Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mów, panie Jakóbie de Luris, hrabio de Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelus.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu, przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, pewien zazdrosny książę kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tam tędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jakbym pragnął.
— Jakto?
— W istocie, nie gniewałbym się o jakie porządne baty.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francji; ma on dług u Henryka Walezjusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnych, dlatego apostrofa Chicota uczyniła go tak ponurym, że gdy przybył do Bicetre, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicetre.