Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A!... to wielki Henryk de Guise — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, to kardynał Lotaryński, ten zaś na lewo, to książę de Mayenne, mój przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury.
— Ach!... znam was — rzekł Chicot. — Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau podszedł do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nietylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot, będąc dość blisko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo jestem ciekaw tej ceremonji.
Tymczasem ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł po rozkazy do mnicha po prawej stronie.
Książę Guise spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, a które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nietylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, przystępuję więc wprost do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, przed chwilą, jak wniesiono