Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T1.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tem lepszy, że nie dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaję mi się, że go porządnie kolnąłem, za kończył Bussy.
Po chwili słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję, a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja mówię świętą prawdę.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historję, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor?
Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nie rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Nich mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.