Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesjonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak głos stu tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesjonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Przyprowadź go, Mayenne, Mayenne skierował się wprost do konfesjonału, zajętego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!... — rzekł do siebie, usiłując pod fałdami habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!... Ponieważ sposobność się nadaża, zabijmy, zanim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy odezwał się głos księżny:
— Nie w tym, nie w tym!... Mayenne; w tamtym na lewo!
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesjonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u djabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesjonału.
— Otóż panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.