Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T3.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bądź o to spokojny, mój bracie — mówił książę Andegaweński — lękasz się napróżno, ja wszystko biorę na siebie.
— Pójdziesz więc do niego! O!... mój bracia, to dla niego wielki zaszczyt.
— Bynajmniej, nie pójdę do niego, bo on mnie czeka.
— Gdzie!...
— U mnie.
— U ciebie! słyszałem jak go żegnano, gdy ode mnie wychodził.
— Tak; lecz wyszedłszy bramą, furtką powrócił.
— Mój bracie — rzekł Henryk — jakże ci wdzięczny jestem. Idź, idź, mój Franusiu.
Książę ujął rękę brata, i skłonił się, aby ją pocałować.
— Co robisz, Franciszku! tu, tu, do mojego serca, to miejsce dla ciebie.
Obadwaj bracia uściskali się po kilkakroć; książę Andegaweński uwolniony z objęć, wyszedł z pokoju, przebiegł galerję i udał się do swoich apartamentów.
Król widząc, że brat jego odszedł, zgrzytnął zębami ze złości, wybiegł na korytarz prowadzący do pokojów Małgorzaty Nawarskiej, które zajmował książę Andegaweński i nadstawił ucha do pewnego rodzaju bębna, za pomocą którego można było słyszeć rozmowę, choćby najciszej prowadzoną. Było to coś podobnego do urządzeń Denysa, podsłuchującego więźniów.
— Do licha! — rzekł Chicot, roztwierając obadwa oczy i siadając na lwiej skórze — jakie to czułe familijne rozmowy!... Zdawało mi się, że jestem w Olimpie i widzę Kastora z Poluxem.