Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T3.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poczciwy Panurgps!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz...
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!... — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostanę, wyjeżdżam i to tak śpiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacją.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nile nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz, wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota... dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju — panie Bernouillet, podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, skąd wyprowadził konie.