Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jezus Marja! jabym ciebie miał szpiegować? Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot, chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— Ale co ty robisz za miastem?
— Jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się i wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który jest dotknięty wielkiem nieszczęściem i zasługuje na litość.
— Bracia — rzekł — odepchnęli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to zaco?
— Panie Chicot — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, nie wiem zaco.
— Możeś miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie dowoli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja wczoraj robiłem.
— Od ósmej do dziesiątej; ale od dziesiątej do trzeciej....
— Jaktoi od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Pytałeś mnie gdzie idę? I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę.