Przejdź do zawartości

Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Saint-Luc skłonił się przed nieszczęśliwym ojcem, niżej, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie natężając wzrok rzekł:
— A ten pan jest twoim bratem, albo krewnym?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Busy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagle, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili upadł złamany na krzesło.
— Co to? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc żony.
— Być może, rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor dodał spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — mruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Nic nie wiesz, że tak zdziwionemi oczyma na mnie patrzysz — zawołał baron, biorąc ręce Joanny