Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Uciekajmy — rzekła Joanna, dając koniowi ostrogę.
— Nie trzeba — odrzekł Saint-Luc, który zachował zimną krew; ten jeździec jest sam, a jednego człowieka niema się czego lękać. Pozwólmy mu minąć nas, a potem udamy się w dalszą drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebuję lękać się, gdy Sain-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystko, pośpieszajmy — odrzekł Saint-Luc, rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — pióro na kapeluszu i kryza niepokoją mię.
— Co takiego? kryza i kapelusz cię niepokoją?.. — pytała Joanna kierując konia w las.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy nowy. Śpieszmy się Joanno, jeździec ten zdaje się być posłańcem króla.
— Śpieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być z mężem rozłączona.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia niż do wykonania. Jodły rosły gęsto i tworzyły prawdziwy mur gałęzi. Konie po piasku nie mogły przyśpieszyć tempa.
Tym czasem jeździec zbliżał się szybko i tętent dawał się słyszeć coraz donośniej.
— Jezus Marja! czego on od nas chce?...
— Na honor — rzekł Saint-Luc, zatrzymując się — trzeba się tego dowiedzieć.
— Patrz! zatrzymał się.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Muszę z nim pomówić.
— Czekaj — zawołała Joanna, zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.