Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T3.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aie nie — rzekł Henryk — ty na to nie pozwolisz Franciszku. Walka jest ciężką i nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa
Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po uliczch i stawał na czele ludzi, mających rondle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu de Guise?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk. — Na Boga! jabym miał nie chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz zanadto jest poważna. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię wyprowadzisz z wielkiego kłopotu. Ciebie mianuję maczelnikiem. Ligi.
Franciszek podskoczył z radości.
Gdybyś mię Wasza królewska mość godnym sądził zaufania...
— Zaufania! mój Framciszku!... od chwili jak wiem o Lidze, komuż mogę bardziej zaufać? Czy ja się mam Ligi obawiać, mój drogi?
— O! Najjaśniejszy panie,
— Jakże jestem nieroztropny! — mówił Henryk — jak tylko ty będziesz naczelnikiem, nie będzie dla mnie niebezpieczeństwa.

102