesięć kroków, żadnej już nić miałam wątpliwości.
Lękałam się teraz równie pomocy, jak niebezpieczeństwa.
Milczałam przytulona do okna, tak że nie mógł mię widzieć.
Przybywszy pod mur, przywiązał łódź do pierścienia i ujrzałam w oknie głowę jego.
Nie mogłam się wstrzymać, i krzyknęłam.
— A! przebaczenia — mówił hrabia de Monsoreau — sądziłem, że pani mię oczekujesz.
— Prawda, oczekiwałam, ale nie myślałam, że to pan przyjdziesz.
Gorzki uśmiech przebiegł po ustach hrabiego.
— Któż, oprócz mnie i ojca czuwa nad całością honoru Djany de Meridor.
— Mówiłeś pan w liście, że przybywasz w imieniu ojca mojego.
— Tak pani i wiedząc, że będziesz powątpiewała, mam jego list własnoręczny.
I podał mi pismo.
Nie zapalałyśmy świec, aby lepiej widzieć w ciemności, dlatego przeszłam do mego pokoju i schylona nad kominem, wyczytałam te wyrazy.
„Moja droga Djano, pan hrabia de Monsoreau może cię wyrwać z grożącego niebezpieczeństwa. Zaufaj mu zupełnie, jako najlepszemu przyjacielowi, którego niebo nam zsyła. On ci opowie, jak pragnę, abyś zaciągnięty dług wdzięczności starała się wypłacić. O to cię prosi ojciec, nad którym miej litość.

Baron de Meridor".

Nic stanowczego nie miałam przeciwko panu de Monsoreau; wstręt, jakim mię natchnął, był raczej instynktownym, niż wyrozumowanym. Tylko śmierć łani mogłam mu zarzucić, a ta zbrodnia, jak na myśliwego, niegodną była wspomnienia.
Postąpiłam więc ku niemu.
— I cóż?... — zapytał.
— Panie, przeczytałam list mojego ojca, który mówi, że masz mię stąd wywieźć; nie wspomina przecież nic, gdzie mię zaprowadzisz?...
— Zaprowadzę panią tam, gdzie baron jej oczekuje.
— Gdzież czeka na mnie?...
— W zamku de Meridor.
— A więc zobaczę mojego ojca?...
— Za dwie godziny.
— Ach!... panie, jeżeli mówisz prawdę...
Umilkłam, hrabia widocznie czekał na zakończenie zdania.
— Licz pan na wdzięczność moją — dodałam głosem drżącym, bo wiedziałam, że czeka na wdzięczność, której nie miałam siły okazać.
— A więc, — rzekł hrabia — gotowa jesteś pani iść za mną?...
Spojrzałam niespokojnie na Gertrudę; łatwo było odgadnąć, że obecność hrabiego nie uspakajała jej wcale.
— Rozważ pani — mówił hrabia — że każda chwila jest drogą. Już i tak spóźniłem się o pół godziny, dziesiąta blisko, a książę niebawem przyjdzie.
— Niestety!... tak — odpowiedziałam.
— Skoro książę przybędzie, nic dla pani nie będę mógł uczynić, gdy teraz, przeciwnie, pewny jestem jej ocalenia.
— Dlaczegóż mój ojciec nie przybył?...
— Alboż pani myślisz, że ojciec nie jest otoczony? czy sądzisz, że może uczynić krok, aby nie wiedziano, gdzie się udaje?...
— A pan?... — zapytałam.
— Ja wcale co innego, ja jestem przyjacielem i zaufanym księcia.
— Skoro jesteś przyjacielem i zaufanym.
— Zdradzam go dla pani... tak, dla pani. Wszak mówiłem, że życie dla pani narażam.
Taki był wyraz prawdy w tej odpowiedzi hrabiego, że mimo wstrętu, ani słowa wyrzec nie mogłam.
— Czekam — rzekł hrabia.
Spojrzałam pytająco na Gertrudę.
— Patrzaj pani — ciągnął pan de Monsoreau — patrzaj w tę stronę.
Z przeciwnej strony wody, pokazał mi oddział jazdy, postępującej ku zamkowi.
— Co to za ludzie?... — zapytałam.
— To książę Andegaweński i jego orszak —- odpowiedział hrabia.
— Panienko!... panienko!... — zawołała Gertruda — niema chwili do stracenia.
— Dużo już ich straconych — mówił hrabia — w imię nieba!;... pani, decyduj się.
Upadłam na krzesło, sił mi zabrakło.
— O, Boże!.. Boże!... co czynić? — mówiłam.
— Słuchaj pani — rzekł hrabia — pukają do bramy.
W rzeczy samej, słychać było kołatanie dwóch ludzi, którzy orszak wyprzedzili.
— Za pięć minut już będzie po niewczasie.
Chciałam iść, lecz nogi chwiały się podemną.
— Gertrudo, Gertrudo — mówiłam.
— Panienko — rzekła biedna dziewczyna — czy słyszysz, bramę otwierają?... Czy słyszysz tentent koni?...
— Tak, tak — odpowiedziałam — ale ja sił nie mam.
— Tylko oto chodzi?... —rzekła, i podnosząc mię jak dziecię na rękach, oddała hrabiemu.
Czując dotknięcie tego człowieka, zadrżałam tak gwałtownie, że o mało w wodę nie wpadłam.
Lecz on przycisnął mię mocno i złożył w łodzi.
Gertruda sama weszła.
Wtedy ujrzałam, że zasłona mi spadła z głowy i pływała po wodzie.
Przyszło mi na myśl, że to naprowadzi na nasz ślad.
— Zasłona!... zasłona!... — mówiłam hrabiemu — pochwyć pan moją zasłonę.
— Nie, niechaj zostanie — odpowiedział.
I chwytając za wiosło, tak gwałtownie odepchnął łódź, że w kilka minut dosięgłyśmy brzegu przeciwnego.
W tej chwili okna mojego pokoju zajaśniały.
— Czym cię zwodził, pani?... — rzekł pan de Monsoreau.
— Nie, nie panie — odrzekłam — jesteś moim prawdziwym wybawcą.
Światła przebiegały szybko to po Gertrudy, to po moim pokoju. Słyszeliśmy wołania i widzieli, jak jakiś mężczyzna zbliżył się do okna i spostrzegł zasłonę.
— Patrz, pani — rzekł hrabia — jak dobrze, że zostawiliśmy ślad po sobie. Książę będzie sądził, żeś skoczyła w wodę, a my tymczasem ujdziemy.
Zadrżałam przed przebiegłością tego umysłu, który wszystko przewidział.

KONIEC TOMU I.




ALEKSANDER DUMAS (OJCIEC).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
TOM II
WARSZAWA, E. WENDE I S-ka
Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“, Szpitalna 12.



ROZDZIAŁ I
UKŁADY

Nastąpiło chwilowe milczenie.
Diana wzruszona wspomnieniami, czuła, jak głos jej słabnie.
Bussy słuchał z największem zajęciem, a w duszy zaprzysięgał zemstę jej nieprzyjaciołom.
Nakoniec, odetchnąwszy orzeźwiającym płynem, z wyjętego z kieszeni flakona, mówiła dalej:
— Zaledwie stanęliśmy na lądzie, siedmiu czy ośmiu ludzi przybiegło do nas.
Byli to służący hrabiego, pomiędzy którymi poznałam dwóch, towarzyszących nam, gdy nas napadnięto.
Koniuszy trzymał za lejce dwa konie, z tych jeden kary, hrabiego, drugi biały, dla mnie przeznaczony.
Hrabia pomógł mi wsiąść na mego i natychmiast sam dosiadł konia.
Gertruda wsiadła z jednym ze służących.
Po skończonych przygotowaniach, ruszyliśmy galopem.
Hrabia wziął lejce mojego konia, chociaż mówiłam, że dobrze jeżdżę i nie potrzeba tej ostrożności; lecz odpowiedział, że jadąc spiesznie, mogłabym ulec wypadkowi.
Pędziliśmy już przeszło dziesięć minut, gdy usłyszałam głos Gertrudy.
Odwróciłam się i spostrzegłam, że nasz orszak rozdzielił się; czterech ludzi pojechało boczną ścieżką, a hrabia i czterech innych udali się ze mną.
— Gertrudo!... — zawołałam. — Panie, czemu Gertruda nie jedzie z nami?...
— Jest to konieczna ostrożność — odpowiedział hrabia, — pozostawiamy dwa ślady na wypadek gdyby nas ścigano. Skorzystamy na tem jeśli książę uda się w pogoń za służącą, a nie za panią.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła mię.
Ale co mówić, co czynić?... Wzdychałam i czekałam.
Przytem droga, którą hrabia obrał, prowadziła do zamku Meridor.
Jadąc śpiesznie, mogliśmy tam przybyć za kwadrans.
Przybywszy na polankę w lesie, dobrze mi znaną, hrabia zwrócił się na lewo.
Krzyknęłam i chciałam w biegu zeskoczyć z konia, lecz hrabia pochwycił mnie silnie i przesadził na swego rumaka.
Mój wierzchowiec, czując się wolnym, zarżał i pobiegł w las.
Wszystko to stało się tak nagle, że nawet krzyknąć nie miałam czasu.
Pan de Monsoreau zatkał mi usta chustką.
— Pani — rzekł — przysięgam na honor, że czynię wszystko z rozkazu twego ojca. Wszak okazałem dowód, a jeżeli ci to nie wystarcza, będziesz wolną.
— Lecz pan mi mówiłeś, że jedziemy do ojca, — rzekłam odepchnąwszy jego rękę.
— Teraz pytam pani — mówił przystając — czy chcesz przyśpieszyć zgon barona? chcesz swojej hańby? powiedz, a zawiozę cię do zamku Meridor.
— Mówiłeś pan, że działasz w imieniu mojego ojca?
— Oto dowód — rzekł hrabia — weź pani ten list i na pierwszym postoju przeczytaj. Jeżeli będziesz chciała powrócić do zamku, słowo honoru, bronić nie będę. Lecz, jeżeli liczysz się z wolą barona, jestem pewny, że nie wrócisz.
— A więc śpieszmy panie, bo chcę prędko przekonać się o prawdzie.
— Pamiętaj pani, że idziesz ze mną dobrowolnie.
— Tak, dobrowolnie, o ile być może panią swej woli dziewica, która widzi z jednej strony niesławę, a z drugiej człowieka, którego zna zaledwie. Ale mniejsza o to, idę za panem dobrowolnie; przekonaj się pan o tem, puszczając mię z konia.
Hrabia dał znak jednemu z ludzi, aby zsiadł z konia, podał mi i jechałam obok hrabiego.
— Wierzchowiec baronówny nie musi być daleko — mówił hrabia do człowieka, idącego teraz piechotą — poszukaj go, zawołaj raczej, bo jak pies słucha głosu. Znajdziesz nas w Châtre.
Zadrżałam pomimowoli.
Châtre leżało o dziesięć mil od zamku Meridor, na drodze do Paryża.
— Panie — rzekłam — towarzyszę ci, ale w Châtre, zrobimy ponownie umowę.
Pozorne posłuszeństwo nie uspakajało mnie, lecz że nie miałam możności wyboru: uchodziłam przed księciem Andegaweńskim; jechałem wtedy w milczeniu.
O świcie przybyliśmy do Châtre, lecz zamiast udać się do wsi, skierowaliśmy się do samotnego domku.
Zatrzymałam konia.
— Gdzie jedziemy? — zapytałam.
— Słuchaj pani — mówił hrabia — poznałem twoją roztropność i do niej się odwołuję. Czy możemy, uciekając przed potężnym księciem, stawać w zwyczajnym zajeździe i narażać się na odkrycie? Jednego człowieka snadno przekupić, ale nie wieś całą.
Usprawiedliwienie hrabiego było dostateczne.
— Dobrze — odpowiedziałam — jedźmy.
Ruszyliśmy.
Oczekiwano nas, jeden ze służących wyprzedził orszak, aby przygotować ciepły pokój i wygodne posłanie.
— Oto pokój pani — rzekł hrabia — czekam dalszych rozkazów.
Ukłonił się i pozostawił mnie samą.
Pierwszem mojem zajęciem było odczytać list ojca. Oto jest, panie Bussy, przeczytaj go i osądź.
Bussy wziął list i czytał co następuje:
„Moja najukochańsza Diano, nie wątpię, że ulegając mej prośbie udałaś się z panem de Monsoreau, który ci musiał powiedzieć, żeś miała nieszczęście podobać się księciu Andegaweńskiemu i że on kazał cię porwać i uprowadzić do zamku Beauge; osądź z tego do czego jest zdolny i jaka hańba cię czeka. Jeden jest tylko sposób, aby uniknąć hańby, którejbym nie przeżył, jeśli zaślubisz naszego szlachetnego przyjaciela, bronić cię będzie, jako hrabiny de Monsoreau i swojej żony. Pragnieniem mojem jest, córko najdroższa, aby małżeństwo to jak najprędzej przyszło do skutku; jeśli usłuchasz mej prośby, łączę moje błogosławieństwo ojcowskie i błagam Przedwiecznego, aby użyczył ci wszelkiej pomyślności

Tego ci życzy i o to błaga
przywiązany ojciec.
Baron de Meridor“.

— Niestety! — rzekł Bussy — jeżeli to list pani ojca, to jest zupełnie jasny.
— Jego, nie mogę o tem wątpić...
— Przeczytałam go trzykroć, zanim cokolwiek postanowiłam.
Nakoniec przywołałam hrabiego.
Wszedł natychmiast, przekonało mię to, że czekał za drzwiami.
Trzymałem list w ręku.
— I cóż — rzekł — czytałaś pani?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy jeszcze wątpisz o mojem poświęceniu i szacunku?
— Wątpiłam, lecz ten list mnie przekonał. Teraz, przypuśćmy, że ulegnę życzeniom ojca; co pan masz zamiar uczynić?
— Myślę zawieźć panią do Paryża, gdzie najłatwiej się ukryć.
— A mój ojciec?
— Jak tylko minie niebezpieczeństwo, baron się zjawi.
— Dobrze panie, jestem gotowa przyjąć twoje poświęcenie, pod warunkami, jakie sam podyktujesz.
— Ja żadnych nie dyktuję — odpowiedział hrabia — chcę panią ocalić jedynie.
— A więc, powiem panu, że pańskie poświęcenie przyjmuję pod trzema warunkami.
— Mów pani.
— Naprzód, Gertruda wróci do mnie.
— Jest tutaj — odrzekł hrabia.
— Pojedziemy do Paryża nie razem.
— Właśnie to samo miałem pani zaproponować.
— Nakoniec ślub nasz odbędzie się w obecności ojca mojego.
— Jest to najgorętszem mojem pragnieniem, ażeby zyskać jego błogosławieństwo.
Osłupiałam.
Sądziłam, że napotkam jaką trudność, a hrabia zgadzał się na wszystko.
— Teraz pozwoli pani — mówił pan de Monsoreau — że ja udzielę jej rady.
— Słucham.
— Jedź tylko w nocy.
— Bardzo chętnie.
— Pozwól mi wybrać miejsca odpoczynku i kierunek drogi; wszelkich środków użyję, ażeby uniknąć księcia Andegaweńskiego.
— Jeżeli mię pan kochasz, jak mówisz, jest to naszym wspólnym interesem; przystaję na wszystko, co powiedziałeś.
— Nakoniec, w Paryżu, zajmiesz pani mieszkanie skromne i oddalone.
— Pragnę właśnie żyć w ukryciu, a im schronienie będzie skromniejsze, tem pożądańsze dla mnie.
— Skoro porozumieliśmy się we wszystkich punktach, pozostaje mi tylko złożyć moje uszanowanie, przysłać pokojowę i zająć się podróżą pani.
— Bądź pan pewny, że ja również dotrzymam słowa.
— Tego pragnę jedynie — rzekł hrabia — a przyrzeczenie pani czyni mię najszczęśliwszym z ludzi.
To mówiąc, ukłonił się i wyszedł.
W pięć minut przyszła Gertruda.
Radość dobrej dziewczyny była wielka; sądziła bowiem, że chciano ją na zawsze ze mną rozdzielić.
Opowiedziałam jej, co się przytrafiło; potrzebowałam podzielić się myślami, przeczuciami i niepokojem.
Uległość pana de Monsoreau dziwiła mię, lękałam się złamania świeżo zawartego traktatu.
Kiedy skończyłam opowiadanie, dał się słyszeć tętent konia.
Pobiegłam do okna i przekonałam się, że hrabia odjechał w przeciwną stronę.
Dlaczegóż wraca, skoro powinien jechać naprzód? tego pojąć nie mogłam.
Lecz dopełnił pierwszego warunku, powracając mi Gertrudę, a drugiego, oddalając się.
Przepędziliśmy cały dzień w domku, gdzie gospodyni usługiwała nam; wieczorem jeden ze służących wszedł, żądając rozkazów.
Ponieważ bałam się pozostawać w bliskości zamku de Beauge, powiedziałam, że jestem gotową do drogi.
W pięć minut dano mi znać, że konie czekają.
Przed bramą, zastałam mojego białego wierzchowca, który, jak hrabia powiedział, powrócił na zawołanie.
Jechaliśmy noc całą i zatrzymaliśmy się dopiero o świcie.
Liczyłam, że zrobiliśmy co najmniej piętnaście mil.
Pan de Monsoreau wszystko przewidział, abym nie zaznała zimna, ani utrudzenia.
Wierzchowiec niósł bardzo lekko, a gdy wyjeżdżałam z zamku, zarzucono mi futro na ramiona.
Popas był podobny do pierwszego, a za nim i inne, jak również następne, zawsze miano dla mnie te same względy, to samo uszanowanie i te same wygody; widocznie ktoś jechał naprzód i myślał o wszystkiem, czy to był hrabia? tego nie wiedziałam?
Siódmego dnia nad wieczorem spostrzegłam ze wzgórza mnóstwo domów.
Był to Paryż.
Spoczęliśmy, aby doczekać nocy, następnie gdy ciemność zapadła, puściliśmy się w drogę; wkrótce przebyliśmy bramę, za którą ukazał się wielki gmach.
Udaliśmy się na prawo i w dziesięć minut stanęliśmy na placu Bastylji.
Wtedy, człowiek, który jak się zdawało, czekał na nas, zbliżył się do orszaku.
— Tutaj, — rzekł.
Jeden ze służących zwrócił się do mnie.
— Pani, jużeśmy przybyli.
I zeskoczywszy, podał mi rękę, abym zsiadła z wierzchowca.
Brama domu była otwarta i lampa oświecała schody.
— Pani — rzekł mój przewodnik — teraz jesteś u siebie; tutaj kończy się moje posłannictwo; czy mogę sobie pochlebiać, żem cię zadowolił?
— Tak jest, — odpowiedziałam, — bardzo dziękuję. Chciałabym to wyraźniej okazać, lecz w tej hchwili nie mam nic przy sobie.
— Nie troszcz się pani o to — odpowiedział — hojnie jesteśmy wynagrodzeni zadowoleniem pani.
I skłoniwszy się, wskoczył na konia.
— Słuchajcie — rzekł do służby — żebyście wszyscy jutro o tej bramie zapomnieli.
Orszak mój oddalił się i znikł w ulicy świętego Antoniego,.
Gertruda zamknęła bramę, następnie weszłyśmy na schody.
Wszedłszy do przedsionka, znalazłyśmy troje drzwi.
Udałyśmy się środkowemi i znalazłyśmy się w tym oto salonie.
Był oświetlony, jak w tej chwili.
Otworzyłam drzwi i ujrzałam gabinet toaletowy, następnie pokój sypialny, a w nim, z wielkim zadziwieniem, portret mój... właśnie ten sam, który znajdował się u mego ojca w Meridor.
Zadrżałam na ten nowy dowód zaufania drogiego ojca dla hrabiego.
Przebiegłyśmy apartament.
Był pusty, ale niczego w nim nie brakowało.
Był ogień na kominkach, a w sali jadalnej stół zastawiony.
Spojrzałam na stół, jedno tylko było nakrycie; odzyskałem spokój.
— A co panienko — rzekła Gertruda hrabia dotrzymuje słowa?
— Tak — odpowiedziałam z westchnieniem — wolałabym, żeby nie dotrzymał, tem samem i ja miałabym prawo nie dotrzymać.
Jadłam wieczerzę, następnie znów zwiedziłam apartament i żywej duszy w nim nie znalazłam.
Gertruda spała w moim pokoju.
Nazajutrz wyszła, aby się czegokolwiek dowiedzieć.
Opowiadała mi potem, że mieszkam na rogu ulicy świętego Antoniego, wprost pałacu Tournelles i że gmach, który widziałam, to Bastylja.
Objaśnienia te niewiele mię nauczyły.
Nie byłam nigdy w Paryżu i nie znałam go zupełnie.
Dzień nie przyniósł nic nowego.
Wieczorem, gdy miałam siadać do stołu, zapukano do drzwi.
Spojrzałyśmy na siebie.
Zapukano powtórnie.
— Idź, zobacz, kto to puka, — rzekłam.
— Czy to nie hrabia?... — rzekła, widząc, że blednę.
— Choćby i hrabia, otwieraj — odpowiedziałem.
— Wiernie dotrzymał słowa, należy zatem i jemu dotrzymać...
Po chwili powróciła, mówiąc:
— Pan hrabia.
— Prosić — odpowiedziałam.
Gertruda otworzyła, hrabia ukazał się.
— Prawda, pani — rzekł na progu — że wiernie dotrzymałem umowy?...
— Tak, panie — odpowiedziałam — dziękuję.
— Czy pani raczysz mię przyjąć — dodał z uśmiechem nieco ironicznym.
— Proszę wejść.
Hrabia zbliżył się i stał, prosiłam, ażeby usiadł.
— Czy pan masz jakie wiadomości?... — zapytałam.
— Skąd, albo raczej od kogo?
— Od mego ojca z Meridor.
— Nie wracałem do zamku Meridor i nie widziałem barona.
— Zatem wracasz pan z Beauge, od księcia Andegaweńskiego?...
— Tak jest, widziałem księcia.
— W jakiem usposobieniu go znalazłeś?...
— Książę wątpi.
— O czem?
— O pani śmierci...
— A któż mu o niej mówił?
— Ja upewniałem go o tem...
— Gdzież jest teraz książę?
— Wczoraj wieczorem wrócił do Paryża.
— Dlaczego tak śpiesznie?...
— Któż pozostaje chętnie na miejscu, gdzie z jego przyczyny zginęła piękna kobieta?...
— Czyś go pan widział po powrocie?
— Właśnie wracam od niego.
— Czy mówił o mnie?...
— Nie dałem mu na to czasu.
— A więc o czem pan mówiłeś?
— O przyrzeczeniu, jakie mi uczynił.
— O jakiem?...
— Przyrzekł mię mianować wielkim łowczym.
— Tak — rzekłam ze smutnym uśmiechem, — przypominam sobie śmierć mojej biednej Dafny, pan jesteś strasznym myśliwym i jako taki, masz prawo do tej godności.
— Właśnie nie jako myśliwy mam ją otrzymać, ale jako wierny sługa księcia; nie dlatego, żem na to zasłużył, ale dlatego, że książę nie chce się okazać niewdzięcznym wobec mnie.
We wszystkich odpowiedziach widać było jakąś złośliwą intencję.
Milczałam więc przez chwilę.
— Czy wolno mi pisać do ojca? — zapytałam.
— Zapewne; ale pomyśl pani, że listy mogą być przejęt.
— A czy mogę wychodzić?...
— Wszystko pani wolno; ale ośmielam się uczynić uwagę, że możesz być dostrzeżona.
— Przynajmniej w niedzielę mszy mogę wysłuchać?...
— Lepiej, żebyś jej pani nie słuchała, jeżeli zaś chcesz koniecznie, to tylko w kościele Ś-tej Katarzyny.
— Gdzież jest ten kościół?...
— Naprzeciw pani mieszkania, z drugiej strony ulicy.
— Dziękuję.
I znowu milczenie.
— Czekam pozwolenia pani, kiedy mogę ją odwiedzić — rzekł hrabia.
— Alboż go pan potrzebujesz?
— Tak, zaiste!... dotąd jestem jeszcze obcym dla pani.
— Alboż nie masz klucza do domu?
— Tylko mąż ma prawo go mieć.
— Panie — odpowiedziałam strwożona temi słowy — możesz pan przyjść, ilekroć będziesz miał mi donieść coś ważnego.
— Będę korzystał z pozwolenia, ale go nie nadużyję i na dowód tego, żegnam panią.
To mówiąc, powstał.
— Pan mię opuszczasz?... — zapytałam zdziwiona postępowaniem, któregom się nie spodziewała.
— Pani — odrzekł hrabia — wiem, że mnie nie kochasz i nie chcę nadużywać twego położenia. Sądzę, że powoli przywykniesz do mnie i zostanie moją żoną mniej cię będzie kosztować poświęcenia.
— Panie!... — mówiłam powstając także — czuję delikatność twego postępowania i umiem je ocenić. Masz słuszność i będę też mówiła z równą szczerością. Miałam przeciw panu niejakie uprzedzenia, które czas, sądzę, uleczy.
— Pozwól mi pani — odpowiedział hrabia — podzielać tę nadzieję i żyć w oczekiwaniu szczęśliwej przyszłości.
Pożegnawszy mnie najuniżeniej, dał znak Gertrudzie, przy której cała ta rozmowa miała miejsce, aby mu poświeciła.
Zaraz nazajutrz poszłyśmy z Gertrudą do kościoła i wróciłyśmy bez przeszkody.
Następnie wieczorem, zaczepił Gertrudę młodzieniec, który był towarzyszem księcia i wypytywał obszernie, kto jestem i odkąd dom ten zamieszkuję.

ROZDZIAŁ II.
DIANA DE MERIDOR

— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ach!... prawda, że szczególniejszy... Miłość jego ku mnie była straszna. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną i przelęknioną, chciała mnie pocieszać, lecz i ona była niespokojna. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze, niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą, Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowany wielkim łowczym.
Książę Andegaweński uzyskał dla niego to stanowisko, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego się nawet nie spodziewał.
— Rzeczywiście — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność skłoni mię do przyzwolenia na małżeństwo; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moją, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam to samo miejsce, co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam, jak Gertruda zlekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje spostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam wokoło siebie i spostrzegłam strwożona księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Młody mężczyzna, widocznie jego zaufany przyjaciel, stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Diana — sądzę, że to nazwisko wymieniła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — zaczynam teraz wszystko pojmować.
Zapuściłam na twarz zasłonę, ale za późno; widział mię, a jeżeli nie poznał, uważa mię za osobę podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Wracając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogło prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy czemuż mię niebo wcześniej na twoją, pani, nie zesłało drogę?
Diana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam rzekł — Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
—Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolno iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła, nie chodząc; nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałem, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje podobieństwo z osobą, której żałuje, wydało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja chciałem ciebie zapomnieć, a nie mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, buchający z ogniska, które uważałam za wygasłe.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, — czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na inną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau, potrząsając głową. — Książę Andegaweński jest straszny i skoro wpadł na ślad, pewnie cię znajdzie.
— Ach! Boże! Boże! pan mię przerażasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz uczynić?
— Niestety! — odparł hrabia z dziką ironją — mało mam pomysłów i gdybym znalazł jaki środek, może byłbym zgodny z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To, co mówił hrabia, było zupełnie prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę, jakby dając mi czas do namysłu, wstał i miał zamiar wyjść.
Dziki uśmiech przebiegł mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda zazwyczaj była obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stanęłam przy oknie tak, że niespostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele zatrwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby rzeczy dalej nie zaszły, kazałam więc znów wezwać hrabiego.
Opowiedziałam mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie,.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę ode mnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, by czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam. — Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia króla i od tego, czy polityka wymaga, aby był przyjacielem księcia, czy też odwrotnie. Prócz tego, potrzeba sześć, albo siedm dni, aby ojciec pani tu przybył. Książę Andegaweński zaś, gdy zechce, wcześniej wszystko dokona.
— Jakże go powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam po chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha...
Nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — ażeby nie widziano, jak stąd będę wychodził, pozwól mi dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc, aby usiadł.
Wtedy poznałam, jak wielką miał hrabia nad sobą władzę.
W jednej chwili zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem pozyskał wpływ na mego ojca.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy na naszym punkcie obserwacyjnym.
Tym razem spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy, to znów oddalali. Około jedenastej odeszli.
Nazajutrz Gertruda napotkała tego samego młodzieńca; przyszedł do niej i wypytywał, jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia więcej mu zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który pozostawił mi mały zaledwie fundusz, co zmusza mnie do ustronnego życia.
Chciał więcej jeszcze pytać, lecz musiał na tem poprzestać.
Na drugi dzień Aurilly zaczął widać niedowierzać opowiadaniu Gertrudy; mówił o Anjou, o Beauge i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, ze te nazwiska są jej zupełnie nieznane...
Wtedy wyznał, że należy do dworu księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał; następnie czynił jej hojne obietnice, w razie gdyby zgodziła się wprowadzić do mnie księcia.
Pan de Monsoreau przychodził co wieczora i zawsze mu opowiadałam, co zaszło.
Bawił często aż do północy i był widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem przybył blady i wzruszony niezwykle.
— Słuchaj pani — rzekł musisz zgodzić się, aby ślub odbył się w środę lub czwartek.
— Dlaczego? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński jest gotów na wszystko, pogodził się z królem i niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?
— Być może... Ja jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu i radości zarazem.
— Tak... jadę właśnie dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając prawa cię bronić, muszę ulec konieczności.
— Ach! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wlepił wzrok we mnie.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ach! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?...
— Och! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?...
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej, niż kochanką księcia?
— Kochanką księcia!.., a to pochlebne...
Milczałam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, lecz go nie spotkała. I za trzecim razem nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał, niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam, że byłam niesprawiedliwą względem hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do tego człowieka; w jego postępowaniu jest coś zagadkowego.
Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle me wpaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i w razie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgasiwszy światło, stanęłyśmy w oknie.
Było całkiem spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... naraz pięciu mężczyzn wyszło z ulicy S-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... ci ludzie czyhali na nas.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem ukazało się dwóch innych z ulicy S-go Pawła.
Księżyc wychylił się z za chmur, i Gertruda w jednym z nich poznała Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam — drżąc z przestrachu — a tamtych pięciu przyjdą im na pomoc.
— Muszą wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?... Alboż wiedzą, kto tu mieszka?.... Niestety!... tylko hrabia jest naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.

ROZDZIAŁ III.
ZAŚLUBINY

Tymczasem dwaj mężczyźni, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że to tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, mości książę, piąty dom od rogu ulicy S-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A gdy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi, wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie wstęp zapewnia.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli, wołając: śmierć! śmierć!
Nie zrozumiałam nic więcej; myślałam tylko, że jakaś niespodziewana pomoc przyszła nam z nieba.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— W każdym razie napad ten zniechęcił księcia.
Widziałyśmy, jak się oddalał, pięciu zaś mężczyzn zajęło znów stanowisko przy pałacu Tournelles.
Widocznie, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo było zażegnane...
Byłyśmy jednak bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Niedługo czekałyśmy.
Na środku ulicy Ś-go Antoniego ukazał się mężczyzna na koniu.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czychali, ponieważ krzyknęli: do broni! do broni! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że tym jeźdźcem byłeś ty właśnie.
— O pani — rzekł Bussy, — że młoda kobieta opowiadając zdradzi jakąś tajemnicę serca — oprócz tego, że walczyłem, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznem jest mówić panu ciągnęła na nieco zarumieniona — że nierówna walka budzi zawsze zajęcie, to też lękałyśmy się i drżały.
Widziałyśmy, jak koń twój upadł i sądziłyśmy, żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoją sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: nakoniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane z wewnątrz i trzeba było usunąć wprzódy wiele sprzętów; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce dało się słyszeć stąpanie; ukazał się mężczyzna chwiejący się, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, skorzystał z drzwi otworzonych przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! — rzekłam do Gertrudy.
Nie myliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy, jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Byłeś ciągle nieprzytomny i pomoc chirurga zdawała się konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracji przeprowadzonej przez lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, — rzekłam.
— Bądź pani spokojna, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Diana.
Ufam jej zupełnie.
Wzięła pieniądze, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, wiodąc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Byłam właśnie w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się, że widzę ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niepokój przemógł we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynem i wlał ci kilka kropli w usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki.
W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, przymknąłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się lecz lekarz mię uspokoił.
— Wszystko będzie dobrze, — mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzie, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moją odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Tempie.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nie spotykałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy, składając ręce. — Jakże odwdzięczę się za to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy spoglądał z uwielbieniem na Dianę.
Piękna kobieta oparła głowę na ręku.
Wtem zaczął bić zegar na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Diana — druga! a pan tutaj...
— A! pani — odezwał się Bussy tonem błagalnym — pozwól mi jeszcze pozostać i wysłuchać wszystkiego. Może potrafię być ci w czem użyteczny.
Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Diana — już za późno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, czy rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Diana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana, żądał widzenia.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłoki do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, zamilczając tylko o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem.
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać przewagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło, bo widziałam, że niema innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nade mną przez całą noc.
Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamąciło naszego spokoju.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc druga nadeszła, czułam się osłabiona; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu, gdzie teraz, i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? — zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterej... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć zawołała Gertruda, stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet, nie wymówiwszy słowa.
Tylko głowę zwróciłam w stronę hrabiego.
Zepewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka była umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotowa zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy tylko wejdziesz w swe prawa, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę krępować twej woli, a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył się do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się Jakby poruszona siłą, która nam każe przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby chciał do domu wejść.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej wieczór.
— Mów pani dalej — prosił Bussy.
Za chwilę inny mężczyzna połączył się z pierwszym; ten miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?... — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam — że to książę i jego zausznicy.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani, czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudouin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Diana.
— Tak, to ja, dręczony niepokojem, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciałem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dianę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Diana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Diana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w milczeniu pokazał jej klucz.
— Klucz!... zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
I pan przyjąłeś to posłannictwo?... — rzekła Diana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będzie obwiniać, żem szukał najwięcej rozkoszy i boleści w życiu?...
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Diana — nic nie wiem, co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niepokojem Diana.
— Klucz zwracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Diana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dianie, Bussy wyszedł.

Diana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; odgłos ich oddawna już ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.

ROZDZIAŁ IV.
JAK PODRÓŻOWAŁ HENRYK III, I ILE CZASU
POTRZEBOWAŁ NA PRZEBYCIE Z PARYŻA
DO FONTENEBLEAU

Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, oświecił bladym promieniem odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano cały plac pod Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty dworskiej, ubranej w płaszcze z futrem, siedzieli na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, wkońcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez osiem mułów w bogatej uprzęży, godna jest szczegółowego opisu.
Było to pudło podłużne, czworoboczne, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, oprócz owych ośmiu mułów, przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to mieściło króla Henryka III-go i cały dwór jego, wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy jaki był skład podróżnego dworu króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało przeszkadzały podróżnym; wkońcu koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego wtyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemi na chartach.
U sufitu kolasy wisiała klatka ze złoconego drutu, w którjej były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka przedstawicielka płci żeńskiej zabłąkała się w kolasie, menażerja powiększała się o dwie albo trzy małpy, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezjuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chârtres, wyrobiona z marmuru przez Jana Goujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dlatego też ówczesne pisemka, — a było ich wiele — nazywały ową kolasę arką Noego.
Król siedział w głębi nad niszą Najświętszej Panny, u stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d‘O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeni rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Śpiewał on kantyczki, albo deklamował satyryczne wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi,.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny, szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dziękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacjenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką nutę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.
Nasz pan choć winien miljony.
— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.
Chicot znowu śpiewał:

Nasz pan choć winien miljony
Niechaj się nie trwoży o to;
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony
Rady mu swojej udzieli.

— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie; dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezjuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — zakaż im nazywać mię przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze! — I zaczął:

Ten wynajdzie nowe szaty,
Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,
Ten kosmetyk zinwentuje.

— Brawo! — rzekł król — czy to nie ty d‘O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, że tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu zaśpiewał:

Ich włosy w miarę ucięte,
Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,
Każdy z nich piękny i młody.

— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:

Czy sądzicie, że ojcowie
Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie
Wnukówby swoich poznali?

— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż, królu, nazywasz bratem? — zapytał Chicot. — Czy czasem nie Józefa Foulon opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz złożyć śluby?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francji, z Bożej łaski księcia Brabancji, Lotaryngji, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngji, Berry, Evreux, Chateau-Thierry, hrabim Flandrji, Holandji, Zelandji, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego to zwrotkę napisałem:

Nic dziwnego, są dwa nosy;
Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —
Dwom twarzom, dwóch nosów trzeba.

Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo ksiażę Andegaweński był ich osobistym nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu kazał zapomnieć przycinków, wymierzonych przeciwko nim.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nie ugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której Chicot nie przerywał, i trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu licy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczeć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie, o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowę sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litanja i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój: trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przelali.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie de Luris, hrabio de Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelus.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu, przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, pewien zazdrosny książę kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tam tędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jakbym pragnął.
— Jakto?
— W istocie, nie gniewałbym się o jakie porządne baty.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francji; ma on dług u Henryka Walezjusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnych, dlatego apostrofa Chicota uczyniła go tak ponurym, że gdy przybył do Bicetre, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicetre.
Najwięksi optymiści liczyli, że przybędą do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem spogląda na nagie drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Stąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuskiego, z którego dolatywała woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba i krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, śpiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i opuścił orszak postępujący do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot nie był poznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nie wyszedł nikt, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg, gdzie przy ogromnym kominie na ławie siedział gruby i krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, — modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot; a który pochodził z piersi człowieka, którego z początku trefniś nie zauważył.
Figura, która głos wydała, była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłaciło swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam,.
I wsiadłszy na konia, puścił się za nimi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tętent ich koni.
Cała ta kompan]a, zjechawszy z drogi Fromenteau, przez pola, dostała się do Choisy, i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu księcia de Guise, który zdawał się na nich oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Guise tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go szarpać zaczęły.
Nakoniec brama pałacu otwarła się, ale wyszło nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac księcia de Guise przemienił się w jakąś świątynię, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. To coraz bardziej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami, będąc pewny, że habity okrywają tych samych ludzi, których widział przedtem w płaszczach.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przybyli Cite i przez plac Maubert udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?... W tym wypadku nienajkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; furtjan oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich następnie.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć czyste ręce. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Spojrzał wokoło siebie i widział, jak mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła; na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, wchodzili jeden po drugim.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale potrzeba mi dwóch rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu procesji króla wypróżnił butelkę przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtjan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości“; zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś, puściwszy się galopem, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów wznosił się handel pod „Rogiem obfitości“.
Chicot był znanym w tym domu, nie jako zwyczajny gość, lecz jako tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przebywała zostawić tu talara i cząstkę swego dowcipu.

Właścicielem zakładu był Klaudjusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.

ROZDZIAŁ V.
PO DWAKROĆ JUŻ WSPOMNIANY
BRAT GORENFLOT

Po dniu pogodnym, nastał piękny choć zimny wieczór, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, ziemia skrzypiała pod nogami, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknie zajazdu.
Chicot, wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudjusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zajęty był czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, na silnym ogniu zapach rozchodził się po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ach! to pan — rzekł, zamykając księżkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ to obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
— Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie
— Może brata Gorenflota?... — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!... jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych oznacza niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ach!... prawda, ale...
— Jakież tam „ale“?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Mała jego postać, jak mówił sam, miała cudownie harmonijne proporcje, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Liczył bowiem trzy stopy szerokości w ramionach, więc w każdym razie czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi, jak powrozy, żyłami.
Lecz, że nie był czuły i wrażliwy, niebezpieczeństwo apopleksji nie groziło mu, a wzruszenie, jakiego doznał w chwili, gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając zkolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę napełnioną jakimś zafarbowanym płynem.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym, jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post, a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wnosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska.
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niż ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to naco?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczy, pomiędzy którymi był pan de Mayenne, pytał siebie, dlaczego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon, ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać wobec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił to kazanie?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej, mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci, żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborną dziką kaczkę, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanji.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Pan Klaudjusz Bonhommet utrzymuje że ma w swojej piwnicy wino, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot. — Wino dobre, gdy niema co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua“.
— „Magis facundum est vinum“ i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanji, a myślę, że i ty nie odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrr! — zawołał Chicot podnosząc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudjuszu!
Gospodarz ukazał się natychmiast.
— Panie Klaudjuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanji, najlepszego, jakie masz.
— Dwie butelki! a to naco — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś będę miał dosyć, jeśli wypiję dwie.
— W rzeczy samej zupełnie dosyć, jeśli przytem będziesz jadł postne potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsem?
Podczas, gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy, on poszedł do kuchni i wyniósł stamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł ździwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziób? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech i on powie.
— Co ma powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmarte.
Oczy Gorenflota zajaśniały, zaglądając do szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty masz lepszy smak ode mnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, że nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, — prosiłbym, abyś ze mną spróbował owego wina.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, — rzekł.
— Chyba masz stosunki z gospodarzem.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy, z którego roku pochodzi to wino.
— Nic łatwiejszego — odparł Gorenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem ci.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudjusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— W staję, jak widzisz.
— Poco?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach, jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają się co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. — Ale ponieważ jeść mi się chce, a grzeszyćbym nie chciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz, żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudjuszu — rzekł Chicot do gospodarza każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Chicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka do ust płynęła zakonnikowi zadał on sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy wgórę, jakby chciał dać poznać, że czyni w ielką ofiarę.
— To bardzo źle, że idziesz głodny, a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit“.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przysiadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na two jem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale — jedną tylko sardynkę i jedną szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia; jeśli nic nie zjesz, wino może od ciebie zalatywać. „Merum sobro malé olet”.
— Masz słuszność, nie pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot odciął drugie dla zakonnika, a sam zaczął ogryzać skrzydełko.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pragnieniach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudjuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i chciałbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
— Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta nie mający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota śpiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie mi dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie, mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią myślę.
— Będzie zapewne długa?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą jajecznicę.
— Cóż u licha! mam mieć mowę przy jedzeniu, gdzieżeś widział coś podobnego?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
W tej chwili wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi się, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O wpół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor“.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?.. Sądziłem, że o dziewiątej zamykają klauzulę.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc poprzez wino w szklankę nalaną — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chcotowi sztukę monety.
— Co!... co!... pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtjana, abyś mógł przychodzić, kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit“, — wyjąkał, i chciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — pomału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie jest dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtjan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtjanowi pieniądz?...
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?...
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał. Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam...
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?.,..
— Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą między zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóżto tam za zgromadzenie?...
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przywołują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenflot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!... — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?...
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa, bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał pocichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo nie mógł ustać na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy to dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, zrobił wyrazisty gest, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześnie dało się słyszeć mocne chrapanie.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc można go rozebrać...
Wiedząc, że niema czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył go na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby nie budzić braciszka Gorenflota, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu Chicot wyszedł i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca stanął przy furcie opactwa Świętej Genowefy.

ROZDZIAŁ VI.
CHICOT PRZEKONAŁ SIĘ, ŻE ŁATWIEJ WEJŚĆ
DO OPACTWA, NIŻ WYJŚĆ Z NIEGO

Chicot przywdziewając habit mnicha, miał tę przezorność, że dla powiększenia objętości ciała, wdział pod suknię zakonną płaszcz i całe swoje odzienie.
Zmieniwszy kolor brody, chociaż urodzony nad Garonną, a Gorenflot nad Saoną, do złudzenia stał się doń podobnym; głos nadewszystko tak potrafił nagiąć, że nikt go poznać nie mógł.
Właśnie miano drzwi zamykać, gdy przybył Chicot.
Gaskończyk pokazawszy monetę, przepuszczony został bez oporu.
Idąc za dwoma wyprzedzającymi go mnichami, udał się do klasztornej kaplicy, dokąd często towarzyszył królowi.
Król w szczególnej miał łasce opactwo Ś-tej Genowefy.
Kaplica była stylu rzymskiego, to jest pochodziła z jedenastego, albo dwunastego wieku i jak wszystkie ówczesne, miała kryptę, czyli kaplicę podziemną.
Trzy tylko lampy oświetlały świątynie, jedna była zawieszona w pośrodku chóru, dwie inne, w równej odległości pośród nawy.
Słabe to światło, nadawało jakąś majestatyczność gmachowi.
Chicot musiał naprzód przyzwyczaić oczy do ciemności, następnie, przeliczył mnichów.
Było ich stu dwudziestu w nawie, dwunastu w chórze, razem stu trzydziestu dwóch.
Chicot widział z radością, że nie on ostatni połączył się z braćmi „Ligi“.
Po nim weszło jeszcze trzech mnichów w szarych sukniach.
Mały mniszek, zapewne jak sierota wychowany przez zakon, obszedł kaplicę, aby się przekonać, czy każdy jest na swojem stanowisku.
Po skończonym przeglądzie, porozmawiał z trzema przybyłymi na ostatku.
— Jest nas stu trzydziestu sześciu — rzekł jeden mnich głosem mocnym — to liczba parzysta.
Natychmiast podniosło się stu dwudziestu mnichów, klęczących w nawie, i zajęli miejsca w stalach.
Zaraz potem dało się słyszeć skrzypienie wrzeciądzy; drzwi zamknięto.
Chicotowi serce mocno bić poczęło i aby nieco przyjść do siebie, usiadł w cieniu pod amboną, skąd dokładnie mógł widzieć owych trzech mnichów, na ostatku przybyłych.
Podano im krzesła, jakby trzem sędziom.
Gdy szmer ucichł, mały dzwonek odezwał się po trzykroć.
Był to zapewne znak milczenia, bo zaraz odezwało się przeciągłe „psst“?
— Bracie Monsoreau — odezwał się mnich, który mówił poprzednio — jakie wiadomości przynosisz od księcia Andegaweńskiego?
Dwie rzeczy uderzyły słuch Chicota.
Naprzód głos donośny, właściwszy na polu bitwy, aniżeli w kościele, następnie, nazwisko Monsoreau, zaledwie od kilku dni znane na dworze.
Wysoki mnich, w sukni z szerokiemi fałdami, przeszedł między zgromadzonymi i śmiałym krokiem wszedł na mównicę.
Chicot chciał ujrzeć twarz jego, lecz nie mógł..
— Dobrze rzekł do siebie — skoro nie możemy dojrzeć cudzych twarzy, to i naszej nie pokazujmy.
— Bracia! — zawołał, a Chicot po głosie poznał wielkiego łowczego — wiadomości z Anjou nie są zadawalniające; nie dlatego, abyśmy nie znaleźli tam odczucia, ale brakuje nam reprezentantów.
Rozszerzenie stowarzyszenia w tej prowincji było powierzone baronowi de Meridor; ale ten starzec, rozpaczający po świeżej stracie jedynej córki, zaniedbał sprawę świętej Ligi i nie możemy liczyć na niego zupełnie.
Co do mnie przywiodłem na zgromadzenie trzech nowych członków, za których jak za siebie ręczyć mogę, a o których ogół wyrzeknie czy mają być przyjęci.
Szmer przebiegł po zgromadzonych a pan de Monsoreau zajął znów miejsce.
— Bracie la Hurière — odezwał się znowu mnich, który poprzednio zadał pytanie — powiedz nam co zrobiłeś w Paryżu?
Mężczyzna z zapuszczonym kapturem, ukazał się na mównicy.
— Bracia — mówił — wiecie jak jestem przywiązany do świętej wiary, dałem tego dowód w dniach jej triumfu.
Tak, bracia, mogę się poszczycić, że byłem wówczas jednym z wiernych wielkiego Henryka de Guise i z ust samego pana de Besme otrzymałem rozkaz nie przebaczania nikomu.
Prócz tego, moje poświęcenie dla świętej Ligi jest bez granic i mogę wymienić Hugonotów z ulic Saint-Germain, l‘Auxerrois, Arbre-Sec i pałacu Belłe-Etoile, których poświęciłem.
Zaprawdę, nie pragnę ja boju, jak dawniej, lecz sprawa świętej Ligi jest zawsze celem mojego życia.
— Słuchajmy — rzekł do siebie Chicot — La Hurière był jak sobie przypominam straszliwym dla hugonotów; z tego wnosić można, co myśli liga zaszczycająca go zaufaniem.
— Mów! mów! — zawołało wiele głosów.
La Hurière mając sposobność popisania się wymową, co mu się rzadko zdarzało, namyślał się przez chwilę, chrząknął i zaczął:
— Jeżeli się nie mylę, bracia moi, celem naszym jest, nietylko stłumienie rozdwojenia; potrzeba nadto aby Francuzi nie mieli panujących, wyznających inną religję.
Bracia moi, co nas czeka? Franciszek II-gi, tak gorliwy Monarcha, umarł bezdzietny; Karol IX-ty równie dbający o wiarę nie zostawił potomstwa; Henryk III-ci, którego sumienia nie chcę roztrząsać, zapewne dzieci nie pozostawi; zatem korona przypadnie księciu Andegaweńskiemu, który nam nietylko nie zapewnia przewagi, ale co więcej, grozi obojętnością dla kościoła.
Tu wiele osób przerwało mówcy, a między innymi wielki łowczy.
— Dlaczego obojętnością, skąd pochodzi to oskarżenie?
— Mówię obojętnością, bo nie zezwolił na ligę, chociaż brat jego uroczyście to przyrzekł.
— Jakto nie zezwolił? — odparł głos — nie ma nikt prawa mieć księcia w podejrzeniu.
Prawda rzekł la Huriere — poczekajmy jeszcze; ale po księciu Andegaweńskim, gdy umrze, kto otrzyma koronę? nieprzyjaciel nasz, Hugonot, nowy Nabuchodonozor.
Tu oklaski przerwały mówcy.
— Henryk de Bearn — rzekł dalej mówca — przeciw któremu zgromadziliśmy się, a który bawi się miłostkami i często do Paryża zagląda.
— Do Paryża? — zawołało wiele głosów — do Paryża! to niepodobna!
— Przybył tutaj — rzekł la Hurière — był tu w czasie zgonu pani de Sauve i może tu się znajduje.
— Biada Bearneńczykowi — krzyknęli zgromadzeni.
— Tak, bezwątpienia, biada mu! — mówił la Hurière; jeżeli zamieszka w Belle-Etoile ja biorę go na siebie.
Dwa razy w jednej jamie lisa nie znajdzie; on ma przyjaciół i stanie u któregokolwiek.
Otóż liczbę tych przyjaciół zmniejszyć należy.
Nasz święty związek, nasza liga jest pobłogosławiona i uświęcona przez Grzegorza XIII-go!
Żądam tutaj, aby nie robiono z tego więcej tajemnicy, aby oddano listy kwartalnikom i dziesiętnikom dla rozniesienia ich po domach; którzy podpiszą, uważać ich będziemy za przyjaciół: którzy odmówią podpisów, tem samem okażą się nieprzyjacielami i skoro nawinie się druga sposobność, będziemy umieli skorzystać z tego, aby złych od dobrych odłączyć.
Na tę przemowę wybuchnął grzmot oklasków, a gdy powoli cichość nastała, poważny mnich, który już zadawał pytania, dał się znowu słyszeć.
— Gorliwość brata La Hurière — rzekł — będzie ceniona przez świętą Ligę jak należy.
Nowe oklaski.
La Hurière skłonił się dziękując zgromadzeniu i zszedł z mównicy.
— Ha! ha!... — mówił do siebie Chicot — teraz wszystko widzę jak na dłoni. Mało mają ufności w moim synku Henryku III-im, tem pewniej, że i pan de Mayenne tu się wcisnął.
Panowie de Guise chcą uformować państwo, nad którem panowania pragną; Henryk, wielki jako żołnierz, weźmie na siebie wojsko; gruby Mayenne opanuje mieszczan, a kardynał kościół; tak więc nie długo czekając, mój synek spostrzeże, że ma tylko szkaplerz, a z nim mogą go wpakować do jakiego klasztoru.
Ale cóż u licha zrobią z księciem Andegaweńskim?
— Bracie Gorenflot — zawołał mnich, który poprzednio przywoływał wielkiego łowczego i pana La Hurière.
Czy zajęty myślami, czy nieprzyzwyczajony do nazwiska i sukni kwestarza, Chicot nic nie odpowiedział.
— Bracie Gorenflot — powtórzył mały mniszek głosem tak piskliwym, że Chicot aż zadrżał.
— To jakiś cieniutki głosik — mruknął — miałyżby tutaj i dzieci się znajdować?
— Bracie Gorenflot — zawołał znowu głosik piskliwy — czy cię tu niema?
— Przecież brat Gorenflot, to ja — rzekł do siebie Chicot — odezwijmy się. Jestem, jestem, mówił, naśladując głos Gorenflota. Zadumałem się nad mową brata La Hurière i nie słyszałem, że mię wołano.
Szmer przychylny panujący po mowie La Hurièra dał Chicotowi czas do przygotowania się.
Chicot mógł się nie odzywać na wezwanie, bo nikt nie odkrywał kaptura.
Ale ponieważ, jak sobie przypominamy, obecni zliczyli się i znali się nawzajem, położenie Chicota mogło stać się niebezpiecznem.
Nie wahał się tedy dłużej.
Powstał, wszedł na mównicę i jak można najgłębiej zapuścił kaptur.
— Bracia — rzekł naśladując do złudzenia głos mnicha — jestem kwestarzem tego zakonu i jak wiecie, mogę się dostać do każdego mieszkania. Dobrodziejstwa tego używam na korzyść niebios. Bracia moi, prawił dalej, przypominając sobie wstępy mowy Gorenflota, którą mu nagle sen przerwał, bracia moi; dzień ten jest najpiękniejszym dla wiary. Mówmy bracia otwarcie, albowiem jesteśmy w domu bożym.
I cóż jest królestwo Francuskie? Ciało, jak święty Augustyn powiedział: „Omnic civitas corpus est“.
Jaki jest warunek bytu ciała? Zdrowie. Jak się utrzymuje zdrowie ciała? Umiarkowaniem.
Widoczna, że nieprzyjaciele nasi są za silni, skoro ich się lękamy, trzeba ich przeto osłabić, jak powtarzają wierni, od których znoszę jaja, mąkę, gęsi, szynki i pieniądze.
Poczekawszy, aż przebrzmią zadowolenia, mówił dalej:
— Zarzuci mi kto zapewne, że kościół nasz powinien być spokojnym, ale zważcie dobrze panowie, teologja mówi o pokoju, ale o jakim pokoju?... pokój sam do nas nie przyjdzie, ale postarać się o niego trzeba.
Prócz tego bracia moi, mówiłem o kościele; a my nie samym jesteśmy kościołem.
Brat Monsoreau, który przed chwilą z takim mówił zapałem, zapewne ma sztylet u boku.
Brat La Hurière doskonale rożen obraca: „Veru agreste, lethiferum tamen instrumentum“. Ja sam, moi bracia, ja Jakób Nepomucen Gorenflot nosiłem muszkiet w Hiszpanji i żywcem Hugonotów paliłem.
Była to dla mnie zasługa dostateczna i raju za nią się spodziewałem, gdy przyszło mi na myśl, aby dla czystości wiary, życie odmienić.
Druga część mowy większe jeszcze miała powodzenie i każdy podziwiał zasługi Gorenflota.
Po wielu oklaskach, Chicot pokłoniwszy się, znowu zaczął:
— Pozostaje nam mówić tylko o naczelnikach, bo jakkolwiek pięknie jest pod zasłoną habitu wejść tutaj, to przecież jeszcze nie wszystko. Hugonoci śmiać się mogą z habitów i z was zarazem panowie, a dla nas nie tego wcale potrzeba.
Wszak żądamy panowie, upokorzenia nieprzyjaciół i to jak sądzę, można z dachów ogłosić.
Nie chodźmy po ulicach Paryża, jak procesja króla, która pokazuje wymuskane twarze i piękne stroje.
I któż z was da przykład, panowie? Oto, ja, ja Jakób Nepomucen Gorenflot, brat zakonu świętej Genowefy, biedny kwestarz, oto ja, pójdę, gdzie tylko będzie potrzeba, a pójdę nie lękając się śmierci.
Przemowa Chicota, odpowiadająca uczuciom wielu członków Ligi, którzy pragnęli temi samemi pójść drogami, co przed sześciu laty, w dzień świętego Bartłomieja, ożywiła serca tak dalece, że oprocz trzech opuszczonych kapturów, całe zgromadzenie krzyczeć poczęło:
Wiwat Gorenflot!...
Zapał był tem większy, że zacny brat w nowem ukazał się świetle.
Aż do tej chwili uważany był za rozsądnego i umiarkowanie gorliwego, teraz brat Gorenflot wyskoczył nagle w szranki bojowe, przez co wzniósł się w pojęciach wielu do poziomu Piotra pustelnika, który ogłaszał pierwszą krucjatę.
Nieszczęściem, albo szczęściem dla tego, kto taki wzbudził zapał, jeden z trzech milczących mnichów schylił się ku małemu mniszkowi, który za chwilę piskliwym głosem, po trzykroć powtórzył:
— Bracia!... posiedzenie skończone.
Mnichy podnosząc się, przyrzekli sobie nawzajem, usłuchać głosu mężnego Gorenflota i powoli ku drzwiom zdążali.
Wielu zatrzymywało się przed mówcą, aby bratu kwestarzowi powinszować skutku piorunującej wymowy, lecz Chicot zważając, że mógłby być poznany, tak po głosie, jak po wzroście, ukląkł i jak Samuel zdawał się pogrążony w zachwycie.
Szanowano jego pobożność i każdy przechodząc spoglądał nań z uwielbieniem.
Mimo wszystkiego, Chicot chybił celu.
Opuścił bez pożegnania króla Henryka III-go ujrzawszy księcia de Mayenne, i dla Mikołaia Dawid powrócił do Paryża.
Jakeśmy widzieli, zaprzysięgał podwójną zemstę. lecz żeby uderzyć na księcia z domu Lotaryngskiego, nieprzyjaznego królowi, za mało znaczył i musiał czekać cierpliwie, na chwilę zemsty.
Zupełnie co innego było z Mikołajem Dawid, który był tylko adwokatem normandzkim; prawda, przebiegłym, który pierwej był żołnierzem niż prawnikiem, pierwej fechtmistrzem niż wojakiem.
Chicot chociaż nie był fechtmistrzem, robił dobrze bronią i pod jej opieką chciał oddać zemstę swoją.
Dlatego bacznie zaglądał pod kaptury, spodziewając się poznać pod którym Mikołaja.
Tak zajęty, widział, że wychodzący znowu musieli okazywać furtjanowi znaki, że zaś nie miał podobnego, zimny pot wystąpił mu na czoło.
Brat Gorenflot pokazał mu znak, za pomocą którego wejść było można, lecz zapomniał o tym, który wyjść dozwalał.

ROZDZIAŁ VII.
CHICOT ZMUSZONY ZOSTAĆ W KOŚCIELE OPACTWA,
SŁYSZY WIELE NIEBEZPIECZNYCH RZECZY

Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, zapomocą którego wydostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz Gaskończyk miał w kieszeni kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego znaku.
Pojął natychmiast swoje położenie.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze, jako trefniś króla, miał swoje znaczenie, tutaj może być zgubionym. Cofnął się więc, i wcisnął w konfesjonał, pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham, zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości“, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesjonał.
— Czy już niema nikogo? — zawołał mały mnich — bo drzwi się zaraz zamyka.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą; trzech tylko zakapturzonych mnichów stało na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich kobiecym głosem, do brata furtjana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — może mi być ciepło.
Furtjan zapalił świecę, i począł z małym mnichem obchodzić kościół.
Nie było chwili do stracenia.
Furtjan, ze świecą, szedł w kierunku Chicota i mógł go łatwo odkryć.
Schylił się więc, aby nie dojrzano jego głowy.
Furtjan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, — czy tych trzech mnichów i ten mały zamierzają nocować w kościele!... Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej może noc przepędzić w konfesjonale. Habit Gorenflota jest ciepły i nie będzie źle spać.
— Zgasić lampy — odezwał się mały mnich. — Niech wiedzą wszyscy, że rada skończona.
Furtjan zapomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony jedynie bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu, Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie jestem tak trwożliwej natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesjonale, a następnie rozparłszy, jak w domu, zmrużył powieki.
Upłynęło dziesięć minut i umysł wpół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w mroku.
Chicot, roztworzył oczy i nastawił uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot niezupełnie wolny był od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i przerażających legend.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i szeptał:
„Vade retro, Satanas!“
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu. Gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili tafla posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich stanął na marmurowej posadzce i tafla zawarła się powoli.
Widząc to, Chicot, zapomniał o strachach, i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata, zmarłego roku 533, aż do Bouchina, powstali z grobów i szli pokolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów, siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedja we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
Ale, żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesjonale pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru, i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie, jeden z trzech mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk de Guise — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, to kardynał Lotaryński, ten zaś na lewo, to książę de Mayenne, mój przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury.
— Ach!... znam was — rzekł Chicot. — Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau podszedł do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nietylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot, będąc dość blisko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo jestem ciekaw tej ceremonji.
Tymczasem ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł po rozkazy do mnicha po prawej stronie.
Książę Guise spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, a które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nietylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, przystępuję więc wprost do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenie o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty i czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez księcia de Guise, tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej de Guise — książę, od którego niczego nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać — ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha, stojącego po prawej stronie książąt lotaryńskich.
— Mości książę — rzekł de Guise, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryńskiego księcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego tak bladą, że wydała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni.
Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się, Mości książę, — rzekł de Guise — kaplica jest ustronna, a drzwi dobrze zamknięte.
— Ostrożność jest zawsze wskazana — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau. — Jego książęca mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryńscy zwrócili się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który, zdaje się, nieraz nieczułym i głuchym na sprawy świata, patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Początek mowy księcia był tajemniczy i dlatego każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami na świat, a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francję, I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religję Chrystusa zachwianą w swych posadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszone. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczuła boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatję dla cierpień kościoła, a to było niejako wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz. Spojrzałem wokoło siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój rozdzielił na dwie części. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się odezwać głośno, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i braw, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryńscy książęta znakiem uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religję, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł zkolei książę do Guise, — gdy Wasza książęca mość jesteś z nami, racz powiedzieć, co myślisz uczynić dla dobra Ligi?
— Pragnę służyć rzymsko-katolickiej, apostolskiej religji — odrzekł nowonawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi poprostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesja, pokuty, inkwizycja, pale, zgoła, jak w Hiszpanji. Ale to wszystko nic nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesjonału i pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religji, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał de Guise.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłumaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemności kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego słowa nie wpadną w niegodne uszy.
Pan de Monsoreau pojął niepokój księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński, zniżając głos, — myśli zarazem...
— O swoim, królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, — kończył książę Andegaweński — i pyta, czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie przyklasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot. — Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety“.
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokryły się rumieńcem, — pytam się, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności, na jakie zasługuje? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, równie potężne. A to dzięki słabości władzy najwyższej, która, mając działać dla szczęścia poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to jedynie, aby źle czynić. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe nie zmniejsza się dlatego i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla, niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego, a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż, panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla Ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło rzucało cień na zapadłe oczy, a usta zdawały się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę de Guise — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci że jesteś otoczony ludźmi przychylnymi nietylko zasadom, jakie wyznałeś, ale i osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca D’Annis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Livarot młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim wodzem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Książęta de Guise, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi i od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi, ale dworakami, którzy gubią jego, Francję i religję.
— Tak jest — rzekł książę de Guise stłumionym głosem.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy nie dozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę do Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego powlekło się rumieńcem.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, — odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić wzniósł głos d’Entragues — ja biorę na siebie Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku jeszcze weźmie na siebie,.
— A my? a my?... — wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił:
— Otóż i wielki łowczy po swoją część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Lecz się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi stanowczych, lecz lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Kręcimy się w żakietem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości, Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie, wytrzeszczając oczy z konfesjonału i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To, co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego śmieje się cała Europa; owe posty, pasje, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau tak dalej prawił:
— Mamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpanja zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglja przecina idee i strąca głowy... My śpimy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha nie jest panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach nastąpił wybuch tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezjuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, — przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, że nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł pan de Guise — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali przez uszanowanie dla Naszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny; lecz gdy znasz nasze cele, uważaj to co słyszałeś, za wstęp.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący z niepokoju i dumy zarazem.
— Mości książę — rzekł książę de Guise połączyliśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teorji, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każe, obranego obdarować, i my przygotowaliśmy dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież biło serce księcia.
Pozostał jednak milczący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił książę de Guise sięgając poza siebie i podnosząc do góry coś ciężkiego, oto dar, który w imieniu waszem, składam u stóp księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III-ci!... — zagrzmiał okrzyk, od którego aż zadrżało sklepienie.
— Mnie? mnie?... — wyjąkał książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — aby zaś Bóg uświęcił nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się zkolei kardynał, — oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości: Henryk III-ci był pomazańcem boskim, i ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak katedra w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześcijańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchji francuskiej, ja, książę kościoła, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa i Konetabla, a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Moje dziecko, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystji i w jednej chwili zajaśniało pięćdziesiąt świec.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny. Mitrą była infuła biskupia, miecz przeznaczony był zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy ocknął się organ i zanucił „Veni Creator“.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryńskich, której się książę Andegaweński nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężnych unosił zapał, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz przypasał księciu.
Jednozgodne oklaski powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność zdobycia niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Pewnie nie zdarzy się już podobna a i tej wyrzec się muszę. — Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza odezwał się kardynał de Guise; — panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce.
— Panowie — rzekł książę — wnieście swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, ukazał się przy ołtarzu w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką.
Mały mnich podał Ewangelję i krzyż.
Kardynał wziąwszy obje, kazał księciu Andegaweńskiemu położyć ręce na księdze.
— Wobec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religję, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi.
Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangeljo!
— Amen!.. — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo z głębi kościoła.
Książę de Guise wykonywujący obowiązki Konetabla, wstąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i ująwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś przy nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdów i sierot, i krzywdy wynagradzał. Weź go, abyś okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę zniżył tak miecz, że koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu de Guise.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał dobył z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej troszkę oleju świętego i powlókł nim platynę.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti“.
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną, złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia.
Książęta Mayenne i de Guise zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości“.
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież zaraz i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!... — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi uznali za godnego tronu. Teraz żegnam was, panowie, życząc wam boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę de Guise skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryńscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie Gaskończyk.
Książę Andegaweński, wszedłszy na schody podziemnej krypty, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystji.
Furtjan gasił świece na ołtarzu.

Mały mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni; kościół był oświetlony jedną tylko lampą.

ROZDZIAŁ VIII.
JAK DAWID, WYKŁADAJĄC HISTORJĘ,
WYŁOŻYŁ KURS GENEALOGJI

Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi.
Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatniem, że zaś druga wybiła, poczynić chciał przygotowania na resztę nocy.
Lecz kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał dwukrotny obrót klucza, trzej Lotaryńscy książęta wyszli z zakrystji, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek, zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot, nie wiedząc nawet z czego, także roześmiać się musiał.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!... — pomyślał Chicot, w nowe w padając zdziwienie — to ten mniszek jest kobietą?...
W rzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i ukazał piękną subtelną główkę kobiety, jakiej nie stworzył nawet Leonardo da Vinci.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, czasem rozszerzając się, przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne łuki nad oczyma, składały się na jej piękność.
Była to siostra panów de Guise, pani de Montpentsier, niebezpieczna syrena, pod suknią mnicha ukrywająca ułomność: jedną łopatkę wyższą i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Może wskutek tej ułomności, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał ją u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że teraz dopiero odsłoniła mu się wielka tajemnica, tembardziej, że i trzej bracia pozostali.
— Ach!... bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznym śmiechu, — jakiegoż świętego u dajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz naprawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też wyglądał w tej koronie...
— Mniejsza o to — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek niema się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś w tem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie, jak La Mola i Coconnasa.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest to droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastji i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Greve.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go niebardzo lubił, byłby za to uściskał braci de Guise, a chętniej może jeszcze panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej; jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesjonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak głos stu tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesjonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Przyprowadź go, Mayenne, Mayenne skierował się wprost do konfesjonału, zajętego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!... — rzekł do siebie, usiłując pod fałdami habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!... Ponieważ sposobność się nadaża, zabijmy, zanim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy odezwał się głos księżny:
— Nie w tym, nie w tym!... Mayenne; w tamtym na lewo!
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesjonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u djabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesjonału.
— Otóż panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę de Guise.
— Nie straciłem ani jednego wyrazu i wszystko będę pamiętał Mości książę.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mówił mi, że podobno dokonałeś cudownych rzeczy... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżyli się ciekawie.
Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mikołaj Dawid stał od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski.
Chicotowi powróciła wesołość, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód uniknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę; nakoniec znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za twój habit!
— Jeśli przywłaszczenie będzie nadto krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk de Guise — nie chcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych. — Nie tylko biegły jestem, jak nieprzyjaciele utrzymują, w sztuce robienia bronią, ale znam nadto prawo i teologję; według nich, wyprowadziłem genealogję i dowiodłem, że ród Valois jest boczną linją uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, i wygładziła czoło księcia de Guise.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryński, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach rodzinę Valois.
— To jednak dowiedzione, Mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pergaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryńskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, Mości książę.
— Karol Wielki!... — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki odcień zadowolenia — to niepodobna!... Pierwszy książę Lotaryński, był współczesnym Karola Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego wielkiego cesarza.
— Pozwól Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestji, aby ję jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, Mości książę!... Ranier, pierwszy książę Lotaryński, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guiberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę de Guise.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryńskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid. — Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotarjusza był pozbawiony korony, przez Hugona Kapeta.
— Tak, tak — odezwali się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł książę de Guise, — widać jakieś światełko.
— Karol Lotaryński, był spadkobiercą po swoim bracie Lotarjuszu, po wygaśnięciu jego linji, linja Lotaryńska wygasła, zatem wy tylko jesteście spadkobiercami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to, mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzekł książę de Guise, — że we Francji jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensje.
— Tegom się, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż był pierwszy przykład zastosowania prawa Salickiego?
— Wstąpienie na tron Filipa Valois, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?
Książę zaczął szukać w pamięci.
— W roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linji Lotaryńskiej. Zanim prawo Salickie zostało ustanowione, wasza rodzina miała od lat 240 prawo do korony francuskiej. Wszak. wszyscy wiedzą, że żadne prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś, panie Mikołaju Dawidzie — rzekł książę de Guise, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, — zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż pochodzę z panującej familji, i nie pójdę zamąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus“.
Tylko książę de Guise zastanawiał się.
— I pomyśleć, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne, — rzekł. — Pomyśleć, że lud, nim będzie posłusznym, obejrzy genealogję!
— Masz słuszność, Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dźwigałbyś dziesięć koron. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzić proces, który, gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi się herbów innych panujących.
— A więc ta genealogja jest dobra — rzekł Henryk de Guise, wzdychając — oto dwieście talarów, których żądał mój brat, de Mayenne, dla ciebie, panie Dawidzie.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącymi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogją udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — mruknął Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy ma dowcip, to pewna, ale trzeba liczyć na ich dumę, którą nasycić może zarówno Henryk, jak książęta de Guise.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; równie jak Piotrowi Gondy, możemy zaufać Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na niego wywarła; z przestrachu zaczął się śmiać konwulsyjnie.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk de Guise do blednącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nie powątpiewa, nie w jednej sprawie dałeś już jej dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot, pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, pomyślałem zawczasu o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogję do Rzymu, ale pomięszaną z innemi papieram i tak, że nie będzie wiedział, co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francji, przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, wyjedziesz jednocześnie z nim i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignonie, stosownie do tego, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, że stoisz między dwoma szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystji; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtjan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając woreczkiem z pieniędzmi.
Fuitjan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną lampę w chórze; kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha cichł powoli, wreszcie skonał.
Pięć minut, które Chicotowi wydawały się wiekiem, minęły spokojnie.
— Dobrze myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; odegrano trzy akty i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedji, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesjonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich kątach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Pociemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz skąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął drabinę na drugą stronę.
Zszedłszy z okna, ukrył drabinę w żywopłocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, dostał się na ulicę.
Tu dopiero odetchnął całą piersią.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, skąd przybył pod „Róg obfitości“.
Na mocne i śmiałe kołatanie otworzył sam pan Klaudjusz Bonhommet.
Był to człowiek, wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go budzono w nocy.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty, panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan!
Brat Gorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk — dziwne rzeczy śnić ci się musiały.

ROZDZIAŁ IX.
JAK PAN DE SAINT-LUC PODRÓŻOWAŁ Z ŻONĄ,
I JAK ICH SPOTKAŁ ZNAJOMY

Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, kiedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło.
Jeźdźcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich padł na placu przed katedrą w chwili, gdy nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdźcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chartres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdźców wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance grzanego wina.
Wybiegłszy na pole, jeszcze smagane chłodnym wiatrem, ale już błyszczące sasankami, owymi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł, roztwierając ramiona.
— Moja droga, ucałuj mię; nie mamy się już czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdźcem, zgrabnie przechylona, wychyliła ręce z pod szerokiego płaszcza, wsparła je na ramionach towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, podała mu swe usta.
Ta pewność, z jaką pan de Saint-Luc żądał całusa, płynęła stąd, że nasi podróżni popasali w Courville o cztery mile od Chartres.
Zatrzymali się tam cały dzień i noc, ukryci w małej izdebce, gdzie kazali sobie podać śniadanie, poprosiwszy gospodarza, aby mając wzgląd na ich zmęczenie, nie budził ich aż o świcie.
Tego więc poranku napotykamy państwa de Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Spokojniejsi, niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagle Saint-Luc. — Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy nie byłam wolną i pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni, ile chcę, i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, gdy byłam jeszcze dzieckiem i z dobrą Dianą bawiłam się w Meridor, O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli. Ale, ty, mój drogi, ty żyłeś na swobodzie.
— Ja, wolny?
— Zapewne, jako mężczyzna.
— Niestety, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— „Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną, Wolny! tak; a ta sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, w które nabierał się stale kurz, a ten kapelusz przybity szpilkami do głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie móc żyć tak, jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylji?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak dalece złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie żartuj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Saint-Luc, ukryjmy się.
I zarumieniła się mówiąc;
— Niedługo będziemy już bezpieczni; o! gdybyś znał Meridor, wielkie dęby, które zdają się kolumnami, strumienie, płynące cicho wśród zieleni; stawy pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule, pełne pszczół. Wśród tego piękna, widząc królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą śliczną i nieporównaną Dianę, której serce jest diamentem, pokochałbyś ją mój drogi.
— Kocham ją, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że mię kocha. O! Diana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku z mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!... Diana zarządza domem ojca, barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest rycerzem z czasów Franciszka I-go, już słaby dzisiaj. Dla tego zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawji, Diana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor, on nawet o tem wiedzieć nie będzie,.
— Jednak — rzekł Saint-Luc — przewiduję sprzeczki.
— O co; o króla Franciszka.
— Nie; na; króla, się zgadzam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że Diana ma być najlepszą — to nigdy.
— A któż?
— Ty!
— Przecież jestem twoją żoną. Pojmujesz? — mówiła dalej Joanna. Rano idziemy do lasku, z pawilonu, w którym zamieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny.
— Śpieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym pragnął być w Meridor.
I dali ostrogi koniom, które biegły dwie, lub trzy mile i zwolniły znów, aby podróżnym dać możność rozmowy lub pocałunków.
W ten sposób przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili cały dzień i wyjechali z postanowieniem dojechania na wieczór do Meridor.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał, że niema już żadnego niebezpieczeństwa.
Znał doskonale króla, który zarówno mógł za nim wysłać żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem? Ponieważ zaś nasi podróżni żadnego nie napotkali kurjera, sądzić mogli, że król Henryk odnosi się do całej tej historji biernie.
Właśnie Saint-Luc tłumaczył to żonie, oglądając się na pustą drogę.
— Dobrze — pomyślał — burza spadła na Chicota.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam? — zapytał.
— Patrz.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmurnem tle nieba postać jeźdźca.
Jeździec ten był na wzgórzu i na tle nieba wydawał się ogromnym.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, ktoś jedzie.
— Uciekajmy — rzekła Joanna, dając koniowi ostrogę.
— Nie trzeba — odrzekł Saint-Luc, który zachował zimną krew; ten jeździec jest sam, a jednego człowieka niema się czego lękać. Pozwólmy mu minąć nas, a potem udamy się w dalszą drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebuję lękać się, gdy Sain-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystko, pośpieszajmy — odrzekł Saint-Luc, rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — pióro na kapeluszu i kryza niepokoją mię.
— Co takiego? kryza i kapelusz cię niepokoją?.. — pytała Joanna kierując konia w las.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy nowy. Śpieszmy się Joanno, jeździec ten zdaje się być posłańcem króla.
— Śpieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być z mężem rozłączona.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia niż do wykonania. Jodły rosły gęsto i tworzyły prawdziwy mur gałęzi. Konie po piasku nie mogły przyśpieszyć tempa.
Tym czasem jeździec zbliżał się szybko i tętent dawał się słyszeć coraz donośniej.
— Jezus Marja! czego on od nas chce?...
— Na honor — rzekł Saint-Luc, zatrzymując się — trzeba się tego dowiedzieć.
— Patrz! zatrzymał się.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Muszę z nim pomówić.
— Czekaj — zawołała Joanna, zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnotu z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość Boską, nie każ mi tak gonić!
— Znam ten głos — rzekł Saint-Luc. — Zgubiłaś bransoletkę, najdroższą?
— Dopiero dzisiaj to spostrzegłam.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Saint-Luc równie spiesznie biegł naprzeciw przyjaciela, jak gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy. Witam panią odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki oprawny w bransoletkę.
— Chcesz pan zatrzymać nas? — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mnie przekonało, że mnie państwo wyprzedzacie; popędziłem więc konia, wybaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc traf nas połączył — rzekł Saint-Luc.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc uspokoił się już zupełnie widząc wesołe i szczere wejrzenie de Bussy.
— Jedziesz pan dalej?... — zapytała Joanna
— Jadę — odrzekł Bussy, siadając na konia.
— Czy także w niełasce u króla?
— Mało brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą, jak gołąbki, chcecie szukać spokoju.
Zazdrościłbym wam szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła Joanna; — wielkie to szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała go na świadka.
— Pani — odpowiedział Bussy — niezupełnie ufam szczęściu, bo nie każdy żeni się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien znaleźć miłość.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła Joanna uśmiechając się — ja pana ożenię; bo najprzód wpłynie to na uspokojenie młodzieży, następnie obdarzy się szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście było mi przeznaczone.
— Pozwoli pan ożenić się?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś chciał zostać starym kawalerem.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?...
— Hrabio — odezwał się Bussy — niech hrabia nie zatapia mi sztyletu w serce.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?...
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza o to — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzenia?... — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest być nieszczęśliwym.
— Jestem uparta i trwam w zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski, co tam błyszczy wdali.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszy?...
— Byle to państw u nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; jedź pan z nami.
— A dokąd państw o jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec okrasił twarz Bussego. Następnie zbladł i tajemnica jego byłaby odgadnięta, gdyby Joanna nie patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, nim małżonkowie rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do Meridor?... Cóż za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani de Saint-Luc, nie wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Pan nic nie słyszał o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?...
— Albo o jego najpiękniejszej córce?...
— Nic, pani — odpowiedział Bussy, ledwie dysząc.
A w duszy mówił sobie:
— Jakież szczęście każe mi spotykać ludzi, którzy mówią o ukochanej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy zaszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dianą de Meridor.
— Zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Pojedzie pan z nami?.. — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok.
Po chwili milczenia, Bussy zadał pytanie:
— Baron de Meridor, co to za człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów.
— Za kogoż wydał córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?...
— Tak.
— Diana poszła zamąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor pewnie zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, pojmując myśli żony.
Nastąpiło długie milczenie. Wszyscy troje pogrążyli się w swych myślach.
— Otóż!... — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Panie Bussy, pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenią się, patrz, widzisz ceglany dach?...
— Tak jest, — mówił Bussy z mocnem wzruszeniem. — To zamek Meridor?....
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, skazaną na pobyt w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
I westchnął, tym razem nie z boleści, bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mu mieć nadzieję.

ROZDZIAŁ X.
OSIEROCONY STARZEC

Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny później podróżni stanęli przed zamkiem Meridor.
Bussy namyślał się chwilę, czy ma opowiedzieć przygodę, wskutek której Diana de Meridor opuściła dom rodzinny.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nietylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, czego Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał się więc od rozmowy, któraby wiodła za sobą liczne pytania i odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor incognito.
Pragnął mówić z panem de Meridor bez poprzedniego przygotowania, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Diany było szczere; nie mógł powątpiewać o prawdzie opowiadania; ale czy ona sama, nie myliła się w sądzie o zaszłych wypadkach?
Bussy zachował, jak widzimy, dwa różne uczucia, które go nawet wśród miłosnego szału trzymały na pośredniej drodze; miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej, była przekonania, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Diany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowncjonalnej piękności, która okazać się może niezgrabną i pomieszaną przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Jecłnia ją rzecz dziwiła, że chociaż zadęła w trąbkę aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, Diana nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Natomiast ujrzała wychodzącego z głównej bramy starca opartego na kiju.
Ubrany był w aksamitną zieloną kurtkę podbitą lisami, u pasa miał srebrną piszczałkę i pęk kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białemi włosami.
Przeszedł zwodzony most, za nim postępowały wolnym krokiem, ze zwieszonemi łbami dwa wielkie psy rasy niemieckiej.
Starzec przybywszy do oszklonej bramy, zapytał słabym głosem:
— Kto tam chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie — odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron wzniósł powoli głowę i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznaje? — A! prawda, przebranie....
— Przebacz — odpowiedział starzec. — Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je przepalają.
— Prawda kochany baronie — rzekła — twój wzrok jest widocznie osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewne.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, widząc, że jest poznaną, zsiada i rzuciła się w jego objęcie.
— Pójdź — rzekł starzec, uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zanikowi krokiem równym i mechanicznym, a za nim obydwa psy, które nie miały czasu obejrzeć i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że był to wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku zastać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść jak najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Diana? — rzekła — niema jej w domu?
Starzec osłupiał, jakby rażony piorunem, i spojrzał z wyrazem przejmującym trwogą.
— Diana?... — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, uniosły mordy i zawyły żałośnie.
Bussy zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść dalej, czy się cofnąć.
— Diana! — powtórzył starzec, jakby potrzebował czasu na zrozumienie pytania. — Więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący przeszedł w łkanie.
— O czem? czy się tu zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona, załamując ręce.
— Diana umarła! — zawołał starzec, z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu; jednocześnie potok łez spłynął mu po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu, blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy i pomyślał:
On sądzi, że Diana nie żyje! Ach! biedny starcze, jak ty mnie niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — zabili mi ją.
— Drogi panie — rzekła Joanna, która dotknięta tym strasznym ciosem, znalazła jedyną kobiecą pociechę w płaczu.
Zaczęła łkać, oblewając łzami starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom mój zawsze jednak jest gościnnym. Proszę za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego zmieniona twarz i zaczerwienione oczy zdradzały czułe przywiązanie, szedł naprzód, drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za nimi.
Przybywszy do salonu, starzec usiadł, albo raczej upadł na krzesło.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się zranić serce ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci.
Baron odezwał się pierwszy:
— Mówiłaś mi, droga Joasiu, żeś poszła zamąż; czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się przed nieszczęśliwym ojcem, niżej, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie natężając wzrok rzekł:
— A ten pan jest twoim bratem, albo krewnym?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Busy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagle, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili upadł złamany na krzesło.
— Co to? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc żony.
— Być może, rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor dodał spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — mruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Nic nie wiesz, że tak zdziwionemi oczyma na mnie patrzysz — zawołał baron, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moją Dianę; on zabił moją córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że nawet Bussemu łzy w oczach stanęły.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — nic dotąd nie pojmuję, a chociażby tak było, nie sądzę abyś mógł winić pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem. Czyżby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! panie, na miłość Diany, powiedz co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec, zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadku?
— Diana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda, nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć, gdy córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dianie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron — ten niecny książę ujrzał moją Dianę, kazał porwać i uprowadzić do zamku Beauge jakby niewolnicę. Diana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, rozrzewniając wszystkich, nawet Bussego, przywykłego do widoku krwi.
Joanna patrzyła na hrabiego z trwogą.
— To okropne?...— zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić księcia.
Starzec odzyskując nieco sił, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę.
Bussy zamiast odpowiedzieć, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — proszę o chwilę samotnej rozmowy?
Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron, drżąc cały, dojrzał bowiem coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Małżonkowie wyszli z sali.
Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że zmuszony jestem żądać wyjaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, aby osłodzić twoje cierpienia, smutny wypadek, o którym wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko nie jest tylko zręczną intrygą i czy niema środka ratunku.
— Panie — odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler — pan de Monsoreau, kochał moją córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Diana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, żądał ode mnie jednej rzeczy — a tą była Diana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębiorczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec stojący nad grobem. Zezwoliłem; ale niestety! przybył za późno.
— A od tej chwili, pan de Monsoreau nie przesłał żadnych wiadomości?... — Zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się, nie zdoławszy swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy spuścił głowę.
Pojął jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą ukochał, jak bojaźń gniewu potężnego pana zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Diany.
— I cóż? — rzekł starzec.
— Baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andagaweńskiego polecenia przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem.
— Ze mną!?.... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci córki. Cóż on może mi powiedzieć?....
— Kto wie?... może się oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... nie powróci mi jednak dziecka. Nie, panie de Bussy, nie pojadę.
— Panie baronie — odrzekł de Bussy — pozwól, abym cię o to prosił; moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i poto przybyłem.
— Dobrze, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący z gniewu — ale biada tym, którzy mię usiłują zgubić. Król zechce mię wysłuchać, a jeżeli nie, odwołam się do szlachty. Tak — dodał ciszej — zapomniałem, że mam broń, której dotąd nie używałem. Panie de Bussy, jadę!;
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokój i godność. Bóg rozliczne chowa nagrody dla szlachetnych serc. Proszę cię także, abyś nie liczył mię do nieprzyjaciół, bo nigdy nie chciałbym na to zasłużyć. Jutro, jeżeli łaska, panie baronie, puścimy się w drogę o świcie, im prędzej tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł starzec, wzruszony — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem.
I, wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim. Wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju przeznaczonego sobie, Bussy zapytał o panią i pana de Saint-Luc.
— Stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron. — Dobranoc, panie hrabio.

ROZDZIAŁ XI.
JAK REMY LE HAUDOIN POD NIEOBECNOŚĆ BUSSEGO,
BYWAŁ PRZY ULICY ś-GO ANTONIEGO

Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego wyjazdu do Paryża, nakoniec, zajęcie się Bussego sprawą zupełnie dla niego obcą, wszystko to było trudne do wytłumaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ. Szlachcic z czasów Henryka III-go uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość“, znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną.
Skoro zaświtał ranek, baron pożegnał gości. Państwo de Saint-Luc oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, i udania się do sąsiedniej posiadłości Brissac.
Bussy potrzebował kilka sekund na usprawiedliwienie, a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był jak owi czarnoksiężnicy, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilka sekund użył Bussy na poszepnięcie paru słów do ucha młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Twarz Joanny zajaśniała radością; a gdy mąż pytał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał na jej poruszenia, z okiem wlepionem w dom rodzinny pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na ulubionego wronego konia, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i odwracał się często, aby spojrzeć na przyjaciół.
Gdy ich opuszczał, Joanna rzekła mu cicho:
— Dziwny z ciebie człowiek, panie Bussy; przyrzekałam ci wesele w Meridor, a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona.
W drodze Bussy pozyskał serce starca, w którem na wstępie obudził nienawiść.
Szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridor odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy.
— Za dwie godziny, — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan, jak na to zasługuję.
Wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcelego.
— Jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Busisy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których jeden klucz posiadał, sam osiodłał konia i wyjechał, widząc się tylko z Remy Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, którym nawet rany nie przeszkadzały natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w zasadzkę, a los odwrócił się.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencję jego powrotu, więcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylji.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Jest zdrów i cały.
Człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, a nawet w nocy, i ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam. Zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Pomóżcie lepiej temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że jest on przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca. Sądząc z jego skromnych i niemodnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego pan ich, lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Hauduin śmiejąc się, patrzył zdaleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby spędzić radosny uśmiech z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana zawołał Bussy.
— Jaki?.. — zapytało naraz kilka głosów.
— Najlepszy, mój własny!
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwładnie.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i przyjąć go jak najgodniej.
Przyniesiono złocony puhar, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, — rzekł starzec — idźmy prędzej, gdzie iść mamy.
— Pójdziemy, bo nietylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście.
— Przyznam się, hrabio, że używasz języka, którego nie rozumiem
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa dla nas nieodgadnione pociechy i że zbliża się chwila, w której się o tem przekonamy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dał znak, jakoby chciał powiedzieć; zaraz powrócę i wyszedł z uśmiechem na ustach.
Zastał młodego lekarza przy drzwiach; poprowadził go do oddzielnego gabinetu.
— I cóż, mój Hipokratesie, — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— Jestem w punkcie bardzo interesującym.
Buissy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? — zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Myślę, że potrzeba do rozwiązania dramatu ojca, którego chyba sam Bóg ześle cudownym sposobem.
— Skąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwykłą wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się obrócić wolny czas na swoją korzyść.
— Opowiedz mi co uczyniłeś.
— Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy św. Antoniego i św. Katarzyny.
— Wybornie.
— Stam tąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było dostrzec cień mężczyzny, ustawicznie patrzącego w jednym kierunku, a stąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słusznie; cóż więc uczyniłeś?
— O! panie hrabio, na wszystko są środki.
— Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?...
— Zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kimże?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie pacjentów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“.
— Biedny Remy, wierz mi, umiem oceniać poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystko, niema mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki?
— Cudownie opowiada.
— Doprawdy?
— Przez nią wiem wszystko, co się u jej pani dzieje.
— Haudouin, czy Opatrzność cię na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit“ — odpowiedział Haudouin.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie pamiętasz, hrabio.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem. Nazajutrz po wyjeździć, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich myśli wyszła za kupnem żywności. Jak tylko ukazała się, dziesięć minut na dziesiątą, udałem się za nią.
— Poznała cię?
— Tak, aż krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?....
— Wtedy pobiegłem za nią, i dogoniłem.
— Jezus!... — wykrzyknęła.
— Marjo! — dodałem. — To ją dobrze usposobiło.
— Lekarz!.. — rzekła.
— Piękna gosposia!.... — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, ja pana nie znam.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, że nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, aby cię widzieć. Jeżeli panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do mnie.
— Ciszej!...
— A!... widzisz!...
— Tym oto sposobem zawarłem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak może tylko; kochanek... z Gertrudą wszystko jest względne. Jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Badałem ją w sposób obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan!
— Leżał na łóżku twojej pani, sądziłem...
— Ach!... ten młody człowiek, on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie znacie nawet jego nazwiska?
— Takiego nazwiska nie zapomina; się...
— Jak się nazywa?...
— Nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — Bussy, waleczny Bussy!?
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewne twoja pani?...
— Jest zamężna...
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonka, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był ranny, interesujący i spoczywał na je] łóżku.
— Mówiąc szczerze, moja pani myśli o nim niekiedy.
Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie gdy jesteśmy same.
— Wspaniała dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? zapytałem.
— Opowiadam pani, jak jest waleczny; mówi o tem cały Paryż. Nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie:

Kto szuka przygody?
To d‘Amboise miody.
Kto czuły i wierny?
Ach! to Bussy dzielny.

Moja pani ustawicznie ją śpiewa.
Bussy uścisnął rękę lekarza.
— Wszystko? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasycony.
— Panie hrabio, wszystkiego się dowiem; ale trudno wymagać więcej w ciągu dnia, lub raczej w ciągu jednej nocy.

ROZDZIAŁ XII.
OJCIEC I CÓRKA

Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego: albowiem dowiedział się, że pan de Monsoreau niechętnie jest widziany.
Przychylność młodego Remy uradowała go.
Bussy pojmował, że niema chwili do stracenia.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa ten, kto może go pocieszyć, a odwleka pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli i udali się w drogę w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego. Pan de Meridor, który od dwudziestu lat nie był w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną.
Pomimo podziwu, w miarę zbliżania się do celu podróży, baron był coraz smutniejszy.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu?
Spoglądał na Bussego i zapytał, dlaczego na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich cierpień.
Czyż nie stosowniej byłoby lekceważyć księcia, udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Bussy, jak zdolny wódz kazał lekarzowi jechać naprzód i zbadać sytuację.
Remy powrócił z doniesieniem, że droga do pani de Monsoreau jest zupełnie bezpieczna.
Baron tymczasem patrzył zdumiony.
— To tu — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
— Nie zupełnie — odrzekł Bussy — w każdym razie tu przebywa jego ukochana.
Czoło starca zachmurzyło się.
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy zupełnie inaczej żyjemy, lekkie paryskie obyczaje rażą nas i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę chce się widzieć ze mną, może przyjąć mię w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. Wkońcu skoro jesteś uczciwym człowiekiem, dlaczego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dlatego, aby mię przekonać, że moja Diana żyłaby jeszcze, gdyby przełożyła hańbę nad zgon.
— Cierpliwości, — rzekł Bussy z uśmiechem, nie należy uprzedzać się. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna?
— Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?.., a mówiłeś, że książę ją kochał?
— Zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym, opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie“; mnie zaś obiecywać pociechę, jest to przyrzekać cud
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła zdumionemi oczyma na lekarza, Bussego, i na starca; nie mogła pojąć jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia, że Bussy wrócił i pragnie z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Proszę, panie baronie.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a wtem dał się słyszeć głos Diany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, proś.
— Ten głos! — zawołał baron, zatrzymując się — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź, baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, na schodach, w pełnem świetle, ukazała się Diana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca się, chociaż nie wiedziała, że ujrzy ojca.
Na ten widok, baron wydał krzyk i wzniósłszy ręce, stał osłupiały, z oczyma obłąkanemi, tak że Diana stanęła również strwożona.
— Diana żyje! Diana! moja Diana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, stary dąb, którym śmierć Diany zachwiała tylko, ów szermierz, mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby upadł, gdyby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże. panie Bussy — zawołała Diana co się stało ojcu?
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła.
— Jakto! — zawołała Diana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt, — zawołał starzec, odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczni! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystko.
Nagle, wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety?... ojcze — odezwała się Diana.
Bussy zebrał siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan Monsoreau moim zięciem i nikt, nawet ty sama Diano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż te wszystkie tajemnice!
— A! tak, tak, ojcze — zawołała Diana — dlaczego pan de Monsoreau śmierć moją rozgłosił? dlaczego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszane spojrzenie Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron.
— Cóż cię tak dziwi, ojcze — odrzekła Diana tonem wyrzutu — wszak mi rozkazałeś go zaślubić?
— Tak, jeżeli cię ocali.
— Ocalił mię — rzekła półgłosem Diana, padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dlaczegóż mi donosił o twojej śmierci? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. — Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz mógł mi powrócić życie.
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, uważałem za swój obowiązek wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec, a teraz pozwól, że się oddalę.
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękał się księcia, a teraz znowu pan Bussy się go obawia.
Diana rzuciła na młodzieńca spojrzenie, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę, a ty, pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Diana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej zaleciłeś, i na który sama zezwoliła.
Diana załamała ręce i łkać poczęła.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał, że zanadto porywcza przychylność jego dla pana de Monsoreau, zgotowała córce nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— Ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy dotrzymasz słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego szlachcica i sam to hrabio czujesz. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!.... — mówiła Diana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność mówiąc, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau; a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem, że ujrzysz ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja lękam się tego człowieka; nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przeczuwam kata.
— Diano, Diano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili utrzymywała; — tak, lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było, jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślone? Baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym ocalił twoją niewinną córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele wybaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy.
Zmieszany mimowolnem zapomnieniem się, Bussy wymownem spojrzeniem tylko zakończył zdanie.
Diana pojęła je może lepiej niż gdyby je wypowiedział w całości.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż. Tak więc, mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś ode mnie powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie albo daremną jest twoja trwóga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Diana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Widzę — rzekł Bussy — że cokolwiek powiem, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moją ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie. Wypełniłem moją powinność, i nic więcej nie mam tu do czynienia. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, odchodzę nic ujrzysz mię już więcej.
— A!... — wykrzyknęła Diana, chwytając młodzieńca za rękę — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział moją chęć należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Diany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, — przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Diany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązana dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.

ROZDZIAŁ XIII.
JAK PRZEBUDZIŁ SIĘ BRAT GORENFLOT,
I JAK GO PRZYJĘTO W KLASZTORZE

Zostawiliśmy Chicota przy chrapiącym Gorenflocie; dał znak obrżyście, aby się oddalił, wprzódy mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że towarzysz jego wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhommet zauważył tę ważną okoliczność, że zwykle mnich je i pije, a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Stąd Chicot mógł być pewnm. że oberżysta ust nie otworzy.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen.
— Bracia moi! jaki straszny wiatr, to gnie Boży!
I znów chrapał.
Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Brr! brr! a to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał i czekał.
— Bracia, znacie moją gorliwość — niówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia de Guise,.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna...
— Co pewna?... — zapytał Chicot, podnoszą mnicha aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy nuz wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
Poruszenie to spowodowało, że mnich otworzy jedno oko i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz.
— A! pijaczyna! — rzekł Chicot, kończąc wdziewanie habitu.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystjan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moją — mruczał mnich — i wiatr z północy, zmienił sę w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety na poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął.
Biały dzień i chrapliwy głos gospodarza łającego kuchcików ledwie zdołały przebić mgłę snu, jaka otaczała umysł Gorenflota.
Zaledwie zdołał podnieść się i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez pałce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha widzę, że noc tu spędziłem.
Później, zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni.
— Szczególne — — śniło mi się, żem umarł i że mnie obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen owinął się białym obrusem, który był poplamiony czerwonem winem.
— Szczęście, że to tylko sen — mówi, spoglądając wokoło.
Naraz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który, widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— O! jak to dobrze tak spać — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota, A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby ten spał naprawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi poradził.
Chicot począł chrapać jeszcze mocniej.
— Nie — rzekł Gorenflot — to by mu dało wyższość nade mną. Ja i bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć: fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. Gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, wyjął nabitą kieskę i schował za koszulę na piersiach.
Ostrożność ta była potrzebną, albowiem Gorenflot zbliżył się do przyjaciela szepcąc melancholijnie:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić tatara; ale że szanuję jego sen,.. muszę wziąć sam.
To mówiąc, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— Szczególne — rzekł — nic niema w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jedną z kieszeni płaszcza.
— I w kapeluszu nic niema; to dziwne, bo Chicot, chociaż trefniś, ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, — zapomniałem o twojem kraciastem okryciu!
I wsunął rękę, lecz wyciągnął tylko pustą kieskę.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię, nie rzekłszy słowa do gospodarza, i wymknął się na ulicę.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował ją do kieszeni i oparty na oknie, w które zaglądał promień słońca, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąć mogli; nie myślał przecież o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej lub więcej płodna imaginacja.
Gdy ujrzał zdala bramę klasztorną, wydała mu się więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Ruch, jaki powstał pomiędzy zakonnikami, w chwili gdy go ujrzeli, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Nakoniec jeden z zakonników ośmielił się odezwać:
— Biedny bracie!
Cornilot westchnął i wzniósł oczy wgórę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— Mój Boże — dodał trzeci — rozkazał abyś, gdy powrócisz, natychmiast poszedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I nawpół umarły, wszedł do klasztoru.
— To ty?... — zawołał brat furtjan, — prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, ciągnął go do mieszkania przeora.
— A! to ty. — Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, prawda?...
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich.
— Bracie — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Niema potrzeby. Twoja wycieczka....
— Niema potrzeby — pomyślał Gorenflot — tem lepiej, sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówi opat. — Chwila szału i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty przesadne są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakiej wycieczce mówiłeś.
— O twej wycieczce dzisiejszej nocy.
— Poza klasztor?...
— Nie, w klasztorze.
— W klasztorze... ja?...
— Tak ty.
Gorenflot podrapał się w nos nic nie pojmując.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość? — więc byłem śmiały?
— Raczej nierozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy przebaczać mi temperament; poprawię się mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojny o nas i o ciebie. Gdyby to jeszcze było między swoimi, to nic.
— Jakto! — więc to było w świecie?...
— Między naszymi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej mowy nie zapomnieli.
— Z mojej mowy?....
— Przyznaję, że była piękna, oklaski mogły cię upoić, zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę, lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę sam przyznasz, za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których zajaśniał wyraz podziwienia.
— W naszych czasach — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie jest tyle złośliwych. Życzyłbym ci schronić się przed nimi.
— Gdzie? — zapytał Gorenflot, pewny, że czeka go koza.
— Na prowincję.
— Wygnanie!
— Pozostając tutaj możesz doczekać się czegoś gorszego.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony dożywotniem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za nocowanie poza klasztorem.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincji; to co mówiłeś, niebezpiecznem jest pod bokiem króla; lecz na prowincji jest łatwem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bo może być zapóźno, a kto wie, czy łucznicy nie otrzymali już rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich trwożnie, albowiem nie pojmując, o co chodzi, nie mógł zważyć wielkości swej winy — łucznicy!... i cóż ja uczyniłem łucznikom?
— Ty z nimi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
Alboż mnie oskarżono?
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać? Łatwo to mówić, ale z czego będę żył?
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu. Z kwesty żywiłeś dawniej innych, teraz karm siebie. Bądź spokojny; system jaki rozwinąłeś, zyska na prowincji wielu stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, popchnął go zlekka, ale tak, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam czekało brata Gorenflot całe zgromadzenie.
Zaledwie się ukazał, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — mówił inny ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfryd de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł trzeci, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, wkońcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jak by anioł mściciel pokazał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wymknęło mu się z ust:
— Powarjowali, czy co?... A jeżeli nie oni, to chyba ja!

ROZDZIAŁ XIV.
JAK BRAT GORENFLOT WMÓWIŁ W SIEBIE,
ŻE JEST LUNATYKIEM I JAK TĘ SŁABOŚĆ
OPŁAKIWAŁ.

Do dnia, w którym na biednego mnicha spadło nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładne. Wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał odetchnąć świeżem powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież polecał siebie Bogu i kuchni klasztornej i obszedłszy część miasta, wstępował pod „Róg obfitości“ gdzie jałmużnę dawano mu w naturze. Tam powetował sobie skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Do najľepszych przyjaciół zaliczał Chicota, z którym nieraz zjadł dobrą wieczerzę.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień, to znowu minął miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, procesji, podróży, a często fantastycznych wycieczek trefnisia.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni. Nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta:
„Szukaj a znajdziesz“.
Gorenflot czuł się strudzonym jeszcze przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą rzeczą było, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie mu nieznanego, ale strasznego, według słów przeora.
Nie był na tyle sprytnym, aby zmienić swą postać przebraniem się; postanowił więc puścić się przebojem; przeszedł przez bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby łucznicy, albo szwajcarzy nie zwrócili na niego uwagi.
Skoro dostał się na otwarte pole, zielone pierwszą wiosenną trawką, kiedy promienne słońce wzniosło się nad nim, a cisza i spokój otoczyły go wokoło, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Wydychał zaś tem żałośniej, że dochodziła dziewiąta rano, o której zwykle jadano w klasztorze.
Pierwszym pomysłem było, aby wrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet przyjmie karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Gdy odrzucił tę myśl, przyszła mu nowa, bardziej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości“ poszukać tam Chicota, a znalazłszy go, przedłożył mu okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela stałej pensji.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą rozważał gruntownie.
Nakoniec zajęła go nowa, a śmiała idea; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Nesle i zacznie kwestować na swój rachunek.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; miał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan kwestarza zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się łucznikom i władzom duchownym.
Prócz tego groziło nowe niebezpieczeństwo kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie niebardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle ujrzał jeźdźca, zbliżającego się od bramy Bordelle.
Mężczyzna zsiadł z konia przed domem odległym o jakie pięćset kroków, zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo pozazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni, znowu zniknął przed oczyma mnicha.
W tej chwili, i jeździec ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Goreflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, usłyszał bowiem tętent koni od bramy miejskiej. Trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która niezasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak przejechał, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot. — Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu skierował się ku domowi; zbliżając się przypominał sobie rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających. Pomyślał:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach stracił odwagę i podrapał się nie w nos ale za uchem.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął. Dobra myśl — i dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dlatego jałmużną opatrzy. Jeśli spotkam uczonego, zapytam, czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co uczony przykaże. Tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem śniadanie.
W pięć minut drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz“ i pięć „Zdrowaś“ mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął mnich.
— Do djabła! gdzie idziesz, — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Tam gdzie stanę. Ale ty skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, budzisz we mnie podejrzenie.
— Jakie?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus Marja! jabym ciebie miał szpiegować? Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot, chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— Ale co ty robisz za miastem?
— Jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się i wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który jest dotknięty wielkiem nieszczęściem i zasługuje na litość.
— Bracia — rzekł — odepchnęli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to zaco?
— Panie Chicot — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, nie wiem zaco.
— Możeś miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie dowoli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja wczoraj robiłem.
— Od ósmej do dziesiątej; ale od dziesiątej do trzeciej....
— Jaktoi od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Pytałeś mnie gdzie idę? I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Arystoteles.
— Straszne rzeczy były w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż cię uwiężą.
— Chicot!... — ty mi oczy otwierasz; czy ja byłem zupełnie rozbudzony?...
— Wydałeś mi się dziwnym; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i mówisz przez sen.
— Jednak obudziłem się pod „Rogiem obfitości“.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!... mówisz, że stamtąd wyszedłem o dziesiątej?....
— Ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś zostawił drzwi otwarte i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że było mi zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Czy prawda?... — zapytaj pana Bonhommet.
— Pana Bonhommet?
— Bo on ci drzwi otwierał. Nawet powróciwszy, sapałeś z dumy, aż ci mówiłem: fe!... duma szpeci człowieka, a jeszcze, gdy kto jest zakonnikiem!
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z pochwał, udzielonych ci z powodu twej mowy przez, księcia de Guise i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz rozumiem.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u djabła?... Na zgromadzeniu „Świętej Jedności“.
Gorenflot opuścił głowę i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... co to znaczy....
— To znaczy, — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materją do tego stopnia, iż kiedy ciało śpi, duch działa.
— Powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, gestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nienaturalnego, „Vade, retro satanas„.
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz — zawołał Gorenflot. „Et tu Brute?...“ tegom się nigdy po tobie nie spodziewał!
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą.
— Coś mówił?... — rzekł.
— Kiedy?...
— Teraz.
Nie wiem; o mało nie zwarjuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przeor zalecił.
— W którą stronę?....— zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba! — odpowiedział.
— I idziesz?....
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce wgórę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Zrobię coś lepszego; biorę cię z sobą!
Gorenflot spojrzał na Gaskończyka nieufnie, jakby mu nie wierzył.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę nie wchodzę. Przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?...
— Patrzaj — odpowiedział Chicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?...
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?.... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zamęczyłbyś go, a ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak jak on pić lubisz, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem; tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Wznieś oczy wgórę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi wznosiła się oberża, a mnich przeczytał napis:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina“.
Trudno opisać jak rozpromieniła się twarz Gorenflota, oczy zaiskrzyły się, ukazał dwa rzędy białych zębów. Wzniósł dziękczynnie ręce do góry i zaśpiewał;

To rozkosz prawdziwa
Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i bez wina
Na świecie nie chcę żyć.

— Wybornie!... — zawołał Chicot, — nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem poszukam dla ciebie osła.

KONIEC TOMU DRUGIEGO




ALEKSANDER DUMAS (OJCIEC).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
TOM III
WARSZAWA, E. WENDE I S-ka
TOWARZYSTWO KSIĘGARNI KOLEJOWYCH „RUCH“, S. A.

Zakł Graf. „POLSKA ZBROJNA“ Warszawa




ROZDZIAŁ I
JAK BRAT GORENFLOT PODRÓŻOWAŁ NA OŚLE, NAZWANYM PANURGUS, I DOWIEDZIAŁ SIĘ WIELE RZECZY, O KTÓRYCH NIE WIEDZIAŁ

Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, niepospolitą okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości“ dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicoit dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Goreniflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wołem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa franki, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwerzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosik — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus“. Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosom, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chioota tak był rozkazujący, a oprócz tego, było w nim przyrzeczenie popasu, że Gorenflot nietylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melum!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach oSsła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak utrzymywał Chicot.
Skoro Chicot dosiadł swojego konia, jak dzielny jeździec, obydwaj nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystąc z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze twojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwadzieścia dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osła i dla mnicha.
Chicot potrząsnął głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, aby o ważnej uprzedzić rzeczy. Do miljona djabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Ohtcot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dlatego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawili w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta i chciałbym je z paryskiemi porównać. Cóż ty na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł Gaskończyk — jechać potrzeba jak najspieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na twego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą nim koniu, aby jak utrzymywał, wygłodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, postanowił trzymać się i grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osioł rycząc, biegł ztyłu.
W pierwszych chwilach bał się Gorendflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał mu Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając koniu ostrogą.
— Jak to nie ze wszystkim! — zawołał mnich — naco zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopom! — odpowiedział Gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopom; ale jego krok zupełnie nie zadawalniał jeźdźca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Poweidz mi panie Chicot — zapytał — czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię.
— Naprzód! naprzód — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensji do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie ni zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Paniurgus już niema sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazji człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, niby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy muła.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot, — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, zacóż tak ciężko mnie karzesz!
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagłe, że biedne zwierzę o mało nie padło na przednio nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, niełatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześlizgnął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł otaczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzą, przecież nie chcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździe, każemy sobie upiec wieprzowiny, parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, a od tylu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy?
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy śpiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutna!...
I wydal ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie chce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt długi i gruby zarazem.
Panurgus, chociaż osioł, uważał co się dzieje wokoło niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jogo grzbietowi. Spojrzał ma Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.

Gaskończyk zabrał kij z sobą.

ROZDZIAŁ II
JAKIM SPOSOBEM GORENFLOT ZAMIENIŁ OSŁA NA MUŁA, A MUŁA NA KONIA

Przeszkody, stawiane ze strony Gorenflota, miały swój kres, przynajmniej na dzisiaj.
Po małym spoczynku puszczono się w drogę, i zatrzymano następnie, o trzy ćwierci mili, w sąsiednim zajeździe.
Chicot kazał sobie dać pokój, którego okna wychodziły na drogę, a następnie zastawić wieczerzę; jadło nie było jednak głównem zatrudnieniem trefnisia, albowiem jadł półgębkiem, a patrzył i słuchał całemi siłami.
Ta baczność trwała do godziny dziesiątej wieczorem, poczem Chicot polecił dać podwójną porcję owsa koniowi i osłowi i zapowiedział wyjazd o świcie.
Słysząc to Gorenflot, zaledwie od godzimy uśpiony, osobliwie po dobrej wieczerzy i wybornem winie, ciężkie wydał westchnienie.
— O świcie?
— Cóż u licha!... — zawołał Chicot — przecież o tej godzinie przywykłeś wstawać na pacierze.
— Ja byłem uwolniony przez przeora od pacierzy.
Chicot wzniósł ramiona i wyraz „próżniaki“ skonał na jego ustach.
— Tak, próżniaki — odparł Gorenflot — ale dlaczego!
— Człowiek jest stworzony do pracy — rzekł treściwie gaskończyk.
— A mnich do spoczynku — zakończył braciszek, — albowiem mnich jest wyjątkiem z pomiędzy ludzi.
Zadowolony tą odpowiedzią, Gorenflot odszedł z powagą i położył się na łóżku, jakie Chicot, pragnąc mieć oko na niego, we własnym kazał usłać pokoju.
Nazajutrz, o świcie, gdyby Gorenflot ciężkim snem nie zasypiał, mógłby był widzieć jak Chicot wstaje, zbliża się do okna i z za firanek robi spostrzeżenia.
Nagle trefniś cofnął się i gdyby mnich nie spał, słyszałby tętent trzech mułów na bruku.
Chicot poszedł do Gorenflota, wstrząsnął nim, aż ten oczy otworzył.
— Czyż i chwili nie dasz mi spokoju!... — rzekł mnich, który spał, jak zabity, od sześciu godzin.
— Dalej, dalej — mówił Chicot — ubieraj się i jedźmy.
— A śniadanie!... — zrobił mnich uwagę.
— Zjemy na drodze do Montereau.
— Co to za Montereau!... — zapytał mnich zupełnie nie znający geografji.
— Montereau jest to miasto, w którem się jada śniadanie, to dla ciebie dosyć.
— Dobrze, dobrze — zwięźle odrzekł Gorenflot
— A teraz braciszku, idę płacić za nocleg i jeżeli za pięć minut nie będziesz gotów, jadę bez ciebie.
Chociaż strój mnicha nie wielki, potrzebował nań przecież sześć minut, przybywszy więc do bramy, ujrzał Chicota już w drodze.
Zakonnik podciął Panurga, a ten zachęcony podwójną porcją owsa, dobrowolnie zaczął biec galopem i tym sposobem wkrótce jechał obok gaskończyka.
Chicot siedział prosto na koniu, co chciał naśladować Gorenflot i wyciągnąwszy szyję, ujrzał trzy muły i trzech jeźdźców, zjeżdżających ze wzgórza.
Tym razem, Chicot dotrzymał słowa i śniadano w Montereau.
Dzień był bardzo podobny do poprzedzającego i prawie te same sprowadzi przygody. Krótko opowiemy jego szczegóły, tem pewniej, że Gorenflot zupełnie na los się spuścił i mało go obchodziło, gdy Chicot utracił zwyczajną sobie wesołość, czego powodem było, że stracił z oczów podróżnych, za któremi gonił, i dlatego źle wieczerzał, a nawet i spał niedobrze.
Gorenflot jadł i pił za dwóch, śpiewał, wesoło, a Chicot na wszystko był obojętnym.
Zaledwie zaświtało, powstał, poruszył twojego towarzysza i obadwaj wsiadłszy na swoje wierzchowce, puścili się kłusem, następnie zaś galopem.
Wszystko daremnie, mułów nie było widać. Około południa osioł i koń były wycieńczone; Chicot udał się przy moście Villeneuve-le Roi do wynajmującego konie.
— Czy nie widziałeś — zapytał — trzech ludzi jadących na mułach, którzy powinni byli tędy rano przejeżdżać.
— Rano? nie panie — odpowiedział wynajmujący konie — zdaje mi się, że wczoraj o siódmej wieczór.
— Widziałeś ich!
— Tak, jak zwyczajnie podróżnych.
— Nie domyślałeś się jakiego są stanu!
— Jeden zdawał się panem, drugi zaś służącym.
— To oni!... — rzekł Chicot i dał mu talara.
Następnie, mówił do siebie:
— Wczoraj wieczór, o siódmej, do licha! wyprzedzili mię o dwanaście godzin. Nie traćmy czasu. Odwagi!
— Słuchaj, panie Chicot — rzekł mnich — Odwagi, ale pewno nie ma jej mój Panurgus.
W rzeczy samej, biedne zwierzę chwiało się na nogach i udzieliło swojej słabości mnichowi.
— I twój koń nie w lepszym stanie — rzekł Gorenflot.
Biedne zwierzę skutkiem pośpiesznego biegu, stało spocone i pieniło się okropnie.
Chicot obejrzał osła i konia i zdawał się podzielać zdanie towarzysza.
Gorenflot odetchnął, gdy nagle odezwał się Chicot:
— Mój bracie — rzekł — idzie o wielki cel.
— Zapewne dążymy doń od kilku dni — zawołał Gorenflot, którego twarz zmieniła się nim całe usłyszał zdanie.
— Musimy się rozłączyć — rzekł Chicot, biorąc, jak to mówią, wstępnym bojem wołu za rogi.
— Ba!... — odrzekł Gorenflot — zawrze żarty, dlaczego mamy się rozłączać!
— Braciszku, ty lubisz jeździć powoli.
— A! przez Boga żywego — odpowiedział Gorenflot — pędzimy jak wiatr, i ty mówisz, że jedziemy powoli; wszakeśmy pięć godzin wciąż galopowali.
— To nie dosyć.
— A więc jedzmy: im prędzej będziemy jechali, tem prędzej staniemy; bo sądzę, że gdzieśkolwiek będzie kres naszej podróży.
— Mój koń iść nie może i twój osioł sił niema.
— A więc cóż czynić?
— Pozostawimy je tutaj, a zabierzemy zpowrotom.
— Więc myślisz iść na piechotę?
— Bynajmniej, pojedziemy na mułach.
— A skąd je weźmiemy?
— Kupimy.
— Więc staraj się o muły.
— Wybornie, braciszku, zaczynasz się poprawiać; niech gospodarz ma staranie o moim Bayardzie i o twoim Panurgu, a ja tymczasem pójdę za mułami.
Gorenflot wcale się nie zmartwił; przez cztery dni posiadania Panurga, poznał wady jego, z których najgłówniejszemi były: lenistwo, upór i obżarstwo.
W tym względzie, Gorenflot widział niejakie do siebie podobieństwo z Panurgiem, tylko że prócz tego, mnich był samolubem i nie tyle go bolał rozdział z rumakiem, jak myśl rozdzielenia się z Chicotem i z jego pieniędzmi.
— Chicot powrócił z dwoma mułami, na których dnia tego ujechali dwadzieścia mil, tak, że wieczorem stanęli przed zajazdem i zastali tych, których gonili.
Wprawne oko Gaskończyka nie mogło poznać siodeł, ni jeźdźców, bo muły były zupełnie rozebrane, a jeźdźcy zniknęli.
Co więcej, mułów otoczyli ludzie nieznajomi i zdawali się oglądać; pomiędzy nimi był masztalerz i stajenny Franciszkanów, oglądający im nogi i uszy.
Drżenie przebiegło po ciele Chicota.
— Zbliż się do Franciszkanów — rzekł do Gorenflota — mnich z mnichem może mówić poufalej i zdawali się oglądać; pomiędzy nimi był masztalerz, chcą je sprzedać i jaka ich cena? Dowiedziawszy się tego wszystkiego, powracaj.
Gorenflot chcąc zaspokoić swojego przyjaciela, pobiegł spiesznie i powrócił niedługo.
— Otóż wszystko wyjaśnione — rzekł. — Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Cóż u licha! na drodze do Lyonu — odrzekł Chicot — ale mnie o co innego chodzi.
— Mówiłeś mi, że chcesz wiedzieć co się stało z właścicielami mułów.
— Tak, i...
— Ten, który zdawał się panem udał się ku Avignon drogą skróconą, jak się zdaje przez Chateau, Chinon i Privas.
— Czy sam udał się w tę drogę?
— Z lokajem.
— A drugi służący?
— W dalszą pojechał drogę.
— Ku Lyonowi?
— Wybornie. Dlaczego pan udał się ku Avignon? Ja myślałem, że pojedzie do Rzymu — zastanowił się Chicot, jakby mówił do siebie — lecz pytam cię o rzeczy, o których wiedzieć nie możesz — dodał.
— Jakto nie mogę wiedzieć?
— A ty skąd?
— Wiem, że do Avignon, bo jego Świątobliwość Grzegorz XIII-ty do Avignonu przysłał legata pełnomocnego.
— Teraz rozumiem. A muły?...
— Muły, ponieważ były zmęczone, sprzedano masztalerzowi, który chce odprzedać je Franciszkanom za piętnaście pistolów.
— A jakże dalej pojechali?...
— Na koniach, które kupili.
— Od kogo?...
— Od przechodzącego tędy kapitana.
— Na szatana!... — zawołał Chicot — wybornym jesteś człowiekiem i od dzisiaj dopiero wiem, co wart jesteś.
Gorenflot na pięcie się wykręcił.
— Teraz — rzekł Chicot — skończ, co zacząłeś.
— Cóż mam czynić?...
Chicot zarzucił uzdeczkę na mnicha.
— Zapłać dwadzieścia pistolów Franciszkanom, i przyprowadź tu muły; zapewne ci odstąpią.
— Zapewne; a nie, to pójdę na skargę do gwardjana.
— Wybornie.
— A jak dalej pojedziemy?... — zapytał Gorenflot.
— Na koniach.
Mnich podrapał się w głowę.
Chicot mówił:
— Dalej, dalej, mój koniuszy.
— Niewielki zaszczyt — odrzekł Gorenflot — gdzież ciebie znajdę?...
— Na placu.
Mnich udał się do Franciszkanów, Chicot przeszedłszy wąską uliczkę, wszedł na rynek miasteczka.
W oberży, pod „Śmiałym kogutem“, zastał owego kapitana, u którego kupiono konie, pijącego wino, a zabrawszy z nim znajomość, przekonał się o tem co mu powiedział Gorenflot.
Za chwilę, taka pomiędzy nimi nastąpiła zażyłość, że z największą chęcią odstąpił naszemu trefnisiowi parę koni za trzydzieści pięć pistoli.
Szło tylko o kupno siodeł i uzdeczek, lecz Chicot z «wielką radością ujrzał powracającego mnicha, niosącego na ramieniu dwa siodła a w ręku dwie uzdeczkl.
— Co to masz, bracie? — zapytał.
— Siodła i uzdeczki z mułów.
— Zatem je zatrzymałeś, przyjacielu?... — zapytał Chicot z uśmiechem.
— Jak widzisz.
— A muły?...
— Odprzedałem.
— A zapłacono ci?
— Oto pieniądze.
I Gorenflot brząknął pieniędzmi w kieszeni.
— Na Boga! — zawołał Chicot — braciszku, ty jesteś wielkim człowiekiem.
— Tak sobie — odpowiedział Gorenflot ze skromnością.
— No, dalej do dzieła!...
— Ale mi się pić chce — odparł mnich.
— Pij, a ja będę siodłał konie; tylko pij niewiele.
— Butelkę tylko.
— Niech będzie butelka.
— Gorenflot wypił dwie i resztę pieniędzy zwrócił Chicotowi.
Chicot wziął pieniądze i wsiadł na konia. Gorenflot to samo uczynił z pomocą remontowego kapitana, który, jako pobożny, podtrzymał mu strzemię i wzamian za to, otrzymał duchowne błogosławieństwo.
— Na szczęście — rzekł Chicot, puszczając się galopem, — konie są zdrowe.
Gorenflot widząc wieczerzę przed sobą, popędzał konia, a chociaż wprawniejszy w konnem jeżdżeniu, bo nie trzymał się grzywy i ogona, jak dawniej, pochwycił się za siodło i pędził na równi z Chicotem.
Wreszcie, ponieważ przekładał galop nad kłusa, ilekroć Chicot miarkował jazdę, on go wyprzedzał i pędził.
Szlachetne usiłowania nie bywają bezowocne i nazajutrz wieczorem, pod Chalons, Chicot ujrzał znowu Mikołaja Dawida, zawsze przebranego za lokaja i razem z nim prawie ósmego dnia po wyjeździe z Paryża, wjechał do Lyonu.

Było to prawie w tym samym czasie, kiedy Bussy, Saint-Luc i jego żona przybyli do zamku de Meridor.

ROZDZIAŁ III.
JAK CHICOT I JEGO TOWARZYSZ STANĘLI W ZAJEŹDZIE POD ŁABĘDZIEM I JAK ICH PRZYJĄŁ GOSPODARZ

Pan Mikołaj Dawid, przebrany za lokaja, skierował się na plac Terreaux i wybrał najlepszy zajazd, pod znakiem „Łabędzia“.
Chicot, widząc jak zajeżdża, zatrzymał się na chwilę, aby się przekonać, czy znalazł miejsce i czy tam się zatrzyma.
— Jak ci się podoba zajazd pod „Łabędziem!“— zapytał Gaskończyk swego towarzysza podróży.
— Dlaczego nie!... — odpowiedział.
— Udaj się tam, zażądaj osobnego pokoju i powiedz, że czekasz na swego brata; ja będę się czas niejaki przechadzał i przyjdę, gdy noc zapadnie. Tymczasem, poznaj dobrze rozkład domu i czekaj na progu, abym nie błądził i do obcych ludzi nie pukał. Wybierz pokój obszerny, wesoły i jeśli można przyległy pokojowi podróżnego, który dopiero co przybył; staraj się, aby okna wychodziły na ulicę, nie wymieniaj mojego nazwiska i złote góry obiecuj kucharzowi.
— Z chęcią wszystko uczynię.
W rzeczy samej, ze wszystkiego wywiązał się Gorenflot.
Gdy obrał stację i noc zapadła, poszedł po Chicota.
Przebiegły mnich zrobił uwagę, że chociaż ich stancja na innem jest piętrze niż pokój Dawida, przez cienką tarcicę można dziurę przewiercić, jeżeli tego zajdzie potrzeba.
Chicot słuchał z uwagą, a patrząc na słuchacza i mówcę, rzecby można, że jeden wnika w drugiego.
Skoro mnich skończył, Chicot rzekł:
— Za to wszystko godzien jesteś nagrody i dzisiaj na wieczerzę będziesz miał wino Xeres, daję ci na to słowo honoru.
— Nie znam smaku tego wina, ale musi być wyborne — odrzekł Gorenflot.
— Co u licha!... — odrzekł Chicot zajmując mieszkanie — ja ci powiadam, że za godzinę je poznasz.
Potem przywołał gospodarza.
Przyzwany gospodarz oświadczył, że będąc zajęty dawniej przybyłym, później dopiero spełni żądania nowych gości.
Chicot odgadł, że tym gościem był adwokat.
— Co oni z sobą mówią!.. — zapytał Chicot — Gorenflota.
— Czy sądzisz, że gospodarz i gość są w zmowie?
— Nieinaczej; ta figura, którąśmy spotkali i...
— Gospodarz rozmawia z człowiekiem przebranym za lokaja.
— Zapewne; ale on zmienił odzież na czarne ubranie.
— Tem widoczniej, że gospodarz do intrygi należy.
— Czy chcesz — zapytał Gorenflot — abym wybadał jego żonę?
— Wolę, żebyś się przeszedł po mieście.
— A wieczerza?... — zagadnął Gorenflot.
— Przygotuję tymczasem; a na drogę masz talara.
Gorenflot przyjął talara z wdzięcznością.
Wyszedł więc, podkasawszy habit i schowawszy pieniądz do kieszeni.
Zaledwie Gorenflot opuścił pokój, aliści Chicot dużym gwoździem zrobił dziurę w podłodze, przez którą, chociaż nie mógł dokładnie widzieć, mógł słyszeć doskonale.
Dostrzegł też i Mikołaja Dawida i gospodarza, jak z sobą rozmawiali.
Z prowadzonej rozmowy, Chicot usłyszał, że Dawid z wielką wiernością oświadcza się dla króla i mówi o posłannictwie powierzonem mu przez pana de Morvilliers.
Gospodarz słuchał z uwagą i uszanowaniem; jednak można go było posądzać o obojętność, bo mało odpowiadał, a nawet przy wymawianiu niektórych wyrazów, znać było głęboką ironję.
— Ha!... — rzekł Chicot — czyby i gospodarz do Ligi miał należeć? przekonam się o tem.
Ponieważ nic ważnego nie działo się w pokoju Dawida, Chicot cierpliwie czekał przybycia gospodarza.
Nakoniec drzwi się otwarły i gospodarz wszedł z czapką w ręku, zawsze jednak zachował filuterną minę, taką samą jak w rozmowie z adwokatem.
— Siadaj pan — rzekł Chicot — i zanim do czegoś ważniejszego przystąpimy, posłuchaj mojej historji.
Gospodarz zdawał się być niezadowolony z przemowy i skinieniem głowy dał znak, że nie usiądzie.
— Jak ci się podoba — rzekł Chicot.
Gospodarz skinął znów głową.
— Pan widziałeś mnie z zakonnikiem — mówił Chicot.
— Tak — odrzekł gospodarz.
— Ciszej, tego nie trzeba rozgłaszać; mnich jest wypędzony z klasztoru.
— Czyżby to był hugonota przebrany?
Chicot przybrał wyraz obrażonego.
— Hugonota! kto tu mówi o hugonotach? Wiedz, że ten mnich jest moim krewnym, a ja w mojej familji nie mam hugonotów. Powinieneś się pan wstydzić tego, co powiedziałeś. Panie gospodarzu, nigdy w mojej rodzinie nie było hugonoty. Ten mnich, przeciwnie, jest najzaciętszym nieprzyjacielem hugonotów, tak dalece, że popadł w niełaskę króla Henryka III-go, który, jak wiesz, wspiera ich...
Gospodarz zdawał się wchodzić w położenie Gorenflota.
— Ciszej — rzekł kładąc palec na usta.
— Dlaczego? czy tu czasem niema stronników królewskich?
— Lękam się tego — odrzekł gospodarz, kiwając głową — pod nami mieszka podróżny...
— Musimy więc uciekać, bo jak mówiłem, mój brat...
— Gdzie się udacie?
— Mamy dwa, albo trzy miejsca, wyznaczone przez pana La Huriera.
— Jakto! więc go pan znasz?
— Ciszej! poznaliśmy się w dzień świętego Bartłomieja.
— Widzę, że pan i jego brat jesteście ludźmi świętymi; i ja znam pana La Huriera. Nawet miałem chęć kupując ten hotel, jego imię jako znak zawiesić, na dowód przychylności; lecz, że hotel miał od dawna znak „Łabędzia“ z krzyżem, lękałem się, aby nie stracił na dochodach. I cóż takiego pański brat uczynił?
— Był tak nierozsądnym, że mówił przeciwko hugonotom; mowa jego wielu słuchaczy zapaliła i dlatego, Jego królewska mość chciał go uwięzić.
— A wtedy?... — zapytał gospodarz z żywem zainteresowaniem.
— Wziąłem go z sobą — odpowiedział Chicot.
— Dobrze pan uczyniłeś.
— Książę Guise przyrzekł go wspierać.
— Jakto! Guise wielki?
— Nieinaczej.
— Kiedy tak — mówił gospodarz — skoro pan znasz księcia de Guise, znasz i to zapewne...
I ręką zrobił znak, po którym się poznawali należący do Ligi.
Chicot w czasie swojego pobytu w klasztorze świętej Genowefy, widział wielekroć ten znak i wiedział jak nań odpowiadać.
— A pan znasz to?... — zapytał.
I zrobił znak ręką.
— Kiedy tak — rzekł gospodarz z zupełną przychylnością, — jesteś pan jakby u siebie — dom mój uważaj za własny a mnie, za przyjaciela i brata. Jeżeli nawet potrzebujesz pieniędzy...
Zamiast odpowiedzi, Chicot pokazał sakiewkę, która chociaż nieco wypróżniona, przedstawiała jednak znaczną objętość.
Widok kieszeni zaokrąglonej zawsze jest miły, nawet temu, który nam swoją ofiaruje pomoc, bo jego dobre chęci nie tracą wagi a niema potrzeby własnych naruszać funduszów.
— Dobrze — rzekł gospodarz.
— Co więcej powiem jeszcze — dodał Chioot — aby cię zupełnie uspokoić: jeździmy za rozszerzeniem wiary i Święta jedność wyznaczyła nam na ten cel fundusze. Wskaż nam więc miejsce, gdzie bezpieczni być możemy.
— Nigdzie, tylko tutaj bezpieczni być możecie; ja wam za to ręczę.
— Lecz dopiero co mówiłeś o twoim gościu...
— Życzę mu, aby był spokojnym, bo jak tylko się przekonam, że nas podgląda, każę mu się wyprowadzić.
— Wszak pańskie nazwisko Bernouillet! — zapytał Chicot.
— Moje własne, znane pomiędzy wiernymi jeżeli nie w stolicy, to na prowincji. Powiedz pan jedno słowo, a natychmiast każę mu się wynosić.
— Dlaczego! — zapytał Chicot — pozostaw go pan w spokoju, lepiej mieć blisko nieprzyjaciela, bo łatwiej widzieć co robi.
— Prawda, prawda — odrzekł Bernouillet z podziwieniem.
— Skąd pan wiesz jednak, że ten człowiek jest naszvm nieprzyjacielem? mówię naszym — dodał Gaskończyk z czułym uśmiechem — bo widzę, że braćmi jesteśmy.
— Tak. zapewne; ale ja sądzę...
— Powiedz pan.
— Naprzód, przybył przebrany za lokaja, następnie. wdział jakąś adwokacką odzież; myślę, że on nie jest tym, ani owym, albowiem widziałem pod płaszezem, który rzucił na krzesło, ogromny rapir. Prócz tego, mówił o królu, jak mało kto mówi, i wkońcu prawił mi o posłannictwie pana de Monvilliers. który, jak wiemy, jest ministrem Nabuchonozora.
— Ja go nazywam Herodem.
— A ja Sardanapałem.
— Brawo.
— Widzę, że się rozumimy — rzekł gospodarz.
— Kiedy tak, więc zostaję u ciebie — mówił Chicot. Lecz ani słowa o moim krewnym.
— Boże uchowaj!
— Ani o mnie.
— Za kogóż mię pan bierzesz? Ale ciszej, ktoś idzie.
Gorenflot ukazał się na progu.
— To on! szanowny człowiek! — zawołał gospodarz.
I podszedłszy do mnicha, zrobił znak należących do Ligi.
Znak ten zadziwił i strwożył Gorenflota zarazem.
— Odpowiedz, bracie — rzekł Chicot — nasz gospodarz wie o wszystkiem i do nas należy.
— Jakto, do nas należy? — zapytał Gorenflot.
— Należę do Ligi — rzekł Bernouillet półgłosem.
— Możesz więc odpowiedzieć.
Gorenflot uczynił znak, który uradował gospodarza.
— Ale — rzekł mnich, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy — obiecano mi wina z Xeres.
— Wino z Xeres, Malaga, Alicanito, cała moja piwnica zacny bracie, jest ma twoje rozkazy.
Gorenflot spojrzał najprzód na gospodarza, następnie na Chicota, wkońcu wgórę.
Nie pojmował co się święci; ale tak gościnnego przyjęcia nie mógł przypisać pokorze zakonnej.
Trzy dni zkolei raczył się winem: pierwszego dnia pił Xeres, drugiego Malagę, a trzeciego Alicante; powtarzał przecież, że najlepiej lubi burgundzkie i Chambertin.
Tymczasem Chicot nie wychodził ze swego mieszkania i od rana do wieczora pilnował adwokata, Mikołaja Dawid.
Gospodarz przypisywał to obecności mniemanego rojalisty i wysilał się na tysiące dlań nieprzyjemności.
Mikołaj Dawid, który wyznaczył miejsce spotkania Piotrowi de Gondy w hotelu pod znakiem „Łabędzia“, nie chciał zmieniać mieszkania i zdawał się być nieczułym na wszystko.
Skoro tylko Bernouillet zamknął drzwi za sobą, Chicot udał się do swojej dziury, skąd przedstawi! mu się widok, rozweselający jego samotność.
Dawid, nazajutrz po swoim przyjeździe, widząc niechęć gospodarza, odezwał się grożąc mu pięścią:
— Za pięć, albo sześć dni, za wszystko mi głupcze odpowiesz.
Chicot z tych wyrazów domyślał się, że Mikołaj nie opuści zajazdu, aż otrzyma odpowiedź legata.
Siódmego dnia, skoro gospodarz nalegał aby Dawid ustąpił z mieszkania, mówiąc, że go bardzo potrzebuje, lokator zachorował.
Gospodarz doniósł o tem Chicotowi.
— Dobrze, dobrze — rzekł Chicot zacierając ręce — kto wie czy przyjaciel Heroda nie wyniesie się na pole Elizejskie.
— Być może — odpowiedział gospodarz. — Straszną ma gorączkę, z łóżka się zrywa, a prócz tego, je jak wilk i silny, że o mało mnie nie udusił: doktorzy nic tego pojąć nie mogą.
Chicot zamyślił się.
— Czy go pan widziałeś? — zapytał.
— Naturalnie, skoro mówię, że chciał mię udusić.
— Jakże wyglądał?...
— Był blady i krzyczał jak opętany.
— A co krzyczał?...
— Strzeżcie króla!... brońcie króla!...
— A!... nikczemnik!...
— Potem mówił, że czeka na pewnego mężczynę z Avignonu i że go pragnie widzieć przed śmiercią.
— Patrzaj — rzekł Chicot, — wszak mówi o Avignonie!...
— Co chwila...
— Daj go katu!...
— Byłby śmiesznem, gdyby umarł.
— Zapewne; nie życzę sobie jednak, aby umarł przed przybyciem owego jegomości z Avignonu.
— Dlaczego?... czem prędzej umrze, tem prędzej nas do swojej obecności uwolni.
— Ale ja nie chcę, aby ciało i dusza razem ginęły; może ten człowiek z Avignonu ma go wyspowiadać!...
— Może to tylko gorączkowe urojenie, a on na nikogo nie czeka.
— Kto wie?... — odparł Chicot.
— Pan dobrym jesteś chrześcijaninem, — zakończył gospodarz.
— Pismo Święte naucza: za złe, płać dobrem.
Gospodarz oddalił się.
Gorenflot, wolny od zatrudnień i trosk, zaczął tyć tak okropnie, że schody trzeszczały pod nim i zdawały się być za wąskie.
Ast Dawid, ani Liga, nawet sam klasztor nie przeszły mu przez głowę, tylko wino burgundzkie znaczny odbyt miało, a gospodarz hotelu powtarzał:

— Ten gruby ojciec, to musi być żyjącym potokiem wymowy.

Rozdział IV.
JAK MNICH SPOWIADAŁ ADWOKATA, A ADWOKAT MNICHA

Nakoniec nadszedł dzień, który miał uwolnić zajazd od nieprzyjemnego gościa.
Pan Bernouillot wpadł do pokoju Chicota, śmiejąc się okropnie, że ten przez długi czas nie mógł domyślić co to znaczy.
— Umiera! umiera! — wołał oberżysta. — Z tego się śmiejesz?... — zapytał Chicot.
— A to doskonały figiel.
— Jaki figiel?...
— Ja myślę, że pan mu go wypłatałeś.
— Ja, figiel choremu?
— Tak.
— O co chodzi, co się stało takiego?
— Co się stało? wszak pan wiesz, ie przyzywał jakiegoś człowieka z Avignonu.
— A czy ten człowiek przybył?
— Przybył.
— Czy go widziałeś?
— Ależ choć jedna osoba przybywa tutaj, ażebym jej nie widział?
— Jakże wyglądał?
— Ten z Avignonu? mały, szczupły, rumiany.
— To on! — wymknęło się Chicotowi.
— Aha! to pan jego przysłałeś, jestem pewny.
— Więc przybył posłaniec! — zawołał Chicot, podnosząc się i pomuskując wąsa — opowiedz mi to panie Bernouillet.
— Rzecz bardzo prosta, jeśli tylko pan nie zrobiłeś tego figla. Może godzinę temu, właśnie przybijałem haczyk do okiennicy, słyszę tętent konia i widzę przed bramą małego człowieka.
— Pan Mikołaj czy tu mieszka?... — zapytał mię. — Wiesz pan, że się tak nazywa ten przebrzydły rojalista.
— Tak panie — odpowiedziałem.
— Powiedz mu więc, że oczekiwana osoba z Avignonu przybyła.
— Bardzo dobrze, ale muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić.
— O jakiej?...
— Że pan Mikołaj, jak go nazywasz, umiera.
— Tem bardziej potrzeba, abyś go o mojem przybyciu uwiadomił.
— Ale trzeba panu wiedzieć, że chory ma malignę?...
— Czy tak?... — zapytał — zatem spiesz się mój panie.
— Chcesz pan koniecznie?...
— Muszę go widzieć.
— Mały człowiek gniewałIsię i mówił głosem rozkazującym; zaprowadziłem go więc do mieszkania umierającego.
— Zatem jest tam?... — zapytał Chicot, wskazując na pokój Dawida.
— Nieinaczej; ale jakie to śmieszne!...
— Zapewne.
— Zupełnie nie spodziewał się nieszczęścia.
— Zapewne.
— Scena powinna być śmieszna.
— Nawet bardzo; ale co panu przeszkadza być jej obecnym?...
— Kazał mi odejść.
— Dlaczego?...
— Pod pozorem spowiedzi.
— A któż ci broni słuchać pod drzwiami?...
— Prawda... prawda... — odpowiedział gospodarz, spiesznie wybiegając z pokoju.
Chicot pobiegł do dziury.
Piotr de Gondy siedział przy łożu chorego; lecz mówili tak cicho, że Chicot nie mógł słowa z ich rozmowy dosłyszeć.
Niewiele byłby się i tak dowiedział, albowiem w pięć minut pan de Gondy podniósł się, pożegnał umierającego i wyszedł.
Chicot podszedł do okna.
Lokaj trzymał konia; poseł panów de Guise dosiadł go i skierował się w boczną ulicę, wiodącą do Paryża.
— Na Boga! — rzekł Chicot — gdyby przynajmniej genealogji z sobą nie zabrał; czy tak, czy owak, dopędzę go, chociażbym dziesięć koni zabił. Adwokaci są szczwane lisy, a mój na de wszystko. Pytam się — rzekł dalej Chicot z niecierpliwością — pytam, gdzie ten Gorenflot chodzi?...
W tej chwili wszedł gospodarz.
— A co?... — zapytał Chicot.
— Odjechał — odrzekł gospodarz.
— Spowiednik?...
— On takim spowiednikiem, jak i ja.
— A chory?...
— Omdlał.
— A czyś pewny, że jest w swoim pokoju?...
— Wyjdzie chyba na cmentarz.
— Dobrze; ale możebyś poszukał mojego brata.
— A jeśli pijany?...
— Nic nie szkodzi.
— Czy to tak pilno?...
— Bardzo.
Bernouillet wyszedł spiesznie, albowiem był to człowiek bardzo gorliwy.
Teraz Chicot nie wiedział co począć, czy udać się za Gondym, czy dostać się do Dawida; jeżeli adwokat był rzeczywiście chory, pewno Gondemu dał jak polecenia.
Biegał więc, jak szalony, po pokoju, szukając wątku myśli, które mu po głowie szumiały.
W pokoju Dawida nic słychać nie było, a przez dziurkę, którą Chicot wywiercił, widać było tylko róg łóżka, zasłoniętego firanką.
Nagle głos mnicha rozległ się na schodach.
Gorenflot, popychany przez gospodarza, śpiewając, wchodził na schody.
Chicot pobiegł do drzwi.
— Ciszej pijanico zawołał.
— Pijanico!... — powtórzył obrażony Gorenflot.
— Patrzaj, patrzaj tutaj, panie Bernouillet, ty wszystko rozumiesz.
— Tak, tak — odpowiedział oberżysta, skinieniem zgadzając się na zdanie Chicota i pomału oddalając się.
— Pójdź tutaj — mówił Chicot do mnicha, ciągnąc go ze sobą — czy można z tobą rozsądnie pomówić?...
— Dlaczego nie?... chociaż pijany, nie straciłem przecież rozumu.
— Zapewne, zapewne — odrzekł Chicot z powątpiewaniem.
Posadził go na stołku, zamknął drzwi i z poważną miną wrócił do mnicha.
— Słuchaj Gorenflot — zaczął trefniś — zaniedbujesz obowiązki, oddajesz się pijaństwu i nieczynności, a tymczasem wiara upada.
Gorenflot spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Ja!... — rzekł.
— Tak, ty, spojrzyj tylko na twoją suknię i twarz.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Gorenflot, zdziwiony wyrzutami, których nigdy nie słyszał.
— Suknia twoja powalana w błocie, a to...
— Mój przyjacielu, przebacz, — pokornie odezwał się Gorenflot.
— Bądź ostrożny, bo cię opuszczę.
— Nie uczynisz tego.
— A wiesz, że są w Lyonie łucznicy?
— Przebacz mój opiekunie — wyjąkał mnich. zaczął płakać, rycząc okropnie.
— Wstydź się — mówił dalej Chicot — prowadzisz życie rozwiązłe w chwili, gdy twój sąsiad umiera.
— Prawda — ze smutkiem odrzekł Gorenflot.
— Wszak chrześcijaninem jesteś?...
— Tak, chrześcijaninem, gotów jestem wyznać to na ruszcie rozpalonym, jak Święty Wawrzyniec...
I wzniósłszy rękę do góry, zaczął śpiewać, aż okna drżały.
„Panie, jestem chrześcijaninem!...“
— Dosyć!... — zawołał Chicot — skoro jesteś chrześcijaninem — nie pozwalaj bratu twojemu bez — spowiedzi umierać.
— Dobrze, dobrze, wyspowiadam go, ale muszę się napić wprzódy, bo mię w gardle pali.
Chicot podał mnichowi garnek wody.
— A! mój synu — rzekł Gorenflot oddychając — teraz coś mi się rozjaśniło.
— To mię cieszy — odpowiedział Chicot, pragnąc korzystać z chwili jasności...
— Teraz, powiedz mi, mój przyjacielu, kogo mam wyspowiadać!
— Naszego umierającego sąsiada.
— Niech mu dadzą wina z miodem — rzekł mnich.
— On potrzebuje pokarmu duchowego nie cielesnego. Idź natychmiast do niego.
— Niezupełnie jestem przygotowany.
— Ty... nie widziałem cię nigdy w lepszem usposobieniu. Naprowadzisz go na drogę, jeśli błądzi i wskażesz ścieżkę do raju, jeśli jej potrzebuje.
— A więc idę.
— Czekaj, muszę ci wskazać, jak się masz wziąć do dzieła.
— Przez dwadzieścia lat musiałem się przecież moich obowiązków nauczyć.
— Ale nie dosyć, musisz także mojej woli dopełnić.
— Twojej woli!
— Nieinaczej. I jeśli zastosujesz się do niej, zostawię ci sto pistolów pod Rogiem obfitości, abyś ich użył jak ci się podoba.
— Dobrze, dobrze; ale jak go mam spowiadać?...
— Słuchaj: Użyj całej swojej powagi i zręczności, aby ci oddał papiery, które mu przywieziono z Avignonu.
— A to naco!
Chicot z litością spojrzał na mnicha.
— Żebyś miał tysiąc talarów.
— Dobrze.
— Czekaj; kiedy ci powie, że się już wyspowiadał...
— To co mu powiem?
—Powiedz mu, że kłamie i że człowiek, który wyszedł od niego, jest takim jak od sam intrygantem.
— To się rozgniewa.
— Co cię to obchodzi? Praw mu o Bogu, o cnocie, o piekle, o czem ci się wkońcu podoba; ale staraj się dostać papiery...
— A jeżeli ich oddać nie zechce?
— Nie daj mu rozgrzeszenia.
— Albo mu gwałtem papiery zabiorę.
— Dobrze i tak; ale czyś zupełnie wytrzeźwiał, abyś dokładnie spełnił moje zlecenia?
— Zobaczysz.
Gorenflot powiódłszy ręką po twarzy, zdawał się chcieć zetrzeć znaki opilstwa; oczy jego były tak spokojne, że nawet bez badania wyczytać z nich było można niedołęstwo; usta otwierały się kiedy niekiedy i umiarkowanie wyrzucały wyrazy; poruszenia miał powolne, choć nieco drżące.
Przybrawszy taką postawę, z powagą skierował się ku drzwiom.
— Skoro tylko będziesz miał papiery — rzekł Chicot — ściskaj je w jednej ręce, a drugą zapukaj w ścianę.
— A jeśli mi nie pozwoli?
— Uderzaj.
— A więc czy tak, czy owak, mam bić.
— Nieinaczej.
— Dobrze.
Kiedy Gorenflot wyszedł z pokoju, Chicot wzruszony, przysunął ucho do muru, aby najmniejszy szelest posłyszeć.
W dziesięć minut, trzeszczenie posadzki dało mu poznać, że Gorenflot jest u swego sąsiada.
Adwokat podniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nieznajomą sobie figurę.
— Witaj bracie — rzekł Gorenflot, zatrzymując się w środku pokoju i roztwierając ramiona.
— Poco tu przychodzisz, mój ojcze?... — zapytał chory głosem osłabionym.
— Mój synu, jestem duchownym i skoro się dowiedziałem, że jesteś w niebezpieczeństwie, przychodzę, aby dać pomoc duszy twojej.
— Dziękuję — odpowiedział chory — twoja praca daremna, mam się bowiem daleko lepiej.
Gorenflot kiwnął głową.
— Czy tak pan sądzisz?... — rzekł.
— Jestem tego pewny.
— To tylko podstęp Szatana, który chce, abyś, umarł bez spowiedzi.
— Szatan szkodzić mi już nie może, dopiero co się spowiadałem.
— Przed kim?
— Przed kapłanem, który przybył z Avignonu.
Gorenflot znowu kiwnął głową.
— To nie ksiądz — rzekł.
— Jakto! nie ksiądz?
— Nie.
— A ty, ojcze, skąd wiesz?
— Znam go.
— Tego, co wyszedł?
— Tak — rzekł Gorenflot z taką pewnością, że. adwokat, chociaż przebiegły, zadrżał.
— A zatem — mówił dalej Gorenflot — ponieważ nie jesteś zdrowszy, a tamten człowiek nie był księdzem, trzeba się wyspowiadać.
— Nie pragnę być zdrowszym — rzekł adwokat mocniejszym głosem, — a spowiadam się przed kim mi się podoba.
— Nie będziesz miał czaku szukać innego spowiednika i kiedy ja jestem...
— Jakto!... — zawołał chory głosem, który rósł coraz mocniej — powiadam cd, że mi jest lepiej i że się spowiadałem.
Gorenflot trzeci raz kiwnął głową.
— A ja — rzekł poważnie — powiadam ci, że nie masz się niczego dobrego spodziewać; lekarze cię zgubili i Opatrzność boska opuści. Przykro mi mówić, a wiem to dobrze, że wcześniej, lub później... ale tam jest waga sprawiedliwości i miło umierać na tym świecie, aby na tamtym zmartwychwstać. Pitagoras tak mówił, chociaż był poganinem. Dalej, spowiadaj się, moje dziecię.
— Upewniam cię mój ojcze, że mi jest daleko lepiej, co nawet przypisuję twojej obecności.
— Błądzisz, błądzisz mój synu; wierzaj mi, w ostatnich chwilach jest jakieś wysilenie życia; jest to lampa, która przed zgaśnięciem mocniejsze rzuca światło. Wyznaj mi, synu, twoje zdrady, twoje podstępy, intrygi i grzechy całego żywota — zakończył siadając przy łóżku.
— Moje zdrady? moje podstępy! moje intrygi?... — powtórzył Mikołaj Dawid, cofając się przed mnichem nieznanym, który zdawał się znać go doskonale.
— Tak — rzekł Gorenflot nadstawiając szerokie uszy i wyciągając ręce — kiedy mi wszystko opowiesz, oddaj papiery, a może Bóg ci przebaczy.
— Jakie papiery!... — zawołał chory tak donośnie i mocno, jakby żadnej nie czuł dolegliwości.
— Papiery, które ci mniemany ksiądz przywiózł z Avignonu.
— Kto ci powiedział, że on mi przywiózł papiery!... — zapytał groźnie adwokat, wykuwając nogę z pod nakrycia i patrząc surowo na mnicha.
Gorenflot osądził, że trzeba stawić się mężnie.
— Ten, kto powiedział, wie co powiedział. Dalej, oddaj papiery, albo nie dostaniesz rozgrzeszenia.
— Mniejsza o twoje rozgrzeszenie — wykrzyknął Dawid, wyskakując z łóżka i biegnąc do Gorenflota.
— O, widzę, maisz ciężką gorączkę i nie chcesz się spo...
Adwokat tak silnie ujął mnicha za gardło, że ten nie mógł dokończyć zdania i tylko w krtani mu chrypiało.
— Ja cię wyspowiadam posłanniku Belzebuba — zawołał adwokat — co zaś do mojej gorączki, to się przekonasz, czy ona nie pozwoli cię zdusić.
Brat Gorenflot był silny, lecz na nieszczęście była to chwila reakcji, w której wino działa na system nerwowy.
Zaledwie więc z całem wysileniem podnieść się zdołał, chwycił adwokata za koszulę i odepchnął od siebie tak mocno, że ten upadł na środek pokoju.
Lecz podniósł się wściekły i dopadłszy długiego miecza, który wisiał pod sukniami wyjął go z pochwy i przytknął do ciała mnicha, który strwożony, znowu upadł na krzesło.
— Teraz ja ciebie wyspowiadam — rzekł — albo gotuj się na śmierć...
Gorenflot wytrzeźwiony dotknięciem żelaza, zrozumiał okropność swego położenia.
— A!... pan nie chorowałeś, jak widzę?... ta ciężka choroba, to była tylko komedja.
— Zapominasz się, że masz odpowiadać, a nie pytać.
— Odpowiadać, na co?...
— Na to, o co się pytam.
— Pytaj.
— Kto jesteś?...
— Widzisz, że mnich.
— To nie odpowiedź, — odrzekł adwokat, mocno przyciskając żelazem.
— Ostrożniej, bo jak mię zabijesz, to się nic nie dowiesz.
— Prawda; jak się nazywasz?...
— Brat Gorenflot.
— Więc naprawdę jesteś mnichem?...
— Naprawdę.
— A co robisz w Lyonie?...
— Jestem wygnany.
— Jak dawno tu jesteś?...
— Szesnaście dni.
— Dlaczego mnie szpiegowałeś?...
— Nie szpiegowałem bynajmniej.
— A skąd wiesz, żem odebrał papiery?...
— Mówiono mi.
— Kto ci mówił?...
— Tego nie mogę powiedzieć.
— A jednak będziesz musiał...
— Hola!... — zawołał mnich. — Dla Boga!... dla Boga!...
Mnich krzyknął i kropla krwi ukazała się na mieczu adwokata.
— Powiedz jak się nazywa?...
— Nie mogę zdradzić przyjaźni — to... to...
— Mów!... — zawołał adwokat i tupnął nogą.
— Chicot — wyjąkał mnich.
— Trefniś królewski?...
— On sam.
— Gdzie on jest?...
— Tutaj!... — odezwał się głos silny i drżący.

Chicot ukazał się na progu, blady, groźny i z mieczem w dłoni.

Rozdział V.
JAK CHICOT ZROBIWSZY DZIURĘ GWOŹDZIEM, INNĄ ZNÓW ZROBIŁ MIECZEM

Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!... — rzekł Chicot — I to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił Gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebna przed chwilą, gdy ten pa® był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i nie potrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi. Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dlatego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoją zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił Gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczaj się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać! — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogję pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
— Jaką genealogję? — rzekł.
— Panów de Guise, którzy, jak wiesz, w prostej linji pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim. bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak tego dokażesz!
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
— Trzeba ci wiedzieć — kochany panie Dawidzie, że yłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy.
— Ty!
— Siedziałem sobie w konfesjonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż! Dla mnie było tem gorzej, że musiałem czekać, aż się wszystko skończy.
— Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Huriere i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogji księcia de Guise przez pana Mikołaja Dawida. Wszystko było wyborne tylko brakowało wizy jogo świątobliwości.
— A więc znasz gonealogję! — zapytał Dawid — gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, \osobliwie co do pana salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielkości dowcipu, można być powieszonym.
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż!
Czatowałem na ciebie a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancji nad twoją.
W podłodze zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chwiałeś ustąpić, boś tutaj wyznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondv, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko napół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy, wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyła, gdybyś chorował a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery. Wtedy z serca bym ci przebaczył.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z panami de Guise, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat — pieszcząc się z mieczom.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystko ci zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pana de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchaj więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napadł szlachcica na placu przed Luwrem.
Wie<z o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczę twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód ukarać cię za dawne przewinienia, następnie uwolnić ziemię od potwora, który niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powiesza... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę! — zawołał. O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto zna takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie, bo pewny jestem, że cię zabiję.
Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z Szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefnie odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok wtył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nieprawdaż? Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na Gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów.
Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się potokiem krwi.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać się do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pergaminu, którego Dawid, nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papieski, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:
„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit“.
— Papież — rzekł Chicot — niedobrze obchodzi się z arcychrześcijańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował do kieszeni.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je na łóżku, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Goreflota.
Gorenflot wszedł.
— Jakiś ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Niedosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił mad nim pacierze.
— A to naco?...
— Nato, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyną jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ znasz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgps!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz...
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!... — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostanę, wyjeżdżam i to tak śpiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacją.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nile nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz, wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota... dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju — panie Bernouillet, podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, skąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.

Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dianę de Meridor staremu baronowi, który ją miał za umarłą.

Rozdział VI.
JAK KSIĄŻĘ ANDEGAWEŃSKI DOWIEDZIAŁ SIĘ, ŻE DIANA DE MERIDOR ŻYJE

Ostatnie dni kwietnia nadeszły.
Wielka katedra w Chartres powlekła się białością a na jej kolumnach, zielone krzewy rozwinęły liście.
Król, boso, przyszedł do bramy kościoła, potem stanął w pośrodku nawy, spoglądając co chwila wkoło siebie, czy wszyscy dworzanie są obecni.
Lecz jedni, którzy poobcierali nogi o bruk, powdziewali trzewiki; drudzy głodni, albo strudzeni udali się do handlów i mała tylko liczba pozostała w kościele na wilgotnej posadzce, boso i w długich pokutniczych sukniach.
Ceromonja religijna, mająca na celu wyjednanie następcy tronu dla Francji, dopiero co się odbyła i dwie koszulki Najświętszej Panny, którym wielką liczbę cudów przypisywano, wydobyto ze złotych puszek, a lud cisnął tłumnie ku owemu przybytkowi, z którego wydobyto świeże odzienie.
Henryk III-ci wśród powszechnego milczenia posłyszał szczególny hałas. podobny do stłumionego śmiechu i oglądając się, szukał Chicota. albowiem sądził, że nikt, oprócz niego, nie poważyłby się śmiać w tej chwili.
Jednak nie był to śmiech Chicota, albowiem trefniś zniknął od podróży do Fontainebleau i odtąd nic o nim nie wiedziano.
Był to jeździec, który dopiero zsiadł z konia. zabryzgany błotem, przeciskał się pomiędzy dworzanami, obwiniętymi w wory pokutne.
Widząc, obracającego się króla, przystanął w środku kościoła z wyrazem uszanowania. Z ułożenia owego jeźdźca, chociaż nie ze stroju, odgadnąć było można, że należy do dworu.
Poczem postąpił kilka kroków po posadzce marmurowej, na której rzeźby wyobrażały biskupów, ukląkł przy krześle aksamitnem księcia Andegaweńskiego, zajętego więcej myślami swojemi niż modlitwą i zupełnie nie zważającego co się dzieje wokoło niego.
Posłyszawszy jednak szmer, zwrócił się i półgłosem zawołał:
— Bussy!
— Witam Waszą książęcą mość — odpowiedział dworzanin, jakby wczoraj widział się z księciem i jakby w tym czasie, nic ważnego nie zaszło.
— Co ci się stało?... — rzekł książę. — Opuściłaś mnie, nic nie mówiąc i przybywasz do Chartres oglądać koszulki Najświętszej Panny!
— Wszystko ci, Mości książę, opowiem.
— Dlaczego wcześniej nie przybyłeś?
— Widać, że nie mogłem.
— Ale co się stało od trzech tygodni, jak utknąłeś?
— O tem właśnie mam Waszej książęcej mości powiedzieć.
— Powiesz mi skoro wyjdziemy z kościoła. Zaraz się skończy; pojedziemy do mojego mieszkania.
W tym czasu król na cienką koszulę, wdziewał grubą, a królowa z pomocą dam dworu, to samo uczyniła.
Król ukląkł, królowa za nim; dworzanie chcąc się podobać królowi, czołami bili o posadzkę.
Wkońcu, król się podniósł, zdjął grubą koszulę, ukłonił się arcybiskupowi i skierował ku drzwiom.
Idąc, zatrzymał się, albowiem spostrzegł Bussego.
— Panie — rzekł — widać nasze nabożeństwo nie przypada ci do smaku, bo nie możesz zrzucić złota i jedwabiu wtedy, gdy twój król wdziewa włosienicę.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bussy z powagą ale blednąc z niecierpliwości, nikt może szczerzej nie pragnie służyć Waszej królewskiej mości, nawet z pomiędzy tych, którzy powdziewali włosienicę, jak ja; lecz przybywam z dalekiej podróży i nie wiedziałem o bytności Jego książęcej mości w Chartres. Dwadzieścia dwie mil zrobiłem w ciągu pięciu godzin, aby się prędzej z Jego książęcą mością połączyć; otóż dlaczego nie zmieniłem sukien, o czembyś Najjaśniejszy panie nie wiedział, gdybym się był modlił w Paryżu.
Król zdawał się być zadowolonym z odpowiedzi, lecz że spojrzawszy na dworzan, widział jak ci wznosili ramiona, lękał się ich obrazić i poszedł dalej.
Bussy pozwolił mu przejść nie zmrużywszy nawet powiek.
— A co, czy nie widziałeś?... — rzekł książę.
— Co takiego?
— Jak Schomberg, Quelus i Maugiron wznosili ramiona.
— Bardzo dobrze widziałem — odrzekł Bussy spokojnie.
— I cóż?
— Przecież w kościele bić się z nimi nie myślę.
— A ja myślałem, że nic nie widzisz, albo widzieć nie chcesz.
Bussy wzniósł ramiona i wychodząc z kościoła wziął księcia nabok.
— Wszak idziemy do ciebie, Mości książę?
— Natychmiast, bo wiele wiadomości spodziewam się od ciebie.
— Nawet o rzeczach, których się nie spodziewasz Mości książę.
Książę spojrzał na Bussego z zadziwieniem.
— Pozwól mi tylko pożegnać króla — rzekł książę.
I udał się pożegnać brata, który dzisiaj w dobrym humorze, pozwolił mu powrócić do Paryża.
Książę z Bussym przybyli do siebie i zamknąwszy się w pokoju, rozmawiali.
— Siadaj i opowiedz mi twoje przygody — rzekł książę, sądziłem, że nie żyjesz. Czy wiesz, że cały dwór przywdział białe suknie na znak radości po twojem zniknięciu; czy wiesz, że wiele piersi wolniej odetchnęło, myśląc że już nie podźwigniesz szpady; ale nie oto rzecz chodzi; sądzę, że udałeś się w postukiwaniu owej nieznajomej piękności. Powiedz mi, co to za kobieta i czego mam się spodziewać.
— Powinieneś zebrać, coś zasiał, Mości książę, inaczej, wstyd tylko dla ciebie.
— Co? co?... — zapytał książę zdziwiony tonem Bussego i ubliżającemi wyrazy.
Tłumacz się jaśniej, a Chicotowi pozostaw zagadki i szarady.
— Nic łatwiejszego, Mości książę, odwołuję się tylko do twojej pamięci.
— Co to za kobieta?
— Sądzę, że Wasza książęca mość ją poznałeś.
— Miałażby to być ona!
— Tak, Mości książę.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— Mówiłeś z nią?
— Mówiłem: tylko z widziadłami rozmówić się nie można. Mimo tego, Wasza książęca mość miałeś powody sądzić, że umarła.
Książę zbladł, jakby powalony gromem wspomnień przykrych.
— Tak więc, Mości książę — mówił dalej Bussy — chociaż skazałeś na męczeństwo młodą dziewicę szlachetnego rodu, ona przecież ocalała, lecz nie ciesz się książę, abyś zupełnie był wolnym od winy; uszła ona śmierci, ale nieszczęśliwa, stokroć smierćby wołała.
— Cóż to ma znaczyć? co takiego się jej przytrafiło?... — zapytał książę drżąc cały.
— Mości książę, pewien człowiek ocalił jej honor, ale kazał sobie drogo tę przysługę zapłacić.
— Dokończ.
— Tak, Mości książę, panna de Meridor aby uniknąć księcia Andegaweńskiego, którego nie chciała być kochanką, rzuciła się w objęcia człowieka, którego nienawidzi.
— Co mówisz?
— Panina de Meridor nazywa się dzisiaj panią de Monsoreau.
Na te wyrazy zazwyczaj blada twarz księcia Franciszka, okryła się gwałtownym rumieńcem; o mało krew nie trysnęła mu oczyma.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał — czy to być może? Czy podobna, aby jeden z moich dworzan, taki pan de Monsoreau, śmiał ze mną do jednego ubiegać, się celu?
— Dlaczego nie?... — zapytał Bussy.
— Więc i ty uczyniłbyś to samo?
— Zapewne, ale wprzódy uprzedziłbym Waszą książęcą mość.
— Zaczekaj Bussy — mówił książę nieco spokojniej, łatwo pojmujesz, że ja nie myślę cię usprawiedliwiać.
— To źle Mości książę, bo ilekroć idzie o prawa honoru, jesteś tylko człowiekiem.
— A więc sam osądź pana de Monsoreau. Powiedz, czy nie jest dla minie zdrajcą?
— Dla Waszej książęcej mości?
— Dla mnie, skoro znał moje zamiary.
— A zamiarem Waszej książęcej mości było..
— Żeby mnie Diana kochała. Ale nigdy gwałtu użyć nie chciałem.
— Takie więc były zamiary Waszej książęcej mości!... — rzekł Bussy ironicznie.
— Tak jest, takie były moje zamiary i zmienić ich nie chcialłem, mimo, że pan de Monsoreau zupełnie inaczej radził.
— Mości książę, a więc pan de Monsoreau namawiał cię do shańbienia Diany?
— Nieinaczej. Nawet na piśmie. Czy chcesz widzieć jeden z jego listów?
— A! czy mogę temu wierzyć! — zawołał Bussy.
— Zobaczysz.
Książę wybiegł do drugiego pokoju i wyjąwszy z ozdobnej szkatułki list, podał go Bussemu.
— Czytaj — rzekł — skoro wątpisz o słowie księcia.
Bussy drżącą ręką wziął list i przeczytał:
Niech Wasza książęca maść będzie spokojny: ten zamiar koniecznie powieść się musi, albowiem wiadoma ci młoda osoba dzisiaj wieczorem wyjeżdża do swojej ciotki, mieszkającej w zamku de Lude; ja wszystko biorę na siebie, a co do skrupułów panny, sądzę, że znikną w obecności Waszej książęcej mości, tymczasem, ja działam, i dzisiaj wieczór młoda osoba będzie w zamku de Beauge. Waszej książęcej mości najpokorniejszy sługa.

Bryan de Monsoreau“.

— Co na to powiesz Bussy, — zapytał książę, gdy jego dworzanin po dwakroć już list przeczytał.
— Dobrze ci służono, mości książę.
— To ma znaczyć, że byłem zdradzony.
— Prawda; lecz co dalej.
— Nędznik! kazał mi wierzyć, że ona nie żyje.
— Prawda, postępowanie niebardzo szlachetne, ale je nieco usprawiedliwia miłość pana de Monsoreau — mówił z ironją Bussy.
— I ty wierzysz temu? — zapytał książę ze złośliwym uśmiechem.
— Jeszcze zupełnej nie straciłem wiary; przecież jestem tego przekonania, co Mości książę, jeśli tak każesz.
Pozwól Mości książę zapytać, cobyś zrobił na mojem miejscu. Wprzódy opowiem, co on sam uczynił. Oto pan de Monsoreau wmówił w starego ojca panienki, że książę porwałeś mu córkę, przedstawił się jako opiekun i obrońca; następnie; z listem łatwowiernego starca podpłynął na łodzi do zamku de Beauge i stamtąd wykradł porwaną, wkońcu, zamknąwszy ją w domu, który książę znasz, zmusił do pozostania jego żoną.
— A! to ohydne przeniewierstwo! — zawołał książę.
— Pod twemi własnemi popełnione skrzydłami — dodał dworzanin ze zwykłą sobie śmiałością.
— A! Bussy, przekonasz się, jak się mścić umiem.
— Ty Mości książę? sądzę, że nic podobnego zrobić nie możesz. Książęta nie mszczą się, lecz karzą. Wyrzucisz podłość panu de Monsoreau i ukarzesz.
— Jakim sposobem?
— Powracając szczęście pannie de Meridor.
— Naucz mnie sposobu.
— Powracając jej wolność.
— Jaśniej się wytłumacz.
— Bardzo snadnie; związek jest przymuszony, zatem nieważny. Rozwiąż małżeństwo Mości książę, a postąpisz jak na prawego człowieka i na księcia przystoi.
— A! Bussy! ty się bardzo zapalasz? cóż cię to wszystko tak mocno obchodzi?
— Ja? bynajmniej; co mię zaś obchodzi cała sprawa, nie chcę oto, aby mówiono, że Ludwik de Clermont, hrabia Bussy służy księciu przeniewierczemu.
— Dobrze; ale jak zerwać ten związek?
— Bardzo łatwo, ojcu tylko pozwolić działać.
— Baronowi de Meridor? Ależ on jest w Anjou.
— Jest w Paryżu.
— U ciebie?...
— Przeciwnie, u swojej córki. Powiedz, Mości książę, że może liczyć na ciebie, a zamiast widzieć w tobie prześladowcę i nieprzyjaciela, ujrzy obrońcę; zamiast nienawidzieć twoje imię, będzie cię uważał za anioła opiekuńczego.
— Mówią, że to potężny pan i ma wielkie znaczenie w swojej prowincji.
— Przedewszystkiem powinieneś baczyć, Mości książę, że jest ojcem, że on ciężko boleje nad losem córki.
— Kiedyż mogę go widzieć!...
— Jak tylko powrócisz do Paryża.
— Dobrze.
— Słowo honoru.
— Słowo książęce. A kiedy wyjeżdżasz!...
— Zaraz wieczór. A gdzie zastanę Waszą książęcą mość!...
— W pałacu króla, jutro w południe południe.
— Zegnam Waszą książęcą mość.

Bussy nie tracąc chwili czasu, w ciągu pięciu godzin przebył drogę, którą książę odbywał w piętnaście godzin; potrzebował bowiem, jak najśpieszniej pocieszyć barona i przynieść ulgę Dianie, dla której szczęścia i życia by nie szczędził.

ROZDZIAŁ VII.
JAK CHICOT POWRÓCIŁ DO LUWRU I JAK GO PRZYJĄŁ HENRYK III-ci

Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero wybiła jedenasta rano; straże przechodziły ostrożnie, a służba stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjskim rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzieńdobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot że nie mani szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz zdaleka!.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą wycieczkę na prowincję. Ale teraz — mówił Buksy, po chwili przestanku — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi!...
— Ilekroć pan Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiań.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni.
— Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą!...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenty po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i butelki.
Na Boga!... zawołał król nieco gniewny otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku!... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!... hau!...
— A!... czy licho tego hultaja nadało.... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?... Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?... A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaljawanego półmiska.
— Coś robił przez ten czas?... zapytał król, śmiejąc się.
— Skomponowałem procesje w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, mają się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Trzeci akt. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, maja powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Greve, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryskich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
— W tej chwili pan de Montsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy rzekł Henryk. Kiedyż zrobimy wielkie polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint­‑Germain­‑en Laye.
— Dziki! to niebezpiecznie rzekł Chicot. Król Karol IX‑ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota zukosa.
— Patrzaj — rzekł Gaskończyk do Henryka twój wielki łowczy niedawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Arisitofana, tak on zachował całą jego postać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł, blednąc, do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady ?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsorean rzucił groźne spojrzenie na Gaskończyka.
— Przestańcie, przestańcie -— rzekł Henryk — mówmy o czem innem, panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres.
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot. — Owszem, ja ciebie chcę ostrzec, mój synku, że źle postępujesz z Najświętszą Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem, a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą, Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś ma słuszność.
I zaczął o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Nabok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau, idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: radzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mię zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot, nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie, jak jemu, był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam tobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już się wypłaciłem.
W tym czasie Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa, jako prawdziwego szlachcica. Panie, — zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, — książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy.
I Buksy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweńska w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż — zapytał książę. — Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było okazać siłę duszy.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć winniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy. — Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie. Musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To już postanowione.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolna, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zadłużysz na niewygasłą wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nie raz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili dała się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia zamierzonego celu, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironji; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem przenikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d‘Alençon i Guise o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy’stanął pomiędzy nimi i czekał cierpliwie skutku rozmowy, która miała stanowić o jego przyszłości.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać niepodobna, że nawet książę Andegaweński, położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Niedługo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźny.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czuł jak sekunda płynie po sekundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i dychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu, mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona...
— Przyjacielu! — mruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie kię zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielki łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau, zwracając kię ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwólcie abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dianą de Meridor uczynił jawnym, i abym moją małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zbyt okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on obadwaj bladzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie.
Monsoreau przebył tłum dworzan wpośród ukłonów i powinszowań.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął si e wtył przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimowoli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież młodość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby się zdać widowiskiem. Wyszedł więc na korytarz, stamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Diana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Diana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widząc, że jestem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie, książę Andegaweński jest małoduszny.

I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.

ROZDZIAŁ VIII
CO ZASZŁO MIĘDZY KSIĘCIEM ANDEGAWEŃSKIM I WIELKIM ŁOWCZYM

Czas jest wytłumaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym. Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykły do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj niema i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałeś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!...
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastopować do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nieprawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani ja nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor. Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę, zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżący, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą. — Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dlaczegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panina de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę, przyskakując ku wielkiemu łowczemu, — obwiniam ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. — Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dlatego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; — kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — mruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; minie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać niema prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monserou, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jak to! miałżebyś książę wiedzieć o wiszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powrócenia ojcu, jutro musis się oddalić na wygnanie. Za godzinę kto inny zajmie twoją godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcy-księcia Austrjackiego, rzucił nim ma pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej żony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francji wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po wstąpieniu jego na tron.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany wprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, rzekł dobitnie:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoją prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny sługa Waszej książęcej mości.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilka kroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość, Mości książę, jest, najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Diana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześcijańskimi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoją z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego., na który jak niegdyś La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wspartą na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć. Ojciec bolejący dopomina się swej córki, a zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz.
— Mówię ze król nie powinien zapominać komu winien koronę. A ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalić tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę!...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie. Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dianę?... zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Uczyń to dla mnie, Momsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy parnie.
Książę otarł z czoła pot, który za wymówieniem „ Najjaśniejszy“ wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!...
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam niebie błagać!...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!... — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukażę się w orszaku królowej, której chcę ją przedstawić.
— Czy już wszystko!... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś, Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowo rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, skąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia wielki łowczy przedstawił swoją żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana de Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnął spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy. Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział o tem, że Henryk często spędza noce bezsennie i dlatego myślał, jak jutrzejszą audjencję, stosownie do okoliczności, najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Pu trzygodzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i zaczął myśleć; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
— Chicot.
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan jest dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówił Henryk, to ja... Ja, Henryk.
— Aha!... zapewne mój synku, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi — zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli... Co u licha!... czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie jesteś chory?...
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł?...
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?... Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanję... A poco przybył!...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku.niepodobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dlatego mnie obudziłeś?..
— Przecież wiem,. że on zarządza moją policją.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... zapytał Henryk.
— Wątpię i mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest. dostateczny.
— Zapewne jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego wieczoru wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?...
— Ty mnie wybiłeś?... I zaco?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvillieres nic ci o tem nie mówił?...
— Jakto! to ty byłeś... ach! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?...
— Każę cię kijem oćwiczyć, zuchwalcze.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?..
— Kazałam mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja policja doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król strącił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed chartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Tym razom składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomherga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcychrześcijańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedział, zbliżył się do króla.
— Przybywam rzekł — na radę Waszej królewskiej mości. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... zawołali obocni.
Chicot nadstawił uszu i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczył dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan do Morvilliers, zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasom nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez rade książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Cy słyszysz mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonii powitalnych, — pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie.
— Czy podobna?... — mruknął.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, — opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — oddawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawoła! Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej nie magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówi! kanclerz, — malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej;
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincję moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvilliers, — udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę — że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Znam nawet ich zamiary — dodał triumfująco Morvilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak Gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nie spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięciu. Pan de Morvillliers dowiedział się tego — co każdy mieszczanin paryski zna jak „Ojcze nasz“.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!... — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1. Plac publiczny; 2. Plac publiczny; 3. Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po parysku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers uznał za stosowne iść za wszystkimi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się, rzekł:
— Jeden z moich był obecny na posiedzeniu i w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna. — mruknął książę.
— A co tam robili, co uradzili panie kanelerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy stanęli pod broń i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.

— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko zapłaciłem dziesięć tysięcy.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot. — Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyślić, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!... Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Czy silniejsi ode mnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnic nie mówi się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Król dalł znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d‘Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot spiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... — pan de Guise — zawołał pierwszy. — Książę de Guise w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę de Guise?... — mruknął książę Andegaweński.
— To szczególne, że de Guise w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Guise?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam.
— Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał Gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nie prosicie mego krewnego księcia de Guise.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.

Książę de Guise był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.

Rozdział IX
POCO KSIĄŻĘ DE GUISE PRZYBYŁ DO LUWRU

Za księciem de Guise szło wielu oficerów, dworzan i szlachty. za nimi postępował lud, mniej świetny, ale groźniejszy.
Tylko panowie weszli, lud pozostał za drzwiami.
Było to miejsce ludu, którego krzyki rozlegały się nawet wtedy, gdy de Guise znikł im z oczu.
Na widok tego wojska, składającego orszak paryskiego bohatera, straże pochwyciły za broń i rzucały na lud groźne spojrzenia, a nawet nieme wyzwania.
Książę de Guise zauważył postawę straży, dowodzonej przez Crillona: ukłonem powitał pułkownika, który stał na przedzie ze szpadą w ręce.
Lekceważenie jednego człowieka uderzyło księcia.
— A! to ty mój kuzynie?... — rzekł król. — Jakiż hałas sprawia twoje przybycie? sądziłem, że trąby się ozwały.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę — w Paryżu, trąby odzywają się tylko dla króla, jak w polu dla generała, ja zaś znam się na obojgu i wiem czego używać. Tutaj za wieleby robiły hałasu dla poddanego, tam zaś, byłyby niczem dla monarchy.
Henryk przygryzł usta.
— Na Boga!... — rzekł po chwili milczenia, w której oczami badał księcia lotaryńskiego. — Czy dopiero przybywasz z oblężenia Chante?
— Dopiero, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę oblewając się rumieńcem.
— Na honor, to za wiele dla nas zaszczytu, mój kuzynie, za wiele, za wiele zaszczytu.
Henryk III-ci użył tych wyrazów dla ukrycia prawdziwej myśli, jak przed baterją dział stawiają szereg żołnierzy, którzy dopiero w potrzebie mają rażące gromy odsłonić.
— Za wiele zaszczytu — powtórzył Chicot z taką intonacją, że zdawało się, że to król mówi.
— Najjaśniejszy panie, zapewne żartujesz tylko, bo któżby swojemi odwiedzinami mógł cię zaszczycić?
— Chciałem przez to powiedzieć, panie de Guise — odparł Henryk — że prawdziwy chrześcijanin, po powrocie z wojny, naprzód powinien Bogu dzięki złożyć, a potem przybyć do króla. Czcij Boga, służ monarsze, jest to prawda napół religijna, napół polityczna.
Rumieniec księcia de Guise stał się widoczniejszym; król spostrzegłszy to, przeniósł wzrok na księcia Andegaweńskiego i przekonał się, że o ile był czerwony, o tyle ten blady.
Wzruszenie mogące się podwójnie tłumaczyć, uderzyło go.
Odwrócił oczy, przybrał twarz w łagodność wszystko pokrył wyrazem grzeczności, pod którym zwykle chowają się pazury.
— W każdym razie — rzekł — cieszy mię bardzo, że uszedłeś niebezpieczeństw wojny, mimo, że się na nie narażałeś. Ale podobno niebezpieczeństwa cię znają i uciekają przed tobą.
Książę ukłonem podziękował za grzeczność.
— Mimo to, mój kuzynie, nie unoś się dumą, bo ona sprawiłaby przykrość nam osobliwie, nam którzy jemy, pijemy, śpimy i nową układamy modlitwę.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odparł książę — wiemy, iż jesteś monarchą oświeconym i pobożnym, że nigdy nie spuszczasz z myśli chwały Boga i pomyślności jego kościoła. Dlatego właśnie, z taką ufnością zbliżamy się do Waszej królewskiej mości.
— Henryku, przypatrz się zaufaniu twojego kuzyna — mówił Chicot pokazując królowi dworzan, którzy przez uszanowanie stali w oddaleniu. Twój kuzyn zostawił trzecią część swojego wojska przed twoim gabinetem, a dwie części przed Luwrem.
— Z ufnością?... — powtórzył Henryk — czy nie zawsze z ufnością, mój kuzynie, zbliżasz się do mnie?
— Najjaśniejszy panie, ja mówię o zaufaniu w przedmiocie, który ci zamierzyłem przedłożyć.
— A! więc masz mi coś zaproponować. Mów więc z ufnością, z zupełną ufnością. Bardzom ciekaw twojego przełożenia.
— Mam ci, Najjaśniejszy panie przedstawić najpiękniejszą myśl, jaka kiedykolwiek zajmowała świat chrześcijański, od chwili gdy krucjaty stały się niepodobne.
— Słucham cię, książę.
— Najjaśniejszy panie — mówił de Guise tak, aby go i w przedpokojach słychać było; nie naproźno Najjaśniejszy panie nazywasz się arcychrześcijańskimmonarchą, tytuł ten obowiązuje do gorliwej obrony wiary.
— Otóż go macie!... — zawołał Chicot — mój kuzyn prawi jak kaznodzieja, chociaż ma rapir u boku i kołpak na głowie: to mnie teraz nie dziwi, że mnichy chcą prowadzić wojnę. Henryczku, daj pułk dla Gorenflota.
Książę udał, że nie słyszy; Henryk założył nogę na nogę, rękę oparł na kolanie a brodę na dłoni.
— Czy kościołowi zagrażają Saraceni?... — zapytał. — Albo czy czasem nie zachciało ci się tytułu króla Jerozolimskiego?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — ten napływ ludu, który mię witał błogosławiąc, jest nagrodą za gorliwość o wiarę. Jeszcze przy wstąpieniu na tron Waszej królewskiej mości, przedstawiłem projekt związku pomiędzy prawowiernymi panami.
— Tak, tak, pamiętam — odezwał się Chicot. — Henryczku, czy zapomniałeś o świętym Bartłomieju? jak też można zapominać o tak ważnej sprawie?
Książę odwrócił się i ze wzgardą spojrzał na Chicota, nie wiedząc nawet ile wpływu wymówione wyrazy mogły wywrzeć na króla, osobliwie po odkryciu pana de Morvilliers.
Książę Andegaweński położywszy palec na ustach, blady i nieruchomy patrzył na księcia de Guise.
Tym razem król nie spostrzegł znaków jakiemi rozmówili się książęta, ale Chicot, pod pozorem podania papierowego cacka, zbliżył się i rzekł cicho:
— Patrz na brata, Henryku.
Henryk wzniósł prędko oczy, a palec księcia Andegaweńskiego opadł natychmiast.
Henryk widział poruszenie i odgadł wszystko.
— Najjaśniejszy panie — mówił książę de Guise, — prawowierni zjednoczenie nazwali święta Ligą, która ma na celu wzmocnić tron przeciwko hugonotom, jego śmiertelnym nieprzyjaciołom.
— Wybornie!... — zawołał Chicot — zatwierdzam „pedibus et nutu“.
— Ale nie dosyć zjednoczenia — mówił książę — nie dosyć utworzyć masę, trzeba jej nadać kierunek. W królestwie takiem, jak Francja, nie można zgromadzać się bez pozwolenia królewskiego.
— Masa!... — powtórzył Henryk nie usiłując nawet ukryć podzielenia.
— Masa!... — zawołał Chicot — która pod zdolną dłonią piękne wyda owoce.
Cierpliwość księcia zdawała się wyczerpywać; ściął przecież zęby i nogą mocno uderzył w posadzkę.
— Dziwię się, Najjaśniejszy panie — rzekł — że pozwalasz przerywać tak ważną rozmowę.
Chicot czując słuszność uwagi, obejrzał się wokoło i udając głos odźwiernego w parlamencie, zawołał:
— Ciszej! ciszej panowie.
— Masa — powtórzył król nie mogąc strawić tego wyrazu — to bardzo pochlebne dla religji: ale naprzeciw tej masie wielu jest protestantów w mojem państwie!
Książę zdawał się namyślać.
— Czterech — rzekł Chicot.
Ten dowcip rozśmieszył przyjaciół króla.
Książę de Guise zmarszczył brwi, a dworzanie szemrali przeciw śmiałości Gaskończyka.
Król zwrócił się do szemrzących, a ponieważ gdy chciał, umiał sobie nadać powagę, szmer ustał.
Następnie, spojrzawszy na księcia, rzekł:
— A więc czego żądasz, mój kuzynie?
— Żądam Najjaśniejszy panie, bo miłość ludu dla króla jest mi droższą jak własna, żądam, abyś Wasza królewska mość okazał jak jesteś gorliwym o wiarę i żebyś rozpoczęcie wojny wstrzymał swoją powagą.
— Nie idzie tu o wojnę, mój kuzynie — odpowiedział Henryk — mam wojska pod twojemi rozkazami, które gdy opuszczasz, zapewne dobre mi rady przynosisz.
— Najjaśniejszy panie, kiedy mówię o wojnie, winienem się jaśniej wytłumaczyć.
— Słucham cię mój kuzynie; wybornym jesteś wodzem i rozmowa w tym przedmiocie z tobą, będzie zajmującą pewnie.
— Chciałem powiedzieć Najjaśniejszy panie, że wojna, do której jesteś powołany, będzie dwojakiego rodzaju: moralna, że się tak wyrażę i polityczna; wojna przeciwko wyobrażeniom i przeciw ludziom.
— Do djabła!... — rzekł Chicot.
— Ciszej!... — zawołał król.
— Ludzie — mówił książę — są widzialni, dotykalni, śmiertelni, gdy się połączą, można na nich uderzyć i pobić; pobitych można karać i wieszać.
— Nawet bez poznania ich przewinień, — zrobił uwagę Chicot.
— Ale wyobrażenia — mówił dalej książę — trudniejsze są do pokonania. Wyobrażenia są niewidzialne a przecież wszędzie przenikają i prześlizgują się; ukrywają się one osobliwie przed oczyma tych, którzy je zniszczyć pragną, rzucone nasiona, puszczają głęboko korzenie: im bardziej ich gałęzie podcinać, tem mocniej się krzewią.
— Oto czterech hugonotów!... — zawołał Chicot.
— Dla owego czuwania, radzę Najjaśniejszy panie, abyś mianował naczelników Ligi.
— Czy wszystko powiedziałeś, mój kuzynie?... — zapytał Henryk.
— Wszystko, szczerze, jak to mogłeś widzieć, Najjaśniejszy panie.
Chicot ciężko westchnął, a książę Andegaweński śmielej spojrzał na księcia Lotaryńskiego.
— Cóż o tem myślicie, panowie?... — zapytał król obecnych.
Chicot nic nie odpowiedział, wziął kapelusz i rękawiczki, następnie lwią skórę za ogon pociągnął w róg pokoju i legł na niej jak długi.
— Chicot, co robisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — noc najlepszą jest doradczynią. Najprzód się prześpię, a odpowiem potem księciu de Guise.
Książę rzucił groźne spojrzenie na Gaskończyka, na które tenże odpowiedział chrapaniem.
— Co myślisz Najjaśniejszy panie? — zapytał książę.
— Myślę, że jak zwykle, masz słuszność, mój kuzynie; zwołaj naczelników Ligi, stań na ich czele, a ja wybiorę człowieka potrzebnego dla wiary.
— A kiedy to będzie? — zapytał książę.
— Jutro.
Wymawiając ten wyraz, król lwię nieco uśmiechnął.
Książę Andegaweński zamierzał się oddalić, gdy król rzekł:
— Pozostań, mój bracie; chcę z tobą pomówić.
Książę de Guise potarł czoło, jakby myślom chciał ulżyć i niebawem się oddalił.
Po chwili, słychać było tłum witający go tak samo, jak kiedy wchodził do Luwru.

Chicot donośnie chrapał, ale nie ręczymy, czy spał.

Rozdział X.
KASTOR I POLLUX

Zatrzymując brata, król pożegnał ulubieńców.
Książę Andegaweński, przez cały przeciąg czasu, udając obojętnego dla wszystkich, z ufnością przyjął zaproszenie Henryka.
— Mój bracie — rzekł Henryk, przekonawszy się wprzódy, że oprócz Chicota nikogo niema w pokoju — czy wiesz, jak jestem szczęśliwym monarchą?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — jeśli w rzeczy samej jesteś szczęśliwym, jest to nagroda niebios.
Henryk spojrzał na brata.
— O!... bardzo szczęśliwy — rzekł — bo jeżeli sam nie mam wielkich myśli, zato wszyscy mię otaczający w nie obfitują. Alboż to nie szczęście mieć podobnego kuzyna jak książę de Guise?
Książę skłonił się na znak potwierdzenia.
Chicot otworzył oko, jakby dla słyszenia potrzebował patrzeć i jakby dla lepszego pojęcia, koniecznem mu było widzieć twarz króla.
— W rzeczy samej — mówił Henryk — połączyć pod jeden sztandar cały naród, z państwa zrobić kościól, uzbroić Francję od Calais aż do Langwedocji, od Brotanji aż do Burgundji, tak, abym na zawołanie miał wojsko przeciw Anglikom, Hiszpanom i Flamandczykom, — to myśl, przyznam ci się, olbrzymia.
— Czy nie jesteś zadowolony, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński, — że brat twój wspomaga zamiary księcia de Guise, twojego sprzymierzeńca?
— Owszem, pragnąłbym też, jak najgodniej wynagrodzić autora owych wielkich pomysłów.
Chicot otworzył obadwa oczy, ale zamknął je zaraz; dostrzegł bowiem na twarzy króla jeden z owych tajemniczych uśmiechów, które on znał najlepiej.
— Tak — mówił król — powtarzam, podobny pomysł godzien nagrody i udzielić jej nie zaniedbam; mój Franciszku, czy w rzeczy samej książę Guise jest jego ojcom? albo raczej, czy i on przyśpieszył go?
Książę Andegaweński potwierdził.
— Tem lepiej — odparł król. — Mówiłem, że jestem bardzo szczęśliwym monarchą. Pytałem cię mój Franciszku, — mówił król poufale, kładąc rękę na ramieniu brata, — czy w rzeczy samej księciu Guise winienem być wdzięczny za ten prześliczny pomysł?
— Nie, Najjaśniejszy panie; kardynał Lotaryński zrobił go jeszcze przed dwudziestu laty, ale mu dzień świętego Bartłomieja przeszkodził, albo raczej zawiesił jego wykonanie.
— A! jaka szkoda, że kardynał Lotaryński już umarł!... — zawołał Henryk — byłbym go zrobił Papieżem po śmierci Grzegorza XIII, ale to nic nie zaszkodzi, — mówił król z dobroczynnością, którą wybornie udawał, — że jego synowiec myśl sobie przywłaszczył i chce z niej zbierać owoce. To źle, iż go nie mogę zrobić papieżem, ale go... no Franciszku, czem że on jeszcze nie był?
— Najjaśniejszy panie odpowiedział Franciszek, zupełnie złudzony słowami brata — za wiele cenisz zasługi twego kuzyna; myśl otrzymał tylko w spadku, a jak ci mówiłem, to ktoś inny myśl tę wyrobił.
— Jego brat kardynał, nieprawdaż!
— Tak, i on nad nią pracował, ale nie on zupełnie...
To może Mayenne?
— To dla niego za wielki zaszczyt.
— Prawda, to myśl nie dla rzeźnika. Ale komuż mam być wdzięczny za ową silną pomoc w pracy księcia de Guise?
— Mnie, Najjaśniejszy panie — odrzekł książę.
— Tobie!... — zawołał Henryk z najwyższem podziwieniem.
Chicot otworzył oko.
Książę ukłonił się.
— Jakto!... — rzekł Henryk — kiedy wszyscy byli przeciwko mnie, kaznodzieje gromiąc moje błędy, poeci wyśmiewając nawyknienia, politycy uchybienia w rządzie; kiedy przyjaciele śmieli się z mojego niedołęstwa, kiedy chudłem bezustannie i włosy mi coraz bardziej siwiały, tobie przyszła myśl zbawienna Franciszku? Tyś czuwał nade mną, tyś myślał o mnie, a ja niewdzięczny!...
Henryk rozczulony aż do łez, rzucił się w objęcia brata.
Chicot otworzył obadwa oczy.
— Ale jaka to myśl!... — mówił Henryk. — Nie mogąc nałożyć podatków, ani zaciągnąć wojsk, nie mogąc nawet spać i chodzić, aby się zemnie nie śmiano, książę Guise, albo rączej ty bracie, dajesz mi wojsko, pieniądze i spokój. Teraz tylko, aby ten spoczynek był trwały, całemu tomu poruszeniu potrzeba naczelnika.
Tym naczelnikiem, jak pojmujesz Franciszku, żaden z moich ulubieńców być nie może, bo żaden nie ma ani głowy, ani wielkiego majątku. Quelus jest zuch, ale na nieszczęście, tylko miłostki mu w głowie. Maugiron nieustraszony, ale tylko myśli o strojach; Schomberg jest śmiały, ale słaba głowa, to muszą przyznać i najlepsi jego przyjaciele. D’Epernon jest rozsądny, ale hipokryta i nie mógłby się jemu nawet na chwilę powierzyć, chociaż udaję, że go lubię.
Dlatego, ilekroć mogę mówić szczerze, jak naprzykład w tej chwili, dopiero mi się zdaje, że żyję.
Chicot zamknął obadwa oczy.
— A więc jestem tego zdania — odezwał się Henryk po chwili przestanku — że księciu Guise należy oddać wykonanie.
— Mój bracie — rzekł Franciszek — do Guise i tak jest potężny.
— Zapewne; ale jego potęga jest moją siłą.
— Książę Guise włada wojskiem i mieszczaństwem, kardynał rządzi kościołem, a Mayenne jest tylko narzędziem w rękach braci; nadto siły w jednymi domu.
Prawda, nie pomyślałem o tom, Franciszku.
— Gdyby jeszcze książęta de Guise byli francuskimi książętami, mogliby mieć interes zwiększenia potęgi Francji.
Franciszku, dotknąłeś rany!... nie wiedziałem, że jesteś tak wielkimi politykiem, Otóż dlaczego chudnę i dlaczego mi włosy siwieją. Wiem ja dobrze co to jest wyniesienie domu Lotaryńskiego obok naszego!
Niema jednego dnia, mój Franciszku, aby który z Guisów, to książę, to kardynał, to Mayenne, to wszyscy razem, rozmaitymi środkami nie rwali po kawałku mojej władzy: a biedak, słaby i niedołężny, muszę na wszystko patrzeć spokojnie. A! Franciszku, gdybyśmy byli wcześniej się porozumieli gdybym dawniej, jak teraz, mógł czytać w twojem sercu, byłbym lepiej się mógł opierać. Teraz może zapóźno...
— Dlaczego?
— Bo to byłoby walką, a mnie wszelka walka utrudza, jego więc zamianuję naczelnikiem Ligi.
— Źle uczynisz, mój bracie.
— A kogóż mam zamianować? kto przyjmie godność tak niebezpieczną. Prócz tego czyż to nie było jego myślą?
— Zamianuj człowieka, który oparty na twojej potędze, nie będzie się lękał książąt Lotaryńskich.
— Mój bracie, nie znam nikogo, ktoby odpowiadał twoimi warunkom.
— Spojrzyj wkoło siebie, Najjaśniejszy pnie.
— Około siebie? oprócz ciebie i Chicota nikogo widzę.
— Ha! ha! — mówił Chicot — czy mnie nie zrobią figla?
I zamknął znowu oczy.
— I cóż, nic się nie domyślasz, mój bracie? — zapytał książę.
Henryk spojrzał a księcia Andegaweńskiego, jakby mu zasłona z oczów spadła.
— Czego mam się domyślać? — zapytał.
Franciszek kiwnął głową.
— Aie nie — rzekł Henryk — ty na to nie pozwolisz Franciszku. Walka jest ciężką i nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa.
Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po uliczch i stawał na czele ludzi, mających rondle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu de Guise?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk. — Na Boga! jabym miał nie chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz zanadto jest poważna. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię wyprowadzisz z wielkiego kłopotu. Ciebie mianuję maczelnikiem. Ligi.
Franciszek podskoczył z radości.
Gdybyś mię Wasza królewska mość godnym sądził zaufania...
— Zaufania! mój Framciszku!... od chwili jak wiem o Lidze, komuż mogę bardziej zaufać? Czy ja się mam Ligi obawiać, mój drogi?
— O! Najjaśniejszy panie,
— Jakże jestem nieroztropny! — mówił Henryk — jak tylko ty będziesz naczelnikiem, nie będzie dla mnie niebezpieczeństwa.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — o książę z maiwnością, rówmie udaną, ja król zawsze jest królem.
Chicot otworzył oko.
— Mój Boże! — rzekł Henryk — i mnie chodzi myśl.
— Jaka myśl? — zapytał książę już niespokojny, wątpiąc aby tak wielkie szczęście go spotkało.
— A nasz kuzyn Guise, który spodziewajł się być naczelnikiem?
— Naczelnikiem, Najjaśniejszy panie?
— Franciszku, mnie się zdaje, że on o tem mysłi.
— Ale skoro twoją wolę objawiasz, ustąpi.
— Albo uda, że ustępuje. Mówiłem, strzeż się pana de Guise. Teraz powiem ci więcej, Guise ma długie ręce i sięgnie niemi do Hiszpanji i Anglji, do Don Juana Austrjackiego i Elżbiety. Bourbon krótszą miał rękę a wyrządził krrzywdę naszemu dziadowi Framciszkowi I-mu.
— Ale — rzekł Franciszek — jeżeli Wasza królewska mość znajdujesz niebezpiecznym pana de Guise, powierzając mi władzę nad Ligą, postawisz go pomiędzy mną a sobą i gdy cokolwiek przedsięweźmie, możesz mu wytoczyć proces.
Chicot drugie oko otworzył.
— Proces! proces! — powtórzył Henryk — to dobre dla Ludwika XI-go, który był silnym i bogatym. Ja nie mam tyle pieniędzy, abym zakupił dosyć aksamitu czarnego...
Po chwili milezenia, król się odezwał.
— Mój Franciszku, trzeba ostrożnie postępować; nie chcę wojen domowych i kłótni pomiędzy poddanymi. Wszak wiesz, że jestem synem Henryka Walecznego i mądrej Katarzyny. Otóż myślę przywołać księcia Guise i wszystko zgodnie ukończyć.
— Bądź o to spokojny, mój bracie — mówił książę Andegaweński — lękasz się napróżno, ja wszystko biorę na siebie.
— Pójdziesz więc do niego! O!... mój bracia, to dla niego wielki zaszczyt.
— Bynajmniej, nie pójdę do niego, bo on mnie czeka.
— Gdzie!...
— U mnie.
— U ciebie! słyszałem jak go żegnano, gdy ode mnie wychodził.
— Tak; lecz wyszedłszy bramą, furtką powrócił.
— Mój bracie — rzekł Henryk — jakże ci wdzięczny jestem. Idź, idź, mój Franusiu.
Książę ujął rękę brata, i skłonił się, aby ją pocałować.
— Co robisz, Franciszku! tu, tu, do mojego serca, to miejsce dla ciebie.
Obadwaj bracia uściskali się po kilkakroć; książę Andegaweński uwolniony z objęć, wyszedł z pokoju, przebiegł galerję i udał się do swoich apartamentów.
Król widząc, że brat jego odszedł, zgrzytnął zębami ze złości, wybiegł na korytarz prowadzący do pokojów Małgorzaty Nawarskiej, które zajmował książę Andegaweński i nadstawił ucha do pewnego rodzaju bębna, za pomocą którego można było słyszeć rozmowę, choćby najciszej prowadzoną. Było to coś podobnego do urządzeń Denysa, podsłuchującego więźniów.

— Do licha! — rzekł Chicot, roztwierając obadwa oczy i siadając na lwiej skórze — jakie to czułe familijne rozmowy!... Zdawało mi się, że jestem w Olimpie i widzę Kastora z Poluxem.

Rozdział XI.
DOWIEDZIONE, ŻE ABY ZROZUMIEĆ, SŁUCHAĆ POTRZEBA

Książę Andegaweński połączył się z swoim gościem Guisem, w tym samym pokoju królowej Nawarskiej, w którym niegdyś Bearneńczyk i Mouy, cicho szepcząc, ułożyli plan ucieczki.
Henryk wiedział dobrze, że mało jest pokojów w Luwrze, z którychby wyrazów, nawet półgłosem wymówionych, dosłyszeć nie było można.
Książę Andegaweński również wiedział o tych szczegółach, lecz złudzony dobrocią brata, zapomniał, lub też lekceważył tę okoliczność.
Henryk III-ci, jakeśmy powiedzieli, wszedł na swoje stanowisko, właśnie w tym samym czasie, gdy brat jego witał księcia de Guise, żaden więc wyraz nie uszedł jego uszu.
— I cóż Mości książę! — zapytał z żywością Guise. Czemu książę taki blady!
— Czy doprawdy!... — zapytał niespokojnie Franiciszek.
— Nieinaczej; sądzę, że król tego nie zauważył.
— Tak myślę przynajmniej.
— Żądał, abyś z nim książę pozostał.
— I abym z nim szczerze pomówił.
Nastąpiła pomiędzy rozmawiającymi chwila milczenia.
Henryk nic nie dosłyszał, ale wiele się domyślał.
— I cóż król odpowiedział? — zapytał Guise.
— Król myśl pochwala; lecz lęka się tego, który ma ją wykonać.
— Zatem na nic usiłowania nasze?
— Lękam się tego, kto wie, czy Liga nie będzie rozwiązaną.
— Do licha! — zawołał Guise.
— Obadwaj mają rozum — rzekł Henryk głosem stłumionym, schylając się nad bębnem.
W tem odwrócił się i ujrzał Chico ta schylonego w drugim rogu i również podsłuchującego.
— Poco za mną chodzisz?... — zapytał król.
— Ciszej — odpowiedział Chicot — mój Henryczku, przeszkadzasz mi słuchać.
Król wzniósł ramiona; lecz że Chicot jedyną był istotą, której ufał zupełnie, zaczął więc podsłuchiwać na nowo.
Książę Guise zaczął:
— Mości książę, zda je mi się, że gdyby król odmówił, inaczejby mię przyjął zapewnie. Czy czasem nie chce mię utrzymywać w błędzie.
— Ja tak sądzę — odpowiedział z wahaniem Franciszek.
— Tym sposobem, zniszczyłby przedsięwzięcie.
— Co do mnie, o ile mogłem, wspierałem ciebie.
— W czem takiem?...
— Król pozostawił mnie panem wzniesienia, albo zniszczenia Ligi.
— Jak to?... — zapytał książę Guise, którego wzrok pomimowoli zajaśniał.
— Zapewne pojmujesz to książę, że wszystko zawisło od głównych przywódców, I cóżbyś na to powiedział, gdyby zamiast rozwiązania Ligi, mnie uczynił jej naczelnikiem?...
— A!... — westchnął Guiee, nie mogąc wstrzymać wykrzyku.
— Brawo!... — rzekł Chicot — dwa brytany będą się o kość gryzły...
Z wielkim podziwem Chicota i króla, Guise zmienił ton mowy, i rzekł spokojnie, a nawet wesoło.
— Jeżeliś to uczynił, Mości książę, zręcznym jesteś politykiem.
— Zapewne; lecz sprzyjały mi okoliczności i umiałem z nich korzystać; jednak mój drogi, przed krokiem stanowczym, chciałem się widzieć z tobą.
— Jakto, Mości książę?...
— Bo jeszcze nie wiem do czego nas to wszystko przywiedzie.
— Ale ja wiem — odezwał się Chicot.
— To mały spisek, nic więcej — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
— O którym przecież pan de Morvilliers, chociaż wie wszystko, nie wspomniał nawet. Ale słuchajmy, bo to będzie bardzo interesujące.
— A więc powiem ci Mości książę — mówił Guise — nie tylko do czego nas przywiedzie, ale nawet do czego nam posłuży. Liga jest drugiem wojskiem, a że mam pierwsze, a mój brat kardynał ma władzę nad kościołem, dopóki będziemy razem, nic się nam oprzeć nie zdoła.
— Nie mówiąc już, że ja jestem domniemanym następcą tronu, — zrobił uwagę książę Andegaweński.
— Aha!... — rzekł król.
— Prawda — odezwa! się Chicot — to twoja wina mój synku, a poco rozdzielasz sukienki panny Marji z Chartres?
— Mimo że jesteś domniemanym następcą tronu Mości książę, lecz zważ przeszkody...
— Czy sądzisz, żem nie przewidział wszystkiego?
— Naprzód król Nawarry.
— O tego jestem spokojny; cały czas spędza na miłostkach.
— O! Mości książę, król Nawarski ma ciebie na oku, czatując na ciebie i na twojego brata; zobaczysz, jak ten cichy i skromny kotek wyskoczy z Pau do Paryża, zobaczysz!
— Tą okolicznością może być wypadek tego, który siedzi na tronie, wszak prawda?... — zapytał książę Andegaweński, wlepiając badawcze spojrzenie w księcia de Guise.
— Słuchaj, słuchaj Henryku!... — zawołał Chicot — z tego co mówią, ważne możesz osiągnąć korzyści.
— Tak Mości książę — mówił Guise — potrzeba tylko wypadku; wypadki zaś nie są rzadkie w twojej rodzinie, jak to lepiej wiesz ode mnie. Niejeden z panujących, najzdrowszy, nagle zasłabnie, inny znowu w sile wieku, prędko przenosi się do wieczności.
— Czy słyszysz Henryku?... — zapytał Ohicot biorąc za rękę króla, który drżąc cały, zimnym okrywał się potem.
— Prawda — odpowiedział książę Andegaweński głosem tak stłumionym, że aby go dosłyszeć, król i Chicot musieli podwoić uwagę — prawda, moja rodzima przychodzi na świat pod złowróżbnym wpływem; przecież mój brat, Henryk III-ci, Bogu chwała, jest zdrów i silny; niegdyś pokonywał trudy wojenne a i teraz w spoczynku bardzo długo żyć może.
— Zapewne, zapewne Mości książę — odparł Gui*se — lecz spoczynek i zabawy nie zawsze były przychylne królom francuskim.
Henryk II-gi naprzykład, który równie jak on przenosił trudy wojenne, umarł wśród zabaw. Ostrze włóczni pana Montgommerry miało przebić zbroję, a nie oko; przecież z tego wypadku umarł Henryk II-gi.
Co zaś do twego brata, nieboszczyka, króla Franciszka, przekonaj się, ile mu szkody zrządziła słabość umysłu. Może powiesz, że umarł na słabość ucha? Prawda, wypadek, ale niezwyczajny. Alboż ja to raz słyszałem, w obozach, w mieście, a nawet na dworze, że śmierć wlano Franciszkowi do ucha, bo nawet imię sprawcy jest znane.
— Książę!...
— Co za przyjemność wszędzie widzieć zbrodnie! — zawołał Franciszek.
— Zbrodnie! a któż tu mówi o zbrodniach? Mości książę, ja przytaczam wypadki, tylko wypadki. Wszak mowa zawsze była tylko o wypadkach. Alboż nie jest wypadkiem przygoda Karola IX-go, na polowaniu?
— Słyszysz Henryku — odezwał się Chicot — jako dla myśliwego, także dla ciebie przestroga.
— Rozumiem to — odpowiedział Henryk.
— Ja nie wszystko, bo wtedy nie byłem na dworze. Ale słuchajmy, mój synku.
— Wiesz Mości książę, o jakiem wspominam polowaniu — mówił książę Lotaryński — o polowaniu, na którem chcąc strzelić do dzika, strzeliłeś do tego, do którego nie celowałeś. Strzał ten dowodzi, jak potrzeba strzec się wypadków. Wprawdzie znaną jest twoja, zręczność i wszyscy wiedzą, że twój strzał nie chybia, przecież mówią, iż król byłby zginął, gdyby Henryk Nawarski nie ubił dzika, chybionego przez ciebie.
— Dlaczegóż miałbym pragnąć śmierci brata, kiedy jego następca nazywał się Henrykiem III-cim! — zapytał książę Andegaweński, którego udany spokój podkopywała ironja księcia de Guise.
— Cierpliwości, Mości książę; tron polski mógł wakować po śmierci Karola, tron francuski przypadł Henrykowi, który wołał tron przodków niż obcy, ty zaś mogłeś obcy pozyskać, prócz tego zawsze lepiej być bliżej i korzystać z wypadków. Henryk III-ci przyjechał z Warszawy w dziesięć dni, dlaczegóżbyś ty nie miał z Paryża do Warszawy w dziesięć dni także przyjechać!
Henryk spojrzał na Chicota, Chicot na króla, ale nie z wyrazem szyderstwa, co można było zawsze wyczytać w oczach trefnisia, owszem z czułością, która niebawem zniknęła z twarzy.
— I cóż z tego wnosisz książę! — zapytał Franciszek, pragnąc położyć koniec nieprzyjemnej dla niego rozmowie.
— Wnoszę, że każdy człowiek, osobliwie monarcha, ma swoje przygody. Ty, Mości książę, możesz być bliskim wypadków Hemryka III-go, osobliwie, jeżeli zostaniesz naczelnikiem Ligi, i będziesz panował nad królem; nie mówię o tem, że jako naczelnik Ligi możesz przeszkodzić panowaniu Bearneńczyka.
— Panowaniu Bearneńczyka! — zawołał król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— A więc mam przyjąć! — zapytał książę Andegaweński.
— Błagam cię o to, mości książę.
— A ty tego wieczora?...
— Bądź spokojny; od samego rana ludzie moi są zgromadzeni, a Paryż niecierpliwy.
— Cóż to dzisiaj będzie w Paryżu? — zapytał Henryk.
— Jakto, nic się nie domyślasz?... O! jakiżeś nieprzenikliwy, mój synku — odpowiedział Chicot — dziś wieczór podpisują Ligę, a podpisują ją publicznie, bo oddawna robili to pokryjomu. Czekano tylko twojego pozwolenia, a skoro je dałeś, wypadki śpieszą i mówię, że niema czasu do stracenia.
— To dobrze — rzekł książę Andegaweński — dzisiaj wieczór.
— Tak, dzisiaj — powtórzył Henryk.
— Jakto!... — zapytał Chicot — ty Henryczku masz się narażać! biegać po ulicach Stolicy!
— Nieinaczej.
— Może cię spotkać jaki wypadek.
— Bądź spokojny, postaram się o towarzystwo; ty pojedziesz ze mną.
— Czy mię bierzesz za hugonotę, mój synku. O! nie; jestem katolikiem i choćby sto razy podpiszę Ligę.
Głosy księcia Andegaweńskiego i de Guise ucichły.
— Jeszcze słowo — rzekł król — zatrzymując Chicota, który chciał się oddalić — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Ja myślę, że każdy z twoich przodków nie wiedział o wypadku, jaki ma go spotkać. A ty, Henryku, masz wielką wyższość, bo wiesz, co cię czeka....

— Tak, tak, — powtórzył król — trzeba się mieć na baczności.

Rozdział XII.
WIECZÓR LIGI

Paryż w dniach uroczystości jest piękny i wesoły.
Przyjemnie było widzieć w pośród wąskich uliczek, u stóp domów z balkonami i dymnikami, snujący się tłum ludu, patrzący wzajem na siebie, podziwiający się, a czasem krzyczący dla jakiej osobliwości.
Takim był Paryż o ósmej godzinie wieczór, dnia, w którym książę de Guise po bytności u króla, i rozmowie z księciem Andegaweńskim, kazał podpisywać Ligę poczciwym mieszkańcom stolicy.
Tłum mieszczan, strojny w suknie świąteczne i broń najpiękniejszą, jakby na przegląd lub walkę, zdążał ku rozmaitym kościołom.
Powierzchowność tego tłumu, ożywionego jednem i tem samem uczuciem, idącego w jednym celu, była wesoła i groźna zarazem, osobliwie kiedy przechodził koło gwardji szwajcarów, albo lekkiej jazdy.
Hałas tłumu i rozmaitość jego tem były większe, że wiele kobiet nie chcąc pozostać w domu, szły za swoimi mężami.
Niektóre z nich zabrały także i dzieci, które czepiały się muszkietów i mieczy ojców.
Niekiedy oddział jaki, bardziej ożywiany jak inne, zabłysnął mieczami, co osobliwie miało miejsce przed domem jakiego hugonoty.
Wtedy dzieci krzyczały na całe gardło:
— Na stos; na stos!
Krzyki te wywoływały najprzód ukazywanie się w oknach kucharek i kuchcików, następnie zamykanie zasuwek i tarasowanie bram.
— Na ulicy L‘arbre-sec zgromadzenie było największe.
Ulica była zapchana a tłum cisnął się pod latarnię, pad którą wisiał znak wyobrażający gwiazdę na tle niebieskiem a mający napis: „pod Gwiazdą“.
Na progu tego domu, człowiek w szlafmycy w kratki na łysej głowie prawił i dowodził.
W jednej ręce miał miecz, w drugiej listę dla przyjmowania podpisów.
— Pójdźcie, pójdźcie, prawowierni — wołał, — pójdźcie „pod Gwiazdę“, gdzie znajdziecie dobre wino i chętne przyjęcie, pójdźcie w przyjazną porę, gdy źli będą oddzielona od dobrych, gdy pszenica oczyści się z kąkolu.
Pójdźcie panowie, kto umie pisać, niechaj sam kładzie swoje nazwisko, kto zaś nie umie, niechaj je powierzy panu la Huriere, albo mojemu pomocnikowi panu Croquentin.
Pan Croquentin, młodzieniec z Perigord, ubrany biało i przepasany sznurkiem, za który miał zatknięty pałasz i kawałek papieru, zapisywał imiona przychodzących, na których czele figurowało nazwisko la Huriere.
— Panowie, to dla wiary — krzyczał na całe gardło oberżysta z pod „Gwiazdy“. — Panowie, vivat Liga!
Ochrypł z utrudzenia i krzyku, albowiem ów zapał trwał od czterech godzin.
Wielu ożywianych jego zapałem, zapisywało swoje nazwiska; więcej zaś nie umiejących pisać, podawało je panu Croquentin.
Podczas gdy liczba podpisujących, zamiast zmniejszać się wzrastała ciągle, a tłum ludu przepływał z ulicy na ulicę, ujrzeć było można przeciskającego się, ogromnego mężczyznę, który kułakami torując sobie drogę, dostał się wreszcie do listy pana Croquentina.
Przybywszy tam, wziął pióro z ręki poczciwego mieszczanina. który dopiero co położył swój podpis i nakreślił literami, tak welkiemi jak palec, nazwisko swoje na czystej karcie papieru, ozdobiwszy ją kilkoma kroplami atramentu i ogromnym strychem podpierającym krzywe litery.
Następnie. nowemu aspirantowi oddał papier do podpisu.
— Chicot! — przeczytał następny. — Do djabła! ten pan pisze prześlicznie.
Zapisawszy się na liście pana Croquentina, udał się do samego pana de la Huriere.
Ten, ujrzawszy tak szumny podpis, zazdrościł mu równie zamaszystej ręki.
Przyjmowano więc Chicota z otwartemi rękami i z otwartemi listami.
Po powtórnem wpisaniu się, Chicot zapytał pana de la Huriere, czy czasem niema trzeciej listy.
La Huriere nie zważał na ten żart.
Mimo tego spojrzał na Chicota zukosa, Chicot zaś na niego wprost: la Hurier nazwał go błaznem on jego oszustem. La Huriere podniósł rękę do szpady, Chicot położył pióro na stole i wziął się do swojej: właśnie zabierało się na jakąś bójkę, na którejby stracił gospodarz z pod „Gwiazdy“, gdy Chicot poczuł, że go ktoś trącił.
Obrócił się i poznał króla, przebranego za mieszczanina, przy nim byli Maugiron i Quelus, podobnież ustrojeni, tylko prócz rapirów, mieli kusze na ramieniu.
— Co tam takiego?... — rzekł król — katolicy kłócą się z sobą. A! to zły przykład.
— Mój panie — odpowiedział Chicot nie dając się poznać Henrykowi, — mów temu, kto zawinił; oto łotr, który huczy, aby się podpisywać, a kiedy się kto podpisze, to jeszcze mocniej huczy.
Uwagę la Huriera zwrócili nowi amatorzy podpisów i tłum oddzielił go od Chicota i rozmawiających z nim panów.
— Jaki upał!... — rzekł Henryk — dobrze dla wiernych, mających noc na ulicy przepędzać.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — ale źle dla niewiernych, jak to sam uznasz; spojrzyj tylko na lewo a przekonasz się.
— A! to szeroka twarz pana de Mayenne i szpiczasta kardynała.
— Ciszej Najjaśniejszy panie; pewny strzał, gdy wiemy gdzie nasz nieprzyjaciel, a gdy on nie wie o nas.
— Czy myślisz, że ja się lękam?
— W tłumie podobnym temu za nic ręczyć nie można, któż wie, czy niema gdzie ukrytego noża w kieszeni, który bardzo lekko wchodzi w pierś sąsiednią.
— Czy mnie widziano?
— Nie sądzę, ale możesz być pewnym, że cię poznają gdy dłużej tu pozostaniesz.
— Vivat Liga! vivat Liga!... — krzyczał lud wypływający z rozmaitych stron na ulicę Arbre-Sec.
— Vivat Guise! vivat Kardynał! vivat Mayenne — odpowiedział tłum stojący przy stole la Huriera, który zdaleka poznał książąt Lotaryńskich.
— Co znaczą te krzyki?... — zapytał Henryk III-ci marszcząc brwi.
— To są krzyki, które dowodzą, jak wszystko jest na swojem miejscu. Guise na ulicach, ty królu w Luwrze. Wracaj, Najjaśniejszy panie do Luwru.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie potrzebujesz mnie, mój synu; masz twoją traż, panów Quelusa i Maugirona. Ja muszę widzieć wszystko do końca.
— Dokąd idziesz?
— Idę się jeszcze zapisać na kilku listach; chcę bowiem, aby jutro znaleziono dużo moich podpisów. Dobranoc, mój synu idź na prawo ja pójdę na lewo, każdy z nas w swoją drogę.
— Co znaczy ten hałas?... — nagle zapytał król i dlaczego tłumy biegną ku nowemu mostowi?
Chicot wspiął się na palcach, lecz nic prócz tłumu dostrzec nie zdołał: zdawało mu się tylko, że ta lawa hucząca niesie kogoś w triumfie.
Nagle, w miejscu gdzie ulice rozchodzą się przy Lavandieres, tłum rozstąpił się i ukazał człowieka, będącego główną osobą zbiegowiska.
Był to mnich, jadący na ośle, mówił on głośno i mocno gestykulował.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot, jak tylko poznał człowieka i zwierzę — mówiłem o sławnym kaznodziei w Saint-Merry, otóż nie trzeba iść tak daleko, tutaj go posłuchajmy.
— Kaznodzieja na ośle!... — rzekł Quelus.
— To nie kaznodzieja, ale Silen — dodał Maugiron.
— Szczególna! obadwaj razem mówią — zakończył Henryk.
— Ten na dole wymowniejszy — mówił Chicot — tylko ten co na górze lepiej mówi po francusku. Słuchaj Henryku.
— Ciszej! ciszej! — wołano ze wszystkich stron.
— Ciszej!... — zawoła! Chicot piorunującym głosem.
Wszyscy umilkli, koło słuchaczy obstąpiło mnicha i osła.
— Bracia moi — rzekł — Paryż jest wielkiem miastem, dumą Francji, a paryżanie ludem rozumnym.
Na nieszczęście, w tej chwili osioł tak mocno ryknął, że zupełnie zagłuszył jeźdźca.
Lud parsknął śmiechem.
— Ciszej Panurgus, ciszej!... — zawołał mnich — czekaj, przyjdzie kolej na ciebie.
Osioł umilkł.
— Bracia moi — mówił dalej kaznodzieja — ziemia jest padołem, gdzie człowiek zalewa się łzami.
— On pijany? — rzekł król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— Ja który wam każę — mówił mnich dalej — jak Hebrajczyk wracam z wygnania, a od ośmiu dni żyłem tylko chlebem żebranym, tak, żyłem żebraniną ja i mój Panurgus.
— Co to za Panurgus? — zapytał król.
— Zapewne jaki jego przyjaciel — odpowiedział Chicot — ale proszę mi pozwolić słuchać.
— A dla kogo i przez kogo wszystko to wycierpiałem? Przez Heroda i jego sługi, wiecie kogo nazywam Herodem?
— Mój synu — odezwał się Chicot — ja ci wytłumaczę przydomek.
— Głupiec!
— Do kogo mówisz, czy do mnie, czy do mnicha, czy do osła?
— Do wszystkich trzech razem.
— Bracia moi — znowu odezwał się mnich, oto mój osioł, którego kocham jak owcę, on wam powie, że z Villeneuve-le-Roi powróciliśmy we trzy dni, aby być obecnymi na wielkiej uroczystości. Wieleśmy ja i Panurgus wycierpieli.
— Kogo on nazywa Panurgiem? — zapytał król zajęty dziwnem nazwiskiem.
— Przybyliśmy — prawił mnich dalej — aby widzieć co się tu dzieje: przybyliśmy, ale nic nie rozumiemy. Czy dzisiaj mamy zrzucić z tronu Heroda i czy dzisiaj brata Henryka mamy zamknąć w klasztorze!
— Wielką mam ochotę zrzucić tego hultaja z osła — odezwał się Quelus.
— O cóż się gniewasz? — odrzekł Chicot — alboż król codzień nie bywa w klasztorze?... Wierzajcie mi, że król by się o to nie gniewał, nieprawdaż, Panurgus?
Osioł wzniósł uszy i zaczął ryczeć okropnie.
— Panurgus — rzekł mnich — jakże jesteś uparty. Panowie, z Paryża wyjechałem z dwoma towarzyszami: z Panurgiem i Chicotem, który jest trefnisiem króla. Panurgus powrócił ze mną, ale co się stało z Chicotem?
Chicot się skrzywił.
— Aha! to twój przyjaciel — rzekł król.
Quelus i Maugiron śmiać się zaczęli.
— Jak się nazywa twój przyjaciel? — zapytał Henryk.
— Gorenflot, ten sam, o którym wspomniał pan de Morvilliers.
— Bracia moi — znowu odezwał się Gorenflot — prawdziwego we mnie widzicie męczennika. Bracia moi, w obecnej chwili, mojej sprawy bronić będziecie, albo raczej sprawy wszystkich wiernych.
Wy nie wiecie, co się dzieje na prowincji i co gotują hugonoci. Jednego musieliśmy zabić w Lyonie, który podniecał do buntu. Dopóki nie zniszczymy ich gniazda, nie możemy być spokojni. Do broni, bracia, do broni!
Wiele głosów powtórzyło.
— Do broni!
— Przez Boga! kaźcie zatkać gębę temu hultajowi, bo gotów drugi dzień Świętego Bartłomieja sprowadzić.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Chicot.
I wziąwszy tubę z rąk Quelusa, zaszedł mnichowi ztyłu, aby go uderzyć po plecach.
Na odgłos próżnego i donośnego narzędzia mnich krzyknął:
— Zbójcy, dla Boga!
— Jak się masz, braciszku? — zapytał Chicot, nagle stając przed mnichem.
— Pomocy! pomocy! panie Chicot — wołał mnich — nieprzyjaciele chcą mnie zamordować, ale umierając, będę wołał? — na stos hugonotów!... precz z Bearneńczykiem!
— Będziesz ty cicho!
— Niech licho porwie Gaskończyków — mówił mnich.
W tej chwili, nagle, już nie tuba, ale kij padał na ramię Gorenflota, który przeraźliwie z bólu krzyknął.
— Ciekawym, kto się zemścił na tobie? — rzekł Chicot — muszę się koniecznie o tem dowiedzieć.

I zaczął biec za człowiekiem, oddalającym się ku wybrzeżom Sekwany w towarzystwie drugiego mężczyzny.

Rozdział XIII.
ULICA FERRONERIE

Chicot miał dobre nogi i chciałby ich użyć na dopędzenie człowieka, który kijem uderzył Gorenflota, gdyby powierzchowność tegoż, mianowicie zaś towarzysza jego, nie zatrważała go nieco.
W rzeczy samej dwaj uciekający widocznie pragnęli ukryć się w tłumie i tylko na zakrętach ulic zwracali się, chcąc wiedzieć, czy ich nie gonią.
Chicot pomyślał, że najlepszym środkiem ujrzenia, będzie wyprzedzić ich.
Obydwaj uciekający wpadli na ulicę Świętego Honorjusza, przez Monnaie i Tirechape, Chicot biegnąc za nimi, wyprzedził ich na ostatniej.
W kapeluszach zapuszczonych na oczy i płaszczach z podniesionemi kołnierzami, biegli krokiem przyśpieszonym i jakby wojskowym ku ulicy Ferronerie.
Na rogu ulicy Ferronerie zatrzymali się i spojrzeli wokoło siebie.
Tymczasem, Chicot stanął na środku ulicy.
Przed domem, zdającym się upadać ze starości, stała kolasa, dwoma tęgiemi zaprzężona końmi.
Chicot widział, że woźnica drzemie na koźle i zobaczył w kolasce kobietę, czekającą na kogoś niecierpliwie, bo wciąż wyglądała okienkiem.
Obejrzał się raz jeszcze i przekonał, że kolaska oczekiwała na dwóch mężczyzn.
Korzystając więc z ciemności, wsunął się pod ławę, na której dwa razy w tygodniu przekupnie rozkładali produkty żywności.
Ławka ta stała pod domem.
Zaledwie wślizgnął się pod nią, aliści przybyli owi mężczyźni i trwożni, zatrzymali się przy koniach.
Jeden z nich obudził woźnicę, trącając go po ramieniu, drugi niecierpliwszy, trącił go szpadą.
— Aha!... — rzekł Chicot — to są moi rodacy i teraz się nie dziwię, że poczęstowali po ludzku Gorenflota, który klął Gaskończyków.
Młoda kobieta, poznawszy tych, których oczekiwała, śmielej wychyliła się z kolaski.
Chicot dostrzegł wyraźnie, że miała może dwadzieścia dwa lato, była piękna lecz blada, że miała włosy jasno-blond, oczy czarne i rękę cudownej białości.
Gdyby to było w dzień, z postawy jej mógłby był wnieść, że była cierpiącą i że zbyteczna okrągłość zdradzała jej tajemnicę.
Dwóch mężczyzn zbliżyło się do kolaski i samo z siebie wynika, że stanęli między nią, a ławką, pod którą siedział Chicot.
Wyższy z nich ujął rękę kobiety i kładąc nogę na stopień kolaski rzekł:
— Jakże ci jest, moja droga.
Kobieta odpowiedziała smutnym uśmiechem i pokazała flaszeczkę do cucenia.
— Jeszcze słaba... Bardzoby mi była przykra twoja choroba, gdybym nie był jej przyczyną.
— Poco ją wieziesz do Paryża!... — rzekł drugi mężczyzna, — że też na krok nie ruszysz się bez spódnicy.
— A! mój kochany Agripa — odpowiedział mężczyzna. zdający się mężem, albo kochankiem kobiety — trudno się rozdzielić z tem, co się kocha.
I spojrzał miłośnie na kobietę.
— Aż mi się coś dziwnego dzieje, gdy cię słyszę mówiącym, — odrzekł cierpko drugi mężczyzna, — alboż dla miłostek przybyłeś do Paryża! Zdaje mi się, że Bearn jest dość obszernym na sentymentalne przechadzki i że nie potrzebujesz odbywać ich po Babilonie. Powracaj, jeśli cię obchodzą miłostki, albo pomyśl mój panie o tem, co przyszłość starowi.
Chicot chciał wychylić głowę, lecz lękał się aby go nie spostrzeżono.
— Moja droga, niech on sobie gada, a ty nic na to nie zważaj. Zdaje mi się, żeby zasłabł, jak ty i mdlał jak ty, gdyby się nie wygadał.
— To przynajmniej siadaj w kolaskę, kiedy chcesz być czułym, żeby cię nie poznali na ulicy.
— Masz słuszność Agripo. Moja droga, on nic złego nie radzi, posuń się, nie mogąc cię mieć na kolanach, będę przynajmniej przy tobie.
— Będzie mi to najprzyjemniej, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała młoda kobieta.
— Najjaśniejszy panie!... — mruknął Chicot i chcąc wychylić głowę, uderzył nią o ławkę; co ona mówi?
Tymczasem szczęśliwy kochanek wsiadł w kolaskę, a ta jęknęła pod podwójnym ciężarem.
Następnie słychać było czułe pocałunki.
— Do pioruna!... — zawołał mężczyzna, który pozostał na ulicy — człowiek zawsze jest zwierzęciem.
— Bodajem zdechł, jeżeli cokolwiek rozumiem — mruknął Chicot — ale bądźmy cierpliwi, czekając, wszystkiego się dowiemy.
— Jakżem szczęśliwy — mówił mężczyzna siedzący w kolasce, nie troszcząc się o swojego towarzysza. Prześliczny dzień! poczciwi paryżanie nienawidzą mię z całego serca i każdy chętnieby mię zabił, gdyby wiedział, gdzie jestem. Poczciwi paryżanie! oni nie wiedzą, że mi torują drogę do tronu, a ja tymczasem ukochaną kobietę mam w moich objęciach. Moja d’Aubigne, skoro królem zostanę, w tem miejscu postawię posąg Bearneńskiemu genjuszowi.
— Bearneńskiemu! Chicot drugi guz zrobił sobie na czole.
— To ulica Ferronerie — mówiła d‘Aubigne — nic tu na niej niema dobrego.
— Zdaje mi się — mówił Henryk, bo czytelnicy zapewne poznali króla Nawarry, — zdaje mi się, że w tej chwili widzę całe moje życie, zdaje mi się, że jestem królem, że jestem silny i potężny, ale mniej jak teraz kochany. A! moja droga, powtórz mi, że mnie kochasz, bo twój głos serce moje raduje.
I z uczuciem melancholji, które Henryka często napadało, z westchnieniem oparł głowę na ramieniu kochanki.
— A! mój Boże — mówiła młoda kobieta strwożona — czy ci nie słabo, Najjaśniejszy panie?
— Nie lękaj się moja droga; gdybym zemdlał przy tobie, to byłoby szczęściem.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie — rzekła d‘Aubigne, — dlaczego piszesz się królem Nawarry, a nie Ronsard’em, albo Klemensem Marot.
— Ciekawym dlaczego źle żyjesz z panią Margot, kiedy oboje tak czujecie poezję?... — rzekł mężczyzna stojący przy kolasie.
— Mój drogi, nie mów mi o mojej żonie! czy znam przysłowie: gdybyśmy ją znaleźli!
— Albóż nie jest w Nawarze!
— Dlatego ja tam nie jestem. Dreszczu mię tylko nabawiłeś, wsiadaj oto i jedzmy.
— Jedźcie, ja pójdę za wami; daremniebym wam przeszkadzał, albo wy mnie.
— A więc zamknij drzwiczki i czyń co ci się podoba — rzekł Henryk, a potem dodał do woźnicy.
— Jedz, gdzie wiesz.
Kolasa oddaliła się powoli, za nią szedł d‘Aubigne, który chociaż gromił króla, czuwał nad nim troskliwie.
Odjazd ten uwolnił Chicota z kłopotu, albowiem d’Aubigne nie należał do ludzi, którzy podsłuchującym pozwalają żyć bezkarnie.
— Nie wiem, czy Walezjusz powinien o tem wiedzieć!... — mówił Chicot wychodząc z pod ławy.
I wyprostował się, wyciągając ścierpnięte nogi.
— Co mu z tego przyjdzie — mówił dalej — żeby wiedział o dwóch mężczyznach, którzy ukrywają ciężarną kobietę. Na honor, to byłoby podle. Nie, ani słowa o tem nie wspomnę, bo na tem nikt nie straci.
Chicot podskoczył wesoło.
— Jak pięknie patrzeć na kochanków!... — mówił dalej — ale d‘Aubigne ma słuszność, że jak na króla „in partibus“ zanadto tych miłostek. Rok temu, dla pani de Sauve przyjechał do Paryża; dzisiaj, pilnuje mdlejącej kobiety; a przecież naprawdę myśli o tronie. Jakkolwiek bądź, pewny jestem, że on im kiedyś figla wypłata. Na honor, ani słowa nie pisnę o tem, com widział i słyszał.
W tym czasie tłum pijany przechodząc krzyczał: Vivat Liga! śmierć hugonotom, na stos hugenotów!...
Kolasa zwróciła się na róg cmentarza Niewiniątek i znikła ma ulicy Saint-Denis.
— Otóż tylu widziałem — mówił Chicot — kardynała Guise, księcia Mayenne, Henryka Walezjusza i Henryka króla Nawarry; jednego mi tylko brakuje, to jest księcia Andegaweńskiego. Poszukajmy Franciszka III-go, chciałbym zobaczyć tego zacnego monarchę.
I skierował kię ku kościołowi St. Germain l‘Auxerrois.
Nietylko Chieot szukał księcia Andegaweńskiego i niepokoił się o niego, panowie Guise także szukali go wszędzie, lecz nie byli Szczęśliwsi od trefnisia.
Książę Andegaweński nie był człowiekiem, któryby się nierozsądnie narażał i zobaczymy później jakie powody skłaniały go do oddalenia się od przyjaciół.
Przez chwilę Chicot sądził, że wynajdzie księcia na ulicy Bethisy, gdzie liczny tłum zgromadzał się przed sklepem kupca winnego.
W tym tłumie Chicot poznał pana de Monsoreau.
— Aha! — rzekł — chart tutaj, to i lis niedaleko.
Chicot mylił się.
Pan de Monsoreau starał się ujmować wychodzących z szynku pijaków, a przedewszyktkiem mówcę, który ich podniecał.
Mówcą tym był pijany Gorenflot.
Opowiadał on o swojej podróży do Lyonu i pojedynku w zajeździe, z urojonym hugonoitą.
Guise, który z opowiadania poznawał Mikołaja Dawida, słuchał go z całą uwagą.
Ulicę Bethisy przepełniały tłumy.
Wielu szlachty przywiązało konie swoje do kółka, przybitego do słupa w środku ulicy.
Chicot wmieszał się w tłum i nadstawił uszu.
Gorenflot chwiejący się i czerwony, mówiący tylko przerywanemi wyrazami, siedział jeszcze na swoim Panurgu i był przedmiotem igraszki pana de Monsoreau.
Wyznania mnicha trwożyły Gaskończyka, więcej jeszcze niż spotkanie króla Nawarry.
Widział nadchodzącą chwilę, w której Gorenflot wymieni jego nazwisko, coby rzecz całą wyjaśniło.
Nie tracąc więc chwili, odwiązał kilka koni od słupa, uderzył strzemionami i tym sposobem wprawiając w ruch, przymusił zgromadzonych do rozstąpienia się.
Koło prysnęło i tłum się rozproszył.
Krzyk: ogień! ogień!... — powtórzyło ze dwanaście głodów.
Chicot, jak strzała, przebiegł pomiędzy tłumem, zbliżył się do Gorenflota z iskrzącemi oczyma, pochwycił Panurga za uzdeczkę i w przeciwną ciągnąc go stronę, odsunął od księcia Guise.
Przestrzeń pomiędzy księciem a zakonnikiem lud natychmiast zapełnił.
Chicot pociągnął mnicha, chwiejącego kię na ośle, ku ścianie kostnicy kościoła St. Germain l‘Auxerrois i przytłoczył go do muru tak silnie, że wyglądał jak płaskorzeźba.
— A! pijaku, a! poganinie — rzekł — więc wino nad przyjaźń przekładasz?
— Panie Chiot! — wyjąkał mnich.
— Jakto, ja ciebie żywiłem i poiłem hultaju, a ty mię teraz zdradzasz? Rozgadujesz moje tajemnice, nędzniku.
— Mój przyjacielu!
— Milcz, jesteś zdrajcą i zasługujesz na karę.
Mnich, chociaż ogromny i silny, lecz osłabiony żalem i winem, chwiał się tylko w rękach Chicota.
Panurgus tylko stawiał opór przeciw krzywdzie swojego przyjaciela, wierzgając tylnemi nogami, za co Chicot kijem go porządnie okładał.
— Tak ciężko karzesz twojego przyjaciela — mruczał mnich.
— Przyjdzie i na ciebie kolej — odrzekł mu Chiecot.
I kij trefnisia dotknął kościstych ramion Gorenflota.
— Przyjacielu, zabijesz mnie.
— Kto kocha, ten karze.
Chicot tak silnie dawał dowody przywiązania, że mnich aż jęczał.
— Teraz, hultaju — rzekł Chicot, przestając bić — idź spać pod „Róg obfitości“.
— Ja drogi przed sobą nie widzę — odpowiedział Gorenflot, zalewając się łzami.
— A! przecież — rzekł Chicot — cokolwiek wina z ciebie wypłynie i prędzej się wytrzeźwisz. Ale nie, ja jeszcze muszę ci służyć za przewodnika.
Chicot pociągnął osła, a Gorenflot, nie chcąc spaść, usiłował utrzymać środek ciężkości.
Przeszli most młynarski, ulicę Świętego Bartłomieja, mały most i weszli na ulicę Świętego Jakóba.
Dwóch chłopców od pana Bonhommet zeszli na dół i na rozkaz Chicota zaprowadzili mnicha do gabinetu, którzy znają już czytelnicy.
— Stało się — rzekł Bonhommet, powracając do Chicota.
— Czy się położył? — zapytał Gaskończyk.
— Nawet już chrapie.
— Wybornie; ale skoro się przebudzi, nie mów mu, jakim się tu dostał sposobem; dobrze żeby myślał, iż od owej sławnej nocy jeszcze nie wyszedł od ciebie i żeby wszystko, co mu się przytrafiło, za sen uważał.
— Dobrze; ale panie Chicot, co się przytrafiło temu mnichowi!
— Wielkie nieszczęście; podobno w Lyonie pokłócił się z posłańcem od pana de Mayenne i zabił go.
— O! mój Boże! — zawołał gospodarz.
— Pan de Mayence przysiągł, że go żywcem na pal wbić każę.
— Bądź pan spokojny, ja go od siebie nie puszczę.
— Wybornie. Teraz muszę poszukać księcia Andegaweńskiego.

I skierował się ku pałacowi Jego książęcej mości Franciszka Andegaweńskiego.

Rozdział XIV.
KSIĄŻĘ I PRZYJACIEL

Chicot napróżno szukał księcia Andegaweńskiego po ulicach Paryża, podczas wieczoru Ligi.
Guise, jak sobie przypominamy, zachęcał księcia do wyjścia, lecz Franciszek długo się namyślał, a wiemy, że w roztropności węża przechodził.
Przecież, gdy interes wymagał, aby wszystko na własne oczy widział, postanowił przyjąć zaproszenie, lecz wyjść dobrą otoczony strażą.
Jak każdy lękający się przyzywa najpewniejszego obrońcę, tak książę Andegaweński postarał się o pana Bussy d’Amboise.
Porządnie musiał się lękać, skoro do tego uciekł się kroku, od czasu bowiem rozmowy z panem de Monsoreau, Bussy gniewał się, a Franciszek przeświadczony o swojem złem postąpieniu, spodziewał się obrazy i nie mógł na przyjaźń liczyć.
Zresztą, Bussy, jak wszyscy jemu podobni, mniej odczuwał boleść, niż przyjemność.
Rzadko się trafia, aby człowiek nieustraszony w niebezpieczeństwach, zimny i obojętny w ogniu, nie ulegał z łatwością uczuciom przyjemnym.
Ci, którzy płaczą wobec kobiet, najczęściej są postrachem mężczyzn.
Bossy usypiał, że tak powiemy, w boleści.
Widział Dianę przyjętą na dworze, jako hrabinę de Monsoreau i pomieszczoną przez królową Ludwikę pomiędzy damami dworu; widział, jak tę piękność nieporównaną tysiące spojrzeń ciekawych goni, a on właśnie tę piękność wydobył z grobu!
Przez cały wieczór gorejący wzrok trzymał utkwiony w młodą kobietę, która oczu podmieść nie śmiała.
A przecież, powinna była w jego spojrzeniu czytać współczucie i boleść, w pośród figur obojętnych, otaczających ją dokoła.
— A!... — myślał Bussy — kobiety wtedy tylko są zręczne i śmiałe, kiedy potrzeba zwieść ojca, matkę, lub męża; a niezręczne i trwożliwe, gdy dług wdzięczności spłacić należy. Diana mogłaby powiedzieć szczerze: „Dzięki ci za to co dla mnie uczyniłeś, ale nie kocham cię wcale“. Cios ten zabiłby mię, albo uleczył. Ale nie, ona pozwala się kochać, lecz bez nadziei; o! ja nie kocham, ja tę kobietę, nienawidzę!...
Oddalił się z sali królewskiej z sercem zakrwawionem.
Wychodząc, przejrzał się w zwierciadle weneckiem i sam ciebie nie poznał.
— Szalony!... — rzekł do siebie — dlaczegóż, gdy jedna zdradza, dla wszystkich mam być przykrym! Dlaczego, albo dla kogo mnie zdradza? Dla długiego szkieletu z oliwkową twarzą, który ją strzeże spojrzeniami i którego ona udaje, że nie widzi. Gdybym chciał przecież, mógłbym go za kilka minut mieć pod mojemi stopami i dziesięć cali szpady wbić mu w serce.
Oderwał rękę od piersi, obtarł czoło z potu i powoli ku drzwiom zmierzał.
Spotkał księcia Andegaweńskiego; odwrócił twarz od niego, sądząc, że mimo najusilniejszych postanowień, uśmiechnąć się do niego nie zdoła; powitać nie potrafi księcia, który mienił się jego przyjacielem, a słowa nie umiał dotrzymać.
Przeszedłszy do domu, położył szpadę na stole, zdjął płaszcz, usiadł na krześle i oparł się na poręczy.
Służący widząc go cierpiącym i sądząc, że pragnie spoczynku, oddalili się. Bussy jednak nie spał, lecz marzył.
Wiele upłynęło godzin nim spostrzegł, że w drugim rogu pokoju siedział jakiś mężczyzna nieruchomy i milczący, który bacznie patrzył na niego i prawdopodobnie pragnął z nim zacząć rozmowę.
Zimny dreszcz przeszedł Bussego, i gdy ów mężczyzna nie ruszył się, zadrżał i zwiesił głowę.
Wtedy dopiero siedzący powstał, zbliżył się do niego i rzekł z westchnieniem.
— Panie hrabio, ty masz gorączkę.
Hrabia wzniósł głowę i przemówił:
— A! to ty Remy.
— Tak hrabio, czekałem na ciebie.
— Dzięki ci przyjacielu — odpowiedział Bussy, ściskając rękę młodzieńca.
Remy zatrzymał w dłoni tę straszną prawicę, obecnie słabą jak ręka dziecięcia i przycisnął z uszanowaniem do serca.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł — czy pan hrabia chce tu pozostać, czy chce, aby go gorączka powaliła? Jeżeli zaś chcesz siły odzyskać, połóż się do łóżka i weź jaką przyjemną książkę, z której byś mógł zaczerpnąć mocy ducha.
Hrabia powinien był usłuchać i usłuchał.
W łóżku więc zastali go przyjaciele, przybyli z odwiedzinami.
Przez cały dzień następny Remy na chwilę nie opuścił swojego pana.
Nazajutrz, kiedy książę de Guise przybył do Luwru, Bussy spojrzał wokoło i nie ujrzał doktora.
— Strudził się!... — pomyślał — biedny chłopiec i on potrzebuje powietrza i słońca. Prócz tego może Gertruda na niego czekała, a chociaż to pokojowa... Pokojowa, która szczerze kocha, więcej warta niż największa pani, która zwodzi.
Dzień przeminął, a Remy się nie ukazał.
Bussy niecierpliwił się i pragnął go widzieć jak najprędzej.
Wieczorem Bussy posłyszał w przedpokoju liczne i donośne głosy.
Służący pomieszany przybiegł do niego.
— Panie, książę Andegaweński.
— Proś niech wejdzie — odpowiedział Bussy nie otwierając oczów i myśląc, że jego pan, którego przestał kochać, troszczy się przecież o niego.
Książę wszedł; pokój Bussego był ciemny.
— Ciemno u ciebie, Bussy — rzekł książę.
Bussy milczał, bo słowa wyrzec nie zdołał.
— Czyś tak mocno chory, że mi nie odpowiadasz!.. — zapytał książę.
— Bardzo chory — mruknął Bussy.
— Dlatego od dwóch dni nie byłeś u mnie?
— Dlatego, Mości książę.
Książę uderzony zwięzłością odpowiedzi, przeszedł się kilka razy po pokoju, spoglądając na rzeźby i różne ozdoby.
— Pięknie mieszkasz, — rzekł.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panowie — rzekł książę do swoich dworzan pozostańcie w bocznym pokoju, bo mój Bussy bardzo jest chory. Dlaczego nie wezwano Mirona? Doktór królewski niedobry jest dla Bussego?
Służący hrabiego potrząsnął głową, co zauważył książę.
— Bussy, może masz jakie zmartwienie?... — zapytał Franciszek.
— Ja nie wiem — odpowiedział hrabia.
Książę zbliżył się do niego jak kochanek, którego odpychają, a który tem więcej jest uprzedzający.
— Powiedz mi szczerze, mój Bussy. Może się na mnie gniewasz?...
— Ja gniewać! o co? Czy na książąt można się gniewać?
Książę umilkł.
— Tracimy czas daremnie — rzekł Bussy — lepiej wprost przystąpić do rzeczy. — Potrzebujesz mnie, książę, wszak prawda?... — rzekł hrabia z cierpkością.
— A Bussy!
— Powtarzam, że mię potrzebujesz, Mości książę. Nie wierzę, abyś przez przyjaźń mię odwiedził, bo ty nie kochasz nikogo.
— Bussy! jak możesz mówić mi podobne rzeczy.
— Mów, Mości książę, czego żądasz ode mnie?
Książę zarumienił się, lecz że było ciemno, nikt togo nie widział.
— Nic od ciebie nie chciałem — odpowiedział — bardzo się mylisz. Chciałbym, widząc cały Paryż w ruchu, przebiec ulice i ciebie mieć za towarzysza.
Bussy spojrzał na księcia.
— Alboż niema Aurillego? — rzekł.
— To śpiewak.
— Mości książę, nieraz do ważnych używali go posług.
Wtem lekko drzwi się odemknęły.
— Kto tam? — zapytał książę z dumą, obrażony, że bez zapowiedzenia ktoś wejść się poważył.
— Ja, Remy — odpowiedział Haudoin, zupełnie nie zmieszany.
— Co za Remy? — zapytał książę.
— Remy, lekarz.
— Więcej jak lekarz, to mój przyjaciel — dodał hrabia.
— A! — rzekł książę obrażany.
— Czy wiesz — mówił Bussy — że jego książęca mość żąda, abym wstał z łóżka?...
— Tak, i abyś mi towarzyszył.
— Nie możesz, hrabio... — zrobił uwagę Haudouin.
— Dlaczego! — zapytał Franciszek.
— Za zimno na dworze, Mości książę.
— Za zimno?... — powtórzył Franciszek, zdziwiony, że ktośkolwiek śmie opór mu stawiać.
— Tak, za zimno, i ja, który odpowiadam za zdrowie pana Bussego, nie pozwalam mu wychodzić.
Bussy chciał podnieść się z łóżka, lecz Remy uścisnął go znacząco.
— Dobrze — rzekł książę — skoro mu grozi niebezpieczeństwo, niechaj zostanie.
I książę postąpił ku drzwiom.
Bussy nie ruszył się.
Książę znowu powrócił do łóżka.
— Widzisz Mości książę — rzekł Bussy — Haudouim mi zabrania.
— Powinieneś przywołać Mirona, to wielki lekarz.
— Mości książę — odparł Bussy — wolę lekarza, przyjaciela, niż uczonego.
— Kiedy tak, bądź zdrów.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Książę wyszedł z trzaskiem.
Remy ścigał go oczyma i dopiero, kiedy wyszedł z pałacu, przystąpił do chorego.
— Teraz pan wstawaj — rzekł.
— A to naco?
— Przejść się ze mną; w pokoju za gorąco.
— Wszak dopiero mówiłeś, że zimno na dworze.
— Jak książę wyszedł, ociepliło się.
— Nie rozumiem — rzekł Bussy.
— Pan hrabia nie znasz także lekarstw, które przepisuję, a przecież je bierzesz; przechadzka z księciem Andegaweńskim byłaby niebezpieczną, a pomocną będzie z lekarzem. Czy mi pan nie ufasz?
— Dobrze, dobrze, kiedy tak chcesz.
Bussy się podniósł blady i drżący, pytając:
— Interesująca bladość!... zajmujący chory!... — rzekł Remy.
— Gdzież się udamy?...
— W miejsce, gdzie dziś próbowałem powietrza.
Bussy ubrał się.
— Kapelusz i szpadę — rzekł Bussy.

Wyszli obadwaj.

ROZDZIAŁ XV
ETYMOLOGJA ULICY JUSSIENNE

Remy wziął chorego pod rękę, zwrócił się na na ulicę Coquilliere i szedł z nim aż do miasta.
— To szczególniejsza! — rzekł Bussy — prowadzisz mię na bagna Grange-Batalière, i utrzymujesz, że tutaj powietrze zdrowe.
— Cierpliwości — odrzekł Remy — zwrócimy się na ulicę Pagevin, za prawo pozostawimy Breneuse i udamy się na Montmartre; zobaczysz panie hrabio, jaka to piękna ulica! Potem zaprowadzę pana na bardzo piękną uliczkę. Pójdź pan tylko...
W rzeczy samej, minąwszy bramę Montmartre, o dwieście kroków. Remy zwrócił się na prawo.
— Jak widzę, idziemy napowrót — rzekł Bussy.
— Bynajmniej. Jest to ulica Egypcienne, lud nazywa ją Gyssienne, a niedługo przybierze nazwisko Jussienne, albowiem ludy północne lubią wielu używać samogłosek.
— Czy pan widzisz ten mały kościółek?... — rzekł Remy. — Założę się, że pan nigdy na niego nie zwracałeś uwagi.
— W rzeczy samej, nie znam go wcale.
Nietylko Bussy nie znał kościółka Marji Egipcjanki. była to bowiem świątynia ludowa i znana pod nazwiskiem kaplicy Qocqheron.
— Wchodząc. jak się nazywa ten kościółek, i znając jego powierzchowność, wejdźmy wewnątrz aby obejrzeć szyby kolorowe w nawie, które godne są widzenia.
Bussy spojrzał na lekarza i widział, jak po jego ustach słodki przesuwał się uśmiech, co przekonało go, że młodzieniec inny miał cel prowadzenia go do kościoła oprócz pokazania szyb kolorowych.
Przecież niektóre przedmioty widzieć było można, albowiem chór był oświetlony.
Przedmiotami temi były malowidła z XVI wieku, podobne włoskim, które dzięki łagodnemu klimatowi, pozostały tam jeszcze, u nas zaś, tak przez wilgoć, jak przez wandalizm, jednocześnie z wiarą zniknęły.
Artysta z rozkazu Franciszka I-go. przedstawił na murze życie Marji Egipcjanki.
W liczbie rozmaitych przedmiotów, należących do życia świętej, artysta mniej znający anatomję jak historję, przedstawił ową przykrą chwilę, w której Marja nie mając czem zapłacić przewoźnikowi, sama się jemu w nagrodę oddaję.
Mimo czci dla nawróconej Marji Egipcjanki, wielu znajdowało stosownem opuścić ten ustęp życia, albo go mniej naiwnie traktować.
Bussy spojrzał na Remy‘ego, który z wielkim zajęciem malowidłu się przypatrywał.
— Czy masz chęć obudzić we mnie myśli anakreotyczne?... — zapytał. — Jeśli to było, twoim zamiarem omyliłeś się, i lepiej niedorostków byś tu sprowadził.
— Boże uchowaj... — odpowiedział Haudouin. — Trudno — wyłupić oczy, dlatego, że się tu weszło.
— A zatem przyznaj, że jakiś inny miałeś zamiar.
— Bynajmniej.
— Kiedy tak, to chodźmy.
Haudouin lekko za rękę przytrzymał Bussego.
— Ponieważ wszyscy wychodzą — rzekł po chwili — idźmy za nimi.
Bussy roztargniony i obojętny, skierował się ku drzwiom.
— Jakto!... — zawołał Remy — pan chcesz wyjść, nie przeżegnawszy się wodą święconą?...
Bussy, posłuszny jak dziecię, udał się do kropielnicy.
Remy skorzystał z tej chwili, aby dać znak kobiecie, która zbliżyła się ku miejscu, gdzie stanął Bussy.
Kiedy hrabia wyciągnął rękę do kropielnicy, ręka czerwonawa i dość duża, jednak kobieca, umaczała palec w wodzie.
Bussy spojrzał w twarz kobiecie, cofnął się i zbladł; poznał Gertrudę osłoniętą czarną zasłoną.
Stał, zapomniawszy się przeżegnać, a Gertruda kłaniając się, przeszła około niego.
O dwa kroki za nią, szła kobieta starannie odziana płaszczem jedwabnym; kształty prześliczne tej niewiasty dały poznać Bussemu, że tylko jedna jest taka na świecie.
Remy nic nie mówił, lecz patrzył; Bussy zrozumiał nareszcie, dlaczego wyprowadzono go z domu i zaciągnięto aż do kościoła Marji Egipcjanki.
Udał się za tą kobietą, a Remy za nim.
Zabawną byłaby ta procesja, złożona z czterech osób, idących za sobą w równej odległości, gdyby smutek i bladość dwóch z nich nie zdradzała cierpień.
Gertruda, idąc naprzód, zwróciła się na ulicę Montmartre, zrobiła na niej kilka kroków i nagle zeszła na prawo, w przejście gdzie była brama otwarta.
Bussy wahał się.
— A co panie hrabio — rzekł Remy — czy chcesz, abym ci na pięty nastąpił!
Bussy szedł dalej.
Gertruda przeszła bramę, za nią jej pani.
Hauduoin parę wyrazów przemówił do przewodniczki, następnie poszedł z nią razem.
Była godzina siódma wieczorem pierwszych dni maja; powietrze ciepłe, wiosenne, drzewa okryły się już zielonością.
Bussy spojrzał, na mały ogródek, pięćdziesiąt stóp zaledwie rozległy, otoczony wysokim murem, po którym piął się bluszcz i dzikie wino.
Pod jaśminową altaną stała drewniana ławeczka, przyparta do muru kościoła. Diana usiadła na niej, spuściła oczy i trzymany goździk w zamyśleniu z liści obrywała.
Bussy został sam w ogrodzie z panią de Monsoreau, bo Gertruda i Remy oddalili się; zbliżył się do Diany, a ona podniosła głowę.
— Panie hrabio — rzekła głosem bojaźliwym, — każdy wybieg jest niegodnym. Zastając mię w kościele Marji Egipcjanki, nie przypisuj tego trafowi...
— Nie, pani, Handouin wyprowadził mię z domu, lecz nie wiedziałem w jakim celu.
— Chciałeś pan powiedzieć — mówiła Diana wznosząc łzami zroszone oczy, — że gdybyś wiedział poco cię Remy prowadzi, nie byłbyś przyszedł.
— A! pani!
— To byłoby słusznem, panie. Znakomitą wyświadczyłeś mi pan przysługę, a ja nawet nie podziękowałam ci za nią. Przebacz mi i...
— Pani...
Bussy zaciął się, będąc pomieszany.
— Chciałem ci panie dowieść — mówiła Diana — że nie jestem niewdzięczną, ani nie zapominani o przysługach. Prosiłam pana Remy, abym się z tobą panie widzieć mogła i przebacz mi, jeżeli krok ten znajdujesz niestosownym.
Bussy położył rękę na sercu.
— A! pani — rzekł — jak możesz tak myśleć.
— Wiem — mówiła Diana — ile pan miałeś przykrości w wypełnieniu zleceń moich. Znam całą twoją delikatność i umiem ją cenić. Osądź pan z tego, ile musiałam wycierpieć na samo wspomnienie, że nie znasz uczuć mojego serca.
— Pani, od trzech dni chorowałem.
— Wiem o tem — odpowiedziała Diana, rumieniąc się — więcej od pana cierpiałam, bo pan Remy mówił mi, albo raczej dał do zrozumienia, że...
— Że twoje zapomnienie pani, spowodowało chorobę. O! to prawda.
— Zatem, powinnam była to uczynić — rzekła pani Monsoreau. — Widzę cię panie, dziękuję za twoje najlepsze chęci i dozgonną wdzięczność przyrzekam.
— Pani — odparł Bussy — jak kto może, tak daje oznaki przychylności; wiedziałaś, że jestem, gdy byłaś przedstawiona na dworze, widziałaś mnie, czułaś moje spojrzenia i nie dałaś mi poznać niczem, że wiesz o mnie, że mnie poznajesz, że nawet pamiętasz.
Diana tak smutnie spojrzała na Bussego, że ten uczuł się wzruszonym.
— Przebacz pani — rzekł po chwili, — nie jesteś podobną do innych kobiet, a jednak to małżeństwo...
— Wiesz pan, jak mnie przymuszono do niego.
— Można było je zerwać.
— Niepodobna.
— Alboż nic panią nie upewniało, że człowiek pełen poświęcenia czuwa mad tobą! Otóż dlaczego pana mnie poświęciłaś. O! pomyśl, czem dla mnie życie od chwili, kiedy do kogo innego należysz.
— Panie — rzekła hrabina z godnością — kobieta bez straty nie zmienia nazwiska, osobliwie gdy żyje dwóch ludzi: jeden, który jej daje nazwisko, drugi, którego się nazwiska wyrzeka.
— Więc pani przełożyłaś nazwisko Monsoreau?
— Czy tak pan sądzisz? Tem lepiej.
Oczy jej napełniły się łzami.
Bussy widząc jak głowa Diany skłania się na piersi, postąpił ku niej.
— Zatem — rzekł — jestem tem, czem byłem dawniej, to jest, obcym dla ciebie.
— Niestety!... — odpowiedziała Diana.
— Twoje pani milczenie zanadto wymowne.
— Inaczej mówić nie mogę.
— Jest to następstwem przedstawienia się w Luwrze. Tam nie widziałaś mnie pani, tutaj nie mówisz do mnie.
— W Luwrze był przy mnie pan de Monsoreau, ustawicznie patrzył, a jest zazdrosny.
— Zazdrosny! Czegóż mu jeszcze potrzeba; posiadając szczęście, czegóż komu może zazdrościć?
— Mówię ci panie, że jest, zazdrosny; od kilku dni obserwował jakiegoś mężczyznę, pochodzącego koło nowego naszego mieszkania.
— Więc państwo opuścili dom przy ulicy świętego Antoniego?
— Jakto!... — zawołała Diana, uniesiona gwałtownem uczuciem — więc tym mężczyzną nie pan byłeś?...
— Pani, od chwili, jak twój związek stał się wiadomym, od chwili, gdy byłaś w Luwrze, gdy na mnie spojrzeć nie chciałaś, gorączka mię trawi i konam; twój mąż nie może być o mnie zazdrosnym, bom się nie pokazywał nawet.
— Jeżeli, panie hrabio, pragnąłeś mnie widzieć, podziękuj temu nieznajomemu, albowiem znając pana de Monsoreau, chciałam ci koniecznie powiedzieć: „Panie, nie narażaj się i nie czyń mnie nieszczęśliwą“.
— Uspokój się, pani, powtarzam, że to nie ja byłem.
— Teraz pozwól mi pan, skończyć, co chciałam powiedzieć. Z obawy o tego człowieka, którego ja nie znam, ale który zapewne znany jest panu de Monsoreau muszę opuścić Paryż. Jutro wyjeżdżam do Meridor.
— Pani wyjeżdżasz! zawołał Bussy.
— Niema innego środka uspokojenia pana de Monsoreau. Prócz tego nie lubię Paryża, Luwru, dworu, zdaje mi się nawet, że całego świata nienawidzę. Chcę odosobnić się, powrócić do moich dziewiczych wspomnień, chcę odżyć przeszłością i odetchnąć na łonie pięknej natury. Mój ojciec towarzyszyć mi będzie; w domu, zastanę państwa de Saint-Luc, w których spodziewam się znaleźć pociechę. Żegnam cię, panie Bussy.
Bussy zakrył twarz rękami.
— Zatem dla mnie wszystko stracone.
— Co pan mówisz? — zapytała Diana, podnosząc się.
— Mówię pani, że człowiek, dla którego oddalasz się, jest śmiertelnym moim nieprzyjacielem i chociażbym miał zginąć, nigdy mu tego nie przebaczę.
— Panie hrabio!...
— Nędznik!... — zawołał Bussy — więc mu niedosyć najpiękniejszą, najczystszą i najmilszą posiadać kobietę!... Potwór, jeszcze jest zazdrosny i chciałby świat cały pochłonąć.
— O, gdybyś pan wiedział... — mówiła Diana, zakrywając twarz rękami, aby Bussy nie dostrzegł rumieńca.
— Gdybym wiedział... o!... ja wiem rzecz jedną, że on jest twoim mężem.
Na te wyrazy, młoda kobieta, dotykając gorącej ręki Bussego, uciekła lekka jak cień; znalazłszy Gertrudę, ujęła ją za rękę i wyszła spiesznie, zanim Bussy zdołał spostrzec, że jej już niema. Westchnął i zachwiał się.
Przybył Remy, zatrzymał go w swoich objęciach i posadził na ławce, którą dopiero co opuściła Diana.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Rodzaj buljonu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.