Sęp (Nagiel, 1890)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Sęp | |
Podtytuł | Romans kryminalny | |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści | |
Data wyd. | 1890 | |
Druk | Emil Skiwski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Henryk Nagiel.
SĘP.
ROMANS KRYMINALNY.
WARSZAWA.
NAKŁAD „BIBLJOTEKI ROMANSÓW I POWIEŚCI.”
41. Nowy-Świat 41.
1890. Дозволено Цензурою.
Варшава, 5 Марта 1890 года.
Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna Nr 26.
|
Sala Teatru Wielkiego była pełna.
Atmosfera w teatrze zdawała się przesyconą jakiemiś gorejącemi pierwiastkami.... Wyziewy, niedawno zaprowadzonego w sali teatralnej, gazu, łączyły się z oddechem tysiąca piersi, przekształcały pod powiewem wachlarzy pięknych dam w jakieś upajające wonie i uderzały do głowy widzom, wywołując przyśpieszony obieg krwi.... Oczy mężczyzn, pod wpływem tych odurzających, jak trunek, wyziewów, błyszczały, niby rozżarzone węgle; panie miały na ustach uśmieszki, pół-filuterne, pół-wyzywające.
Dawano balet.
W tej chwili kurtyna pomknęła do góry. Scena była zalana ogniami. W głębi roztwierały się ażurowe kontury czarodziejskiego pałacu z płótna, obok tryskała srebrzysta mieniąca się fontanna, w środku rozkładał cały kram drogich kamieni i metalów, a więc: szafiry, rubiny, dyamenty, złoto, srebro, turkusy, opale, czarodziejska kopalnia z tektury, której ogniomistrz strumieniami stucznego światła, nadał tęczowe barwy i połysk[1] prawdziwych kosztowności.
Na tle tej uroczej dekoracyi fruwało, przebiegało, kołysało się w rytm muzyki, kilka dziesiątków pełnych wdzięków postaci.... Zdaleka wziął byś je za muszki srebrzyste lub motyle; miały w sobie coś ptasiego. Zblizka przekonywałeś się, że to owinięte w fale srebrzystej gazy przystrojone różnobarwnemi ozdobami, tancerki Corps-de-ballet’u. Jeszcze bliżej, dojrzałbyś szereg twarzyczek skończonej piękności lub zaledwie przystojnych, oczy ogromne i płomieniste, usta purpurowe, nisko wyzywające, twarz Madonn rysy.... przekupek. Wszystko to tańczyło w tej chwili, „balet kwiatów“, promieniejąc wszystkiemi kolorami tęczy pod potokami sztucznego światła, kołysząc się do taktu miękkiej, rozmarzającej muzyki.
Jeszcze parę taktów, taniec skończony.... Możemy się teraz przyjrzeć tym motylkom w chwili, gdy na pierwszy plan sceny wyszedł choreograficzny bohater sztuki, młody królewicz, cały w srebrzystym atłasie, ażeby ze swym grubym i koniecznie komicznym koniuszym, zamienić kilka słów rozmowy mimicznej.
Tancerki pierzchnęły w głąb, żywe kwiaty z obowiązku przystrajać muszą boczne kulisy, przedstawiające czarodziejski ogród z kwiatami malowanemi. Tworzyły one malownicze grupy, nie zawsze może stosując się do wskazówek reżysera, raczej idąc za popędem serc własnych. Przyjaciółki przysunęły się do przyjaciółek. Po pośpiechu garderoby była to pierwsza swobodna chwila tego wieczoru. Należało ze sobą zamienić kilka wrażeń, przyjrzeć się sali, z której kilkaset męzkich oczu, za[1] pośrednictwem lornetek, lub wprost, wyrzucało strumienie magnetycznego płynu, w stronę motyli....
Ciche szepty przebiegały szeregi „kulisów“.
— On?
— Jest.... W czwartym rzędzie.
— Na prawo?
— Tak... piąte krzesło od brzegu.
— Idziecie dziś na kolacyę?...
— Nie wiem....
— Czy to żona Alfreda, obok niego w loży drugiego piętra?...
— Wiesz, Julka złapała hrabiego.
— A jakże ten z orkiestry, co się miał z nią żenić?
— Czy bobo pani zdrowe?...
— Dziękuję....
Takie rozmowy krzyżowały się w gromadkach motyli, pomiędzy kwiatami bocznych kulis, u stóp ażurowego pałacu w głębi obok fontanny i dokoła czarodziejskiej kopalni drogich kamieni z tektury....
Wróćmy, korzystając z trwającej ciągle mimicznej rozmowy, królewicza z grubym koniuszym, do sali.... Uwaga widzów w tej chwili odpoczywa. Widać nie interesują ich zbytecznie zwierzenia miłosne królewicza; zrozumiałe nawet dla głuchoniemego. W sali panuje szmer, jak podczas antraktu. Widzowie pierwszych rzędów krzeseł i tradycyjnego bocznego rzędu, zamieniają zaledwo dostrzegalne uśmiechy i powitalne spojrzenia z rozsypanemi po scenie „kwiatami“; profan orjentuje się w tym labiryncie pięknych twarzyczek przy pomocy lornetek. Damy z uśmiechem lekceważenia, rzucają od czasu do czasu słówko uwagi. Paradyz tylko, z bijącem[1] sercem śledzi gesta królewicza na scenie, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście jest on zakochany w pięknej rusałce, która niezadługo ukaże się na scenie....
W jednej z lóż pierwszego piętra znajdujemy trzy osoby: dwie kobiety i mężczyznę.
Starsza z dwóch dam, oparta o balustradę loży i wysunięta naprzód, liczy około piędziesięciu lat; znać na jej rysach, z lekka przypominających typ semicki, ślady dawnej piękności. Jest to zresztą twarz, oddychająca dobrocią i spokojem.... Strój gustowny i wyszukany ale nie śmieszny, dowodzi umiejętności ubierania się i przyzwyczajenia do dobrobytu. Dziewczę obok niej, przypomina nieco rysy matki, jest to jednak twarzyczka, której nie można nazywać ani piękną, ani nawet ładną... Szczupła, matowo blada, posiada ona maleńkie szare oczki, których ruchliwe spojrzenia, zaledwo zdało się przecisnąć przez wąskie otwory, powstawiane pomiędzy rzęsami... Na ustach, równie wąskich, igra uśmiech, mający w sobie razem, coś bolesnego i wyzywającego. Pod oczyma widać zaczerwienione, chorobliwe plamy.
W tej chwili baronówna von Kugel, obrócona jest do mężczyzny, który, piastując duże pudło cukrów na kolanach, z poufałością opiera się na poręczy jej krzesła. Jest to młody człowiek, liczący około trzydziestu lat, o rysach twarzy regularnych, pełen elegancyi. Jego czarna, przystrzyżona broda i ciemna cera twarzy nadają mu wyraz niepospolitej energji, który podnosi jeszcze błyskające od czasu do czasu z głębi oka wejrzenie i zmarszczka, która w chwili zamyślenia, przecina mu wysoko czoło... Jest to mężczyzna zupełnie przystojny, pełen nieprzepartego uroku, od którego zaczęło pewno mocniej[1] uderzać już niejedno serce, ukryte pod stanikiem...
— Więc pan, panie Gustawie, powiada, że jest ładną? — pyta w tej chwili baronówna von Kugel.
— Tak mówią....
— Pan jej nie zna osobiście?
— O tyle, o ile widziałem ją, parę razy na scenie. Pokazywano mi ją na ulicy. Oto i wszystko...
Dziewczę zamilkło. Spojrzenie jej przez dłuższą chwilę zatrzymało się na twarzy młodego człowieka.
— Zkąd pani przyszło to pytanie, panno Janino? — pytał on z kolei.
— Tak sobie... Czy pan nigdy nie znał żadnej tancerki baletu? — dorzuciło dziewczę niespodziewanie.
Starsza dama, do której uszu dobiegły te słowa, odwróciła się.
— Ach, Janino, cóż znowu za pytanie?..
Janina rozśmiała się głośno.
— Mama zawsze musi mię strofować — rzekła żartobliwie, zwracając się do Gustawa — zapomina, że za pięć dni nasz ślub.
— Niepoprawne dziecko!.. — rzuciła tylko starsza dama i odwróciła się w stronę sali.
Młody człowiek spoglądał na dziewczę z uśmiechem, w głębi którego można było dostrzedz coś nienaturalnego...
— Mama kapitulowała... — Zrobiło uwagę dziewczę.
— A więc, mam dać odpowiedź na pytanie?..
Skinienie głowy było odpowiedzią.
— Otóż, znałem tancerkę baletu... jedną..
Janina roześmiała się znowu.
— Widzi mama... widzi mama... — woła — Pan[1] Gustaw się przyznaje...
— Miała biedaczka wtedy około czterdziestu lat.... Ciągnął dalej z komiczną powagą Gustaw. Umarła w szpitalu, w którym przed dwoma laty byłem ordynatorem.
— Ach!..
— Widzi pani, panno Janino, że przyznanie nie było zbyt ciekawe. Ażeby panią nieco zainteresować, dodam, że o ile sobie przypominam, nosiła takie same nazwisko jak prima-ballerina, która panią interesuje....
— Czy nie krewna? badała już Janina.
— Nie wiem...
— Może siostra?... snuło dalej przypuszczenia dziewczę. — Czy obecna prima-ballerina nigdy jej nie odwiedzała?...
— Tego nie mogę powiedzieć. Chora była parę miesięcy w moim oddziale. Parę razy widziałem przy niej jakąś małą, szczupłą dziewczynkę, licho ubraną. Mogła mieć lat czternaście. Przynosiła jej pomarańcze....
— Kilka lat temu?
— Tak...
— Ależ to mogła być panna P... Dziś nie ma więcej, niż lat dwadzieścia.
Baronowa odwróciła się ponownie do córki.
— Dajże raz pokój z tem badaniem — rzekła. To nawet nie jest zabawne.
Janina tym razem umilkła. Rzuciła tylko ostatnie wejrzenie na czoło Gustawa, na którem zaczęła się rysować linija zmarszczki.
Orkiestra uderzyła głośniejszym akordem. Po chwili wrzawy, sprawionej przez trąby i bębny, smyczki poczęły szczebiotać srebrzystemi tony... Na scenie zapanował ruch.
Tancerki, kwiaty, grupowały się w głębi dokoła fontanny. Jeszcze chwila — srebrna gaza fontanny znikła, a na jej miejscu okazał się barwny kielich olbrzymiego kwiatu... Kielich otworzył się i z jego środka wyfrunęła biała skrzydlata postać z jednym promienistym kwiatem u piersi i jedną złotą gwiazdą u czoła. Była to rusałka... prima-ballerina.
Fala oklasków spadła z paradyzu, odbiła się od krzeseł i rozsypała po lożach...
Znów zaczęła się upajająca wizja barw i dźwięków. Scena wirowała, kołysała się, zmieniała co chwila barwy, promieniała coraz inaczej w wytryskujących to tu, to ówdzie strumieniach światła magnezjowego.
W środku tego odmętu, wyróżniała się postać niedawno wyrosła z serca kwiatu tekturowego. Na tle kolorowej tęczy, wirującej na scenie, migotała, jak biała, srebrzysta plama.
Jeszcze jedna chwila. Na skinienie batuty kapelmistrza orkiestra uderzyła ostatnie głośniejsze, bardziej przyśpieszone akordy i — umilkła.
Tancerki rozsypały się po scenie. Ona powstała sama i przy drżącym dźwięku harfy, ukrytej za sceną, rozpoczęła taniec, pełen nieskończonej miękkości i melancholii.
Był to prawdziwy poemat ruchów i kształtów. W chwili, gdy uniesiona całą postacią ku górze, niby oderwana od ziemi, którą była dla niej deski sceny, ze złożonemi rękami zdawała się błagać płócienne niebiosa, zawieszone u paludamentu, o zaspokojenie jakiejś nieujętej odwiecznej tęschnoty do czegoś bardziej podniosłego, pod niejedną kamizelką serce uderzyło przyśpieszonym taktem.
Przez minutę teatr wstrzymał oddech; wreszcie uderzył jednym potężnym oklaskiem, gdy prima-ballerina w paru idealnie lekkich skokach kończyła taniec...
— Ach!!
Co się stało?
Na scenie zapanowało zamięszanie. Akordy harfy urwały się w połowie, prima-ballerina chwieje się... Gdyby jej nie podtrzymał zakochany w rusałce królewicz, który z kulisy posyłał jej przed chwilą pocałunki, upadłaby...
Zbladła jak płótno. Na jej twarzy wybija się wyraźnie uczucie bólu fizycznego. Jak kwiat podcięty, zwiesza się w silnych ramionach tancerza.
— Złamała nogę!..
— Zachorowała...
— Co się stało?
Kurtyna zapadła. Sala pełna jest szmerów i rozmów. Widzowie wstają z miejsc, gestykulują. Krzyżują się zapytania i wykrzykniki.
Po chwili, wychodzi przed kurtynę reżyser i oznajmia, iż z powodu wypadku, którego doniosłości w tej chwili jeszcze ocenić niepodobna, przedstawienie zostanie przerwane na kwadrans...
W loży baronowej von Kugel scena ta wywarła takie same wrażenie, jak i wszędzie, może jeszcze głębsze.
Na matowo-bladej twarzy Janiny ukazały się chorobliwe rumieńce. Gustaw zbladł. Podnosi się w tej chwili, bierze rękawiczki i kapelusz.
— Dokąd? — pyta panna Janina von Kugel, głosem, w którym czuć rozdrażnienie.
— Na scenę...
— Po co?
— Pani zapomina, panno Janino, że jestem lekarzem i że mogę tam być potrzebny...
Doktór Gustaw przybył bardzo w porę za kulisy.
Wszyscy potracili głowy. Doktora teatralnego nie można było znaleźć. Reżyser przez otwór w kurtynie próżno upatrywał w sali jakiego znajomego medyka. To też Gustaw, który zameldował się, jako lekarz, został przyjęty z radością.
Zaprowadzono go do garderoby prima-balleriny. Był to maleńki, ciasny pokoik, z którego uderzyła fala gorącego powietrza, zapach pudru i perfum...
Artystka leżała na szeslągu, przysuniętym do ściany. Dokoła niej grupowało się pięć czy sześć twarzyczek, otulonych w gazę lekkich kostjumów z odkrytemi ramionami, w różowych trykotach. Tworzyły one grupę, jak gdyby wyciętą z ram baletu... Zdawało się, że to dalszy ciąg scenicznej fantasmagoryi. Jedna z nich przysunęła do twarzy chorej flakon z trzeźwiącemi solami. Inne spoglądały z przerażeniem.
— Doktór — objaśnił je reżyser.
— Przed chwilą zemdlała... — zauważyła jedna z nich.
Doktór Gustaw zbliżył się do szesląga. Tancerki usunęły się. On z kolei ukląkł i przez chwilę badał ofiarę wypadku.
— Wybaczcie państwo — rzekł krótko do otaczających — powietrze tu jest nie do zniesienia. Człowiek zupełnie zdrowy mógłby się tu zadusić...
Reżyser patrzył pytająco na lekarza.
— Proszę najpierw otworzyć okno... A następnie będę panie prosił o usunięcie się... Obecność pań jest nam przeszkodą...
Tancerki spoglądały na pół z podziwem, na pół z oburzeniem, na impertynenta, który śmiał im powiedzieć coś podobnego.
— Im mniej będzie osób, tem powietrze będzie znośniejsze... Wreszcie muszę dokładnie zbadać stan chorej, a obecność pań krępowałaby nas niepotrzebnie.
Dziewczęta robiły bardzo niezadowolone minki, powoli jednak zaczęły się cofać ku drzwiom.
Reżyser próbował otworzyć okienko, wychodzące na teatralne podwórze.
— Przepraszam — zawołał znów doktór. — Będę jeszcze prosił pań o dwie przysługi...
Grupa tancerek przysunęła się bliżej.
— Najpierw proszę o zostawienie flakonów z solami i o szklankę wody.
Żądane przedmioty znalazły się pod ręką doktora.
— A powtóre, ponieważ chora musi być ściśniętą, co tamuje oddychanie, należy jak najprędzej rozluźnić, a nawet rozciąć suknię i gorset tak, ażeby pierś została swobodna... Trzeba również uwolnić uszkodzoną nogę od pantofelka i trykotu.
I to polecenie zostało wykonane.
— A teraz, przystępuję do zbadania chorej...
Balleriny zostawały ciągle na progu.
— I... żegnam panie...
Odprawa była wyraźna. Dziewczęta pierzchły.
— Wreszcie prosiłbym szanownego pana — zwrócił się do reżysera, o przywołanie felczera. Zdaje się, że w gmachu teatru istnieje zakład felczerski?
— W samej rzeczy...
— Otóż bądź pan tak dobry zejść do felczera i powiedzieć, ażeby natychmiast podążył z opatrunkami. Zrób pan to z łaski swojej sam i dopilnuj go...
Reżyser skierował się ku drzwiom.
— I poleć pan, ażeby mi nie przeszkadzano.
— Dobrze — odrzekł reżyser.
Doktór Gustaw został w garderobie sam z pacjentką. Dziewczę ciągle było pogrążone w omdleniu. Od chwili jednak, gdy przecięto jej suknie i gorset, czuć było oddech poruszający jej ramiona. Twarz zaczynała przybierać zlekka żywsze barwy...
Zdawała się uśpioną. Jej łono wychylało się z pod rozciętej gazy. Była nieprzeparcie powabna... Zdawało się, że jak poczwarka, wyłuskująca się ze swej powłoki, lada chwila wyfrunie z tych spadających z niej obsłon gazy, różowa jak jutrzenka, naga jak prawda.
Gustaw klęczał przy szeslągu. Pochylił się nad nią i patrzył. W jego oczach zapalały się jakieś dziwne błyski, czoło fałdowało się. Ta zimna, poprawna twarz traciła powoli swą maskę. Aktor przestał grać. Ostatni pokład zimna stopniał. Namiętność wypisała się w błyszczących jak karbunkuły, oczach doktora w zmarszczkach czoła i ust.
— Traf... — szepnął mimowoli.
Rzeczywiście był to traf zadziwiający... Gustaw Molski pod swą poprawną powierzchownością ukrywał ogniste podmuchy żądzy i nieograniczonej ambicyi. Pochodząc z ludu, twardą pracą wybił się na wierzch, łamiąc przeszkody, pasując się z przeciwnościami i dążąc do wytkniętych sobie celów. Po latach pracy o czystej wodzie i suchym kawałku chleba, posiadał dziś wybitne stanowisko. Za pięć dni miał się odbyć jego ślub z baronówną Janiną von Kugel, niezbyt ponętną, ale zakochaną w nim do znudzenia i posiadaczką milionowego posagu.
Jakkolwiek przed kwadransem mówił zupełnie co innego do swej narzeczonej, doktór Gustaw znał dobrze prima-ballerinę... Poznał ją rzeczywiście, jak opowiadał, w szpitalu, u łoża chorej siostry, ale odtąd, wbrew temu co mówił, nie stracił jej nigdy z oczu.. Od pierwszej chwili ogarnęła go jedna z fatalnych namiętności, które u ludzi tego co on gatunku, wypełniają całe życie... Doktór Gustaw nie był z liczby kochanków nieśmiałych. Wyznał swoje uczucie, prześladował je snem, został odepchnięty... To nie skłoniło go do porzucenia zamiarów bynajmniej. Jeśli za parę dni miał nastąpić jego ślub z baronówną Janiną, to najbardziej może dla tego, że chciał być bogatym — dla niej...
I oto traf, dziwny traf, zbliżył go do niej, rozkosznej, wychylającej nagą pierś z fal gazy... Wprawdzie było to w chwili jej omdlenia... ale tem gorzej! nie mogła mu żałować pocałunku, którego pożądał tak dawno...
— Traf!... — szepnął jeszcze raz.
Spojrzał w stronę drzwi. Nikt nie nadchodził... Mimowoli, jak gdyby pociągnięty siłą, której oprzeć się nie był w stanie, pochylił się nad nią i przyłożył swe pałające usta do jej ust, zimnych jak lód. Był to pocałunek, długi jak wieczność... Uderzyła mu do głowy upajająca woń młodości i zapach pudru, którym były pokryte jej ramiona. Czuł w głowie szum; serce biło mu niby młotem...
Całował jej usta, ramiona i szyję...
Od strony drzwi dał się słyszeć szmer.
Zanim Gustaw zdołał oderwać twarz od ramion ciągłe zemdlonego dziewczęcia, drzwi otworzyły się i w progu garderoby stanął jakiś człowiek. Był to mężczyzna trzydziestokilkoletni, elegancki, wysoki, o szerokich barkach, o twarzy jasnej i otwartej.
Przybyły, ujrzawszy doktora na klęczkach u stóp tancerki, z początku nie zrozumiał. Spoglądał zdziwiony. Zdawał się pytać sam siebie, co to znaczy? Wreszcie pojął.
— Ach, nędznik! — wyrwało mu się z ust.
Twarz jego stała się biała, jak kamizelka, którą miał pod wykwintnym frakiem.
To, co nastąpiło, trwało zaledwie jedno mgnienie oka...
Nowo przybyły, szedł ku Gustawowi, który zdążył podnieść się z klęczek i stał teraz w głębi pokoiku, ze ściągniętemi brwiami, patrząc drugiemu oko w oko. Ci dwaj ludzie znali się i nienawidzili. W ich oczach budziły się błyskawice. W ich milczeniu było coś przerażającego...
Wysoki mężczyzna znajdował się przy doktorze. Naraz jego ręka podniosła się do góry i w ciszy garderoby zabrzmiał dźwięk suchy, urywany. Był to — policzek.
Trudno powiedzieć, kto w tej chwili był bledszym z dwóch ludzi, stojących jeden w obec drugiego z wyrazem śmiertelnej nienawiści w oczach... Pierwszym zamiarem uderzonego było rzucić się na uderzającego... Ale ten pierwszy, mimowolny popęd został powściągnięty... Obelga, zapalając w sercu Gustawa wszystkie Furje, zostawiła mu jednak zimną zdolność rozumowania. Za drzwiami słychać było gwar głosów; lada chwila mogli nadejść obcy...
Gustaw rozumował. Jakkolwiekbądź, należało uniknąć skandalu. Przyznawał, że był winien. Lekarz nadużył swego położenia. Każdy z tych ognistych pocałunków, któremi przed chwilą obsypywał jej ramiona i twarz, był hańbą dla jego powołania i dotkliwą obelgą dla niej!.. Tak osądzi świat. Świat nie powinien się o tem dowiedzieć. Od tego zależy jego przyszłość. Znajduje się w teatrze narzeczona i jej matka. Jeśli cokolwiek wyjdzie z tego pokoiku na zewnątrz, jego plany zniweczone na zawsze, małżeństwo rozbite...
Gustaw gryzł wargi do krwi...
Przez jego żyły przebiegało szaleństwo zemsty. Miał niepowstrzymaną żądzę rzucić się na tamtego drugiego, mimowoli rwał się, ażeby odpowiedzieć uderzeniem za uderzenie, czuł, że byłby wstanie walczyć z nim, jak dzikie zwierzę, rwać jego czoło pazurami i zębami. W następnym ułamku sekundy przyszła mu myśl o pojedynku. Gustaw nie był tchórzem i chętnie naraziłby swoje życie, ażeby módz trzymać choć przez sekundę życie tamtego na końcu swej lufy. Rozwaga mówiła mu: niepodobna.
Zacisnął pięści, aż kości chrząstnęły. Krew, która przed chwilą zbiegła mu do serca, teraz uderzała do głowy. Przez jedno mgnienie czarna mgła przepełniła mu wzrok. Podniósł rękę do czoła, jak gdyby przewidując uderzenie apoplektyczne. Ale trwało to krótko... Wyprostował się.
— Panie... panie Szkłowicz! — rzekł głosem chrapliwym, który z trudnością wydobywał mu się z piersi. Zobaczymy się...
A potem, w chwili, gdy leżąca na szeslągu artystka po długim omdleniu otwierała oczy, a we drzwiach ukazywała się grupa, złożona ze znalezionego wreszcie lekarza teatralnego, reżysera i felczera, twarz jego nadludzkim wysiłkiem woli przyodziała się znów w zwykłą maskę konwencyonalnego spokoju... Posunął się ku wchodzącym.
— Szanowny kolego! — odezwał się głosem, w którym zaledwo można było odkryć ślady poprzedniego wzruszenia — w obec nagłości i niebezpieczeństwa, wszedłem na chwile w wasze prawa... Nic nadzwyczajnego, zwykłe zwichnięcie stopy — dorzucił w odpowiedzi na pytające spojrzenie medyka. — A oto i felczer z opatrunkiem...
Kolega wyciągnął doń rękę z podziękowaniem.
— Obecnie, rzekł Gustaw, ściskając dłoń, ustępuję tem śpieszniej, że pan, wskazał wzrokiem na Szkłowicza, przybiegł w tej chwili mnie zawiadomić, że jedna z pań, z któremi jestem w loży, czuje się słabą...
W ten sposób ratował również sytuację Szkłowicza, który w obec konwenansów nie miał prawa znajdować się w garderobie i na którego przybyli spoglądali już ze zdziwieniem. Bądź co bądź, należało uniknąć skandalu!..
Szkłowicz naprożno oczekiwał sekundantów Molskiego. Pojedynek nie nastąpił...
W oznaczonym terminie, za pięć dni, odbył się w kościele ewangelickim ślub doktora Gustawa Molskiego i Janiny baronównej von Kugel.
Przedtem spisana została intercyza przedślubna, którą przyszli małżonkowie ustanawiali wspólność majątkową. Na zasadzie tej intercyzy, w razie bezpotomnego zejścia ze świata jednego z małżonków, majątek jego przechodził na małżonka pozostałego przy życiu. Intercyzy takiej życzyła sobie Janina.
To małe, nieładne dziewczę, o chorobliwej cerze i suchotniczych plamach na twarzy, kochała swego narzeczonego do bałwochwalstwa. Janina powiedziała sobie: mam rok, może dwa lata życia. Chcę być przez te dwa lata szczęśliwą — z nim. Potem, po mojej śmierci, on będzie miał wszystko... I uśmiechała się do niego i wyciągała swe blade usta do jego pocałunków.
Młodzi małżonkowie wyjechali nazajutrz po ślubie do Szwajcaryi.
Marzenia biednej Janiny nie ziściły się, a przynajmniej ziściły zaledwo w części. Jej miodowy miesiąc nie trwał długo. W dwa tygodnie potem telegram przywiózł straszną wiadomość z Genewy... Podczas wycieczki na jedną z okolicznych gór, młodej doktorowej Molskiej poślizgnęła się noga. Spadła w przepaść i zabiła się na miejscu. Okropny wypadek został niezadługo stwierdzony urzędowemi świadectwami. Długo opowiadano sobie w Warszawie o tem niespodziewanem fatalnem nieszczęściu...
Jeszcze za kilka tygodni przywieziono do Warszawy zwłoki młodej kobiety. Razem przybył nieszczęśliwy mąż. Trudno wyobrazić sobie jego rozpacz. Na kolei powitała go osiwiała z boleści baronowa von Kugel. Zięć i teściowa, łkając, padli sobie w objęcia. Boleść doktora Molskiego była tak widoczna, że nawet złośliwe plotki nie oszczędzające nikogo, tym razem umilkły...
Po wspaniałym pogrzebie, przystąpiono z konieczności do rozpatrzenia interesów. Gustaw zrazu chciał się zrzec wszelkich korzyści, zapewnionych mu przez intercyzę. Nie pozwoliła na to baronowa. Całując go w czoło, rzekła:
— Ona tak chciała... Bądźmy posłuszni jej woli!
Była to zacna kobieta ta baronowa, a swe nieszczęśliwe dziecko kochała nad życie. Zresztą, zupełnie niezależna, posiadała duży osobisty majątek.
Jak tylko formalności prawne nie wymagały jego obecności w Warszawie, doktór Molski wyjechał za granicę. Przed wyjazdem mówił do baronowej:
— Niepodobieństwem byłoby mi żyć dłużej tutaj, gdzie ją poznałem...
W dniu wyjazdu doktora Molskiego za granicę, Jan Szkłowicz jeden z zamożnych owego czasu przemysłowców warszawskich, otrzymał następujący bezimienny list.
Ostatni raz, kiedy staliśmy w obec siebie, powiedziałem: Zobaczymy się! Powtarzam to obecnie... Jestem teraz wolny. Zobaczymy się!
Była dziewiąta wieczorem.
W sali Sądu Okręgowego panowało gorąco nie do zniesienia. Powietrze było duszne, nasycone wyziewami gazu i oddechem tłumu. Zdawało się, że gorączka namiętności, które się od dwóch dni rozbijały o pokryty czerwonem suknem stół sędziów, uczyniła atmosferę tak ciężką...
W tej chwili, po ostatnich słowach obrońcy, replikującego prokuratorowi, po ostatniem łkaniu, które się wyrwało z piersi skazanego, siedzącego na fatalnej ławie, sąd, postawiwszy pytania, wyszedł na naradę. Woźni otwierali drzwi, ażeby wpuścić do sali nieco powietrza, gaz syczał w mlecznych kulach szklannych, a pomiędzy widzami życiowej tragedyi, która się tu rozgrywała, poczynał się ruch.
Podnosił się gwar rozmów. Zamieniano uwagi najpierw szeptem potem głośniej... Utworzyły się za kratką grupy obrońców i urzędników sądowych, asystujących sprawie z ciekawości, i dziennikarzy, śledzących za biegiem rozpraw, ze sprawozdawczego obowiązku. W grupach tych komentowano mowę prokuratora i argumenta obrońcy, wyprowadzano wnioski o spodziewanym za chwilę, może za parę godzin wyroku, spierano się...
Pośród publiczności, usadowionej w głębi, nie tej zwykłej publiczności posiedzeń sądowych, złożonej z poziewających chałaciarzy i przyszłych kryminalistów, wtajemniczających się w arcana prawa, ale publiczności eleganckiej, ugarnirowanej pięknemi twarzyczkami pań i monoklami panów, panował niemniejszy ruch. Słysząc rozmowy i komplementa, ogień uwag i dowcipów, możnaby sądzić, że znajdujemy się nie w sali sądowej, ale w antrakcie pierwszego przedstawienia w teatrze... Damy wachlowały się, panowie rzucali zabójcze spojrzenia.
Tutaj powszechne zainteresowanie budził oskarżony... W tej chwili podnosił on głowę i patrząc z niepokojem w twarz swego obrońcy, z wielkiemi szklistemi perłami łez, które przy świetle gazu połyskiwały w zaczerwienionych jego oczach, coś mówił... Była to sposobność przyjrzenia się twarzy, którą przez dwa dni rozpraw sądowych tak uparcie chował w rękach. To też skierowały się w jego stronę dziesiątki lornetek.
— Taki młody!..
— I jaki przystojny chłopiec.
— Takie zepsucie w tym wieku...
— Ktoby przypuścił, patrząc nań, że popełnił tak straszną zbrodnię?
Takie wykrzykniki wyrywały się z ust patrzących. Rzeczywiście, powierzchowność oskarżonego przemawiała nieskończenie na jego korzyść, zdawała się usuwać bezwzględnie przypuszczenia winy. Była ona sympatyczna, jak rzadko.
— To niczego nie dowodzi, perorował poważny jegomość o minie profesora, Lavater powiadał....
Przyjrzyjmy się oskarżonemu.
Można mu dać zaledwo od ośmnastu do dwudziestu lat wieku. Był szczupły i, pomimo że z głębi ławy oskarżonych wyglądał tylko jego biust, widocznie wysoki. Jego twarz zarysowana regularnie, oświetlona dużemi błękitnemi oczyma, miała wyraz łagodności i słodyczy. Zdawała się ona stworzona do uśmiechu i szczęścia. I w tej chwili ze łzami w oczach, z twarzą, zaczerwienioną od płaczu, podobnym był więcej do dzieciaka, którego karcą za jakieś drobne przewinienie, niż do zbrodniarza, któremu groziły długie lata ciężkich robót...
Zbrodnia, o którą go oskarżano, rzeczywiście wołała o pomstę do nieba; było to morderstwo na osobie poczciwego starca, który go wychowywał i opiekował się nim, morderstwo w celu rabunku...
W roku 1880, kiedy się zaczyna nasza opowieść w całej Warszawie mówiono tylko o sprawie zabójstwa w Rogowie. Pisały o niej dzienniki, interesowała się opinja, podawano sobie o niej dziwne wieści i szczegóły.
Jak widzimy, ostatni akt, tego dramatu zgromadził również licznych i ciekawych widzów.
We wsi Rogowie, położonej w pobliżu Warszawy, zaledwo o dwie czy trzy mile od miasta, zamordowany został pewnej kwietniowej nocy ksiądz Andrzej Suski, miejscowy proboszcz, świątobliwy starzec, znany nie tylko w swej parafji, ale i w szerokich kołach Warszawy, z dobroczynności i zacności charakteru. Znaleziono go u stóp łóżka z gardłem, przeciętem jego własna brzytwą, którą zabójca, widocznie dobrze znający rozkład mieszkania, wydobył z tualetki pod oknem... Ciało pławiło się w kałuży krwi. Rozbite biurko proboszcza świadczyło, że motywem zabójstwa był rabunek. Rzeczywiście, szuflady biurka, gdzie proboszcz chował pieniądze, były opróżnione. Jeszcze przed dwoma tygodniami, jeden ze znajomych księdza Suskiego widział tam listy zastawne, na summę kilkunastu tysięcy rubli...
Podejrzenia padły od razu na wychowańca księdza, obecnie siedzącego na ławie oskarżonych.
Za parę godzin, może prędzej, sąd miał wypowiedzieć swe słowo o losie Stefana Polnera...
W tej chwili odszedł od niego obrońca, jeden z adwokatów młodszej generacyi, znany w kołach prawniczych pod krótkiem mianem „Julka“. Pomimo, że był wyznaczony do obrony z urzędu, na jego twarzy, na której dwudniowe utrudzenie wypisało się bladością i obwódkami pod oczyma, widniało wrażenie chwili. Twarz miała wyraz poważny, niemal smutny.
Oskarżony opuścił znów na ręce głowę, przed chwilą podniesioną do góry. Oparty na barjerce ławy oskarżonych, siedział nieruchomo... W uszach czuł dziwny szum. Brzmiały mu jeszcze w głowie groźne i pełne siły słowa prokuratora. Przejmował go dreszcz, gdy przypominał sobie jego nieprzeparte argumenta... W oczach robiło mu się ciemno...
Bo też w samej rzeczy, mowa prokuratora stanowiła arcydzieło logiki i energii. Oskarżyciel, przypomniawszy w dwóch słowach postać zacnego starca, którego siwe włosy szanowano powszechnie, i stosunek księdza Andrzeja do oskarżonego, który wszystko zawdzięczał kapłanowi, przeszedł do poszlak walczących przeciw niemu, rozbierał je punkt po punkcie, szczegół po szczególe. Zestawił zeznania świadków, wyjaśnił punkta niezrozumiałe, dowodził nieprawdopodobieństwa wykrętnych objaśnień oskarżonego. Był to skończony obraz zbrodni i jej pobudek. Twarze wszystkich obecnych okazywały, że jak przed chwilą mogła być jeszcze wątpliwość, teraz ostatni jej cień zniknął...
Logika prokuratora była zabijająca. Ostrzegł on sędziów przed zwodniczemi pozorami, w jakie przypadek ubrał postać oskarżonego. Łzy, które płynęły z jego oczu, wskazywał, jako jeden jeszcze dowód hipokryzyi i głębokiego zepsucia moralnego. Narysował wreszcie obraz tego młodzieńca, syna nieznanych rodziców, którego zacny kapłan przygarnął do siebie, kształcił, odziewał, żywił, psuł swą względnością i który za te wszystkie dobrodziejstwa, zapłacił straszną zbrodnią...
— Co było pobudką zbrodni? — pytał oskarżyciel. Odpowiedzi na to naturalne pytanie trzeba szukać w wstrętnem zepsuciu moralnem oskarżonego, w jego przedwczesnej przewrotności... Świadkowie powiedzieli nam, że wydalono go ze szkół z powodu złego prowadzenia się, chociaż powinien był, korzystając z szlachetnej ofiarności kapłana, garnąć się całemi siłami do nauki... Od tego czasu, przez półtora roku, pomimo nalegań ks. Andrzeja, nie wybrał żadnego zawodu, nie wziął się do żadnej pracy. Był pasorzytem, jadł darmo chleb swego opiekuna.
Prokurator, człowiek jeszcze młody, o postaci pełnej energii, wyglądał w tej chwili imponująco. Zdawał się być urzeczywistnieniem idei karzącej sprawiedliwości. Oczy całej sali były nań skierowane.
— To jeszcze nie wszystko — ciągnął dalej, obrzuciwszy obecnych wzrokiem — sąd widział przed chwilą świadka, którego wezwano do sprawy dla udowodnienia mniemanego alibi oskarżonego.
Jest to kobieta młoda, której przypadek dał powierzchowność ujmującą po to tylko, ażeby ją tem bardziej zbrukała... Sąd słyszał jej zeznanie i oceni je. Twierdzenie jej, uderzające przykrym cynizmem, jakoby oskarżony przepędził w jej towarzystwie noc, podczas której popełniono zbrodnię, nie zaważy na szali sprawiedliwości i nie uchroni winnego od zasłużonej kary. Ale to zeznanie uczy nas, jakie były stosunki osiemnastoletniego chłopca z tą kobietą, kelnerką w restauracyi. To nam tłumaczy na co mu były potrzebne pieniądze, choćby poplamione krwią. To najlepiej objaśnia potworny grunt charakteru oskarżonego... Nie ma dlań miejsca pod jasnem niebem tych sfer, niech idzie dźwigać cały ciężar swej hańby pod szare niebo Syberyi!...
Były to wspaniałe słowa, wypowiedziane z wielkim zapałem i głębokiem przekonaniem.
Gdy prokurator kończył, wszyscy zatrzymywali oddech w piersi... Tylko poszanowanie dla miejsca wstrzymywało słuchających od gorących oznak aprobacyi.
A podczas gdy prokurator tak mówił, ona, ta kobieta, na którą potrójnym ciężarem spadała hańba jej kochanka, siedziała w głębi miejsc, przeznaczonych dla publiczności, ukryta w cieniu filaru. Pomimo to, trzymała głowę do góry, a jej twarz blada, jak płótno, była nieruchoma, niby wykuta z kamienia.
Właściwie, było to także więcej dziecko, niż kobieta. Nie miała pewno więcej lat niż on. Brunetka, o głębokich czarnych oczach, posiadała na twarzy ten różowawy puszek brzoskwini, który życie nam dopiero ściera. Rozwinięte kształty i pierś zaledwo mieszcząca się w gorsecie, dawały jej pozór nieco starszy... Usta były maleńkie czerwone, jak krew. W tej chwili cała była w oczach. Zdawała się nie słyszeć piętnujących ją słów tego wysokiego pana w mundurze haftowanym złotem; nie widziała spojrzeń, które na nią rzucano z ukosa, nie uważała znaczących szeptów, które brzmiały do koła. Wpatrzyła się w niego, siedzącego na fatalnej ławie i wstrząsanego czkawką tłumionych łkań; zdawała się chcieć przeszyć wzrokiem ręce, któremi zakrył twarz...
Przyszła kolej na głos obrońcy.
Zadanie adwokata „Julka“ było bardzo trudne. Miał do walczenia z potężnem wrażeniem, jakie wywołały słowa prokuratora. Wreszcie, w samej sprawie wszystko mówiło na niekorzyść podsądnego. Pomimo to, obrońca robił co mógł.
Przypomniał zgubne omyłki sądowe, dowodził nicości poszlak i zeznań, które walczyły przeciwko oskarżonemu, przyznawał wprawdzie, że chłopiec był lekkomyślny, ale twierdził na zasadzie zeznań świadków, że kochał z głębi serca swego opiekuna, który mu odpłacał szczerą przychylnością...
— Pan prokurator odpowiada na to: „hipokryzyą!“ wołał adwokat „Julek“, ale dość spojrzeć na twarz oskarżonego w tej chwili, dość posłuchać jego łkań, ażeby przyjść do przekonania, że nie może tu być mowy o hipokryzyi... A jego zachowanie się w pierwszych chwilach, kiedy zabójstwo zostało odkryte!.. Jego boleść, o której mówią wszyscy świadkowie!.. W tej sprawie, pomimo wszystko, co twierdzi urząd oskarżający, jest wiele niewytłumaczonego... Są dane za, są i przeciw. Jeśli oskarżenie powołuje się na fakta i świadków, których powagę, sądzę, przed chwilą osłabiłem, to my mamy alibi, któremu bądź co bądź nie ma powodu nie wierzyć... W tem starciu dwóch prawd, z których nie wiemy, jaka jest rzeczywistą, może ostatecznie roztrzygnąć tylko ten głos wewnętrzny, który tak często budzi się w naszem sercu, ażeby zdecydować najważniejsze kwestje. Ów głos powiada mi, że to dziecko nie może być winnem strasznej zbrodni, którą mu przypisują.... Dość spojrzeć w jego oczy w tej chwili pełne palących łez!
W sali godzono się na jedno. Walka, jaką podjął obrońca, była prowadzona z sercem i talentem. Potrafił on zachwiać znów na krótką chwilę przekonaniem niejednego ze słuchaczy... Ostateczny rezultat pomimo to zdawał się być dla jego klijenta niepomyślnym.
Adwokat „Julek“ przechadzał się obecnie zadumany pomiędzy grupami, które się zebrały za kratkami. Jego czoło było ciągle powleczone chmurą. Wzrok jego błądził po sali bez celu, przesuwając się po srebrnych gwiazdkach u fraków kolegów, twarzach dam, ugrupowanych w głębi i wysmukłych filarach, podpierających sklepienie sali.
Wtem mimowoli zatrzymał się. Na twarzy jego wybiło się zdziwienie. Przez chwilę przyglądał się uważniej jednemu punktowi w głębi sali...
I doprawdy było się czemu dziwić. Pomiędzy publicznością, przysłuchującą się sprawie, adwokat „Julek“ ujrzał niespodziewanie twarz, która zdawała mu się jak dwie krople wody podobną do twarzy oskarżonego. Te same rysy regularne, miękko zaokrąglone, te same wielkie błękitne oczy, ta sama słodycz w spojrzeniu...
Adwokat mimowoli przetarł sobie oczy.
— Rzeczywiście — mruknął przez zęby — sprawa mnie rozstraja... Zdaje mi się, że widzę wszędzie twarz tego chłopca!
Ale jeszcze dwa czy trzy rzuty oka przekonały go, że bynajmniej nie było to złudzenie... Sobowtór oskarżonego tem różnił się od niego, że tutaj ta piękna, idealnego rysunku główka była osadzona na wiotkich ramionach młodego dziewczęcia. Otaczały ją sploty włosów złotopopielatego koloru, a ubierał zręczny, chociaż dość skromny kapelusik... W każdym razie podobieństwo było uderzające!
Adwokat mimowoli zaczął snuć przypuszczenia. Dziwnym trafem, pochodzenie oskarżonego nie było dostatecznie wyjaśnione... To młode dziewczę, tak do niego podobne, mogło być jego siostrą lub kuzynką... Czy przypadkiem nie wiązało się to ze sprawą, w której bądź co bądź znajdowało się wiele niewytłumaczonego?..
Chciał już zapytać którego z obecnych, czy przypadkiem nie mógłby mu udzielić wiadomości, kto jest młoda osoba i widocznie będąca z nią razem jakaś starsza pani i druga panienka... Lecz oto ukazali się woźni, zapowiadając rychłe wejście sądu.
— Proszę o uciszenie się! — wołał jeden z nich, przebiegając salę.
Uderzył dzwonek. Drzwi otworzyły się, ukazał się sąd.
— Tak prędko! Zrobił uwagę któryś z urzędników sądowych. Dla oskarżonego zły znak...
W sali zapanowało głuche milczenie. Wszyscy natężyli słuch.
Prezydujący odczytał wyrok:
Stefan Polner, uznany za winnego, skazany został na dwanaście lat ciężkich robót i następnie na osiedlenie w Syberyi.
Rzeczywiście, prokurator, twierdząc, że ten chłopiec o tak ujmującej powierzchowności i wielkich błękitnych oczach był ladaco, miał cokolwiek racyi. Ale tylko cokolwiek...
„Niecnota Stefek“, jak go z pobłażliwym uśmiechem nazywał za życia ksiądz Andrzej, był to złoty chłopiec: żywy, serdeczny, rozgarnięty. Lecz przy tem wszystkiem lekkomyślny do najwyższego stopnia, łatwo zapalający się fantastyk. W żadnym razie zresztą nie zasługiwał na zarzut hipokryzyi, który mu zrobił przedstawiciel urzędu oskarżającego... Chyba należałoby w samej rzeczy przypuścić w tym dzieciaku nieskończoną przewrotność...
Zkąd i jak się znalazł Stefek na opiece księdza Andrzeja? tego nikt dokładnie nie wiedział.
Przed siedmiu laty, kiedy ksiądz Andrzej przybył na probostwo do Rogowa, pierwszego zaraz lata na wakacye zjechał ów malec w szkolnym mundurku, o żywych błękitnych oczach, który był w ciągłej wojnie z kurami i gęśmi starej gospodyni Barbary i w wielkiej przyjaźni z fornalem Jakóbem, mającym w swem zawiadywaniu dwie tłuste szkapy.
Gimnazista wkrótce dał się polubić całemu otoczeniu proboszcza i licznemu sąsiedztwu, które utrzymywało z ks. Andrzejem stosunki.
Sąsiedzi, którzy, jak to sąsiedzi, interesowali się wszystkiem, co się działo dokoła, dowiedzieli się niebawem od poczciwego księdza Andrzeja, że Stefek był zupełnym sierotą, synem najlepszego niegdy przyjaciela kapłana z lat młodzieńczych. Po śmierci rodziców ksiądz Andrzej zaopiekował się dzieckiem, umieścił je najpierw u znajomej rodziny, potem posyłał do szkół, zaopatrywał wszystkie jego potrzeby, co jak mówił, tem było słuszniejsze że pozostał wiele winien jego ojcu. Niekiedy nawet wspominał o pewnych funduszach, które jakoby miały pozostać na wychowanie dziecka.
Pomimo wszystkiego, złośliwość ludzka zapewne nie oszczędziłaby stosunku kapłana do chłopca, gdyby nie opinja niemal świętości, jaką za sobą przyniósł do Rogowa ksiądz Andrzej i jaka wkrótce też ugruntowała się w okolicy.
Był to kapłan w całem tego słowa znaczeniu. Pomimo że w chwili przybycia do Rogowa, liczył zaledwo lat pięćdziesiąt, był siwy jak gołąb, nieco zgarbiony; miał w spojrzeniu i w twarzy wyraz nieskończonej słodyczy i łagodności... Niezmiernej prostoty obyczajów, nie mając prawie żadnych potrzeb osobistych, ksiądz Andrzej rozdawał wszystko, co miał, ubogim. Nieszczęśliwi, biedacy, sieroty z całej okolicy, cisnęli się na probostwo w Rogowie i mogli być pewni, że nie odejdą bez wsparcia i pociechy... Rzecz prosta, często nadużywano tej szlachetności kapłana. Stara gospodyni Barbara zżymała się nieraz na księdza, gdy wszystko do ostatniej złotówki rozdał biedakom, ale poczciwy kapłan, zajadając za cały obiad kwaśne mleko z kartoflami, śmiał się tylko dobrodusznie i mówił.
— Więcej Bóg ma, niż rozdał!..
O przeszłości ks. Andrzeja mówiono różnie. Jemu samemu wyrywało się nieraz jakie słówko, które dowodziło, że ta przeszłość nie przeszła całkowicie w zakrystyi kościelnej. To pewna, że ks. Andrzej w chwili przybycia na parafję do Rogowa, będąc już starcem, liczył zaledwo kilkanaście lat kapłaństwa. Młodość jego musiała więc upłynąć nie w seminarjum. Opowiadano, iż ksiądz Suski nie lubił o tem wspominać. Zapytywany, odpowiadał z dobrodusznym uśmiechem:
— Ot... szalało się... a teraz się pokutuje...
Nie ulegało zresztą wątpliwości, że ks. Suski posiadał pewne osobiste środki materjalne, zapewne resztki majątku, którego kiedyś hucznie używał. Dobroczynność kapłana, nie mająca żadnych granic, dawnoby już wyczerpała jego kapitalik, gdyby nie to, że znajdował się on w zawiadywaniu jednego z przyjaciół księdza, prawnika starszej generacyi, zamieszkałego w Warszawie.
Niecnotę Stefka ksiądz kochał jak gdyby rodzone dziecko, czynił zadość jego kaprysom, pieścił i psuł. Bo też nie podobna było nie kochać tego dzieciaka, z twarzy malowanego aniołka, żywego, jak skra, który, na wakacye napełniał gwarem i hałasem całą, zazwyczaj spokojną i milczącą, plebanię... Dla Stefka, na jego potrzeby, do rozrywki zawsze ksiądz Andrzej znalazł gdzieś odłożone parę złotych. Niekiedy wyrywało mu się z ust słówko, wskazujące, że uważał za święty obowiązek zaspakajać potrzeby chłopca i nawet z pewnym zbytkiem...
Tak upływały lata, niecnota Stefek rósł i mężniał. Uczył się nienajlepiej, nie dla tego, żeby nie miał wrodzonych zdolności, ale ponieważ w rezultacie więcej myślał o figlach, niż o nauce. Był to już wysoki chłopiec w granatowym mundurku, któremu z lekka górną wargę zaczynał ocieniać puch dojrzałości, i na którego zgrabną figurę kobiety spoglądały na ulicy z widoczną przyjemnością... I on też patrzał z ciekawością na świeże twarzyczki dziewcząt. Wówczas od czasu do czasu przechodziły mu jakieś błyskawice, a policzki zapalały się rumieńcem.
Stefek był już w szóstej klasie gimnazjum, gdy nastąpiła katastrofa, wprowadzająca poważną zmianę do jego życia... Pewnego razu, w towarzystwie kolegów pozwolił sobie na wybryk, przekraczający zwykłe granice karności szkolnej, a gdy go wezwano przed władzę szkolną dla wytłumaczenia się, odpowiadał zbyt żywo, wreszcie mimowoli, podniósł głos... Dołączyły się do tego wspomnienia dawnych sprawek chłopca i złe noty, które obciążały jego rachunek. Uznano, że daje zły przykład klasie i wydalono go...
Ten bądź co bądź smutny dla przyszłości chłopca wypadek nieskończenie zmartwił poczciwego księdza Andrzeja. Kiedy winowajca przybył z Warszawy na plebanię ze spakowanemi tobołkami i zasmuconą twarzą, a potem zamknął się z nim w izdebce, zwanej uroczyście „gabinetem“ i chciał dać chłopcu porządną burę... skończyło się na tem, że i ksiądz i chłopiec obydwaj się popłakali...
Co było robić? Postanowiono, iż Stefek tymczasem zostanie na plebanji, a co do przyszłości, pomyśli się... Ksiądz Andrzej kazał chłopcu rozmyśleć się dobrze, do czego czuje powołanie i jakie pragnąłby sobie wybrać zajęcie, a i sam tymczasem postanowił poszukać i popytać. Między innemi ksiądz medytował, czy nie możnaby jeszcze wysłać chłopca do szkół za granicę, czynił to jednakowoż zależnem od jego chęci do nauki...
Upłynęło kilka tygodni. Chłopiec zbijał bąki po plebanji, włóczył się z fuzyjką po okolicy. Pewnego razu ksiądz miał do załatwienia parę interesów w Warszawie; trzeba było się zobaczyć ze starym przyjacielem prawnikiem, załatwić jakąś drobnostkę w konsystorzu, kupić to i owo na potrzeby kościelne! Stare kości proboszcza, który był już wtedy blizko szóstego krzyżyka, nie bardzo domagały. Ksiądz Andrzej zawołał tedy chłopca.
— Pojedziesz — rzekł mu — za sprawunkami do Warszawy.
Stefkowi było na to jak na lato. Zaczynało mu się już nudzić na wsi. Sposobność była wyborna. Interesa wymagały dwudniowego pobytu w mieście. Ksiądz zaopatrzył go w potrzebne pieniądze i na sprawunki i na hotel i na życie, a na odjezdnem wcisnął jeszcze w rękę czerwoną dziesięciorublówkę ze słowami:
— A to dla ciebie na cukierki.
Stefek bawił w Warszawie zamiast dwóch, trzy dni, a kiedy wrócił, można w nim było dostrzedz znaczną zmianę. Miał oczy, jak gdyby przysłonięte mgłą, był nie swój. Wytłumaczył się jakoś niezręcznie z opóźnienia, a ponieważ wszystkie sprawunki i interesa załatwił należycie, ksiądz Andrzej nie robił mu żadnej uwagi.
Ta wycieczka do miasta stała się fatalną dla młodego chłopca.
Co go spotkało w Warszawie? Wkrótce przestało to być tajemnicą dla opiekuna, tem bardziej nam wolno o tem wiedzieć.
Zaledwie stanął w hotelu, Stefek, jak zawsze żywy, wybiegł na bruk warszawski, ażeby przyjrzeć się miastu, którego już kilkanaście dni nie widział i odetchnąć powietrzem zaułków miejskich, mających taką ponętę dla urodzonych i wychowanych w mieście. W Saskim ogrodzie spotkał jednego z dawniejszych kolegów, który jeszcze przed nim opuścił ławy szkolne; a niebawem znaleźli się razem w drugorzędnej restauracji na jednej z bocznych ulic Warszawy.
Zapadał wieczór. W restauracji zapalono gaz. Była to długa sala, zastawiona ordynaryjnemi stołami i stołkami, w środku której wznosił się bufet; w głębi widniała estrada dla orkiestry. W sali było duszno i gwarno. Stukały kufle piwa, biegały usługujące dziewczęta, słychać było wykrzykniki, krzyżowały się rozmowy i podejrzanego gatunku dowcipy. Płomienie gazu, zapalając się, wydawały długi urywany dźwięk. Długa sala oświetlała się częściowo, na wyrywki.
Stefek dotąd nie wiedział, poco go tutaj przyprowadził bardziej doświadczony kolega.
— Poczekaj, pokażę ci coś — mówił do niego ten ostatni.
Stefek patrzał szeroko otwartemi oczyma na cały obraz, pełen nieznanych dlań szczegółów. Ale to nie było jeszcze „coś“, o którem wspominał kolega.
O dwa kroki od stolika, przy którym usiedli, wybuchnął zapalający się płomień gazu, oświetlając niespodziewanie ten zakątek sali. Stefanowi ukazała się nagle postać, która odtąd miała w jego życiu zająć miejsce.
Dziewczyna z głośnym śmiechem, który roztwierał jej maleńkie, czerwone jak krew, usta, zeskakiwała właśnie z krzesła, na które weszła, ażeby łatwiej zapalić gaz. Jej główka i biust znajdowały się teraz w pełnem oświetleniu.
Kolega trącił Stefka w bok i rzekł mu:
— Patrz... to właśnie ona... Władka!...
Stefkowi nie było potrzeba zalecenia kolegi. Patrzał i patrzał... Zdawało się, że ją chce zjeść oczyma. Bo też było na co patrzeć.
Była to jedna z „panien“ podających piwo.
Widzieliśmy już Władkę w sali sądowej, dotkniętą bólem i hańbą, a jednak podnoszącą czoło do góry. Trudno powziąć pojęcie z rzuconego tam w paru słowach szkicu o tem, czem było dziewczę śmiejące się, ożywione wszystkiemi barwami młodości, pełne życia i siły, szczególniej na tem, okopconem dymem z tytoniu, tle, pośród brudnych ścian i zalanych piwem stołów... Odbijało ono jak jutrzenka od sztucznej świeżości wykrygowanej damy, śmiejącej się nieopodal z za bufetu, od swych towarzyszek, przeważnie draśniętych zębem czasu, o twarzach żółtych, oczach podkreślonych sinemi obwódkami o zepsutych zębach.
Władka, w tem niespodziewanem rozpraszającem ciemności świetle gazu, ukazała się Stefkowi, jak czarowna wizya. Patrzył na nią... i patrzył.
Ekstazę zakończyło szturchnięcie przez kolegę w bok i najprozaiczniejsze pytanie, rzucone przez dziewczynę:
— Dwa piwa?..
Nigdy nie wiemy zkąd przychodzą nasze przeznaczenia. Stefkowi ani przyszło do głowy, że ta chwila będzie dlań przełomową w życiu... Z całą potęgą świeżych, niczem dotąd nie zbrukanych uczuć, poddał się urokowi, który nań z czarnych oczu Władki spływał... Dla tego, zamiast dwóch, przesiedział w Warszawie trzy dni, dla tego postarał się wkrótce znaleźć pozór, który mu pozwolił znów za tydzień wymknąć się do miasta...
Wycieczki zaczęły się powtarzać. Niewielka odległość od Warszawy pozwalała wracać w ciągu jednego dnia. Pomimo to, i mimo zwykłej pobłażliwości księdza Andrzeja, nowy ten objaw począł zwracać jego uwagę. Chłopiec zdawał się być cały, jak w gorączce... Nie wspominał już teraz ani słowem o projektach na przyszłość, o których była wciąż mowa w pierwszych dniach... Wreszcie, ciągle potrzebował pieniędzy na swe wycieczki i drobne wydatki...
Zapewnie nie ten ostatni wzgląd niepokoił najbardziej zacnego kapłana, ale ostatecznie ksiądz Suski znał dosyć życie, ażeby się domyśleć, że w spokojną dotąd egzystencję dzieciaka wplątał się jakiś cierń, który mu mógł na zawsze zepsuć przyszłość...
Opiekun pewnego popołudnia zamknął się ze Stefkiem.
— Wyspowiadam cię, moje dziecko, rzekł półżartem, półserjo.
I rzeczywiście spowiedź nastąpiła...
Stefek był zbyt szczerym i żywym dzieciakiem, wreszcie uczucie, którego potęgi sam nie potrafił ocenić zbyt przepełniało mu serce, ażeby mógł nie wyznać wszystkiego na pierwsze pytania ks. Andrzeja... Z siłą wyrażeń, której trudno było przypuszczać u tego smarkacza, opisał ją opiekunowi, odmalował gorąco swą miłość, wreszcie przyznał się zdumionemu kapłanowi, że i ona jego...
Były to więcej zwierzenia szczęśliwego kochanka niż spowiedź skruszonego grzesznika. Wreszcie, Stefek zakończył niespodziewaną konkluzyą.
— Ja się z nią ożenię... ja się z nią muszę ożenić!..
Starzec słuchał z pochyloną głową tego wyznania. Pozwalał mówić dzieciakowi, ażeby lepiej poznać stan rzeczy i głębię niebezpieczeństwa. Twarz jego powlokła się powoli smutkiem. Ksiądz Andrzej zbyt dobrze, znał charakter swego wychowańca i zbyt wiele sam żył, ażeby nie dostrzedz groźby, jaką ten przedwczesny stosunek mógł przedstawić dla przyszłości Stefana. Z nieskończoną dobrocią i łagodnością, których takie skarby miał zawsze w duszy, począł oblewać zimną wodą gorące czoło dzieciaka...
Nie łajał i nie groził. Przekładał chłopcu, z delikatnością ale z przekonaniem, iż jest dopiero na progu życia, że ma do wywalczenia kawałek chleba i miejsce dla siebie śród społeczeństwa, że powinien długo jeszcze pracować, zanim będzie mógł myśleć o stworzeniu rodziny, że wreszcie szukać jej powinien nie tam, gdzie znalazł Władkę... Argumenta kapłana szły z serca, były tak poczciwe i przekonywające, mięszały się wreszcie ze łzami, że chłopiec, ażeby oszczędzić starcowi przykrości, przyrzekł wszystko, co ten chciał.
Upłynęło parę dni. Stefek znów pojechał do Warszawy.
Choroba zdawała się nieuleczalną, a grunt charakteru chłopca, choć najpoczciwszy w świecie, nieskończenie lekki... Wrażenia przewijały się po nim, jak zmarszczki po tafli jeziora...
Księdza Andrzeja nie zdziwiło to zbytecznie. Smuciło tylko coraz ciężej...
— Nieszczęśliwe dziecko! — mówił.
Odtąd przez parę miesięcy aż do ostatecznej katastrofy trwał przykry dla chłopca stan rzeczy... Ksiądz Andrzej wzdychał tylko i szukał jakiego zajęcia dla Stefka, ażeby precz odciągnąć go od tej zgubnej namiętności... Stefek unikał wzroku kapłana i nocami wymykał się do Warszawy. Nie śmiał prosić teraz opiekuna o pieniądze. Ale za to złoty zegarek, który dostał przed paru laty na imieniny i parę innych cenniejszych rzeczy, znikło.
Pewnego razu, gdy pojechał do Warszawy po sprawunki ze stu kilkudziesięciu rublami, wrócił tegoż dnia, czerwony jak burak. Zaledwie zdołał wybełkotać, że... zgubił pieniądze.
— Nieszczęśliwe dziecko! — powtarzał ksiądz Andrzej.
Trzeba było położyć temu koniec.
To wszystko martwiło niewymownie kapłana; chudł i garbił się jeszcze bardziej... Czasami siedział długo zamyślony, na jednem miejscu, a w oku perliła mu się łza...
Pewnego razu — było to w początku kwietnia — ksiądz Andrzej odebrał list od swego przyjaciela prawnika z Warszawy. Po odczytaniu go, przywołał Stefka.
— Moje dziecko! — rzekł do niego, gdy chłopiec stanął przed nim zaczerwieniony, spuściwszy oczy — mam dla ciebie zajęcie... Pan Antoni pisze mi, że choćby w tej chwili możesz jechać do Kalisza. Czeka cię tam miejsce kancelisty u rejenta B... Na początek, będziesz dostawał 30 rubli miesięcznie. Ja ci będę posyłał czterdzieści. To razem powinno wystarczyć młodemu chłopcu na porządne utrzymanie...
Stefek, słuchając tych słów, bladł jak, płótno. Zdawało się, że wszystka krew zbiegła mu do twarzy...
Ksiądz Andrzej, patrząc nań, myślał, że chłopiec upadnie.
Stefek rozumiał, jaki był cel opiekuna.
— Czy... prędko... mam pojechać?.. — pytał głosem, który się urywał.
Poczciwy starzec spuścił oczy, serce mu się krajało na widok tej boleści dzieciaka.
— Kiedy chcesz — odrzekł zmieszany — choćby zaraz... Wreszcie za dwa... trzy dni...
Ale Stefek nie mógł już dłużej wytrzymać. Z łkaniem upadł do kolan poczciwego proboszcza i przytuliwszy do jego sutanny gorącą głowę, płakał jak dziecko... Nie mówili do siebie ani słowa. Ksiądz Andrzej rozumiał, co mu chciał powiedzieć chłopak, Stefek rozumiał, że postanowienie opiekuna jest nieodwołalne.
— Co robić? — mówił kapłan, całując go w gorącą głowę. Tak być musi... Nie może być inaczej!
Ostatecznie, ksiądz Andrzej naznaczył wyjazd za trzy dni...
Tego wieczoru Stefek zniknął z plebanji. Była to znów jedna z tych wycieczek do Warszawy, które tak smuciły opiekuna. Zresztą, był on pewny, że Stefek wróci i wyjedzie oznaczonego dnia.
— Szaleje! — mówił sam do siebie poczciwy kapłan, przerzucając wieczorem kartki brewjarza — zupełnie tak jak ojciec...
Była godzina siódma rano.
Przed gankiem probostwa w Bogowie zatrzymała się bryczka prazka. Wyskoczył z niej Stefek, zapłacił woźnicy, obejrzał się i wszedł w ganek. Był blady, na twarzy jego znać było niepokój i niewywczasowanie.
Plebanja zdawała się spać.
Na ganku, na którym często o tej porze, już po odprawieniu pierwszej mszy w cichym kościołku wiejskim, siadywał ksiądz Andrzej, tym razem nie było nikogo.
Stefek, po cichu, prawie na palcach, jak winowajca przebiegł sionkę, niewielki pokoik na prawo, stanowiący rodzaj saloniku, wreszcie znalazł, się w izdebce, w której stało jego łóżko. Tutaj kwaterował zawsze, przyjeżdżając dawniej na wakacje; tu był jego pokój od czasu szkolnej katastrofy.
Rzucił się na łóżko. We wszystkich członkach czuł zmęczenie i ociężałość. Głowę paliła mu gorączka. Bezładne myśli przebiegały mu przez biedny, wstrząśnięty do gruntu mózg... Dziś miał opuścić ten pokoik może na zawsze... Bądź co bądź, przeżył tu najdroższe chwile swego niedługiego życia.
Jaki on był szczęśliwy, kiedy maleńki, bardzo mały, bez żadnej poważnej troski w dziecięcej głowie, spoczywał na tem samem łóżku, uśmiechając się do ciemno-purpurowych czereśni, zasyłających mu z cichym szelestem gałęzi co rano do okna dzień dobry... Śniły mu się wtenczas konie, łąki, motyle, a czasem wspomnienia lekcji historji, Aleksander wielki, harcujący na swym rumaku przed zwycięzkiemi hufcami...
A potem? Potem... te noce bezsenne, kiedy ona zdawała się do niego spływać w każdym celu ciemności, uśmiechać z każdego promienia jutrzenki, która wstawała wcześniej, niż na jego powieki spadł sen... Szalone przeczucia, marzenia, pełne czegoś niepojętego, burza, która mu napełniała serce. A jeszcze później, jak zakosztował zgubnej słodyczy z jej ust, te wspomnienia, ta nieugaszona żądza pocałunków i uścisków, te łzy, które mimowoli bez powodu spływały mu gorącą falą po twarzy... Wreszcie nocne wycieczki, przestrogi księdza Andrzeja, rozwaga, która mówiła mu głośno, że postępuje źle, walka, którą ze sobą toczył, troska o pieniądze, postanowienie opiekuna... Te skromne bielone ściany były świadkiem całego dramatu, słuchały jego skarg, patrzyły na miotania się dzieciaka o zbyt gorącej wyobraźni i zawcześnie wybujałych namiętnościach.
Teraz miał wyjechać. Nie było innego sposobu. Ile myśli, ile projektów przeszło mu przez głowę w ciągu tych kilkudziesięciu godzin, odkąd ksiądz Andrzej oznajmił mu swą rezolucję. Ostatecznie musiał się poddać...
Dwie godziny temu pożegnali się. Zamienili ostatnie pocałunki, których ślad gorący, jak ogień, ciągle nosił na wargach, przysięgli, że nigdy o sobie nie zapomną i rozłączyli się. Co będą robili?.. Czy on wiedział? Rozbity, leżał teraz na łóżku, podłożywszy ręce pod głowę i przymknąwszy oczy. Oczekiwał, że go ks. Andrzej zawoła...
Powoli jakiś rodzaj omdlenia zaczął go obejmować. Powieki szczelniej przykleiły mu się do oczu, zdawał się drzemać.
W tej chwili w sąsiednim pokoiku dały się słyszeć wlokące się, ale ostrożne kroki. Drzwi izdebki „niecnoty Stefka“ odchyliły się i ukazała się w nich korpulentna postać starej Barbary, gospodyni księdza.
— Jest nareszcie — wyszepnęła po cichu, a potem dodała — śpi nieboże...
Chciała odejść, ale Stefek otworzył oczy.
— Ach, to wy Barbaro... — zawołał.
— Ja paniczu, a bo co?
Stefek usiadł na łóżku.
— Czy ksiądz Andrzej pytał się o mnie?
— Ksiądz zaspał dziś niebożę...
„Niebożę“ — było to ulubione słowo starej gospodyni.
— Zaspał?..
— A tak! Wczoraj jakosik nie domagał.. Bo też paniczyk to tylko, z przeproszeniem, wedle obrazy boskiej do tej Warszawy się włóczy...
W tonie poczciwej gospodyni była macierzyńska nagana. Stefek zwiesił głowę.
— Skończy się to — rzekł.
Barbarze zakręciła się łza w oczach. Machnęła ręką.
— Ot, niepotrzebne to wszystko — rzekła.
— No... no — dodała po chwili poczciwa kobieta — nie martw się panicz... Przyniosę kawy.
Wyszła, a za chwilę wróciła, niosąc tackę z kawą.
— Ksiądz Andrzej mówił wczoraj, że wstanie dzisiaj później... Prymarję odprawił ksiądz wikary. Myślę, że ksiądz Andrzej chce odprawić mszę, żeby panicz do niej służył. A potem konie mają być gotowe.
Stefek nic nie mówił.
Stara gospodyni spojrzała na tarczę zegara wiszącego w głębi pokoju.
— O la Boga, wpół do dziewiątej... Trzeba przypomnieć księdzu, że czas już wstać.
Kobieta podreptała w kierunku drzwi.
Stefan został sam. Serce jego znów zaczęło bić przyśpieszonem tętnem. Siedział na łóżku, schyliwszy głowę, nie poruszając się. Obok niego, na stoliku, wśród książek, dymiła apetyczna kawa, przyrządzona tak, jak ją umiała przyrządzać tylko Barbara, to wszystko jednak nie pobudzało apetytu podrostka... Nad wszelkiemi wrażeniami w jego mózgu dominowała myśl, że nieodwołalnie, ostatecznie trzeba będzie dziś wyjechać. Wysłucha mszy, będzie do niej służył księdzu Andrzejowi, a potem pojedzie.
Siedział zadumany. Nie miał świadomości, jak długo to trwało.
Nagle, z tej pełnej smutku zadumy, wyrwał go jakiś hałas, coś niespodziewanego... Słychać było ciężkie przyśpieszone kroki. Do słuchu Stefka dobiegał krzyk, dźwięczący najwyższą nutą przestrachu.
Chłopiec podniósł się.
We drzwiach stanęła Barbara.
Niepodobieństwem, ażeby w ciągu kilku minut — bo zapewne nieobecność jej dłużej nie trwała, wygląd tej kobiety tak się zmienił. Była zadyszana. Nie mogła wymówić wyrazu. Jej szeroka pierś kołysała się jeszcze widać od szybkiego biegu, twarz starej gospodyni nosiła piętno przerażenia.
— Co wam, Barbaro? — zawołał mimowolnie Stefan...
Kobieta próbowała mówić, ale strach ściskał jej gardło; wydobywały się zeń tylko chrapliwe tony.
— Paniczu!... paniczu!.. — zdołała wreszcie wybełkotać.
— Co takiego? — pytał Stefan.
Była znów chwila przerwy. Oczy Barbary otwierały się szeroko, patrząc błędnie.
— Chryste Panie!... — ryknęła wreszcie nieludzkim głosem — ksiądz Andrzej... Pan... nie żyje...
Stefek zdawał się nie rozumieć słów starej kobiety. Przyszło mu do głowy, że stara zwarjowała.
— Co?.. jak?.. — pytał, nie wiedząc co robić.
Ale stara gospodyni po pierwszej chwili przesilenia przyszła już do siebie, do pewnego przynajmniej stopnia. Wzięła Stefka za rękę.
— Chodź panicz... zobacz... — wołała głosem, który drżał ze wzruszenia.
Chłopiec dał się prowadzić... W umyśle jego powstało nagle przeczucie czegoś strasznego, jakiegoś nieszczęścia, którego jeszcze sobie nie mógł określić. Pomimo słów wyrzeczonych przez gospodynię, myśl o śmierci opiekuna nie przychodziła mu do głowy.
Przeszli salonik, sień, małą izdebkę, w której jadano obiad, gdy pogoda nie pozwalała obiadować na ganku, wreszcie stanęli przed drzwiami sypialni księdza... Te drzwi były napół przymknięte.
Gospodyni mimowoli cofnęła się od nich. Wreszcie, przezwyciężyła odruchową obawę i pchnęła drzwi, które otworzyły się na rozcież.
Stefek ujrzał straszny widok.
W sypialni panował nieporządek... Szuflady biórka, stojącego w głębi, były wysunięte. Krzesło przewrócone na środku. U stóp skromnego żelaznego łóżka kapłana, leżał on sam, ściskając w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni brzeg prześcieradła, napoły spadającego z łóżka... Nie mogło być żadnej wątpliwości. Kapłan był nieżywy. Świadczył o tem blado-żółty kolor jego cery, sztywność członków, a najbardziej straszna rana, widoczna na jego szyi... Ksiądz Andrzej padł ofiarą zabójcy!
Gardło jego, przechylone w tył, przecięte było szerokim czarnym otworem, na którym zapiekła się krew... Krew plamiła sutannę księdza w paru miejscach rozdartą i tworzyła na podłodze kałużę. Nieopodal, leżało porzucone narzędzie strasznej zbrodni — brzytwa...
Okropnie było patrzeć na ten obraz.
To też Barbara nie wytrzymała. Znów ryknęła płaczem i, nie mogąc utrzymać całego ciężaru swego potężnego ciała, upadła na kolana. Podłoga jękła pod tym ciężarem.
— Chryste Panie! — wołała — Chryste Panie!.. Zamordowany...
Stefek patrzył i patrzył. W oczach mu się mieniło. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Zbladł jak płótno. Wyczerpany bezsennością, poczuł, że nogi mu się chwieją... Oparł się o drzwi, a po chwili, upadł na ziemię.
Zemdlał.
Omdlenie Stefka było krótkotrwałe.
Bądź co bądź, organizm jego był młody i silny, a pomimo całej wrażliwości, chłopiec posiadał pewną energję. Gdy przyszedł do siebie, przed drzwiami sypialni zamordowanego znajdowało się więcej osób. Na krzyki Barbary przybył parobek, pastuch, który się znalazł niedaleko, a wkrótce przywędrował i dziad kościelny na drewnianej nodze...
Organisty lada chwila oczekiwano, a po księdza wikarego pobiegła już organiścina.
Trudno powtarzać wszystkie wykrzykniki i malować wrażenia, jakie na każdego z tych ludzi robiła ta straszna, nieoczekiwana katastrofa. Było ono tem potężniejsze, że zdawało się wszystkim niepodobieństwem, ażeby święty starzec, jakim był ksiądz Andrzej, mógł paść ofiarą tak szkaradnej zbrodni. Zresztą od najdawniejszych lat nie słyszano w okolicy o krwawych wypadkach. Wszędzie panował spokój, o rozbojach i zbójcach nawet gadki nie chodziły... Kto mógł być sprawcą zbrodni?
Takie pytania stawiał sobie każdy.
Ksiądz wikary, który wkrótce przybył, zarządził, po przejściu pierwszego wrażenia, ażeby zawiadomiono wójta i naczelnika powiatu. Jednocześnie przywołał Stefka, który ciągle stał pomiędzy zebranymi, przytłoczony ciężarem wrażenia.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekł do niego — jest i dla ciebie robota...
Stefek spojrzał na wikarego zdziwiony.
— Niewątpliwie powodem zbrodni jest rabunek... Ksiądz Andrzej miał w domu pieniądze. Pokazywał mi je jeszcze parę dni temu i mówił, że odebrał od swego przyjaciela, mecenasa z Warszawy... Znasz go przecie?
— Znam — odpowiedział Stefek machinalnie.
— Te pieniądze miały być umieszczone na hypotece... Tylko mecenas będzie mógł wiedzieć, czy przypadkiem nie zostały już umieszczone... Wreszcie, on prowadził wszystkie interesa księdza Andrzeja...
Stefek spoglądał pytająco na księdza wikarego.
— Otóż trzeba go natychmiast zawiadomić o nieszczęściu...
Stefek czekał.
— Siadaj na bryczkę i pędź co koń wyskoczy do Warszawy. Zdaj relacją mecenasowi i wracaj... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Możesz tu być potrzebny...
Stefek, machinalnie posłuszny słowom księdza wikarego, wyszedł.
Za kwadrans, bryczka wyjeżdżała z wrót plebanii. Powoził pastuch, bo fornal pobiegł do wójta.
Świeże powietrze pól oddziałało uspokajająco na Stefka. Czuł zamęt w głowie; gorączka trwała ciągle. Ale mógł teraz zebrać myśli. Była wczesna wiosna. Zieloność zaledwo zaczęła się ukazywać. Powietrze było świeże i czyste...
Gdy dojeżdżali do Pragi, chłopiec po chwili zaczął rozumować. Odurzenie, w które go wprawił straszny widok, ujrzany w sypialni księdza, przechodziło. Zaczynał rozumować, co się stało. Przejmująca tym razem świadoma boleść przeszyła mu serce. Jego dobrodziej i jedyny przyjaciel, ksiądz Andrzej, tak dla niego zawsze dobry, tak kochający, nie żyje!! Stefek zakrył rękoma twarz i załkał, jak dziecko...
Te łzy uspokoiły go nieco. Jednocześnie przyszła mu do głowy nowa myśl, myśl egoistyczna. Ten okropny wypadek zmienia całkowicie jego własne położenie. Tracił wprawdzie najlepszego opiekuna, ale jednocześnie odzyskiwał swobodę. Nic go teraz nie krępowało... Stefek był już dużym chłopcem i rozumiał praktyczne potrzeby życia; rzecz prosta, nasunęło mu się zaraz pytanie, co będzie robił, z czego będzie żył... Na to pytanie, nie miał na razie odpowiedzi. Przypomniał sobie wprawdzie, że ksiądz nieraz mówił, iż po jego śmierci nie będzie potrzebował się troszczyć o kawałek chleba... Ale... Bądź co bądź, cokolwiek się stanie, tymczasem dziś nie był zmuszony wyjechać daleko. Mógł jeszcze zobaczyć ją.
Rodzaj cierpkiej radości napełnił serce młodego chłopaka.
Wkrótce załatwił zlecenia dane mu przez księdza wikarego. Bezładnie, ze łzami w oczach, opowiedział staremu prawnikowi fatalny wypadek i pytał o polecenia. Starzec był jakby ogłuszony tą wieścią.
— Nie wiem... zobaczę! — mówił. — Dam tutaj znać prokuratorowi... Przyjadę na miejsce...
Stefek wyszedł od niego. Należało teraz czemprędzej wracać do Rogowa.
Pomimo to, wyszedłszy z domu na Długiej, w którym mieszkał stary mecenas, przez dłuższą chwilę stał przed bramą, jak gdyby niepewny co robić ze sobą. Wreszcie wsiadł na bryczkę i rzekł woźnicy.
— Jedź na Kapitulną!..
— Kaj nie wiem...
— Pokażę ci.
Za kilka minut bryczka stanęła przed jedną z obdrapanych kamienic na Kapitulnej, a Stefek wbiegł do sieni. Schody były ciemne, a w korytarzu, oświetlonym tylko przez dwoje drzwi, od podwórza i od ulicy panował półmrok. Stefek wpadł na jakiegoś człowieka, niewiedząc dobrze kto to taki.
— Przepraszam — rzekł pośpiesznie i chciał biedz dalej.
Uczuł, że go ktoś zatrzymuje za rękę.
— A... a... to pan Stefan — odezwał się głos jowialny basowy.
— Pan Onufry! — rzucił Stefek.
— Dokąd tak? — pytał dalej.
Stefek zdawał się nieco zaambarasowany. Wiedział, z jakim gawędziarzem miał do czynienia i nie chciał tracić napróżno czasu. Z drugiej strony, miał dla pana Onufrego pewne obowiązki wdzięczności...
— Śpieszę się... bardzo śpieszę — rzekł.
Pan Onufry dostrzegł w jego głosie ślad wzruszenia.
— Ależ... co panu jest? — pytał ojcowskim tonem.
Poprowadził młodego człowieka do drzwi, gdzie światło padało z ulicy.
— Jesteś spłakany panie Stefanie! blady! — powtarzał pan Onufry. — Co takiego?..
— Nieszczęście!
— Przecież nie ten wyjazd? Mówiłem ci zresztą, mój kawalerze — ciągnął pan Onufry, przechodząc znów w ojcowski jowialny ton — że na wszystko jest rada...
— Nie... to nie wyjazd.
— A więc cóż?.. Co się stało?.. Mówże, kawalerze, mów. Bo, dalibóg nie wiem co myśleć. Rzeczywiście musi to być coś dziwnego, skoro wedle tego, co mi mówiłeś wczoraj, powinienbyś w tej chwili jechać już do Kalisza...
Stefek obtarł łzę, która mu mimowoli zasłoniła oko, i po raz już wtóry rozpoczął opowiadanie.
Korzystając z tego, przyjrzyjmy się jego towarzyszowi.
Pan Onufry Leszcz, właściciel kamienicy, w sieni której nastąpiło spotkanie, niegdy woźny sądowy a potem komornik, był typową postacią, znaną każdemu w okolicach Podwala i Starego Miasta. Niski, gruby o dużej wygolonej twarzy, na której pozostawił tylko dwa wąskie pasma bakenbardów, jakie noszono przed laty czterdziestu, pan Onufry miał zawsze na szerokich wargach uśmiech przyjacielski. Nosił się trochę ze staroświecka; miał pod szyją wysoki halsztuk, a na sobie rodzaj bekieszy. Odzieżą przypominał dawno zapomniany typ mieszczanina ze Starego-Miasta, twarzą stare portrety prezesów trybunału, które można widzieć po archiwach. Był członkiem Archikonfraternji i bractwa w kościele Augustjanów, a dzieciaki na Starem-Mieście obdarzał nieraz cukierkami.
Pomimo to, nie można powiedzieć, ażeby go zbytecznie lubiano. Jego małe, siwe, świdrujące oczki zdawały się zadawać kłam dobroci, rozlanej na jego wargach i pieszczotliwemu głosowi. Wprawdzie pan Onufry nie powiedział nigdy nikomu złego słowa — broń Boże!.. nawet podobno niejednego poratował pożyczką, zresztą na procencik, ale ostatecznie jakoś ta pomoc tak bardzo na dobre wspieranym nie wychodziła. Lokatorowie kamienicy pana Onufrego, mówili, że był przyjacielski, serdeczny, żałował biedaków, płakał nad niemi, ale ostatni grosz z nich wyciągnął. Opowiadano nawet za plecami byłego komornika brzydkie historje o nim... Ale zapewne w tem wszystkiem nie wiele było prawdy. Ot, zwyczajnie plotka, która nikogo nie oszczędza!..
Opowiadanie Stefka widocznie zainteresowało poczciwego pana Onufrego. Jego świdrujące oczki mroczyły się mimowoli, zapytania, rzucane od czasu do czasu, wyrażały zajęcie. A gdy Stefek skończył, dopieroż to był potok wykrzykników.
— Ten poczciwy, zacny ksiądz Andrzej... Pamiętam go, jak był jeszcze w Warszawie wikarym! Święty człowiek!.. Takie nieszczęście!..
Stefek stał, jak na rozżarzonych węglach. Śpieszyło mu się na górę; czekała na niego bryczka przed sienią; zapewne czekano także w Rogowie.
— Wybaczy szanowny pan... — wybąknął wreszcie — nie mam chwileczki czasu... Pilno mi...
Na szerokiej twarzy pana Onufrego, ukazał się dobrotliwy ojcowski uśmiech. Zniżył trochę głos i oglądając się, czy nie ma nikogo w sieni, rzekł:
— Pilno nam do naszej gołąbki... Ha, ha!.. Znamy to, znamy... Sami jak byliśmy młodzi...
Nagle zatrzymał się.
Przez głowę panu Onufremu przeszła widocznie jakaś myśl, w jego siwych oczkach błysnął złośliwy ognik.
— A jednak, mój kawalerze — rzekł z dobrotliwością, po za którą zdawało się jednak ukrywać coś niezbadanego — trzeba przyznać, że ten straszny wypadek jest ci bardzo na rękę...
Stefek podniósł na pana Onufrego pytające oczy.
— Martwiłeś się tym wyjazdem jeszcze wczoraj... martwiłeś. A oto dzisiaj nie wyjeżdżasz!
Stefan próbował protestować przeciwko myśli swego interlokutora, której zresztą nie zrozumiał dobrze. Ale ten wybuchnął już zwykłym mu głośnym śmiechem.
— No... no... to się tak tylko żartem mówi!.. Lećże, leć, kawalerze, na górę...
Stefkowi nie potrzeba było tego dwa razy powtarzać. Pobiegł szybko po schodach, a za parę chwil pukał do drzwi mieszkanka Władki, położonego na trzeciem piętrze. Po długiej chwili oczekiwania, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich obwiązana chustką głowa dziewczyny; twarz jej nosiła ślady łez. Pomimo półmroku, poznała go od razu.
— To ty? — wołała.
— Ja...
Gorący pocałunek zakończył ten wstęp do rozmowy.
Drzwi za Stefkiem zamknęły się.
Pan Onufry Leszcz na dole patrzył przez długą chwilę za biegnącym na górę chłopcem. Uśmiechał się lekko i kiwał palcem koło nosa.
— No... no — mruknął sam do siebie — zawsze to trochę nieostrożnie ze strony tego smarkacza w takim dniu odwiedzać tę małą...
Wyjrzał przed sień.
— I jeszcze czeka na niego bryczka...
Pan Onufry znów się uśmiechnął, zdawał się coś medytować.
— Ha — zakończył rozmowę z samym sobą — jak sobie kto pościele, tak się wyśpi...
Kiedy w godzinę potem wracał do siebie, bryczka stała jeszcze przed kamienicą.
Ex-komornik mrugnął oczyma ze zdziwienia.
— No, pomyślał sobie — ten z własnej woli chce djabłu leźć w paszczękę...
Wróciwszy do mieszkania, zamknął się w swoim jak go nazywał, gabinecie, zapełnionym szafami, aktami i szpargałami, i długo coś rozważał, chodząc po pokoju.
Wreszcie usiadł i napisał list, zaadresowany w sposób następujący:
Wielmożny Pan!
Na Nowej-Pradze Nr. XX.
Była blizko piąta po południu, kiedy Stefek wrócił wreszcie do Rogowa.
Zastał wójta, strażników, sędziego śledczego i nawet doktora powiatowego.
W półtorej godziny potem przybył wzruszony do najwyższego stopnia, stary mecenas, przyjaciel księdza Andrzeja.
Dokonano już pierwszych formalności, przepisanych przez prawo, spisano protokuły i zabezpieczono ciało. Nazajutrz miała się odbyć sekcja.
Zbrodnia wywołała ogromne wrażenie w okolicy. Gromady wieśniaków otaczały plebanję, przyjeżdżali sąsiedzi, zaniepokojeni wieścią.
Sędzia śledczy, wysoki poważny pan, z długą czarną brodą, rozpytywał służbę i wójta, żądał wyjaśnienia tego lub owego, szczególniej dowiadywał się o to, jak przepędzili noc i poprzedni wieczór. Czy w okolicy nie widziano podejrzanych osobistości i t. p. Robił z tego wszystkiego notatki.
Tymczasem nie było to jeszcze śledztwo. Miało ono nastąpić dopiero za parę dni.
Stefek, który w Warszawie trochę się rozruszał, teraz, znalazłszy się znów na miejscu zbrodni, pośród całego tego niezwykłego otoczenia, wobec obcych ludzi, wyglądał jak zdjęty z krzyża. Sędzia chciał i jemu zadać parę pytań, ale widząc łzy w oczach chłopca, nie chciał draźnić jego rany. Poinformował się tylko jaki był stosunek chłopca do księdza Andrzeja, i długo o coś rozpytywał starej Barbary. Gospodyni, ocierając łzy fartuchem, opowiadała o wszystkiem, co należało i nie należało do rzeczy.
Sędzia spoglądał z ukosa na Stefka.
Nad wieczorem wszyscy rozjechali się. Stefka wziął ze sobą poczciwy mecenas; nie chciał zostawić chłopca na plebanji, w tym domu, zmazanym krwią księdza Andrzeja.
Nazajutrz odbyła się sekcja i rozpoczęto śledztwo. Sprawa wywołała wielkie wrażenie w całym świecie prawniczym Warszawy.
Prokurator zainteresował się nią.
Gazety pisały o zbrodni, a ogół oczekiwał rozwiązania tej fatalnej zagadki.
Stefek, po przybyciu do Warszawy, zapadł w gorączkę i musiał położyć się do łóżka. Była to zresztą tylko chwilowa niedyspozycja. Jego silny organizm i młodość wytrzymały ten cios. Na trzeci dzień mógł się podnieść z łóżka i udać się z mecenasem na pogrzeb swego dobroczyńcy.
Był to obchód pełen powagi. Zjechało się kilkudziesięciu księży, całe sąsiedztwo, nawet wiele osób z Warszawy.
Po nabożeństwie wyniesiono trumnę na cmentarz, odległy od kościoła zaledwo o kilkadziesiąt kroków. Tam jeden z sąsiednich kapłanów, blizki widz czystego, jak łza, życia księdza Andrzeja, powiedział parę niekunsztownych, ale płynących z serca słów.
Wreszcie trumnę spuszczono do grobu. Żałobne de profundis umilkło, a na trumnę z głuchym łoskotem posypały się grudki ziemi...
Tuż obok grobowego nasypu klęczał Stefek. Zakrył twarz rękoma, głośne jego łkania przerywały ciszę, która teraz nastąpiła. W powietrzu rozchodził się jeszcze dym kadzidła... Gdzie niegdzie słychać było szept pacierzy, odmawianych przez baby. Łkania wstrząsały całem ciałem Stefka.
— Chodź... chodź, mój chłopcze! — mówił mecenas, pociągając go za ramię.
Wszyscy zabierali się do odejścia. Grób wyrównywał się i tworzył żółty wzgórek.
W tej chwili u bramy dał się spostrzedz ruch.
Za wysokim murem, otaczającym maleńki cmentarz, ukazały się mundurowe czapki strażników ziemskich. Jeden z nich stanął w bramie i pytał o coś sołtysa z wielką blachą, z urzędu asystującego obchodowi, a który, ujrzawszy mundur, zbliżył się ku przedstawicielowi władzy. Na twarzy sołtysa wybiło się zdziwienie. Nie bacząc na urzędową blachę, machinalnym ruchem zapuścił dłoń w gęstą czuprynę i zaczął się drapać w głowę. Był widocznie w niepewności. Wreszcie, na naglące pytania strażnika, gestem wskazał chłopca ciągle klęczącego u grobu.
Strażnicy skierowali się do grobu i jeden z nich, dotknąwszy ramienia chłopca, powiedział mu parę słów. Stefek podniósł na niego duże, zapłakane i nieprzytomne oczy; zdawał się nie rozumieć, co doń mówią. Opuścił znowu ręce na twarz.
Ale obecnych, słowa przedstawiciela policyi wiejskiej uderzyły jak obuchem.
Sędziwy mecenas wystąpił pierwszy.
— Jak to? — pytał strażnika — czy to nie pomyłka?.. Do sędziego?.. Po co?
— Ja nie wiem, po co... — odrzekł starszy ze strażników. Na papierze stoi wyraźnie, kogo mamy zaaresztować i dostawić do Warszawy... Stefana...
Wyjął z zanadrza pół arkusza papieru urzędowego wyglądu i przysunął go do oczu.
— Ot, tak i jest... Stefana Polnera...
Wszyscy spoglądali po sobie ze zdumieniem. Mecenasowi zdawało się to niepodobieństwem i próbował wyjaśniać, tłomaczyć. Ale strażnik podał mu papier od sędziego.
— Ot, czytaj pan — rzekł.
Polecenie było bezwzględne, opatrzone pieczęciami i podpisem. Nie mogło zachodzić żadnej kwestyi.
— Nu... młody panie — mówił tymczasem drugi ze strażników, uderzając po ramieniu Stefana — nie ma co... Trzeba iść.
Tak dokonano zaaresztowania wychowańca księdza Andrzeja.
Pierwotnie, wszyscy przypuszczali, że to jedna z tych chwilowych pomyłek, które w skutek fatalnego zbiegu wypadków staje się powodem pozbawienia wolności niewinnego na godzin lub dni kilka, dopóki dalsze śledztwo nie wykaże złudzenia pierwszych poszlak...
Zacny mecenas i kilku kapłanów, którzy znali w ogólnych zarysach stosunek chłopca do nieboszczyka i dobroć księdza Andrzeja dla wychowańca, robili nawet kroki do władzy sądowej.
Wkrótce jednak przekonali się, że są w błędzie.
Poszlaki coraz ważniejsze gromadziły się przeciw oskarżonemu. Wprawdzie śledztwo wprowadzone zostało na tę drogę w sposób dość niezwykły, mianowicie za pomocą listu bezimiennego, ale niemniej liczne poszlaki stwierdziły następnie, iż droga ta jest właściwą.
List, o którym mowa, donosił sędziemu śledczemu, iż przy ulicy Kapitulnej Nr 00 mieszka niejaka Władysława M.... kelnerka restauracyjna, dla której wychowaniec zamordowanego księdza Suskiego, miał tracić ogromne pieniądze. Według słów listu, konduita tej dziewczyny, wprowadzającej na tak złą drogę chłopca zaledwie kilkunastoletniego, miała być już od paru miesięcy powodem zgorszenia dla całego sąsiedztwa, a uwagę wszystkich zwróciło, iż nazajutrz po zabójstwie, wychowaniec zamordowanego nie wstydził się zajechać do swej kochanki i bawić u niej kilka godzin; dowodem bryczka wiejska, która czekała nań przed sienią. Wreszcie, list zaznaczał mimochodem, iż tego samego dnia Władysława M.... robiła znaczne wydatki, dochodzące do paruset rubli.
Rzeczywiście, były to fakta bardzo uderzające.
Posłany na Kapitulną ajent policyjny, przyniósł sędziemu w półgodziny ich stwierdzenie, a sam sędzia przypomniał sobie wszystkie opowiadania sługi Barbary, gdy był na plebanii. Już wtenczas zdawała mu się dość dziwną nieobecność chłopca w nocy, kiedy spełnioną została zbrodnia.
Było to aż za dużo, ażeby przyaresztować Stefana.
Zaczęło się śledztwo, a każda godzina przynosiła nowe poszlaki.
Barbara, zbadana umiejętnie, opowiedziała w ogólnych zarysach stosunek, jaki poznała w ostatnich dniach pomiędzy księdzem Andrzejem a Stefanem, służba stwierdziła częstą nieobecność chłopca na plebanji, wyjaśniono, że dnia, kiedy odkryto zbrodnię, chłopiec miał wyjechać do Kalisza... Mieszkańcy ulicy Kapitulnej opowiedzieli w najdokładniejszych szczegółach, dzieje stosunku chłopca i kelnerki... Sprawdzono, iż nazajutrz po spełnieniu zbrodni, Władysława M.... kupiła okrycie wiosenne za pięćdziesiąt rubli i materjał na suknię za dwadzieścia parę rubli, wreszcie, zapłaciła żydówce kilkanaście rubli długu.
Sam mecenas, wezwany za świadka, musiał przyznać, iż na prośbę kapłana, wyrobił chłopcu miejsce w Kaliszu umyślnie, ażeby go oddalić z Warszawy. Mimowoli wyrwała mu się wzmianka o pieniądzach, które chłopiec, odebrawszy od niego dla oddania księdzu, miał jakoby zgubić.
Zresztą, nie trzeba było tego wszystkiego, ażeby uprzedzić sędziego jak najgorzej przeciwko Stefanowi.
Chłopiec nie umiał się ukrywać ze swemi uczuciami i wrażeniami. Miał duszę zbyt przepełnioną boleścią z powodu fatalnego wypadku i pierwszą miłością, która mu paliła serce, ażeby mógł nie wyspowiadać się z tego co czuł, zaraz na pierwsze pytanie sędziego. Prokurator tłumaczył to przewrotnością i piekielną taktyką przedwcześnie rozwiniętego przestępcy... Jeśli w samej rzeczy Stefek był winien, miał niewątpliwie rację. Ustanowiono wreszcie, że chłopiec wiedział o pieniądzach posiadanych przez księdza.
Chłopiec przyznał wszystkie okoliczności faktyczne, poprzedzające dzień zbrodni. Sam opowiedział w gorących słowach swą fatalną namiętność dla Władki, ostatnie widzenie się z opiekunem, walkę, którą ze sobą stoczył. Objaśnił wreszcie, że postanowił poddać się woli księdza i dla tego wrócił rano na plebanję... Przyznawał nawet, że dnia poprzedzającego zbrodnię, dał dziewczęciu dwieście rubli. Ale gorąco protestował przeciwko oskarżeniu...
Był niewinny! Niewinny!... Cała jego obecność zdawała się oburzać na podejrzenie spełnienia tak strasznej zbrodni względem swego dobroczyńcy, którego kochał i czcił, na rozkaz którego miał porzucić bez nadziei widzenia tę, do której jego serce było przywiązane na zawsze.
W słowach Stefka brzmiały takie akcenta prawdy, że sam sędzia zdawał się być wzruszony... Patrząc na zalaną twarz chłopca, na jego oczy, w których zdawało się malować jego serce, namiętne, ale szczere i kochające, chwilami wątpił. Starał się sam znaleźć objaśnienie poszlak i zadawał mu w tym kierunku pytania.
— Zkąd miał pieniądze?... Czem udowodni, że w nocy, kiedy została spełnioną zbrodnia, nie mógł się znajdować w Rogowie?
Stefek na obydwa te pytania znajdował odpowiedź.
— Pieniądze pożyczył... A kiedy sędzia z niechęcią i niedowierzaniem wzruszał ramionami na to objaśnienie, Stefek zarzucał go szczegółami...
Dobroczyńcą, który nieletniemu na jego podpis pożyczył 250 rubli w przeddzień wyjazdu, miał być właściciel domu, w którym mieszkała Władka, pan Onufry Leszcz... Stefek objaśniał, że pan Leszcz był dla niego zawsze bardzo życzliwy, chętnie z nim rozmawiał przy spotkaniu, rozpytywał się o wszystkie szczegóły jego życia, wreszcie, wysłuchawszy raz zwierzenia chłopca, sam ofiarował się mu z pomocą. Jak Stefan mówił, dał panu Onufremu weksel in blanco na 300 rubli...
Co do nocy, kiedy była spełniona zbrodnia, Stefek wachał się...
Kiedy jednak dowiedział się od sędziego, że Władka wezwana, jako świadek, objaśniła, że tę noc przepędził u niej, przyznał się otwarcie... Tak jest, w samej rzeczy! Był może winien... Może nie wypadało mu tak postępować, może powinien był tej nocy być na plebanji, ale stało się...
Nie mógł inaczej. — Musiał ją pożegnać! Była to zresztą noc niewymownie bolesna dla nich obojga... Żegnali się, jak gdyby przewidując, że się nigdy nie zobaczą. Serce mu pękało. Między piątą a szóstą rano, zamieniwszy z nią ostatni pocałunek, wyszedł. Sień była otwarta... O tej godzinie już zaczynało dnieć... Ach!... przypomina sobie... Wychodząc na ulicę, słyszał za sobą kroki. Obrócił się i widział idącego zapewne na prymarję właściciela kamienicy pana Leszcza... Niewątpliwie, pan Onufry Leszcz musiał go widzieć... Może to zaświadczyć!...
Była to nader, ważna okoliczność. Ustanowiono, że zabójstwo według wszelkiego prawdopodobieństwa zostało spełnione po piątej rano. Mówiła zatem opinja lekarzy, odbywających sekcją; zdawały się dowodzić wskazówki stojącego na stoliku zegaru, który zatrzymał się o 5-ej minut 6, spadłszy na ziemię zapewne w chwili upadku księdza... Jeśli w samej rzeczy Stefan mógł udowodnić, że o wpół do szóstej lub nawet o szóstej rano znajdował się na Kapitulnej, w żadnym razie nie mógł być uważany za zabójcę, który o 5-ej minut 6 dokonał zbrodni w Rogowie... Odległość pomiędzy Warszawą a Rogowem w najlepszym razie można było przebyć we dwie godziny.
Jedno nieprzyjemnie uderzyło sędziego. W objaśnieniu chłopca na jedno i drugie zapytanie, znalazło się na dnie nazwisko pana Onufrego Leszcza. P. komornik, którego poczciwa mina wystarczała dla sąsiadów, nie cieszył się zbyt świetną opinją w dawnem sądownictwie. Krążyły o nim z cicha wieści niezbyt pochlebne... Były to jednakowoż tylko wieści. Obecnemu właścicielowi kamienicy przy ulicy Kapitulnej nie można było zarzucić nic pozytywnego. Jakkolwiekbądź, chociaż zdawało się tem bardziej nieprawdopodobnem, ażeby tego rodzaju człowiek, znając położenie chłopca, pożyczał mu pieniądze, sędzia posłał mu wezwanie, jako świadkowi...
Tymczasem zaszedł wypadek, który z gruntu zmienił położenie sprawy.
O dwunastej wysłaną została do pana Onufrego awizacja, nakazująca mu stawienie się nazajutrz o 10-ej rano. — O pierwszej przybył do kancelaryi sędziego strażnik z papierem z powiatu, z dwojgiem ludzi. Byli to żyd karczmarz i komornica z Rogowa...
Po przeczytaniu papieru, sędzia czemprędzej pospieszył zbadać przybyłych. Objaśnili oni, że przed dwoma dniami w ich obecności niejaki Wawrzek Kobuz, zamieszkały w sąsiedniej wiosce chwalił się po pijanemu, że w nocy, kiedy spełniono zbrodnię, widział w okolicach probostwa skradającego się po ciemku człowieka i że tym człowiekiem był.... księży wychowanek. Ten Wawrzek Kobuz był to zresztą znany próżniak i pijak, już parę razy sądownie karany. Ponieważ chwalił się, że nie ma wcale zamiaru pójść do sędziego z językiem („boć poco kogo zasypywać?“ mówił po pijanemu), przeto świadkowie jego pijackich zwierzeń, Jankiel i komornica pospieszyli zawiadomić o tem strażnika, strażnik doniósł do powiatu, a powiat odesłał ich do sędziego...
Było to nader ważne zeznanie.
Na pytania sędziego, Jankiel i Komornica objaśnili, iż ze słów Kobuza wypadało, że mogło to być między czwartą a piątą w nocy...
Rzecz prosta, nazajutrz rano o wpół do dziesiątej Wawrzek Kobuz znalazł się niezupełnie jeszcze trzeźwy, po libacjach poprzedniego wieczora, w kancelaryi sędziego śledczego, a o dziesiątej, kiedy pan Onufry Leszcz z dobrodusznym uśmiechem na szerokiej, wygolonej twarzy wchodził do przedpokoju sędziego, włóczęga wiejski, przyciśnięty do muru pytaniami, choć niechętnie, stwierdził wreszcie opowiadanie, które mu się wyrwało w karczmie... Z początku odpowiadał on wymijająco, ale kiedy sędzia zagroził mu, w razie upartego zaprzeczenia, podejrzeniem wspólnictwa i powiatem, Wawrzkowi język się rozwiązał. Opowiedział wszystko, jak na świętej spowiedzi, a zakończył machnięciem ręką i temi słowy:
— Ha... Co tu i gadać?... Niech każden się wykręca sam!
Sędzia tryumfował! Bądź co bądź, uchwyciwszy prawdziwą nitkę, prowadzącą do kłębka, nie można się ustrzedz, choć na chwilę, uczucia tryumfu. — Sprawa była teraz wyjaśnioną. — Nie mogło być lepszego przeciw Stefkowi świadka, jak ten włóczęga wiejski, który o tyle był sam przeświadczony o winie chłopca, że chciał go przez instynktową pomiędzy przestępcami solidarność, ustrzedz od odpowiedzialności, a ustępował dopiero przed obawą zaszkodzenia sobie samemu. Co mogło znaczyć w takim stanie rzeczy pomyślne dla chłopca zeznanie pana Onufrego? Najwyżej, kompromitowałoby tylko b. komornika. To też sędzia z mimowolnym uśmiechem powitał wchodzącego z kolei do jego gabinetu właściciela kamienicy na Kapitulnej...
— Jeśli ten pan tak długo umiał się uchronić od zetknięcia z prawem — mówił sam do siebie urzędnik — zdaje się, że tym razem nie wywinie się...
Ale w kwadrans potem sędzia przyszedł do wniosku, że się myli... Pan Onufry Leszcz nie stwierdził ani jednej z dwóch okoliczności, których miał być, według słów Stefana, świadkiem.
Na zapytanie sędziego, czy pożyczał Stefkowi pieniędzy, b. komornik aż odstąpił w tył o trzy kroki. Przeżegnał się, a na jego twarzy wybiło się zdziwienie.
— Ja!.. Pożyczać temu kawalerowi pieniędzy?... W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, Amen! Ależ chwała Bogu mam jeszcze głowę na karku. Nieletni!... Wiem ja ci, czem to pachnie. A co zresztą za gwarancya? I przytem trzeba i to wiedzieć panu sędziemu, że nikomu nie pożyczam pieniędzy...
— Jednak pan znałeś go? Rozmawiałeś z nim? — pytał sędzia.
— W samej rzeczy... w samej rzeczy, odrzekł pan Onufry. I przyznam się panu sędziemu, że bardzo mnie nawet interesował ten kawaler. Gładki buziak, jak u dziewczyny... Lubiłem go, a nawet robiłem mu... na schodach, przy spotkaniu... uwagi... ojcowskie uwagi... z powodu tej, u której bywał... tej bawarki...
— A jednak trzymałeś ją pan na mieszkaniu... — zrobił uwagę urzędnik.
— Co pan sędzia chce?!.. — wzdychał pan Onufry. Ciężkie czasy! Mieszkania stoją pustkami... a podatki płacić trzeba. Żeby człowiek chciał wybierać lokatorów sam poszedłby z torbami. Taka już ulica, Hrabiowie na niej nie mieszkają...
Sędzia, nieco zawiedziony, przerwał utyskiwania pana Onufrego, które widocznie mogłyby się przedłużyć do nieskończoności.
— Więc pan nie pożyczałeś mu 250 rubli?
— Co też pan sędzia mówi!.. Na czem miałbym go patrzeć?.. A oto...
Pan Onufry szukał czegoś po kieszeniach.
— Najlepszy dowód.. Oto powiestka do sądu pokoju na sprawę z tą... tą bawarką. Pozwałem ją o 15 rubli za komorne i eksmisję... No!... gdybym miał temu smarkaczowi pożyczać pieniędzy, toćbym przecie jego kochanicy do sądu nie skarżył!...
Dowód był stanowczy. Jeśli śledztwo przybierało taki obrót, tem lepiej dla pana Onufrego, ale tem gorzej dla Stefka.
Na drugie zapytanie sędziego, pan Onufry odpowiedział równie stanowczem zaprzeczeniem. Nie!... nie widział Stefka rano o szóstej w dzień, następujący po spełnieniu zbrodni. Spotkał go raz wprawdzie o podobnej porze, ale było to — przed trzema tygodniami.
— Ten kawaler mógł zresztą wiedzieć, że codzień rano bywam na prymaryi.. — dodawał z dobrodusznym uśmiechem pan Onufry.
Po tych zeznaniach, dalsze zaprzeczenia młodego chłopca traciły wszelkie znaczenie. Sędzia sam wyrzucał sobie, że się mógł dać uwieść pozornej otwartości oskarżonego. Stefan, po przeczytaniu mu zeznań pana Onufrego, Kobuza, Karczmarza, i Komornicy, rozłożył tylko ręce.
— Jestem niewinny! — wołał głosem, który zdawał się na chwilę znów zachwiewać przekonania sędziego.
Ostatecznie, urzędnik wydał sąd o chłopcu.
— Znakomity komedjant...
W sądzie okoliczności bynajmniej się nie zmieniły; przeciwnie, przyłączyło się na poparcie winy wiele zeznań; dotąd nic nie znaczących. Służba proboszcza podawała różne drobne szczegóły, które zdawały się dowodzić obecności Stefana w okolicach plebanii owej fatalnej nocy. To wszystko urastało niemal w pewność... Nawet stara Barbara zdawała się być teraz przeświadczoną o winie wychowańca księdza Andrzeja i ze zwykłą kobietom jej stanu przesadą, przeciążała czarnemi barwami obraz, który przedstawiała sądowi... Pomimo pewnych wątpliwości, wyrok od pierwszej chwili nie mógł być wątpliwym.
Znamy już jego brzmienie.
Znajdujemy się w gabinecie pana Onufrego Leszcza.
Jest to pokój obszerny, przyciemniony. Za wielkiem biórkiem z pół mroku wynurza się szeroka, jaśniejąca twarz byłego komornika; do jego warg przyklejony wieczny uśmiech...
Nieopodal, w jednym z najciemniejszych kątów pokoju, ukryty za czarną szafą, jakie spotykać można w biurach i archiwach, siedzi jakiś człowiek. Półmrok z trudnością pozwala nam rozróżnić jego sylwetkę.
Postać wysoka, przygarbiona; twarz maleńka, bezbroda, bezwąsa, pomarszczona, szczupła i żółta; dwa szeregi wyszczerbionych zębów, widoczne w chwili, gdy wązkie usta otwierają się do złośliwego uśmiechu, jawne zmęczenie w oczach, których matowy odblask i pełna niespokoju ruchliwość nadają całej fizjognomji jakąś nieprzyjemną cechę — oto rysopis, który uderzyłby nasze oczy, gdyby większy zapas światła pozwalał się przyjrzeć zblizka tej oryginalnej figurze.
Pomiędzy gospodarzem, a jego gościem toczy się ożywiona rozmowa.
— Sto rubli!.. — woła w tej chwili z wiecznym swym dobrotliwym uśmiechem pan Onufry Leszcz. — Sto rubli!.. Zwarjowałeś kochanku... Czy myślisz, że storublówki rosną na drzewach jak gruszki?
— Nie... — brzmi odpowiedź, wygłoszona suchym, bezdźwięcznym głosem, wydobywającym się z poza czarnej szafy.
— A więc, czegóż chcesz?..
— Chcę sto rubli...
Pan Onufry odrzucił się w tył swego wielkiego fotelu i zaczął się śmiać głośno i długo. Wreszcie, przerwał.
— Robak! Ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
— Jestem....
Pan Onufry oparł się łokciami na biurku i zaczął tonem perswazji.
— Opamiętaj-że się kochaneczku... Zrozumiej, co mówisz. Wziąłeś już przed miesiącem sto rubli?
— Wziąłem.
— A potem dwadzieścia pięć?..
— Wziąłem...
— Przysłałem ci pięć rubli przez stróża przed tygodniem, kiedyś leżał w białej gorączce?
— Przysłałeś!..
— Nie masz do załatwienia reszty rachunków z twoim, jak go nazywasz „Sępem.“
— Mam...
— A więc czego odemnie chcesz?
— Od ciebie... stu rubli...
Pan Onufry rozłożył szeroko ręce, jak człowiek, który ma do czynienia z kimś, do kogo żadne logiczne rozumowanie nie przemawia.
— Za co? — wyjąknął wreszcie.
— Za to, że razem z tobą przy pomocy przekupstwa i podłości, ja, Dyzma Robak, dopomogłem do skazania niewinnego na karę ciężkich robót, za to, że jestem twoim wspólnikiem w zbrodni i że mógłbym zadenuncjować do kogo należy ciebie, Onufrego Jana Leszcza, byłego woźnego sądowego, następnie komornika, który, mówiąc nawiasem, za twe tysiączne łajdactwa, powinieneś już dawno gnić w kryminale.
Te słowa wypowiedziane były tym samym suchym i spokojnym tonem, którym nieznajomy, ukryty za szafą, wypowiedział pierwsze wyrazy.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ciężki oddech pana Onufrego, którego twarz zachowywała zresztą pozornie zupełny spokój.
Były komornik przemówił wreszcie:
— I przypuszczasz, że ja w obec podobnych gawęd zgodzę się na twoje żądanie?..
— Jestem przekonany.
— Otóż mylisz się, mój kochaneczku — ciągnął pan Onufry, przybierając w poprzednią dobrotliwość twarz i głos — mylisz się bardzo... I to mnie bardzo martwi!..
— Dla czego?
— To bardzo proste... Dla tego, że taka omyłka dowodzi upadku twojej inteligencyi...
— Inteligencyi?.. — wybełkotał tonem mniej pewnym siebie człowiek z za szafy.
— Tak jest. Kto się myli i to w kwestyi tak ważnej, jak storublówka — w głosie pana Onufrego czuć było wyraźną ironję — ten nie może sobie przyznawać inteligencji... A czy wiesz, dla czego ja i ten pan z Paryża, który korzysta z twych usług, a którego ty nazywasz „Sępem“...
— Tak go wszyscy nazywają w tej dzielnicy...
— To rzecz mniejsza... Dla czego ja i ten pan „Sęp“ korzystamy z twych usług i płacimy ci dobre pieniądze?..
— Dobre pieniądze! — starał się protestować jegomość z za szafy.
— Dla tego, że przypuszczaliśmy, Robaczku, iż jesteś inteligentny... z chwilą jednak, gdy na twoją inteligencję liczyć nie można, czy sądzisz, że twoje usługi będą nam potrzebne?... Czy myślisz, że zechcemy ci płacić podwójną cenę za to, co za byle pieniądze zrobi każdy szubrawiec bez żadnej inteligencyi?..
Postać z za szafy wysunęła się nieco naprzód.
Głos, dźwięczący już teraz rozdrażnieniem i pozbawiony tej suchości, która przed chwilą stanowiła jego siłę, odezwał się.
— Ależ zkąd przypuszczenie o upadku mojej inteligencyi?.. Zkąd?..
— Widzisz... — zrobił uwagę pan Onufry, który, w miarę jak jego interlokutor zapalał się, sam stawał się więcej zimnym — tracisz spokój... to dowód, że nie masz racji... Otóż, upadku inteligencji dowodzi twoje żądanie...
— Żądanie?
— Tak jest... Posłuchaj tylko.
— Słucham...
— Rzeczywiście, mamy czas — pan Onufry spojrzał na zegarek — nikt nam nie przeszkodzi... Możemy pogadać i zupełnie spokojnie. Nieprawda?
— Przypuśćmy...
— Otóż zarysuję w dwóch słowach sytuację... Uważam to za potrzebne dla wyjaśnienia wzajemnego stosunku. Postaraj się być cierpliwym....
— Będę... liczę na storublówkę, jako na nagrodę cierpliwości — odezwał się głos z za szafy, który odzyskał już swój suchy dźwięk i ton ironiczny.
— Nie licz... Ale to rzecz mniejsza. Zaczynam. Był sobie przed laty dwudziestu niejaki hrabia... tak go przynajmniej nazywali wszyscy towarzysze hulanek... Lolo Półtoracki.. Nie znasz tego nazwiska?
Z za szafy odezwało się tylko stłumione mruczenie. Na twarzy pana Onufrego rozkwitał szeroki uśmiech.
— Nie słyszałeś?.. Tem gorzej! Nie musiałeś czytywać sądowych listów gończych... Otóż ten hrabia Lolo, straciwszy własny majątek, sfałszował weksle z podpisem żony na parękroć tysięcy rubli i podstawiwszy u rejenta jakąś starą babę, sprzedał komuś naiwnemu za kilkadziesiąt tysięcy rubli folwark, stanowiący własność jego teściowej... Nie liczę dziesiątków drobniejszych oszustw...
— Do czego to prowadzi? — zapytał głos z za szafy, tym razem tonem nieco ostrzejszym.
— Do czego?.. Mój Boże!.. Bynajmniej nie do tego, co bywa zwykłem następstwem podobnego rodzaju figlów, nie na Pawiak... Pan hrabia Lolo był dość inteligentnym, ażeby w sam czas umknąć za granicę, do Ameryki, czy do Australji... Bóg to raczy wiedzieć!..
— A więc?..
— Więc... prowadzę dalej... Upłynęło dwadzieścia lat. Jeżeli przez ten czas środki hrabiego musiały się wyczerpać, jego inteligencja nie wyczerpała się bynajmniej...
Pan Onufry zawiesił głos.
— A oto dowód... Pewnego pięknego poranku... a może i wieczora... pan hrabia Lolo Półtoracki... tak niegdyś poszukiwany w Warszawie, najpierw przez piękne damy, a potem przez policję... ukazał się... ale zmieniony do gruntu... Dawniej miał wąsy i brodę, dziś ma twarz wygoloną; dawniej był to elegancki młodzieniec, dziś jest to stary, zatabaczony pijak...
— O!..
— Co chcesz?.. Fakta są faktami. Dawniej nosił historyczne nazwisko Półtorackich, obecnie przybrał skromny pseudonim... pseudonim...
Pan Onufry wahał się przez chwilę.
— Robaka... — podpowiedział mu głos z za szafy.
— Niech będzie Robaka... jeśli chcesz! — ciągnął pan Onufry. Otóż ten hrabia Lolo, inaczej Robak, zgłosił się w Warszawie do jednego ze swych znajomych, z którym poprzednio miał stosunki... i któremu mógł ufać, jednem słowem, do mnie...
Jegomość z za szafy przerwał:
— Tak... do ciebie! Ale, ponieważ już opowiadamy historję, dodajmy jeszcze jedno.
— Co?
— Że ten hrabia Lolo znał się z tobą dobrze... i że przed dwudziestu laty dał ci zarobić jako komornikowi, tysiąc rubli za potajemne zdjęcie i następnie przyłożenie nowych pieczęci do zajętego biurka, w którem znajdowało się za kilkanaście tysięcy rubli brylantów...
Głos Robaka brzmiał tryumfująco.
— I cóż ztąd? pytał pewny siebie pan Onufry. Ten fakt nie był przedmiotem żadnego dochodzenia sądowego...
— Ja też przypominam ten fakt tak sobie....
— Otóż — ciągnął dalej pan Onufry — nasz pan Robak zgłosił się do mnie i zaproponował mi interes...
— Dobry interes! — dorzucił głos z za szafy.
— Interes następujący... Podczas licznych swych podróży, imć pan Robak poznał w Paryżu czy w Londynie, bo już dobrze nie wiem, jakiegoś oryginała, pół doktora pół warjata, w każdym razie milijonera, którego nazywa mianem „Sępa“... Czy tak?
— Tak.
— I ten doktór, dostrzegłszy inteligencję Robaka, inaczej Lola Półtorackiego, zaproponował mu udanie się do kraju dla uskutecznienia niektórych poszukiwań... Szło o odnalezienie dwojga młodych ludzi, chłopca i dziewczęcia, o powzięcie o nich dokładnej wiadomości, wreszcie, o przeprowadzenie jakichś tajemniczych względem nich zamiarów... Prawda, że z tych zamiarów ów jegomość nie zwierzał ci się?
— Nie...
— Postaramy się je odgadnąć w następstwie... Tymczasem, idźmy naprzód. Hrabia Lolo był tyle inteligentnym — dziwna rzecz jak jego obecne żądanie nie odpowiada jego zwykłej inteligencji! — że najprzód zmienił imię i przybył do Warszawy, jako Robak, za dobrym szwajcarskim paszportem... Po drugie, wprost zgłosił się do swego dobrego znajomego.
— Niby... według fałszywych pieczęci...
— Tak... do Onufrego Leszcza i wiedząc dobrze, że tylko stary wyga potrafi dobrze przeprowadzić interes, przedstawił mu żądanie pana „Sępa“. I miał zupełną rację...
— Przypuśćmy...
Pan Onufry uderzył się w szeroką pierś.
— Onufry Leszcz w dwa miesiące odnalazł mu jedno z dwóch poszukiwanych indywiduów... młodego chłopca.
— Za co dostał trzy tysiące rubli w przekazie z Paryża na jeden z pierwszorzędnych domów bankierskich w Warszawie... przerwał Robak.
— Czy ja się ciebie pytam, coś ty na tem zarobił?..
Przez chwilę znów panowało milczenie.
— Wreszcie — nie idzie o to — ciągnął pan Onufry, idzie nam o fakta. A następnie, tenże Onufry Leszcz, widząc jasno, że pan „Sęp“ najwidoczniej nie żywi żadnych czułych zamiarów względem chłopca, powziął i wykonał pewien delikatny plan... Oto, opiekun chłopca został zabity... Przy pomocy naszego doświadczenia, zdołaliśmy nakierować tak okoliczności — stosownie do życzenia jegomości pana „Sępa“ — że chłopiec, który zresztą odznaczał się wyjątkową nieostrożnością, został onegdaj skazany za zabójstwo...
— Za co wczoraj dostałeś nowy przekaz na sześć tysięcy rubli...
— To do rzeczy nie należy... Czy masz co do zarzucenia przedstawieniu strony faktycznej?
— Nic, oprócz jednego... Oddalamy się od przedmiotu, którym jest sto rubli...
— Owszem, zbliżamy się do niego. Dotąd inteligencyi twojej nie można było zarzucić ani jednego słówka... Działałeś rozsądnie i zarobiłeś na pierwszej połowie interesu, na odnalezieniu małego Polnera, kilkaset rubli.
— Tak.
— Ale masz pretensję, że nic, a przynajmniej mało zarobiłeś na sprawie, w której chłopiec został skazany... Czy tak?
— Najzupełniej.
— Otóż, muszę ci z przykrością powiedzieć, że w tem miejscu twoja inteligencja zaczyna szwankować. Dla czego zarobiłeś w pierwszym interesie? Rzecz prosta... Dla tego, że jegomość „Sęp“ musiał ci płacić za twoje pośrednictwo pomiędzy nim, żądającym usługi, a mną, który ją mogłem uskutecznić. Czy tak?
— Zupełna racja...
— Otóż, trzeba było sobie powiedzieć, że twoje stanowisko pośrednika ma pewną wartość i nie komunikować nas ze sobą... To twój pierwszy błąd.
— A drugi?
— Poczekaj... Z chwilą, jak dałeś nam możność porozumiewać się osobiście, twoje pośrednictwo stało się zbyteczne i nie mamy powodu płacić za nie, ani ja, ani on... Następnie, w chwili, kiedy dostałeś trochę pieniędzy za pierwszy interes, oddałeś się pijaństwu i wpadłeś w białą gorączkę... To drugi błąd.
— A więc to nauka moralna?...
Głos z za szafy brzmiał szyderczo.
— Bynajmniej... Lecz pijany i chory, byłeś nam bezużyteczny, a nawet szkodliwy... W ten sposób dalsze stosunki z konieczności zawiązać się musiały bez twego udziału... I tylko dzięki mojej dobroci dałem ci przyjąć udział w kombinacji... Za co zarobiłeś już setkę rubli... i to z górą... Nieprawda?
— Tak, ale ty zarobiłeś sześć tysięcy...
— Pracowałem.
— Ja jednak chcę, muszę dostać jeszcze setkę...
— I w tem jest twój trzeci błąd... Chcesz!... bardzo dobrze. Ale musisz?... Oto właśnie głupstwo. Jeśli sądzisz, że mnie do tego zmusisz groźbą, mylisz się i bardzo... Co możesz zrobić? Zadenuncjować mnie?... Spróbuj. Nikt ci nie uwierzy... Jestem w porządku. Pieniądze przyszły z Paryża nie na moje imię. Nigdy żadnych stosunków z moim „Sępem“ nie miałem... Nad tobą, nędzarzem, litowałem się i dawałem ci jałmużnę... Nie widziałem na oczy fałszywych świadków, których ty przekupywałeś!...
— A przeszłość?... a fałszywe pieczęci?... — odezwał się Robak głosem suchym, cedząc wyraz za wyrazem.
Pan Onufry wybuchnął śmiechem.
— Fałszywe pieczęci!... Dobry sobie ten Robaczek... Przecież już mówiłem, że to nie było przedmiotem dochodzenia sądowego. Wreszcie, w tym względzie dawno zapadło przedawnienie...
Przez chwilę panowało milczenie.
Pan Onufry znowu zabrał głos. Twarz jego przybrała ponury wyraz. Głos nie brzmiał wesołością.
— Ja na twojem miejscu — zaczął — obawiałbym się jednej rzeczy...
— Czego?
— Już nie skutków denuncjacji, o której mówisz dla samego siebie, bo nie jesteś jeszcze tak głupim, ażeby denuncjować mnie, i sam narażając się na niebezpieczeństwo... Ale...
— Ale?
— Ale zupełnie czego innego..: Żeby twoje awantury nie naprzykrzyły się twoim przyjaciołom i żeby oni nie zawiadomili policji, kto się ukrywał pod pseudonimem Robaka...
Głos pana Onufrego brzmiał surowo; dźwięki były sparte, niemal syczące.
— I czy moi przyjaciele... mój przyjaciel... bo mam go tu jednego... który o tem wie, odważyliby się na coś podobnego?
— Dla czego nie?... Ażeby pozbyć się niepokojącego natrętnika. Już ci dowiodłem, że im nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Nie potrzebuję ci dodawać, że denuncjacja przeciwko tobie, gdyby nastąpiła, bynajmniej nie mogłaby ich kompromitować. Rozumiesz?
Pan Onufry zamilkł. Przez chwilę obydwaj przeciwnicy zdawali się mierzyć swe siły. Człowiek za szafą widocznie namyślał się. Przez chwilkę zdawało się, że pragnie zrobić grożący giest. Jego postać pochyliła się naprzód. Pan Onufry uważnie obserwował go, bawiąc się leżącym na biurku dużym nożem myśliwskim, służącym do rozcinania kart.
Wreszcie, Robak podniósł się i zbliżył się do Onufrego. Wyciągnął doń rękę.
— Wybacz — rzekł — nie miałem racji...
Pan Onufry wybuchnął szerokim, dobrodusznym śmiechem, który wstrząsał całą jego figurę.
— Tak, to cię lubię, mój Robaczku... Tak, to rozumiem... Siadaj.
Robak usiadł.
— I ażeby ci dowieść, że ze mną można rozsądnie gadać, oto czerwona dziesięciorublówka...
Banknot zniknął w kieszeni Robaka.
— Tylko nie zachoruj mi znów na białą gorączkę — upominał pan Onufry po ojcowsku.
— Nie ma z czego... Zrobił z westchnieniem uwagę Robak.
— I posłuchaj mnie... Mam z tobą, do pogadania.
W pokoju przez dłuższą chwilę panowała cisza.
Pan Onufry wstał z po za biurka i przechadzał się po pokoju. Na jego szerokiej twarzy widać były chmury myśli. Brwi marszczyły się i ściągały w energicznym wysiłku. Robak w kącie czekał. Leszcz zatrzymał się wreszcie na środku naprzeciwko siedzącego bez ruchu interlokutora.
— Czy ty myślisz — zapytał naraz, uderzając się szeroką dłonią w piersi — że mnie to wszystko bawi?... Czy przypuszczasz, że jestem zadowolony, iż tego malca, który Bogu ducha winien, skazali jak zabójcę?...
Robak podniósł na niego oczy zdziwiony.
— A więc? — zapytał, wzruszając ramionami.
— A więc, chcę ci powiedzieć, mój stary, że robiłem i robię te wszystkie łajdactwa nie dla mojej osobistej przyjemności...
— Przypuszczam — brzmiała krótka odpowiedź.
Przez wąskie usta Robaka przewijał się ironiczny uśmiech. Jednocześnie tłusta, szeroka twarz p. Onufrego przybierała jakiś nowy wyraz pod wpływem myśli, które uderzały mu do głowy. Jego głos brzmiał teraz jakiemiś silnemi akcentami.
— I czy wiesz, do czego ja dążę? — pytał. — Jakie są moje cele? Czego chcę?...
Krótki i suchy śmiech, którym się zachłysnął Robak za szafą, przerwał wynurzenia Onufrego.
— Czego?... Zgadnąć nie trudno: pieniędzy.
Ta uwaga, szczególniej wypowiedziana tym tonem, mogła zmrozić zapał niejednego. Ale znamy już nieco pana Onufrego i mamy prawo uważać go za silniejszego od innych. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech; ręką dał znak Robakowi i znowu zaczął tym razem spokojniej:
— Nie przerywaj mi. Rzeczywiście, głupstwo robię, zaczynając z tonu trochę za wysokiego. Ale, co chcesz?... Ile razy o tem mówię lub myślę, to mnie bierze. Teraz będę spokojny. — Widzisz, mój stary, żeby przyjść do tego, co może stanowić nasz wspólny interes, muszę zacząć zdaleka. Muszę ci wyjaśnić rację mego postępowania...
— Po co? — przerwał Robak.
— To potrzebne. — Musimy się, widzisz, porozumieć... Znamy się nie od dzisiaj... Sądzę, że razem zrobimy ten, a może i inne interesa. Możesz mnie zrozumieć. Zechcesz ze mną iść? — dobrze... Nie? — drugie dobrze... Ale, żeby wreszcie, jak przed chwilą, nie dochodzić do gróźb denuncjacji, trzeba się porozumieć... Nieprawda?
— Może masz i rację — szepnął Robak.
— Mam ją — odrzekł pan Onufry. — Mam ją niewątpliwie. A więc słuchaj, stary... Ja, jak mnie widzisz, ja Onufry Leszcz, były komornik, syn praczki z Krzywego-Koła, wówczas popychadło wszystkich, piętnastoletni chłopiec, powiedziałem sobie: „będziesz miał kamienicę na Starem-mieście“... I mam ją.
— Na Kapitulnej... — rzucił szyderczą nieco uwagę Robak.
— To mniejsza. Później powiedziałem sobie, że w pewnej chwili życia muszę... rozumiesz, muszę — pan Onufry wypowiedział te dwa wyrazy z naciskiem — muszę mieć miljon...
— Milion?
Robak podniósł się z krzesła i teatralnym ruchem wysunął naprzód. Oddał głęboki ukłon Onufremu... Rzekł:
— A tout seigneur tout honneur... Nie rozumiesz tego?
— Rozumiem. I wiele innych rzeczy... Nie drwij i nie przerywaj... Siadaj.
Robak usiadł. Twarz jego zachowywała ciągle wyraz sarkastyczny.
— Tak! miljon... — Ciągnął Leszcz. — Ta chwila mego życia nadeszła... nadejdzie niebawem... ja muszę mieć miljon!...
W tym wykrzykniku było tyle siły woli, tyle energji, że Robak mimo woli podniósł oczy do góry. Od jego pargaminowej twarzy odlepił się drwiący uśmiech. Rzekł:
— Dobrze. Nie pytam, po co ci miljon. To twoja rzecz. Ale jak go myślisz dostać? I po co te zwierzenia wobec mnie? Jeśli co chcesz odemnie, mów krótko.
— Powiem — odrzekł pan Onufry. — Jeśli mniemasz, że przypuszczam, iż miljony rodzą się na bruku, jak podrzutki, mylisz się. Każdy miljon trzeba zrobić. — Na miljon rubli trzeba miljardy groszy. — Należy je zebrać albo... ukraść! Ani jednego ani drugiego nie potrafię. Wybrałem drogę pośrednią: postanowiłem zabierać grosze, setki i tysiące tym, którzy je zbierają... A zabieram je nie przemocą, bynajmniej! to środek najniebezpieczniejszy... ale podstępem, chytrością, jednem słowem, siłą intelektualną.
— Myśl! — rzucił sentencjonalnie Robak.
— Nie przeczymy. Systemat jest wyborny w zasadzie, trudny w stosowaniu praktycznem.. Od lat dziesięciu już pracuję w tym kierunku... Robiłem i robię różne interesa. — Rabuję ludzi, z kodeksem w ręku, na lewo i na prawo... I pomimo mego doświadczenia, mej energji i pracy, wiesz do czego doszedłem?...
— Rzecz prosta, że nie...
— Dotąd na miljon, którego mi potrzeba, mam ledwo około sześćdziesięciu tysięcy rubli...
— Sześćdziesiąt tysięcy!
Oko Robaka się zapaliło. Pytał dalej:
— Nie licząc kamienicy?
— Nie licząc...
— To nieźle.
— To bardzo źle; potrzeba mi jeszcze do miljona dziewięćkroć sto czterdzieści kilka tysięcy rubli. Rozumiesz?
Robak obruszył się.
— Zwarjowałeś stary! — rzekł. — Tak mi się widzi, że ty nie rozumiesz dokładnie tego, co to są tysiące.
Teraz pan Onufry patrzył na Robaka zdziwiony.
— Trzeba ci wiedzieć — ciągnął ten ostatni — że ja wziąłem po ojcu coś z osiemdziesiąt tysięcy w gotówce i w ziemi... po ciotce dwanaście... z posagu żony straciłem piętnaście... pożyczyłem na jej majątek...
— Trochę nieprawnie?
— To rzecz mniejsza. Pożyczyłem... ze dwadzieścia... Razem... policz... sto trzydzieści... sto czterdzieści tysięcy... może trochę więcej, może trochę mniej. I żyłem za to... szalejąc! tak... szalejąc... piętnaście lat. Czy ty sobie wyobrażasz, co to jest miljon? Czy ci rzeczywiście potrzeba miljona? I na co?
— To rzecz moja.
— Czy przy twoich skromnych upodobaniach kamieniczka i 60000, jeśli je masz, nie wystarczą ci do nieskończoności?
— Nie. Potrzeba mi miljon.
Robak wzruszył ramionami. Pan Onufry mówił dalej:
— Dla tego też chcę się z tobą porozumieć, żeby wiedzieć: pójdziesz ze mną czy nie?
— Dokąd?
— Poczekaj. Muszę więc mieć miljon, to rzecz postanowiona. W jaki sposób? Powiedziałem ci przed chwilą. To zresztą tylko systemat, droga, którą idę... Ale to nie wskazuje tego interesu, tej skały, z której za uderzeniem czarodziejskiej laski wytryśnie miljon...
— Zaczynasz być poetyczny...
— Myślałem nad tem długo. Szukałem interesów i znalazłem parę... Szukam ich jeszcze. Przypadek — wierz mi, przypadek jest najlepszym pomocnikiem! — przypadek dał mnie... nam... w ręce interes twojego, jak go nazywasz, doktora „Sępa“...
— Na którym zarobiłeś dotąd za kupę łajdactwa... kilka tysięcy rubli. Do miljona jeszcze daleko.
— A jednak wydobędę go z tego interesu!...
Pan Onufry podniósł głowę do góry. Na jego twarzy malowała się siła. W tej chwili nie był podobny do codziennego „fałszywego poczciwca“, podszytego łotrem nizkiej próby. Głos jego, kiedy rzucił ostatnie wyrazy, brzmiał niepohamowaną energją.
Robak przyglądał mu się przez chwilę. Wreszcie rzekł:
— Wątpię.
Leszcz uśmiechał się.
— W tej chwili ci dowiodę...
— Słucham...
— Czy twój „Sęp“ ma miljon?
— Albo ja wiem...
— Ale jest przecie bogaty?
— Zdaje się.
— Jest napewno. Tak wypada z tego, co mi opowiadałeś; tak wypada z jego postępowania. Oto już jeden powód, ażeby go wziąć za przedmiot operacji... Ma pieniądze, a więc można mu je zabrać... Zapytasz dla czego właśnie jemu, a nie komu innemu, będącemu w tem samem położeniu?.. Uwaga zupełnie słuszna... Jeśli wybieram twojego paryzkiego doktora, to dla tego, że ten człowiek ma w życiu tajemnicę... a może i wiele tajemnic, że wreszcie jest już z nami w stosunku. Wierz mi, każda tajemnica, choćby była głupstewkiem, choćby nie miała gruntu zbrodni ani występku, zawsze przedstawia pewną wartość pieniężną!..
Pan Onufry zatrzymał się. Robak spoglądał nań z uwagą.
— Twój „Sęp“ jest chodzącą tajemnicą... Co za cele ma ten człowiek? Jakie namiętności nim rządzą? Do czego dąży? Dla czego nie zatrzymuje go w drodze najpotworniejsza zbrodnia? Oto czego się powinniśmy dowiedzieć... Robiąc nas swymi wspólnikami, musiał przed nami uchylać rąbka swych tajemnic. Zerwijmy całą zasłonę, a w chwili, kiedy będziemy mieli klucz do zagadki, staniemy się panami jego i... jego pieniędzy. Czy nie mam racji?
Robak namyślał się przez chwilę.
— Może — odrzekł wreszcie...
— I dodajmy jeszcze jedno... Ten człowiek łamie i nie raz łamał przepisy prawa... W ogóle to, co dotąd robiliśmy, on i my, jest po za obrębem prawa. To stanowi właśnie naszą siłę. Nie potrzebujemy się obawiać, ażeby w naszą grę został wmięszany sąd i prokurator... Jeśli będziemy mieli rachunki, załatwiemy je sami... Milijony tego człowieka — bo ja ci powiadam, on albo ma miljony albo przynajmniej do nich dąży — przejdą do nas... Jeśli już ma, weźmiemy je wprost. Jeżeli jego tajemnicza gra dąży do zdobycia miljonów, poczekamy i nawet pomożemy mu dojść do celu, a potem odbierzemy łup...
Leszcz znów zatrzymał się. Spoglądał w twarz drugiemu i oczekiwał od niego odpowiedzi, sądu. Robak widocznie węszył coś w umyśle. Odrzucił w tył głowę i przymknął oczy.
— To nie wszystko... Sprawa „Sępa“ ma jeszcze drugą stronę — ciągnął były komornik. — I ta strona jest nie mniej interesującą. Wprawdzie malec, którego skazano, jest niewinny, ale zbrodnia została bądź co bądź popełnioną. Skradziono kilkanaście tysięcy rubli...
Kto je skradł?
Kto popełnił zbrodnię?
Oto pytania, na które sprawiedliwość ludzka odpowiedziała sobie dostatecznie, skazując Stefana Polnera. Dla nas te pytania są dotąd nierozstrzygnięte. Zapytuję się ciebie, mój stary: czy dla nas, którzy potrafiliśmy tak zręcznie zmięszać karty sprawiedliwości, nie byłoby wprost dziecięcą igraszką odnaleść prawdziwego zabójcę?.. Czy nie możemy mu kazać opłacić za jego bezkarność?..
— Racja — mruknął między zębami Robak.
— I to jeszcze nie wszystko — ciągnął pan Onufry. — Ksiądz Suski, ofiara zbrodni, był także dość oryginalną osobistością... W jego egzystencji istniały niedomówienia. Znasz już moją teorję co do ludzi, którzy mają coś tajemniczego w życiu. Powiem ci jeszcze, że nie spuszczając z oka od lat dziesięciu celu, do którego dążę, szukam wszędzie tajemnic, zagadek, czegoś, coby mi posłużyło za materjał.. Ten ksiądz intrygował mnie nieraz; dowiadywałem się o nim. I wiesz, mam poszlaki, że po nim powinny zostać wielkie pieniądze... Tych pieniędzy niema... znikły! Czy się to wszystko ze sobą nie splata? Czy ten cały szereg tajemniczych okoliczności nie stanowi niejako całości?.. Sądzę, że tak... To zresztą kwestya dalszego zbadania, kwestya przyszłości...
W tej chwili Robak się podniósł.
— Dość mój stary, już rozumiem... Pozwól tylko postawić ci dwa pytania. Cel istnieje. Czy obmyśliłeś środki?..
— O tyle, o ile... Myślałem o tem wiele, mam na widoku to i owo, ale dotąd nie zdecydowałem nic.
— Dobrze. A teraz drugie pytanie: Do czego ja ci mogę być w tem wszystkiem potrzebny? I co na tem zarobię?
— To, co i ja... będziesz moim wspólnikiem, jeśli się tak złożą wypadki, dobrze płatnem narzędziem, jeśli twoja rola nie zarysuje się wybitniej... Wreszcie powiedz sam, czego żądasz. Wiesz, że na możebne warunki zawsze się zgodzę.. Co będziesz robił? Zobaczymy. Jakkolwiek bądź, potrzebny mi jest pomocnik, zdecydowany, energiczny, bez skrupułów. Mam ciebie pod ręką. Po co mi szukać kogo innego? W końcu, ponieważ idzie o „Sępa“, ty znasz tę zagadkę lepiej, niż kto inny.
— Rozumiem — przemówił znów Robak.
— A więc? — pytał pan Onufry.
— A więc... w tem, co mówisz, jest wiele racji. Plany są śmiałe, zbyt może fantazyjne, ale udać się mogą. O tem wszystkiem trzeba zresztą pomyśleć... Ogłuszyłeś mnie! Rozważę to na zimno.
— Słusznie.
Na twarzy Robaka znów wybił się sarkastyczny uśmiech.
— Poznałem ciebie dziś, mój stary, z zupełnie nowej strony.. Nie wiedziałem, żeś taki majster!..
Leszcz uśmiechał się.
— No, do widzenia... — zakończył Robak. Pojutrze będę. Pogadamy...
Wyszedł.
Pan Onufry przechadzał się długo po pokoju. Widocznie chciał uspokoić falę wzruszenia, która przed chwilą uderzała mu do głowy. Szło to dość trudno. Rysy twarzy pomimo usiłowań nie wygładzały się w zupełności.
Machnął wreszcie ręką.
Zbliżył się do biurka i usiadł. Zamyślił się głęboko. Po chwili, machinalnie wysunął jedną z szuflad, i zagłębił wewnątrz rękę. Wyjął wielki safjanowy pugilares. Rozłożył go. Wewnątrz była fotografja dziewczęcia, prawie dziecka. Przyglądał się jej długo.
— To dla niej! — rzekł.
Jego twarz, na pozór tak po mieszczańsku beznamiętna, miała teraz zupełnie inny wyraz; zdawało się w niej przeświecać coś miękkiego i serdecznego...
Pugilares zawierał i inne przedmioty. Z jednej z jego skrytek pan Onufry wydobył teraz kawałek papieru, zmięty, porozdzierany, wyżółkły, podklejony na innym papierze. Półmrok, panujący w pokoju, zaledwo pozwalał rozróżnić na tym papierze jakieś niejasne zygzaki. Pan Onufry zapalił dwie świece. Wlepił oczy w papier. Na jego twarzy widać było wysiłek myśli. Żyły występowały mu na skroniach, czoło marszczyło się. Trwało to parę minut.
Wysiłek nie odniósł skutku.
Były komornik podniósł sfałdowane czoło do góry. Jego oczy ciskały błyskawice. Uderzył pięścią o stół.
— A jednak tu musi być miljon! — zawołał.
Oparł głowę na ręku i znów pochylił się nad papierem.
Ten papierek był to oryginalny strzępek...
Rzekłbyś, jedne z tych starożytnych dokumentów, przechowywanych z czcią za witrynami muzeów. Podarty, wyżółkły, nosił ledwo widzialne ślady jakiegoś rudego, miejscami blado błękitnego atramentu. Parę słów było napisanych ołówkiem.
Gdybyśmy przyjrzeli się papierowi bliżej, uderzyłby nas charakter pisma. Zdawało się na pierwszy rzut oka jak gdyby te wiersze pisał człowiek pijany. Litery i wiersze krzywiły się, rozbiegały na wszystkie strony kurczyły w jakichś konwulsyjnych spazmach... Przy tem wszystkiem odrazu się widziało, iż te wiersze pisała dłoń wprawna, tylko sposób pisania dowodził jakiegoś potężnego wzruszenia, które rozbroiło nerwy tej dłoni. Niektóre sztrychy zdawały się wskazywać, że to pismo kobiety.
Pan Onufry półgłosem sylabizował słowa rzucone na papier. Brzmiały one:
...... „Ratunku!.. on, szatan, tuż... tuż... za mną... Przekleństwo!.. Szubienica taka czarna... a krew czerwona!.. Przekleństwo... Nie ma Boga, jest tylko piekło i szatan... 400000... w książce do nabożeństwa... Są jeszcze dobrzy ludzie... Uciekać, uciekać... Dla nich...“
Co to znaczy?
Takie pytania zadawał sobie poraz już nie wiadomo który p. Onufry.
Była to zagadka, po za którą czuł możebność zniszczenia swoich ambitnych planów i pragnień.
Ale nad rozwiązaniem tej zagadki męczył się na próżno od lat czterech czy pięciu.
Było to nie wszystko co zawierał papier.
Niżej z boku znajdowało się jeszcze kilka zagadkowych sztrychów ołówkiem. Ołówek wytarł się; obecnie widać było zaledwo jego ślady.
Panu Onufremu zdawało się, iż potrafił odcyfrować w tych sztrychach co następuje:
.... „Stef.... Jadz.... 64.... P...“
Jeszcze raz, jakie tego znaczenie? Wypadek rzucił w ręce pana Onufrego, ten świstek, który dla każdego innego byłby niczem, strzępkiem bez znaczenia.
Pan Onufry — znamy go już teraz bliżej — na takie drobiazgi, wreszcie na wszystko, co zdawało mu się mieć pozór tajemnicy, zwracał pilną uwagę. Jego czujność rozbudził wygląd tego strzępka, charakter pisma, dowodzący jakiegoś niezwykłego stanu psychicznego autora, treść zagadkowa, wreszcie nawet miejsce, gdzie znalazł ten papier.
Było to prawie przed pięciu laty.
Pan Onufry wyjechał za interesami do Piotrkowa. Miał niewielką sumkę na hypotece majątku ziemskiego, który licytowano. Trzeba ją było uratować od spadnięcia.
Pan Onufry przyjechał wieczorem i stanął w jednym z miejscowych hotelów. Ponieważ miał przy sobie znaczniejszą sumę gotówki, z którą zamierzał nazajutrz stanąć do licytacji, uważał za właściwe na wszelki przypadek zabezpieczyć ją dobrze na noc.
Były komornik był człowiekiem bardzo ostrożnym.
Szukając dogodnej skrytki, pan Onufry otworzył dolną szufladę wielkiej staroświeckiej komody, stojącej obok łóżka. Ta szuflada zaciekawiła go. Zdawało mu się, że jest cokolwiek węższą, niż inne wyższe szufladki tego samego sprzętu.
To zaczynało wyglądać na coś tajemniczego...
Pan Onufry, podniecony spostrzeżeniem, tak długo majstrował, aż za naciśnięciem tylnej deski szuflady, odkrył rodzaj małej skrytki.. W tej skrytce znajdował się strzępek papieru...
B. komornik mówił sobie, że niepodobieństwem jest, ażeby ten papier nie był szczątkiem jakiejś tajemnicy. Ze słów nieporządnie nań rzuconych, zdawało się wynikać, iż w grze były tu pieniądze.
Pieniądze i namiętności!... Pan Onufry rozumował dość słusznie, iż z takiego materjału można coś zrobić.
Wogóle dążył on do celów, z których przed chwilą wyspowiadał się tak otwarcie Robakowi, z bezwzględnością i energją... W czarnych szafach jego przyciemnionego gabinetu znajdowało się całe archiwum różnych napozór nic nie znaczących drobiazgów; były to notatki, dokumenta, papierki, stare akta. Jeden p. Onufry znał ich znaczenie i umiał się niemi posługiwać... Ten żółty strzępek papieru był jednym z cenniejszych numerów owego zbioru. — Miał on w porównaniu z innemi tę niższość, że wszystkie inne były zbadane i ocenione, a pan Onufry wiedział dokładnie, do czego służą i jaką z nich można wyciągnąć korzyść. Ten papier był zagadką... Ale to stanowiło jednocześnie jego wyższość...
Pan Onufry znów pochylił się nad biurkiem... Jego czoło dotykało prawie papieru. — Jego mózg snuł po raz setny nieskończoną tkankę kombinacji i przypuszczeń, coraz oryginalniejszych, splatających się w coraz dziwniejsze desenie...
W tej chwili do drzwi gabinetu zlekka zapukano.
Pan Onufry, zagłębiony w myślach, nic nie słyszał. Po chwili drzwi skrzypnęły po cichu... Otworzyły się zlekka. W drzwiach ukazała się maleńka, filuterna główka młodego dziewczęcia... Dziewczę rzuciło spojrzenie wewnątrz pokoju. Przez chwilę zdawało się wachać... Wreszcie powzięło postanowienie i, lekkie, jak ptaszek, przebiegło na paluszkach przez pokój...
Pan Onufry ciągle był pochylony nad swoim szpargałem.
Dziewczę w jednej sekundzie znalazło się przy nim i oto znów za chwilę, tryskając kaskadą srebrzystego śmiechu, składało już całą serję pocałunków na czole pana Onufrego.
— Pierwszym odruchem b. komornika było przerażenie. Z ust wyrwał mu się wykrzyknik:
— Ach!!
Zakrył ręką papier leżący na stole. W tej chwili jednak pierwsze wrażenie przeszło. Zmarszczki na czole p. Onufrego wyprostowały się. Mimowoli uśmiech osiadł na jego szerokich wargach. Jego twarz miała obecnie wyraz zupełnie inny, niż przed chwilą i inny, niż zazwyczaj. Uderzało z niej jakieś naiwne, niemal dziecięce rozradowanie.
— Heluta! — zawołał.
— Ja... ja sama... niedobry papo! — odpowiedziało dziewczę, pokrywając dźwięcznemi pocałunkami szeroką twarz p. Onufrego.
Jednocześnie, w przerwach między pocałunkami, tryskała świeżemi wybuchami srebrzystego śmiechu.
Była to prawdziwie czarodziejska istotka. — Maleńka, jak laleczka, zgrabna, o ustach wypukłych i czerwonych, jak płomień, miała oczy szafirowe, brwi i rzęsy ciemne, a włosy upięte na wierzchołku głowy w jakąś fantazyjną fryzurę, jasno-złote, niby dojrzewające kłosy... A przytem, każda linja jej twarzyczki, jej usta, oczy i nosek, to wszystko ciągle się śmiało. Niepodobieństwem wyobrazić sobie, ażeby u tych długich rzęs zawisły kiedy łzy...
— Niedobry papo!... — powtarzała Hela. — I godzi się to?...
— Co? pytał pan Onufry.
— Zapomnieć, zupełnie zapomnieć swej Heli... swego łobuza... swej śmieszki! Zapomnieć, że na Kruczej istnieje pierwszorzędny zakład naukowy panny Śniadowicz!... Wstyd...
Pan Onufry próbował zacząć coś mówić, zapewne, tłumaczyć się; ale maleńka istotka przerwała mu głośnym wybuchem śmiechu.
— A widzisz, papo, jak to nieładnie zaniedbywać swą Helę... Aha!
Przybrała w tej chwili minę bardzo poważną, po za którą ukazywały się filuterne błyski uśmiechu.
— I wiesz, papo, — ciągnęła dalej — jakie ztąd skutki?... Straszne! Twoja Hela zmuszona jest wymykać się na schadzkę ze swoim niedobrym papą podstępem... Musi oszukiwać swego strasznego smoka, który jej strzeże... czcigodnego smoka... jednem słowem, pannę Śniadowicz, ażeby raz na miesiąc zobaczyć swego niepoczciwego ojczulka...
Pan Onufry z szerokim uśmiechem spoglądał na szczebiotkę i słuchał jej gawędy. Ostatnie słowa nasunęły mu jednak jakąś nową myśl. Ściągnął brwi.
— W samej rzeczy — zaczął głosem, który chciał być surowym. — W jaki sposób się tu znalazłaś? Jak panna Śniadowicz mogła ci pozwolić?... Wiesz przecie...
Na małej twarzy szczebiotki ukazał się wyraz zadąsania...
— O, niedobry papa!... — zawołała. — Zamiast przywitać jedynaczkę, zaraz burczy... Bo zacznę płakać!
I, jak mała kotka, jednym skokiem znalazła się na kolanach pana Onufrego, któremu na czole topniały ostatnie lody surowości. Niby maleńka dziewczynka, przytulała się do szerokiej piersi b. komornika; okrywała go pieszczotami...
— A teraz — mówiła po pięciu minutach Hela — kiedy tatko nie kłóci się, nie burczy... opowiem wszystko po kolei...
Jej minka stanowiła w tej chwili cały poemat filuterji.
— Był sobie jeden papa — zaczęła tonem, jakim opowiadają, dzieciom bajki — i jedna córeczka... bardzo surowy papa i bardzo nieznośna córeczka...
Zatrzymała się i wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Właściwie to papa był nieznośny! — dorzuciła. — Bo proszę sobie wyobrazić, że, mogąc mieć przy sobie swoją kochaną córeczkę, pieścić ją i pozwalać robić w domu, wszystko, co tylko najgorszego, zamykał ją i więził na pensji przy ul. Kruczej... I to bez żadnego powodu!
Uśmiech ciągle rozjaśniał twarz pana Onufrego.
— Przepraszam... znalazł się powód — przerwała sama sobie Hela — powód, że córeczka nie była jeszcze dość duża... że potrzebowała dalszego kształcenia się...
Lekka jak ptaszek, zeskoczyła z kolan pana Onufrego i stanęła w środku pokoju; wzniosła się na paluszkach i wyprostowała swą drobną postać.
— Boże! Jacy ci ojcowie są przewrotni... — Ciągnęła dalej z komiczną rozpaczą... — Bo proszę tylko spojrzeć. Czy nie jestem dość duża, za bardzo duża?... Czy nie mam siedemnastu lat skończonych? Czy tam w biurku nie leży patent, opiewający, że Helena Leszczyńska skończyła od początku do końca całą pensją panny Śniadowicz?...
Zatrzymała się przez chwilę i spoglądała na ojca tryumfującym wzrokiem.
— Jeśli wreszcie potrzeba dowodów formalnych, jak powiada jeden prokurator, którego znam... bardzo ładny chłopiec...
— Prokurator? — pytał pan Onufry.
— Nie przerywaj, papo... Otóż, jeśli trzeba dowodów formalnych, proszę spojrzeć na moją sukienkę...
Zgrabnym ruchem uniosła cokolwieczek rąbek sukni i ukazała koniuszczek nóżki, maleńkiej jak u lalki.
— Proszę mi powiedzieć, czy to suknia krótka czy długa?... I jeśli jest długa, jak przypuszczam, czy noszę ją nie za pozwoleniem wszystkich władz, istniejących na Kruczej i na Kapitulnej?... To chyba zupełny dowód pełnoletności, pełnoletności, jak mówi mój prokurator, jeśli nie prawnej, to przynajmniej faktycznej, która pociąga za sobą zupełną odpowiedzialność za wszelkie popełnione zbrodnie i występki...
Ostatnie słowa wypowiedziała głosem uroczystym, z wielkiemi gestami mówcy. Pan Onufry był trochę odurzony potokami słów, tryskającemi z ustek małej istotki.
— Znów prokurator? — zapytał.
— Znów... Ładny chłopiec, ale niegodziwy... Żądać ciężkich robót dla tamtego, biednego dzieciaka...
Pan Onufry przerwał stanowczo dziewczęciu.
— Wytłomacz-że mi raz, moja Heluto, co za historje mi opowiadasz...
Hela załamała ręce z komicznym gestem.
— Historja!... — kończyła z udaną powagą — Rzeczywiście niedobry papa nie pozwala mi raz porządnie skończyć zaczętego opowiadania, lecz ciągle przeszkadza...
Pan Onufry zwyciężony, machnął ręką.
— No, mów już, mów, co chcesz — rzekł.
Dziewczę wzięło krzesło, usiadło naprzeciwko ojca i patrząc nań z filuterną minką, zaczęło:
— Przychodzę tu do papy, ażeby mu zrobić kilka wyznań... przyznać się do ciężkich win... — westchnęła — i zanieść przed jego oblicze jedną prośbę... Zaczynam spowiedź... Otóż najpierw winna jestem nieposłuszeństwa. Pomimo surowego zatem zakazu, ażeby nie wymykać się z pensyi i nie niepokoić papy w domu, popełniłam tę zbrodnię...
— No — zauważył z pół-uśmiechem pan Onufry — przyznanie wobec samego faktu zbyteczne...
— To nic! przyznanie maże winę... A przytem są i okoliczności łagodzące... Nieprawda, że tak się mówi przed sądem? Są... Papa, niedobry papa, nie odwiedził mnie na pensji, już cały miesiąc...
— Byłem zajęty moje dziecko...
— Oto i pierwsza zbrodnia... Następuje i druga — bunt przeciwko władzy ojcowskiej...
— Bunt?
— Najformalniejszy... Dziś w nocy nie mogłam spać... nie wiem dla czego... i myślałam. I wiesz, papo, co wymyśliłam? Nie wiesz? Tem gorzej... Powiem ci odrazu: postanowiłam zbuntować się przeciwko twojej władzy i raz opuścić tę nieznośną pensję...
Uśmiech zniknął z twarzy pana Onufrego. Chciał coś mówić, ale Hela, żywa, jak zawsze, skoczyła mu już na szyję.
— Za twojem pozwoleniem... za twojem pozwoleniem... niedobry papo. I dlatego właśnie wymknęłam się z pensji, żeby się z tobą rozmówić... Ach, co mnie to kosztowało trudu! Nie wyobrażasz sobie, jak ta nasza madame mnie pilnuje... Powiedz mi, papo, panna Śniadowicz bardzo się ciebie boi... Czego?
To pytanie znów omal nie sprowadziło chmury na czoło pana Onufrego, ale pocałunki Heli spędziły ją niebawem.
— Więc chcę raz porzucić tę przebrzydłą pensję... Chcę... koniecznie! Jestem już duża, dorosła. Zresztą, obiecałeś mi, papo, już tak dawno, że weźmiesz mnie zagranicę, że pojedziemy daleko, że będziemy się bawili wybornie... będziemy wydawali dużo pieniędzy... że mnie wydasz za mąż...
Roześmiała się srebrzyście i trochę zarumienioną twarzyczkę ukryła na piersi ojca.
— Kiedyż to nastąpi, kiedy?... Zwodzisz mnie, papo...
Twarz pana Onufrego znów przybrała poważny, nieco zakłopotany wyraz. W jego oczach przeświecały blaski czułości.
— Moje dziecko — zaczął powoli — wiesz dobrze, że twoja wola jest dla mnie rozkazem. Zresztą, sam ci powiedziałem i powtarzam, że opuścisz niedługo pensją i będziemy żyli trochę inaczej... Ale na to trzeba poczekać. Są interesa, kłopoty, trudności, które trzeba przezwyciężyć. Ja sam najbardziej do tego wzdycham. To wreszcie nastąpi i bardzo niedługo... Za kilka miesięcy. Wyjedziemy zagranicę, potem na wieś będziemy żyli razem... potem znajdę ci męża... Ale tymczasem trzeba czekać...
Hela zrobiła nadąsaną minkę.
— I nie można przyspieszyć tego?
— Niepodobna, moje dziecko.
Ucałował ją w czoło. Hela westchnęła zabawnie:
— Ha! co robić? — zawołała. — Trzeba porzucić zamiar buntu... W ten sposób mamy o jeden grzech na sumieniu mniej. Ale za to są inne — dodała z udaną powagą.
— Jakie? — pytał ojciec.
— O... poczekaj... papo. Powiem ci, — ciągnęła ze śmiechem w głosie — ale pod dwoma warunkami... Najpierw, że nie będziesz się gniewał na madame... Ach, jak ona się ciebie boi. I to jeszcze nic... Wytłomaczysz mnie przed nią za widzeniem się, że dziś byłam u ciebie, za twem pozwoleniem... Widzisz papo, ja znów z kolei boję się panny Śniadowicz i jej bury...
Pan Onufry chciał się bronić przeciwko zbyt może uciążliwym warunkom, ale pieszczotka przekonała go niebawem pocałunkami.
— No, już zgoda, zgoda — mówił wreszcie...
— Więc przyznaję się odrazu. Wiesz papo, byłam w sądzie na tym procesie, tym głośnym procesie, o zabójstwo księdza, w którym ciebie używano na świadka...
Pan Onufry zbladł. Zaledwo zdołał wybełkotać:
— Ty? Jak?... kiedy?...
Hela ciągnęła z komiczną powagą, lecz już nieco zatrwożona:
— A... widzisz... zbrodnia wielka. Ale pamiętaj, papo, że obiecałeś się nie gniewać... Jak? Stało się to przypadkiem... Panna Śniadowicz ma siostrzeńca, który pracuje w sądzie... Będzie kiedyś prezesem, a teraz jest aplikantem. Tyle nam naopowiadał o sprawie, zresztą tyle naczytałyśmy się o niej w gazetach, że przyjęłyśmy jego propozycję ułatwienia nam wejścia na salę...
Niepokój widniał na twarzy pana Onufrego. Twarz jego pokryła się mimowoli rumieńcem.
— A więc było was kilka — zapytał głosem, w którym czuć było wzruszenie.
— Trzy... Madame, ja i Jadzia...
— Co za Jadzia?
— Nie wiesz?... Jadzia Lipińska... przecież ci o niej tyle razy opowiadałam!... Moja przyjaciółka, najlepsza przyjaciółka... Już także skończyła pensję, a ponieważ jest sierotą, madame ją trzyma teraz, jako guwernantkę...
— Sierota? pytał machinalnie pan Onufry — ach! przypominam sobie... Mówiłaś mi. Po chwili dodał, wracając do pierwszej myśli:
— W jaki sposób jednak się stało, że ja was nie widziałem?...
— O! ciebie, papo, wtenczas nie było... zupełnie nie było. Byliśmy w sądzie już ostatniego dnia, kiedy mówił prokurator i obrońca i kiedy wydali wyrok. Tego dnia już świadków nie wołali. Oh! ten prokurator. Taki młody i przystojny, a taki zły... Zresztą, o tobie, papo, odzywał się bardzo pochlebnie...
— Ach!
Pan Onufry mimowoli wydał westchnienie, jak gdyby spadł mu z piersi jakiś ciężar. Wstał i przez chwilę przechadzał się po pokoju.
— Jednak to szaleństwo!... Doprawdy nie rozumiem, jak panna Śniadowicz...
Głos jego brzmiał surowo. Ale Hela już była przy nim i swemi umizgami zdejmowała mu chmurę z czoła.
— A pfe... ojczulku! — wołała. — Przysięgłeś, że nie będziesz się gniewał! Tak dotrzymujesz obietnicy? — Zresztą w samej rzeczy — dodała, śmiejąc się srebrzyście. — Madame jest dość zabawna... Ma dwie pasje: boi się ciebie, jak ognia, i nic... tylko od rana do wieczora czyta romanse kryminalne i sprawozdania sądowe, albo się rozpytuje swego siostrzeńca... tego, co będzie prezesem... o różne sprawy.
— Niedorzeczność! — mruknął pod nosem pan Onufry.
— Ja też to mówię zawsze... Zwyczajnie, stara panna... Wiesz, ojczulku, nigdy bym nie chciała zostać starą panną... Brrr...
— Nie zostaniesz nią, moje dziecko...
Hela ciągnęła dalej:
— To też nie trzeba było prosić madame o przyjęcie propozycji pana Ludwika (tak ma na imię siostrzeniec), który obiecał nas wprowadzić na salę... Tembardziej...
— Tembardziej?
— Że szło o sprawdzenie jednej rzeczy...
— Jakiej?
— Ach, rzeczywiście coś zabawnego. Nie uwierzyłbyś temu nigdy, kochany papo...
— Cóż takiego, wreszcie?
— Oto, pan Ludwik od miesiąca już opowiadał nam... i przysięgał się na Bozię, że oskarżony, Stefan Polner... bardzo mi się podobał ten chłopiec!... nie wierzę, żeby mógł być winien... że oskarżony podobny jest, jak dwie krople wody... zgadnij do kogo?...
— Nie zgadnę...
— Oto do Jadzi... do Jadzi Lipińskiej...
— Tej twojej przyjaciółki... sieroty?
— Właśnie. Cuda nam o tem opowiadał. — Ale ja z niego żartowałam... Trzeba ci wiedzieć, papo, że pan Ludwik... tak mi się zdaje... o! powiadam to kochanemu ojczulkowi pod największym sekretem... jest trochę zakochany w Jadzi. Ja prześladowałam go i mówiłam, że widocznie widzi wszędzie jej rysy. Ale...
— Ale?
— Ale w sądzie, przekonaliśmy się, że to ja się myliłam... Coś nieprawdopodobnego... niemożebnego!
Pan Onufry, który od paru chwili przechadzał się po pokoju, stanął na miejscu.
— I cóż?
— Powiadam ci, papo, nie podobna temu uwierzyć, dopóki się nie zobaczy. Podobieństwo niesłychane, dosłowne! Kropla w kroplę... Ten sam podbródek, oczy, nos, kolor włosów, usta... Doprawdy, przetarłam sobie oczy, kiedy spojrzałam na niego... Zupełnie, brat i siostra... Dwoje bliźniąt!...
— Bliźniąt!
Panu Onufremu mimowoli wyrwał się ten okrzyk z piersi. — W jego oczach strzeliła odrazu jakaś myśl. Zbliżył się do Heli i, biorąc ją za rękę, zapytał krótko:
— Jak się nazywa twoja przyjaciółka?
Hela spoglądała nieco zdziwiona na ojca, który nie przyzwyczaił jej do podobnej szorstkości.
— Lipińska. — Jadzia Lipińska.
— Ach!
Zamyślił się; po chwili podniósł znów głowę.
— I powiadasz, że jest sierotą?...
— Tak.
— Odkąd?
— Od dwóch lat...
— Czy na pensji pozostaje już dawno?
— Pięć lat...
— Czy przedtem jej rodzice bywali kiedy u niej?
Hela zdawała się nieco zdziwioną tem badaniem; pomimo to odpowiadała chętnie:
— Ojciec nigdy... Umarł, kiedy była maleńka...
— Ach! A matka?
— Bywała czasami...
Pan Onufry znów zatrzymał się. Przed chwilą przeleciała mu przez głowę niespodziewana myśl, jakie rodzą się mimowoli i stają następnie kluczem do najtrudniejszych zagadek... To podobieństwo, które uderzyło wszystkich, mogło, musiało nawet ukrywać coś po za sobą.. Co? Pan Onufry, przed kilkoma miesiącami, za pośrednictwem Robaka dostał zlecenie odnalezienia dwojga młodych ludzi, chłopca i dziewczęcia, brata i siostry, dwojga bliźniąt. — Chłopca znalazł i wiemy, co z tego wynikło. Zresztą trud, poniesiony w tym celu, był prawie żaden... Dano mu dwa nazwiska i wskazówki, dotyczące wieku, nadto rysopis rodziców. — Jedno z nich brzmiało: „Polner“, drugie „Szkłowicz“. Pierwszym krokiem p. Onufrego, ponieważ przypuszczał, że dzieci mogą znaleźć się w Warszawie, było pójście do biura adresowego. Tam wziął kartki adresowe wszystkich Polnerów i Szkłowiczów, jakie tylko znajdowały się w biurze, razem dziewięć adresów. Polnerów było dwóch: — Stefan Polner uczeń gimnazjum, wymeldowany od paru miesięcy na wyjazd, drugi osiemdziesięcioletni emeryt. — Pomiędzy Szkłowiczami znajdowali się mężczyźni i kobiety, ale ani wiek, ani inne okoliczności nie czyniły prawdopodobnem, ażeby poszukiwana osoba była w ich liczbie. — Zebrane wiadomości, wreszcie korespondencja, przeprowadzona z Paryżem, przekonała, że Stefan Polner jest niewątpliwie jednym z poszukiwanych... Przypadek odrobił tym razem całą pracę za pana Onufrego.
Znalezienie dziewczęcia było dotąd nie tylko trudnem, lecz wprost niepodobnem. Próżno pan Onufry robił najściślejsze poszukiwania w przeszłości księdza Andrzeja i Stefka, chcąc w ten sposób dojść po nitce do kłębka, rezultat był żaden. Zaczynał już przypuszczać, że z dwojga bliźniąt dziewczynka umarła. Nie byłoby w tem nic nieprawdopodobnego... Gdy oto w tej chwili słowa Heli obudziły w nim cały świat nowych przypuszczeń... To podobieństwo, to uderzające podobieństwo, tak częste u bliźniąt, czy nie mogło być wskazówką? Nazwisko jest wprawdzie inne, ale uprzedzono go z Paryża, iż poszukiwane dzieci wskutek zbiegu okoliczności mogły się ukrywać pod obcemi nazwiskami... Dla tego dopytywał tak gorączkowo o pochodzenie Jadwigi Lipińskiej. Podług otrzymanych przezeń wskazówek, poszukiwane dziewczę powinnoby być sierotą bez ojca i matki... Rzeczywiście, słowa Heli sprawdzały ten punkt co do ojca... Ale matka? Hela twierdzi, że odwiedzała ją jeszcze przed paru laty...
— Bądź co bądź — powiedział sam do siebie pan Onufry — należy tę kwestję zbadać do gruntu...
Przeciągnął ręką przez czoło, jak gdyby dla odpędzenia myśli. Uśmiechnął się do Heli, która już przez chwilę stała przed nim, zdziwiona niespodziewaną zadumą ojca. Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
— Siadaj, maleńka — rzekł — i opowiedz mi wszystko, co wiesz o twojej przyjaciółce...
Hela klasnęła w ręce.
— Ach, interesuje cię to papo! — wołała ze śmiechem. — Może się zakochałeś w niej?... Wiesz, zobacz ją, ożeń się z nią... Ach, doprawdy, bardzobym chciała, żeby Jadzia została moją mamą...
Na twarzy pana Onufrego ukazał się nowy, dobroduszny uśmiech.
— A to trzpiot! — mówił, grożąc Heli palcem. — Nie, moje dziecko, idzie mi o co innego. Wiesz, że prowadziłem dawniej interesa... mam stosunki. Otóż nazwisko twojej przyjaciółki nasunęło mi na myśl pewne wspomnienia... Jestto interes, interes spadkowy; może ztąd wyniknąć dla niej korzyść...
— Ach! korzyść... Otóż, słuchaj papo.
Streszczamy dość długie, a przerywane pieszczotami, i pustotami opowiadanie Heli.
Jadzia Lipińska została przywieziona na pensją panny Śniadowicz przed pięciu laty z Częstochowy, gdzie jej matka, a właściwie opiekunka utrzymywała hotel... Przywykła zresztą nazywać matką tę poczciwą panią Lipińską, która od czasu do czasu przyjeżdżała do Warszawy w swych odwiecznych sukniach, których moda datowała się z przed lat dwudziestu. — Jadzia jeździła do Częstochowy na wakacje... Stara pani Lipińska kochała ją bardzo. — To też Jadzia długo, długo rozpaczała, kiedy przed dwoma laty przyszła wieść o nagłej prawie śmierci opiekunki w Częstochowie. Nie zamknęła jej powiek; nie zdążyła nawet pojechać na pogrzeb; zawiadomiono ją dopiero w tydzień po wszystkiem.
— W tem, proszę papy — mówiła przyciszonym głosem, zaczerwieniona nieco Hela — jest jakaś tajemnica... O, jest! Tak, jak w romansach...
Pomimo że za życia pani Lipińskiej Jadzi na niczem nie zbywało, pomimo że opiekunka jej musiała posiadać jakiś mająteczek, po jej śmierci urwało się wszystko... Przy zgonie pani Lipińskiej byli jej krewni, brat, siostrzeńcy i podobno mieli zabrać pieniądze. Został hotel, ale o to trzeba toczyć cały proces z rodziną opiekunki... Wprawdzie Jadzia była przyjętą za własne dziecko przez panią Lipińską i nosiła nawet jej nazwisko, wprawdzie istniał testament, — ale brak było jakichś formalności prawnych i dotąd w hotelu rządziła rodzina nieboszczki... Sama Jadzia nigdy nie pomyślałaby o procesie, ale w kilka tygodni po śmierci jej opiekunki przyjechał z Częstochowy jeden z sąsiadów, stary, poważny mieszczanin w bogatej czapce, który przywiózł ze sobą adwokata i kazali coś podpisywać Jadzi... Stary był zacny człowiek i postanowił zająć się sprawą sieroty. Proces trwał już dwa lata i dotąd bez skutku. — Należało zbierać radę familijną, bo Jadzia była niepełnoletnią; trzeba było dużo zachodów i kosztów...
— I nie wiadomo, kiedy się to skończy. — Kończyła Hela. — Żeby nie ten poczciwy stary, co przysyła od czasu do czasu dla Jadzi kilkadziesiąt rubli, niby na rachunek spadku, gdyby nie dobra pani Śniadowicz, która zrobiła Jadzię tak jakby guwernantką, to nie wiem, coby się z biedactwem stało!... Za cały spadek dostała do tej chwili starą książkę do nabożeństwa, pamiątkową książkę. Krewni pani Lipińskiej raczyli oddać tę książkę, ponieważ było o niej oddzielnie wspomniane w testamencie...
— Książkę do nabożeństwa! — zawołał pan Onufry.
W tej chwili przyszło mu do głowy, że w papierze, który tam jeszcze leżał na biurku, wsunięty w sekundzie przyjścia Heli pod inne książki i papiery, była również mowa o... „książce do nabożeństwa“. Zestawienie zapewne przypadkowe, niewątpliwie! Ale... ten papier znaleziony w hotelu w Piotrkowie; opiekunka Jadzi Lipińskiej posiadała hotel w Częstochowie...
Panu Onufremu zdawało się, że w głowie zabłysnęła mu jakaś jasność... Zestawiał fakta, wyrazy, przypuszczenia. Z przed jego oczu na chwilę zniknęła Hela, pokój, blask świec, stojących na biurku. Myślał.
Obudził go dopiero pocałunek i głośny śmiech dziewczęcia.
— Znowu? — wołała Hela — papa znów zamyślony?...
Klasnęła w ręce.
— No i niech papa powie, że nie jest zakochany!...
W tej chwili w jej lekkim ptasim mózgu, zrodziła się jakaś nowa myśl. Wyjęła z kieszonki maleńki, zasiany brylantami zegareczek i rzuciła nań okiem.
— Ósma, już ósma... Boże mój! Co pani Śniadowicz powie? I dorożka czeka na mnie godzinę...
Rzuciła się na szyję ojcu.
— Uciekam. A pamiętaj, papo, że winę dzisiejszej wycieczki wobec „madame“ bierzesz na siebie! — Za to kiedyindziej, jak będziemy mieli więcej wolnego czasu, opowiem ci jeden... jeszcze jeden wielki sekret...
Zaczerwieniła się. Przyłożyła drobne rączki do serca, jak gdyby nie mogąc schwytać oddechu.
— Jaki sekret? — pytał machinalnie pan Onufry.
Rumieniec uderzył jeszcze mocniej na twarz Heli.
— Zobaczysz, papo! — zawołała i wybiegła.
Tego samego wieczoru — na trzeci dzień, po wyroku — zajrzyjmy do gabinetu adwokata „Julka“.
Jest już po siódmej. — Pomimo dużych okien, otwierających dostęp światła, w pokoju zaczyna być ciemno. Przy biurku siedzi zadumany „Julek“. — Czytelnicy, którzy go już znają[2], nie ździwią się, że postać dzielnego chłopca zmieniła się niewiele w ciągu kilku lat, które upłynęły. Jest ciągłe ten sam, niewielki, szczupły, — żywy, energiczny, zapalający się i wiecznie poczciwy; podstarzał tylko nieco, a w czarnych włosach zaczęły mu się gdzieniegdzie ukazywać srebrne nitki. — Jak dawniej, adwokat „Julek“ jest zapamiętałym wyznawcą celibatu.
Powiedzieliśmy już, że siedzi zadumany. — Ta zaduma widocznie jest przykrą i bolesną. — Na jego obliczu spotykamy ciągle ten sam wyraz, który widzieliśmy w sądzie podczas sprawy; twarz jest poważna i smutna.
Julek porwał się nagle z krzesła.
— Do licha! Czy mi to wreszcie nie wyjdzie z głowy? — zawołał sam do siebie. — Nieprawdopodobne... Ja, doświadczony obrońca, stary wróbel, ja, który widziałem nie setki lecz tysiące spraw, mam pozostawać do tej chwili pod wrażeniem, jak jaki smarkacz!...
Przeszedł się po pokoju.
— Ładniebym wyglądał, gdybym chciał sobie w podobny sposób zawracać głowę każdą sprawą... Trzebaby zwarjować!
Zbliżył się do okna i zaczął przyglądać Nalewkom, jak zwykle przelewającym się tłumem, pulsującym szybszą ku wieczorowi pełnią życia. — Przyglądał się machinalnie. — Przez mózg przebiegały mu nowe refleksje:
— W samej rzeczy, to dziwne! — rozumował. — Czy rzeczywiście warto się nad tem zastanawiać? Chyba warto... Bo jeśli przez mój gabinet przechodziły setki spraw nieraz w gruncie daleko dramatyczniejszych, zatrącających o interesa bezporównania więcej poważne, i owe sprawy nie wzruszały mnie tak do głębi, jak obecna, to przecież chyba w tej sprawie musi być coś, co ją bezwzględnie od innych wyróżnia... Trzeba samemu sobie wierzyć; inaczej należałoby przypuścić, że jest się — skończonym idjotą!...
Przez chwilę przyglądał się machinalnie Nalewkom.
— Albo histerykiem! dorzucił w myśli. — No! to już chyba nieprawdopodobne... Pytałem wczoraj wieczorem w „Złotej loży“ Zermanna: jak uważa moje nerwy? Odpowiedział, że są w najlepszym stanie. — Dodał tylko, że jestem chory na chroniczny... idealizm. Żartowniś, jak zawsze. Zresztą i sam czuję, że jestem zdrów... Zkąd więc u licha, to rozdraźnienie, ten niepokój, te sny nawet?
Zbliżył się do zawieszonego w głębi zwierciadła.
— Twarz ma wyraz głupi — mówił, przyglądając się odbiciu swej postaci w lustrze. — Oczy podbite! A przytem, w głowie brak jasności... I ciągle przed oczyma twarz tego malca... Zdaje mi się, że słyszę jego słowa: „Jestem niewinny“. I gdyby mnie kto zapytał, czy w to wierzę, jestem przekonany, że pomimo wszelkich pozorów, przysiągłbym, że: tak... Czy nie szaleństwo?
„Julek“ nerwowym ruchem odwrócił się od lustra i skierował w stronę biurka. — Usiadł.
— No! a może, na uspokojenie, napisaćby temu małemu szkic do apelacji?... — rzekł sam do siebie, biorąc do ręki pióro.
W tej chwili zlekka zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę. — Odezwał się machinalnie adwokat.
We drzwiach ukazała się głowa lokaja starego Tomasza.
— Listy.
— Daj... I, jakby jeszcze kto przyszedł, powiedz, że dziś nic nie przyjmuję... Jutro rano.
— Dobrze.
Tomasz złożył na biurku trzy czy cztery koperty, opatrzone markami pocztowemi, zapalił lampę, i wyszedł.
„Julek“ mimowoli rzucił okiem na koperty listów. — Przez chwilę badał ich zewnętrzny wygląd. Już z góry, charakter pisma na kopercie, jej forma, zapach, sposób przylepienia marki uprzedzały go, co znajdzie wewnątrz... W tym oto liście baron Z. swem wielkiem, arystokratycznem pismem, pyta, kiedy termin ekspertyzy w sprawie z koleją; tu Icek Zalcfus z Garwolina fantastycznym stylem i ortografją zaklina „panu mecenasu“, żeby na swój koszt „tymczasowie“ założyć apelację do „Pałate“; tam wreszcie pachnący liścik powabnej wdówki pani Ireny, która go wzywa na jutro lub pojutrze (wieczorem — około dziewiątej, — ma się rozumieć!) na konferencję w sprawie „bardzo ważnej“... „Julek“ uśmiechnął się z zadowoleniem na myśl o sprawie „bardzo ważnej“ i nawet kokieteryjnie pokręcił ledwo istniejący wąs...
W tej chwili jego wzrok upadł na ostatnią kopertę. Pismo nieznane... I przytem niezmiernie oryginalne: rondo nieprawdopodobnie pochylone w tył. — Na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że osoba, która to pisała, starała się zmienić charakter. Czyby anonim? „Julkowi“ zdarzało się odbierać i takie listy. W każdym razie to coś nieznanego. Rozdarł kopertę.
Zawartość koperty była niezmiernie oryginalna...
Znajdował się w niej list, ale list — nie pisany. — Na ćwiartce papieru listowego nalepiono kilkadziesiąt liter wyciętych z jakiejś książki, czy gazety. — Tworzyło to kilka wierszy...
Już sama forma listu zwracała uwagę oryginalnością; jeszcze więcej uderzającą była jego treść. Brzmiał on:
„Panie!
Skazany przez sąd Stefan Polner jest niewinny. — Przysięgam na wszystko. — Rób pan, co możesz, ażeby go uratować. — Ja sam zrobić nic nie mogę, ponieważ gubić siebie nie chcę.
Zabójca“.
W pierwszej chwili ten list wywołał u „Julka“ gwałtowny odruch gniewu. — Rzucił go na stół.
— Do pioruna!... wybuchnął — tego tylko było jeszcze potrzeba, żeby podniecić moją głupią wyobraźnię...
Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili i zaczął rozmyślać:
— Trzeba rozważyć rzecz — mówił do siebie. — A więc spokoju. Jestto albo farsa jakiegoś żartownisia, albo prawda, bezwzględna prawda... Na pierwszy rzut oka, wygląda na farsę, niewątpliwie!... Ale... Dla czego dotąd w żadnej innej sprawie nie przyszło nigdy nikomu do głowy zrobić podobnej farsy? Dla czego? Z drugiej, jeśli to nie jest żart... Jeśli w samej rzeczy, zabójca poczuł wyrzuty sumienia, widząc niewinnego, skazanego na straszną karę?!... Czy to jest zupełnie nieprawdopodobnem?...
„Julek“ namyślał się przez długą chwilę. Cała ta sprawa irytowała go; draźniła coraz bardziej. — Próżno chciał się uspokoić, łamiąc pieczątki pozostałych listów i przerzucając je. Nawet wytworny zapach bileciku pani Ireny, nawet nadzieja jutrzejszej konferencji w sprawie „bardzo ważnej“ (mimowoli uśmiechał się na myśl o tej konferencji!) nie mogły go zupełnie przyprowadzić do równowagi...
Znów wrócił do zagadkowego listu.
Obejrzał jeszcze raz kopertę; nosiła ona stempel poczty miejskiej. — List wrzucony był w Warszawie... To już stanowiło pewną wskazówkę. Przyszło mu do głowy, że jakkolwiekbądź to pismo może być w sprawie dokumentem... A jeśli to żart?
— Nie! — zawołał „Julek“. — Dziś już chyba nic rozumnego nie wymyślę... Chodźmy lepiej na spacer.
Schował list do szuflady biurka, podniósł się, wziął na rękę paletot i zabierał się do wyjścia.
We drzwiach spotkał go Tomasz. — Służący miał minę tajemniczą.
— Co takiego? — zapytał „Julek“.
— Proszę pana mecenasa — odrzekł lokaj — jakaś pani...
— Powiedziałem ci przecież, że nie przyjmuję.
— Tak!... ale ta pani prosi bardzo, ma pilny interes... taka młoda, zapłakana...
Julek zaczął się wachać.
— I czego chce? nie mówiła?
— Nie wiem... podobno wedle tego, co to zabił księdza...
Z ust łagodnego zwykle „Julka“ zerwał się mimowoli wykrzyknik:
— Do stu tysięcy szatanów!...
Stary Tomasz, przypuszczając, iż popełnił głupstwo, zaczął się już powoli cofać w tył. Ale „Julek“ w tejże chwili zreflektował się i gwałtownym ruchem rzucił paletot na krzesło.
— Zaczekaj stary... Poproś.
W chwilę potem do gabinetu wchodziła Władka.
Na widok Władki, na twarzy adwokata wybiło się zdziwienie, więcej — niechęć.
A jednak warto było rzucić okiem na dziewczynę. — Parę razy widzieliśmy już Władkę. Obecnie przedstawiała się ona inaczej, niż wówczas w sądzie, przygnieciona słowami prokuratora i inaczej, niż przedtem w knajpie. Na tle zabrudzonych ścian piwiarni, był to słoneczny, pełen żywych barw obrazek; w jej oczach widniała pustota, na ustach uśmiech. W sądzie, pomimo wszystko, podnosiła w górę czoło. Im mocniej uderzała w nią pogarda słów oskarżenia, tem dumniej patrzyła przed siebie. — Może zresztą nie myślała o niczem, oprócz losu „jego“.
Teraz był to istnie posąg boleści...
Jakaś zarzutka odsłaniała do połowy ułożone niedbale grube sploty włosów czarnych, jak heban. — Prosta, ciemna sukienka opinała postać niewielką, o kształtach rozkosznie modelowanych. — Twarz nieco śniada, o gorących tonach włoszki, o niezmiernie żywej karnacji i różowawym puszku brzoskwini, którego troska zetrzeć nie zdołała, była w tej chwili blado-żółta. Oczy, niegdyś pełne pustoty i ognia, paliły się w głębi jak dwa karbunkuły. U powiek zawisły grube łzy... Uśmiech spadł z tej twarzy, zrodzonej do rozkoszy, a teraz podobnej do maski tragicznej. Tylko usta maleńkie, czerwone jak krew, zdawały się wzywać ognistych pocałunków.
Bądź co bądź, Władka nawet i w tej chwili była nieskończenie powabna...
Musiał to przyznać „Julek“, podczas gdy robił w myśli niezbyt korzystne dla dziewczęcia refleksje. W ciągu sprawy uwaga adwokata z konieczności niejednokrotnie zatrzymywała się na postaci tego bodaj najważniejszego świadka. „Julek“ mimowoli myślał o dziewczynie. Ostatecznie niebyła ona dlań sympatyczną... Nie dlatego, ażeby adwokat wątpił o szczerości jej zeznań, przeciwnie... Ale jej wyzywająca piękność bachantki, jej podniesione czoło, z którem stawała przed sądem, otwartość, czy bezwstyd, kiedy wyjaśniała stosunek z chłopcem, ognista namiętność, która się wyrywała z jej piersi, gdy wobec kilkuset osób na dyskretne pytania przewodniczącego odpowiadała głośno i wyraźnie, chociaż łkając: „Ja go kocham, kocham nad życie!..“ To wszystko nie mogło nie razić mieszczańskiej moralności adwokata. Jakkolwiekbądź, mówił sobie, stosunek ten był i musiał być zgubnym dla młodego chłopca...
To też nic dziwnego, że na twarzy „Julka“, gdy ujrzał Władkę, wybiła się niechęć.
Oczekiwał zresztą wszystkiego, tylko nie tej wizyty. Zadawał sobie pytanie, co ją mogło sprowadzić. Umyślnie, ażeby nie przedłużyć odwiedzin, które uważał za zbyteczne, nie posunął się w głąb gabinetu i nie zajął miejsca przy biurku.
Zatrzymał się na środku pokoju i skierował pytający wzrok na Władkę, która stała u drzwi.
Dziewczyna wahała się przez krótką chwilkę... Ale niepewność ustąpiła niebawem. Zanim „Julek“ mógł się zorjentować, Władka posunęła się szybkim ruchem naprzód i pochwyciwszy jego dłoń, zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Panie! ratuj go!.. zaledwo zdołała wyłkać.
Na twarz adwokata uderzyły rumieńce. Pocałunki, któremi jego ręce paliły małe, gorące wargi dziewczyny, oszałamiały go...
Władka powtarzała:
— Panie! ratuj go!..
Wreszcie „Julek“ zdołał zapanować nad wzruszeniem. Prawie gwałtem oderwał swe ręce od ust dziewczęcia. Chciał coś mówić, ale w tej chwili spostrzegł, że dziewczynka blednie jeszcze bardziej i chwieje się.
Mimowoli objął jej kibić, ażeby nie upadła. Kiedy dotknął tej kibici, pulchnej, gorącej, wyziewającej rozkoszny zapach ciała kobiecego, zdawało mu się, że sam upadnie. Było to zresztą wrażenie tylko jednej chwili. Poprowadził Władkę do fotelu, stojącego przed biurkiem... Chciał zadzwonić na służącego, ale dziewczę podniosło głowę. W oczach jej był znów ten wyraz bolesnej energii, który „Julek“ widział w sądzie.
— Nie potrzeba — rzekła głosem nieco przyciszonym, ale wyraźnym. — Już przeszło... Przepraszam... tysiąc razy przepraszam, że robię panu tyle... tyle kłopotów.
Ten świeży, dźwięczny głos, w tej chwili cokolwiek przygłuszony, robił na „Julku“ niezwykłe wrażenie. Słyszał przecie jej zeznanie w sądzie, sam zadawał pytania, przypominał sobie nawet jego dźwięk... Jednak co za różnica! Wogóle adwokat nie rozumiał dobrze, co się z nim w tej chwili działo. Uprzedzenie, z którem u progu gabinetu witał Władkę, teraz znikło... Została tylko głęboka litość nad tą istotą, rozkwitającą, pełnią życia i młodości i tak ciężko dotkniętą bólem. „Julek“ w ciągu jednej sekundy odnalazł w głębi swego mózgu jakiś nowy świat wrażeń, w którym orjentował się z trudnością.
— Niech pani siada... — rzekł, ażeby powiedzieć cokolwiek.
Usadził ją w fotelu i sam zajął miejsce obok. Następnie czekał. Chciał pytać, mówić, ale czuł się zmieszanym, nie znajdywał myśli i słów. Wreszcie Władka zaczęła głosem, który robił na nim tak silne wrażenie:
— Panie!.. Ja wracam od niego, z więzienia... Widziałem go. Mówiłam z nim...
Konwulsyjne łkania przerywały jej słowa.
Po chwili znów zaczęła. Mówiła długo. Była jak gdyby w gorączce. Opowiadała o tem, jaki „on“ był blady i mizerny tam za kratą, jak jej wszystka krew zbiegła do serca, kiedy go zobaczyła zdaleka tak, że go ani przytulić, ani okryć pocałunkami nie mogła, jak tylko ręce ich spotkały się przez kratę, jak myślała, że w tym gorącym uścisku rąk umrze... Łzy i łkania przerywały potok jej słów ognistych, nieporządnych, namiętnych. Powtarzała słowa, które ze sobą zamienili w więzieniu. Przypominała szczegóły sprawy; mówiła o tem, jak go kocha, przekonywała, że „on“ jest niewinny.
„Julek“ słuchał. Próbował zdać sobie z tego wszystkiego sprawę, ale daremnie. Jedyną myślą bardziej określoną, na której się mógł zatrzymać, był sąd, który mimowoli formułował o niej:
— Histeryczka, a przynajmniej nerwowa... bardzo nerwowa...
Ona mówiła dalej:
— On jest niewinny!.. Niewinny!.. Przysięgnie na to.
To, co powiedziała przed sądem, to prawda. Nie jest przecież ostatnią. Jest kobietą... ma wstyd... Z początku strasznie, strasznie jej było przykro pomyśleć, że przed ludźmi, przed sądem, musi powiedzieć wszystko... To hańba! Ale co robić?.. Kocha go, kocha nad życie, nad śmierć, i gdyby przyszło przejść jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy przez ten pręgierz spojrzeń i dwuznacznych uśmiechów, przez chłostę słów tego... tego... prokuratora, przejdzie, ażeby tylko jego uratować. Jej głos dźwięczał akcentami pełnemi siły. Do twarzy napłynęła jej fala krwi. Oczy ciskały płomienie...
„Julek“ milczał ciągle. Przyszło mu teraz na myśl: zkąd dziewczyna z tej sfery wzięła tę siłę uczucia, a razem względną poprawność wyrażeń? Kto ją nauczył tak mówić? Jednocześnie z chaosu wrażeń wyłaniał się rodzaj podziwu dla tego uczucia, rodzaj serdecznej sympatji dla niej, wreszcie coraz wyraźniejsze, głębokie, stanowcze przekonanie, iż w samej rzeczy „on“ musi być niewinny... Adwokat mimowili rozumował:
— Tak... Niepodobieństwem jest, ażeby ona kłamała! To, co mówi, płynie z głębi serca. A więc... on jest niewinny.
W jego umyśle budził się głośny protest przeciwko niesprawiedliwości, która została spełnioną! Teraz dopiero pojmował całą jej ohydę. Czuł potrzebę naprawienia tej niesprawiedliwości. Zdawało mu się to niezbędnem, przedstawiało niemal jako święty obowiązek w chwili, gdy Władka, wpatrując się z niepokojem w nieruchomą jego twarz, ze spuszczonemi oczyma powtarzała:
— Trzeba go ratować... Nikt tego nie zrobi, tylko pan... pan jedyny!
Czekała odpowiedzi. Ale „Julek“ milczał... Jego myśli ważyły się jeszcze, układały do równowagi.
Dziewczyna powstała z fotelu...
Wydobyła z zanadrza mały srebrny medaljonik. Zanim adwokat mógł ją powstrzymać, uklękła. Zaczęła przez łzy:
— Na tę Matkę Boską przysięgam, że on jest niewinny!.. Przysięgam, że jeśli go nie uratuję, ja tego nie przeżyję... Odbiorę sobie życie...
„Julek“ był już przy niej. Pomógł jej wstać.
— Niech pani usiądzie — rzekł.
Przez chwilę jeszcze panowało milczenie. Wreszcie adwokat podniósł głowę: oczy jego miały jakiś niezwykły wyraz. Rzekł głosem poważnym i stanowczym:
— Dotąd wierzyłem w niewinność tego biedaka, przeczuwałem ją... Teraz jestem o niej głęboko przeświadczony. Zrobię wszystko, co możebne, ażeby to przekonanie przelać sądowi i światu... Ja z kolei przyrzekam to wobec sumienia i Boga.
Władka zakryła twarz dłońmi, i pochylona na poręcz fotelu, załkała... Gorące łzy długo, powoli spływały po jej rękach.
Władka tego wieczoru pozostała jeszcze długie dwie godziny w kancelarji adwokata.
Rozmawiali.
„Julek“, już zupełnie spokojny, zadawał pytania; Władka odpowiadała jak na spowiedzi. Na twarzy adwokata widać było pracę myśli; starał się przeniknąć ciemności, które otaczały jego klienta. Pytał, robił uwagi, notował.
Jednocześnie wracało mu pomimowoli na usta zapytanie:
— Zkąd dziewczyna tej sfery wzięła tę siłę uczuć, pewną inteligencję, nawet wykwintność słowa?
To pytanie przeczuła Władka. Skierowała zaczerwienione jeszcze od płaczu oczy na adwokata i rzekła:
— O ile rozumiem, dla „jego“ dobra powinien pan wiedzieć wszystko?..
„Julek“ skinął głową.
— Opowiem więc całą moją historję... opowiem, jak się poznaliśmy.
Była to dramatyczna opowieść.
Jej ojciec, burmistrz w niewielkiem miasteczku na prowincji, dostał pomięszania zmysłów, kiedy była jeszcze maleńką. Miała wtedy zaledwo trzy latka.
Matka z nią i jej starszą siostrą, naówczas dwunastoletnią dziewczynką, przyjechała do Warszawy. Ojciec przy pomocy dalekich krewnych został umieszczony w szpitalu Bonifratrów, gdzie w kilka miesięcy umarł; dla nieszczęśliwej kobiety z dwojgiem dzieci zaczęła się straszna walka o byt.
Po pięciu latach ślęczenia nad igłą skończyła na suchoty. Dwoje dziewcząt pozostało w nieopłaconem mieszkaniu, bez kawałka strawy i sposobu do życia... Józia, starsza, miała już siedemnaście lat i mężczyźni spoglądali na nią z upodobaniem. Chodziła od dwóch lat do magazynu, brała trzy ruble pensji na miesiąc.
Czy podobieństwem było żyć za te pieniądze?
Skończyło się na tem, że padła ofiarą jednego z wielbicieli, który ją od pewnego czasu prześladował swemi zaczepkami... Był to aktor któregoś z teatrzyków ogródkowych, goszczących wówczas w sezonie letnim w Warszawie.
Nie znalazł on nic lepszego dla biednego dziewczęcia, jak propozycję wstąpienia do ich towarzystwa. W ten sposób mógł ją ciągle mieć przy sobie, a jednocześnie zrzucał z ramion, do pewnego przynajmniej stopnia, ciężar myślenia o jej potrzebach.
Józia przyjęła tę propozycję z zapałem.
Teatr uśmiechał się dziewczęciu, a między innemi powodami, które wpłynęły na ustąpienie zadaniom aktora, był urok istoty wyjątkowej, który otaczał go w jej oczach... Z kolei jej żywa twarzyczka, miły głosik, świeżość, wreszcie pewna inteligencja, będącą śladem kilkoletniego kosztem najcięższych ofiar ze strony matki, pobytu na pensji, sprawiły, że ją przyjęto chętnie i dano jej na początek niewielką pensyjkę. Protekcja aktora, który był drugim amantem trupy, znaczyła coś także.
Odtąd zaczęło się koczujące życie na prowincji i w Warszawie...
Była to nędza, trochę ozłocona szychem, ale nędza... Włóczęga z trupą trwała przeszło dwa lata. W rezultacie Józia zajęła jedno z pierwszych stanowisk w towarzystwie, co jej nie przeszkadzało chodzić często w dziurawych trzewikach i żyć dnie całe suchym chlebem, żydowskiemi kiełbaskami i wódką. Stosunek z pierwszym kochankiem trwał ciągle, mieszkali nawet razem, ale węzły rozluźniały się coraz bardziej... On szedł w swoją stronę, ona w swoją.
Józia miała ciągle przy sobie Władkę.
Kochała bardzo maleńką. Władka od ósmego do dziesiątego roku życia wychowywała się za kulisami i na budach, wożących trupę z jednego miasteczka do drugiego. Grała kilka ról aniołków i dzieci. Sama była już „artystką“. Te dwa lata dały jej przedwcześnie poznać wiele przykrych stron życia!..
W końcu znalazła się znów na sezon letni w Warszawie.
Tu Józia rozłączyła się z towarzystwem. Jej kochanek upijał się coraz częściej, a po pijanemu bił ją, grożąc wypędzeniem dziecka, które, jak mówił, niepotrzebnie jadła w domu chleb. Jednocześnie zaczął okazywać niepraktykowaną dotąd zazdrość z powodu drobnych niewierności Józi, poprzednio uważanych za rzecz dość zwykłą. — To wszystko ją niecierpliwiło.
Pewnego poranka przyjęła propozycję starego bankiera o garbatym nosie i brudno-siwych bakenbardach, który ofiarował jej niewielki, ale gustownie umeblowany apartamencik na Żurawiej. — Władkę, rzecz prosta wzięła ze sobą.
Jako jedna z nielicznych przedstawicielek półświatka w Warszawie, Józia prowadziła odtąd przez lat kilka życie coraz szaleńsze... Jej wybryki stały się legendowemi w bawiącym się świecie. Zmieniała wielbicieli, jak rękawiczki. — Po bankierze nastąpił jakiś hrabia cudzoziemiec, przydzielony do któregoś z konsulatów, potem bogaty szlachcic, właściciel kilku cukrowni na Ukrainie, potem inni i jeszcze inni.
W jej postępowaniu było coś nienaturalnie gorączkowego.
Jakaś histeryczna namiętność, jakaś chęć zagłuszenia siebie, cechowała jej kaprysy i szaleństwa. — Na kolacjach piła tyle szampana, że nieraz wpadała w omdlenie; niekiedy przychodziły jej prawdziwe napady furji; łamała, tłukła i rozbijała wszystko, co spotkała na drodze. — Znajomi lekarze, ci szczególniej, którzy wiedzieli o śmierci jej ojca u Bonifratrów, kiwali głowami — i wspominali o „dziedziczności“...
Ciągle miała przy sobie Władkę.
Posyłała ją na pensję. — Dziewczynka uczyła się nieźle, nie dawała powodu do skarg; ale kończyło się na tem, że przełożona zakładu naukowego orjentowała się czyją siostrą jest dziecko i znajdowała powód do pozbycia się wychowanicy... W ten sposób, w ciągu czterech czy pięciu lat Władka przeszła przez kilka pensji.
Coraz bliżej poznawała najwstrętniejsze strony życia.
W domu — szaleństwa i nieraz jawny cynizm siostry; na pensji — kolejne upokorzenia i ciągłą obawa... Władka dojrzewała wcześnie. Pomimo że miała dopiero piętnasty rok, rozumiała wszystko.
Dziwnym trafem, zamiast lubować się w życiu, które prowadziła siostra, czuła do niego głęboki wstręt. — Już od pewnego czasu układała plany, polegające na tem, ażeby opuścić siostrę i stworzyć sobie zupełnie samodzielną egzystencją, byt uczciwy, oparty na jakiejkolwiek choćby najcięższej pracy... Fatalny wypadek pokrzyżował te zamiary.
Jej siostra szalała coraz bardziej. Doktorzy cechowali jej stan chorobliwy, jako obłęd, i nazywali go alkoholizmem. — Często była zupełnie nieprzytomną. Jednocześnie jej interesa materyalne, które nigdy nie znajdowały się w zupełnym porządku pogorszały się coraz bardziej. Miała długi; jej bogate meble były zawsze zajęte przez komorników.
Jednocześnie wielbiciele zaczęli znikać. — Na pół warjatka, przerażała ich...
Wtedy, chyba w napadzie szaleństwa, powzięła i przeprowadziła piekielną myśl... Sprzedała swą siostrę bogatemu starcowi, a ażeby usunąć możliwość jej oporu, użyła narkotyku. Zbrodnia została spełnioną!
W parę dni potem niegodziwa siostra znikła z Warszawy. Wyjechała w głąb Cesarstwa z jednym ze swych wielbicieli, przejezdnym kupczykiem. Meble rozchwytali wierzyciele... Władka została na bruku sama ze swą hańbą...
Co miała robić?
Pomimo że wszystko zdawało się ją pchać na ostateczną drogę postanowiła się oprzeć. Odtrąciła z dumą haniebne propozycje wstrętnego starca, który stał się razem z siostrą, przyczyną jej nieszczęścia, i postanowiła szukać pracy.
W tym samym domu, gdzie mieszkała jej siostra, utrzymywała magle stara kobieta, wdowa po woźnym. Władka rozmawiała z nią nieraz i liczyła już poprzednio na jej pomoc przy urzeczywistnieniu swych projektów odłączenia się od siostry. I obecnie udała się do poczciwej kobiety.
Stara Jóźwikowa ofiarowała jej swą pomoc i radę.
Przez parę tygodni Władka zostawała u maglarki. Pomagała jej, gotowała, prała, trochę szyła, a tymczasem szukały jakiego zajęcia... Jóźwikowej wiodło się nienajlepiej i trudno jej było utrzymać z maglów jeszcze jedną gębę.
Z wyszukaniem zajęcia miała kłopot... Władka nie umiała prawie żadnych kobiecych robót; o szyciu nie posiadała najmniejszego pojęcia. Miała pewną sumę wiadomości, które zdołała nabyć przez parę lat tułania się po pensjach, po za tem początki francuskiego i niemieckiego, grała cokolwiek na fortepjanie — oto i wszystko. Jóźwikowa przekonywała się, że z tem może pójść za sklepową... lub bonę... Ale o miejsce było trudno. Próżno podawały ogłoszenia do Kurjerka i same biegały dowiadywać się o każde ogłoszone w nim miejsce.
W rezultacie im dopomógł traf.
Jóźwikowa spotkała dawno niewidzianą kumę, która trzymała bawarją na Czerniakowskiej, a kuma dowiedziawszy się w rozmowie o położeniu Władki, zgodziła się wziąć ją do siebie na bufetową. Tak się zaczęła karjera dziewczęcia, jako bawarki.
— Niech mi pan wierzy — kończyła zarumieniona, powiedziałam prawdę... Nie jestem najgorsza! Widziałam dużo złego, bardzo dużo... Los mi nie oszczędził najcięższych doświadczeń... Zostałam kelnerką dla tego, ażeby uczciwie zarabiać na chleb i byłam w knajpie uczciwą...
Przerwała. Pochyliła głowę.
Do twarzy jej uderzał rumieniec. Zaczęła znów po chwili.
— Przez ten czas nie było bodaj dnia, żeby mi nie szeptano do ucha jakichś propozycyi... Słyszałam i widziałam wiele brudu, wiele wstrętnych rzeczy... Ale sama starałam się nie walać; nie chciałam tonąć głębiej w kałuży, w którą mnie pogrążono tak wcześnie... Dopiero, kiedy zobaczyłam jego, wszystkie moje postanowienia znikły... Jemu oddałam się cała... Ja jego kocham!..
„Julek“ podziwiał ją, kiedy wymawiała te słowa. Podniosła znów wysoko głowę, tak jak wówczas w sądzie. Twarz miała zabarwioną rumieńcem. W jej oczach nie było ani wstydu, ani żalu. Była tylko namiętność.
Było późno. W Alejach Ujazdowskich, pomimo pięknego wiosennego wieczoru, już nie widać spacerujących par. Latarnie gazowe rozpraszały tu i ówdzie cienie, które kładły na ziemi sylwetki drzew. Cisza... Tylko od czasu do czasu zaturkotała dorożka lub wracał do remizy zapóźniony tramwaj.
„Julek“ już blisko od godziny przechadzał się w Alei. Wychodząc z domu, wskoczył do tramwaju, który go tu zawiózł. Potrzebował spokoju i innego powietrza. Teraz przechadzał się, trzymając kapelusz w ręku. Był głęboko zamyślony. Myśli jego dążyły gdzieś w dal.
Na jednej z sąsiednich wież dwanaście uderzeń obwieściło północ.
Ten dźwięk obudził „Julka“ z zamyślenia. Zatrzymał się i spojrzał na zegarek:
W samej rzeczy — rzekł do siebie.
Przypominał sobie, że od czasu lekkiej przekąski w porze śniadania nic dziś jeszcze nie jadł. Za bardzo był zajęty. Potrząsnął głową, jak gdyby pragnąc odpędzić natrętną myśl, włożył kapelusz i szybkim krokiem posunął się w stronę miasta.
Nieopodal ujrzał błękitne latarnie wlokącej się powoli dorożki. Skinął na nią i kazał się wieźć w okolicę Placu Teatralnego.
W kwadrans potem, dorożka zatrzymała się przed domem, którego jasno oświetlone pierwsze piętro dowodziło, że pomimo późnej godziny nie myślą tu jeszcze o spoczynku. „Julek“ płacąc dorożkarzowi, rzucił okiem na dwa okna w rogu kamienicy. Były one oświetlone jaśniej niż inne. Po za ciężkiemi portjerami widać było przesuwające się cienie.
— Są jeszcze! — mruknął do siebie adwokat. To mnie trochę rozerwie...
Wbiegł na pierwsze piętro, przeszedł suto oświetlony przedsionek jednej z pierwszorzędnych warszawskich restauracyi i zagłębił się w kurytarz na lewo. Na końcu korytarza znajdowała się tak zwana „Złota loża“, wielki gabinet urządzony wspaniale, zarezerwowany dla grona młodych ludzi, którzy się tu niemal co wieczór zgromadzali.
Był to rodzaj klubu, zresztą bez żadnego regulaminu, przepisów i obowiązków. Przychodził kto chciał i kiedy chciał. Robił, co mu się podobało.
W chwili kiedy „Julek“ otworzył drzwi „Złotej loży“ obszerna sala była zapełniona. — Znajdowali się w komplecie niemal wszyscy jej stali goście, a nawet parę obcych twarzy. — Był Władek Stawinicz o energicznej postaci i rajtarskim wąsie, był wciąż ironicznie uśmiechnięty doktór Zerman, znany całej Warszawie wesoły Lolek, inżynier Bonda, był jedyny do hulanki, od lat dziesięciu aplikant do posad sądowych, Ludek Solski i wielu innych.
Bawiono się nieźle. Chmary dymu, pokaźna rezerwa opróżnionych butelek, wreszcie zaróżowione twarze i gwar świadczyły o tem najdowodniej. — Większość obecnych była już przy cygarach i czarnej kawie. — Po pokoju uwijał się, sprzątając to i owo służący.
Wejście „Julka“ powitano całą salwą okrzyków.
— „Julek.
— Perła adwokatów!
— Obrońca uciśnionych i sierot!...
— Rzeczywiście, jego tylko brakło...
— Dobrze żeś przyszedł... Mamy dla ciebie klijenta!
Takie okrzyki krzyżowały się ze wszystkich stron! — Jednocześnie wyciągnęły się doń dziesiątek dłoni. — Na twarzy adwokata mimowoli ukazał się uśmiech.
— Zawsze warjaci!... Mówił, obdzielając uściskami najbliższych. — Pozwólcie, pozwólcie... Niech najpierw co zjem. Umieram z głodu...
Ludek Solski już wołał:
— Filip! gdzie Filip! na miłość Boską, Filipa...
Za sekundę „Julek“ był zainstalowany przy stole, a Filip recytował przed nim, co jest jeszcze do jedzenia. W kwadrans głód adwokata został zaspokojony. — Kazał dać kawy i Martela i, odrzuciwszy się w tył szerokiego fotelu słuchał z uśmiechem na ustach krzyżujących się przez stół dowcipów, uwag, dysput i wybuchów wesołości.
W tej chwili przysiadł się do niego Władek Stawinicz.
— Słuchaj — rzekł na pół poważnie — mamy dla ciebie klijenta.
„Julek“ pokręcił przecząco głową.
— Wiesz dobrze, że nie lubię traktować tego rodzaju kwrestji w knajpie...
— Wiem... Ale tym razem zrobisz wyjątek. Mamy do czynienia z przyjacielem...
— Tak?
— Przyszedł tu umyślnie, żeby się z tobą poznajomić...
— Ba...
— I sprawa zdaje się coś warta.
— To mniejsza. Ale jeśli idzie o to, ażeby ci zrobić przyjemność, daj go.
— Oto i on...
Stawinicz wskazał skinieniem głowy w kierunku młodego człowieka, który siedział nieco w głębi oparty o pianino. — Był to wysoki, szczupły brunet o oryginalnej twarzy, czarnych oczach i kruczej, przyciętej podług ostatniej mody brodzie. — Był blady, jak gdyby dopiero powstał z ciężkiej choroby.
„Julek“ przyglądał się nieznajomemu, w tej chwili rozmawiającemu z doktorem Zermanem. — Z oczu adwokata było widać, że mu niezbyt do serca przypadała ta niezwykła fizjognomja.
— Znam go zkądś... — mruknął.
— Jastrzębski — odrzekł Stawinicz.
— Ten sam, który ci w zeszłym roku ustrzelił w pojedynku kawałek lewego ramienia?
— Ten sam?.. Wiesz, że od onego czasu zostaliśmy przyjaciółmi.
— Mówiłeś mi.
— Już dawno chciał ciebie poznać...
— A... Daj go.
Stawinicz podniósł się i skierował do nieznajomego. Wziął go pod rękę i szedł ku „Julkowi“. Adwokat podniósł się z fotela.
Nastąpiła prezentacja.
— Pan Aleksander Jastrzębski, obywatel ziemski i urzędnik banku, Mecenas „Julek X...“
— Siadaj pan — rzekł adwokat do nowego znajomego.
Ten ostatni, mówiąc nawiasem, mający postać i minę doskonałego dżentelmena, zajął miejsce, wyprostował się, podniósł swe czarne oczy na „Julka“ i zaczął mówić. Głos jego był pełny i męzki, dziwnie melodyjny. Ten głos i jego wschodnie oczy, musiały mu zapewniać wiele powodzeń u kobiet.
— No, taki to zdałby się na barytona... — myślał sobie „Julek“.
— Przedewszystkiem — rzekł Jastrzębski — muszę prosić o przebaczenie, że niepokoję pana tak niefortunnie... Byłem i jestem zdecydowany przejść w charakterze zwykłego klijenta przez pańską poczekalnią. Zbyt wiele dobrego słyszałem o panu, ażebym mógł komu innemu powierzyć sprawę względnie poważnego dla mnie znaczenia...
„Julek“ skłonił się w milczeniu.
— Przedtem jednak chciałem nie być dla pana obcym... Pragnąłem poznajomić się z panem osobiście. I oto dla czego prosiłem pana Władysława o przedstawienie mnie w waszym klubie...
Nastąpiła chwila milczenia. „Julek“ czuł się wciąż zakłopotanym. Ostatecznie, ten człowiek, zbyt correct, o zanadto wyszukanym sposobie mówienia, nie przypadł mu do gustu. Zresztą, mówiąc adwokatowi o interesach wprawiał go w zły humor.
„Julek“, ażeby coś odpowiedzieć, mruknął:
— I czemu będę zawdzięczał zaszczyt widzenia u siebie szanownego pana?
— O! to będzie przedmiotem konferencyi w kancelaryi... — odpowiedział Jastrzębski z wykwintnym uśmiechem na ustach. — Tu nie chciałbym pana nudzić...
W tej chwili Stawinicz wysunął się naprzód.
— Ba! to nie takie nudne... Trzeba ci wiedzieć Julku, że Jastrzębski jest spadkobiercą...
— Spadkobiercą? — pytał machinalnie adwokat.
— I zdaje się powinien wziąć niezły kusz. Zresztą rzecz trochę tajemnicza, niezbadana... I dla tego potrzeba mu twej pomocy. Bierze spadek po nieboszczyku Suskim...
— Jakim Suskim?..
— Tym... księdzu... którego zabójcy broniłeś przed kilku dniami. I broniłeś przepysznie... Wszystkie gazety piszą o twojej mowie!
Ale „Julek“ nie słuchał już ostatnich słów Stawinicza. To nazwisko, to przypomnienie sprawy, która go od paru dni tak mordowała, miejsce, gdzie przyszedł szukać spokoju, wywarło nań wrażenie ostrogi, danej spoczywającemu rumakowi. Mimowoli podniósł wzrok na Jastrzębskiego. Zdawało mu się, że i w oczach tego ostatniego czytał wzruszenie.
— Więc pan... pan... pytał „Julek“ — jest spadkobiercą księdza Suskiego?
— Tak, jego najbliższym kuzynem... ciotecznym bratem.
— I bliższych krewnych niema? — zapytywał dalej „Julek“ nie spostrzegając nawet, że podobna indagacya w towarzystwie może się zdawać niezręczną.
— Niema...
„Julek“ zamyślił się. Znów podniósł wzrok na swego interlokutora, którego twarz zdawała się być jeszcze bledszą, niż przed chwilą.
— Wybaczy pan — ciągnął dalej, jak gdyby był u siebie za biurkiem — ale doprawdy nie rozumiem, jak to się stało, że w sprawie niema żadnego śladu pańskiego istnienia.
— To bardzo proste — odrzekł wesołym tonem Jastrzębski.
— Jak to?
— Z nieboszczykiem miałem bardzo mało stosunków. Nie lubiliśmy się zbytecznie. On należał do innego świata, ja do innego...
— A...
— O zabójstwie dowiedziałem się dopiero trzy czy cztery dni temu.
— Czy podobna?
— Tak jest... Najpierw, mieszkam od paru miesięcy na wsi w okolicach Piaseczna. Ale to rzecz mniejsza. Na dwa lub trzy dni... tak w przybliżeniu obliczam... przed spełnieniem morderstwa zapadłem w ciężką tyfoidalną gorączkę i przeleżałem kilka tygodni bez przytomności. Jeszcze widać na mojej twarzy ślady choroby. Potem nastąpiła rekonwalescencja. Leczono mnie na wsi, u mnie... Doktór, mój przyjaciel, nie pozwalał czytać gazet. Ostatecznie wieść o zabójstwie i sprawie doszła mnie w przeddzień wyroku... Od dwóch dni jestem w Warszawie.
— A...
„Julek“ coś rozważał.
— Więc życzyłby pan sobie, żebym się podjął windykacyi spadku po księdzu Suskim?
— Tak jest. Pomimo, że stosunki moje z nieboszczykiem były bardzo ograniczone, przypuszczam, znając nasze interesa familijne, że musiało po nim coś zostać... nawet sporo. Z gazet wiem, że powodem morderstwa była kradzież. Tak... Ukradziono dziesięć czy więcej tysięcy rubli w listach. Ale o to mniejsza. Powinny być sumy na hypotekach.
„Julek“ podniósł znów oczy na mówiącego.
— Wybaczy pan, ja tej windykacji podjąć się nie mogę...
Głos jego brzmiał tak ostro, że uderzyło to Stawinicza, który dotąd słuchał ich rozmowy w milczeniu.
— Dla czego? — zapytał.
— Dla czego?..
„Julek“ dopiero teraz spostrzegł niemiłe wrażenie, jakie sprawił jego ton. Postarał się je złagodzić. Z umiejętnością człowieka, przywykłego do obcowania z ludźmi, zmienił w jednej chwili wyraz twarzy. Uśmiechał się teraz.
— Dla tego, że jest to niemożebnem wobec prawa... Z chęcią ofiarowałbym moją pomoc w tej zresztą zupełnie prostej sprawie, a życzliwość jaką żywi dla pana Władek, dodałaby mi tylko zachęty. Ale prawo... jest stanowcze...
— Prawo?
— Tak jest. — Zabrania ono obrońcy przyjmować sprawy stron, których interesa są w bezpośredniej sprzeczności. I tu właśnie zachodzi podobny wypadek.
— Nie rozumiem — zrobił uwagę Stawinicz.
— To jednak bardzo proste... Bronię już Polnera; otóż jego interes jest wprost sprzeczny z interesem pana.
— W czem?
— Choćby pod względem cywilnym.. Na zasadzie orzeczenia sądu, skazującego zabójcę, mógłbyś pan nawet jako spadkobierca, wytoczyć mu sprawę o zwrot pieniędzy, które znikły w chwili morderstwa.
Teraz Jastrzębski rzekł.
— A...
To wyjaśnienie zamknęło rozmowę.
— Wychodzisz? — pytał w kwadrans potem adwokata Ludek Solski.
— Tak.
— Odprowadzę cię...
— Zgoda.
Pożegnali się z obecnymi i skierowali ku drzwiom.
W chwili, gdy przechodzili koło pianina. Solski nachylił się. Kiedy się podniósł trzymał w ręku zapieczętowaną kopertę.
— Zguba! — zawołał swym dźwięcznym świeżym głosem. Zguba...
Te słowa zwróciły uwagę. „Julek“, stojący obok, skierował wzrok na przedmiot, który trzymał w ręku jego towarzysz. W tym kacie gabinetu panował półmrok, który mu nie pozwalał rozróżnić dobrze, co było napisane na kopercie. To pewna, że coś było napisane...
I dziwna rzecz!
„Julkowi“ niespodzianie przyszło do głowy, że charakter pisma na adresie, zdawał się odpowiadać charakterowi pisma na kopercie tajemniczego listu, który on sam przed kilku godzinami odebrał... czy nie złudzenie?
Solski powtarzał tymczasem.
— Panowie! Baczność.. List, w którym czuję szelest banknotów. Raz, dwa, trzy... Kto jest prawym właścicielem?
Zbliżył list do oczu.
— Adres brzmi... — zaczął.
W tej chwili znalazł się przy nim Jastrzębski.
— Przepraszam — rzekł, śmiejąc się — wolałbym, ażebyś pan nie ogłaszał publicznie, jak brzmi adres... List do damy! Stanowi moją prawą, własność... Doktór Zerman może zaświadczyć, że przed półgodziną trzymałem go w ręku.
Jednocześnie dłonią zasłonił kopertę.
— Tak jest — potwierdził doktór.
— Ha, co robić!.. — odrzekł z miną zabawnie skonfundowaną Solski. Proszę wziąść... Chociaż za znaleźne — możnaby mi do ucha powiedzieć imię tej pięknej damy...
Jastrzębski z uśmiechem poruszył przecząco głową.
— Nie?.. Tem gorzej. — Takie już moje szczęście. — Żegnam panów...
Ten drobny epizod, trwający jedną sekundę, przeszedł bez wrażenia... Nikt nie myślał spoglądać na „Julka“. A jednak ktoby spojrzał zdziwiłby się... W jego oczach gorzał jakiś niezwykły płomień. Wzrok miał utkwiony w Jastrzębskim.
Zdawało się, że chciał mu wydrzeć z rąk ten list. Szedł oczyma, za dłonią, która chowała świstek papieru do kieszeni.
Poruszył się z miejsca dopiero, gdy Solski pociągnął go za rękaw.
— Idziemy?
— A...
Wyszli na ulicę.
Noc była cicha, pogodna. Szafirowe niebo wyiskrzyło się miljonami gwiazd. Latarnie gazowe oświetlały pasmami zakąty kamienic. Na mieście panowała zupełna cisza.
Dwaj towarzysze szli, nic nie mówiąc, wyrzucając kłęby dymu.
To milczenie, które ich owionęło po wyjściu z gwarnej „Złotej loży,“ zdawało się robić na nich jakieś poważne uspokajające wrażenie.
Przyjrzyjmy się towarzyszowi adwokata.
Ludek Solski był o kilka lat młodszym od „Julka“, należał jednakowoż do liczby jego najlepszych przyjaciół. Znali się najpierw w gimnazyum, potem na uniwersytecie. — „Julek“ zawsze był wyżej. Kiedy kończył wszechnicę, Solski dopiero wstępował na kursa. Pomimo to żyli ze sobą w sympatyi.
Były to dwa charaktery, jak gdyby dla siebie stworzone.
Ta sama, dobroć i serdeczność stanowiła grunt jednego i drugiego. „Julek“ był bardziej poważny, miał więcej siły woli, patrzył na życie seryo. Solski brał je trochę z lżejszego bardziej wesołego punktu widzenia. Był więcej sybarytą, nie przywykł łamać się z pracą i twardemi okolicznościami życia.
Ale w jego dużych, szarych oczach, w twarzy uśmiechniętej zawsze dobrym uśmiechem, widniała głęboka poczciwość i prawość; kiedy się zapalał, a o to nie było trudno, w jego słowach czuć było przejęcie się i cześć dla świętych idei dobra i prawdy... Przytem, bynajmniej nie pedant.
Była to postać nader sympatyczna.
Nie miał więcej nad lat trzydzieści. Niewysoki, ale kształtnie zbudowany, z uśmiechem na ustach i dobremi szaremi oczyma przyciągał wszystkich.
Był prawie zupełnie niezależnym pod względem fortuny.
Przed dziewięciu laty, skończywszy uniwersytet, zapisał się na aplikację sądową, ażeby coś robić. Wkrótce potem wyjechał do Odessy windykować spadek po jakiejś ciotce i pozostawał tam przez lat kilka, zrzadka tylko odwiedzając Warszawę.
Od półtora roku wrócił tu na stałe i znów aplikował. Gdy mu proponowano przyjęcie jakiego urzędu, wymawiał się. Przyjaciołom tłumaczył z uśmiechem:
— Widzicie, gdyby mnie tak zrobili prezesem... przypuśćmy... Ale sekretarzem!..
Tak, jak teraz szli z „Julkiem“, przywykli nieraz chodzić wieczorem.
Z tej ciszy, z tych gwiazd, z końca zapalonych cygar spadała im niekiedy jakaś idea, myśl, o którą zaczynali rozprawę, gorącą, namiętną, trwającą nieraz do ranka. Ale tym razem milczeli.
„Julek“, był myślą gdzieindziej. — Myśl ta uczepiła się kawałka papieru, który przed chwilą Jastrzębski schował do kieszeni... Coby dał, ażeby zobaczyć na sekundę, na jedną sekundę ten strzępek!.. Przekonałby się. A tak... pozostał mu nierozstrzygnięty znak zapytania... Złudzenie?.. Czy nie złudzenie?.. Chyba złudzenie...
Zbliżali się do Nalewek.
Nagle Solski zatrzymał się.
— Słuchaj Julek — rzekł.
— Co?..
— Powiem ci jedną rzecz...
— Mów.
— Jestem zakochany...
Gdyby piorun upadł w tej chwili do nóg „Julka“ nie zdziwiłoby go to tyle, ile te dwa słowa towarzysza. Odstąpił dwa kroki w tył.
— Ty? — zapytał.
— Ja...
Głos Solskiego był zupełnie poważny; nie dźwięczał tą prostotą, która przebijała się w nim jeszcze przed kwadransem w „Złotej loży“.
— Ty?.. zapamiętały zwolennik celibatu?.. Propagator miłostek nie miłości?.. Jesteś zakochany? — powtarzał jak gdyby machinalnie.
Przyglądał się Ludkowi, w którego oczach przywykł czytać oddawna. Widać spostrzegł w nich coś niezwykłego, bo rzekł jak gdyby sam do siebie:
— Tak...
Wziął Solskiego za rękę. Gorzki uśmiech skrzywił mu usta.
— I powiedz mi, pytał, czy ona przynajmniej tego warta?...
Solski spojrzał nań zdziwiony. Nie rozumiał pytania.
— Przepraszam... Źle się wyraziłem. Czy ładna, młoda?... z jakiej sfery?..
Solski namyślał się przez chwilę.
— Widzisz, to rzecz mniejsza... Nie umiem sobie z tego zdać sprawy. Dość, że ją kocham. Chciałbym, żebyś ją widział i ocenił... Co do wieku, to dziecko. Sfera mieszczańska... wykształcenie i inteligencja jakich pragnąłbym dla żony. Zresztą sierota, tak jak ja... Co do piękności, powiedziałem ci, żem w niej zakochany. Dla mnie to anioł!..
— Anioł?.. Każda kobieta jest aniołem... dotąd, dopóki nie sprzeda rodzonej córki lub siostry jakiemu rozpustnikowi...
Mówił prawie po cichu, jak gdyby do siebie. Solski spoglądał nań zdziwiony; nie rozumiał.
— Co ci jest, Julku?..
Adwokat jak gdyby zbudził się z zamyślenia.
Wziął przyjaciela za ramiona i rzekł:
— Przepraszam cię, jestem zdenerwowany... Nie gniewaj się. Powiedziałeś mi wielką nowinę... Miłość tak jak i ty i ja ją pojmujemy, jeśli mówimy „miłość“, to rzecz serjo... to małżeństwo. Małżeństwo, to koniec z pierwszą połową życia... O tem trzeba pogadać. Dziś jestem niemożebny. Zajdź do mnie jutro, pojutrze... kiedy chcesz. Będziemy gadali...
Uścisnął przyjaciela, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.
Tydzień następujący po wizycie Heli był dla pana Onufrego pełen zajęć...
Nazajutrz wstał o szóstej rano. Pierwszą czynnością b. komornika było napisanie krótkiego listu do Robaka. O wpół do ósmej stróż domu podążał z listem na Nową Pragę.
O ósmej pan Onufry był na mszy u Pijarów.
O dziesiątej wysiadał z dorożki przed domem, gdzie się mieścił jeden z najbardziej renomowanych w całej Warszawie zakładów naukowych, pensja panien, utrzymywana przez pannę Śniadowicz.
Przyjrzyjmy się panu Onufremu w chwili, gdy dzwonił do drzwi pensji.
Miał minę pełną powagi, figurę poprawną. Czarny surdut opinał jego szeroką postać, stojący kołnierzyk, biały jak mleko, był przepasany wąskim paskiem krawata. Binokle, których zwykle pan Onufry nie nosił, dodawały nieco elegancji jego wygolonej twarzy.
Służącej, która mu otworzyła z powagą podał swój bilet.
Za minutę poproszono go do gabinetu przełożonej pensji. We dwie minuty ukazała się i ona sama. Był to oryginalny gabinet — i oryginalna postać.
Ogromny pokój, do koła otoczony szafami, pełnemi książek, z wielkiem dębowem biórkiem w głębi, pełen map, obrazków, modeli machin, drobiazgów i robótek pod kloszami, przypominał raczej męzki gabinet uczonego lub męża stanu, niż pokój przyjęcia kobiety.
Tylko w głębi wspaniała kopja Madonny Murilla i obok rozwieszony szereg pamiątkowych fotografij kończących zakład kolejno rok po roku, wychowanic pensji, świadczyły o tem, że to był gabinet przełożonej pensji.
Panna Śniadowicz, która niebawem weszła, była to kobieta wysoka, kształtna, o twarzy sympatycznej i oczach pełnych inteligencyi. Musiała dużo cierpieć, świadczyły o tem oczy głębokie, okrążone ciemnemi obwódkami, i przedwczesne na jej wiek zmarszczki, i wyraz cierpienia, który zdawał się być oddawna zakrzepłym na jej ustach.
Liczyła czterdzieści lat z górą.
Była to jedna z najinteligentniejszych przedstawicielek świata pedagogicznego. Już dawno rozpoczęła karjerę nauczycielki. Od lat dziesięciu kierowała własnym zakładem naukowym.
Panna Śniadowicz cieszyła się ogólnem uznaniem. Jej opracowania w kwestjach pedagogicznych, pomieszczane w pismach specjalnych, ceniono wysoce. Uczennice, pomimo pewnych dziwactw, uwielbiały w niej zwierzchniczkę, pełną serca i rozsądku.
Na widok b. komornika, przełożona mimowoli zmarszczyła czoło. Pan Onufry stał pośród pokoju zimny i uśmiechnięty ironicznie. Zmierzyli się wzrokiem.
— Proszę siadać — rzekła panna Śniadowicz.
Pan Onufry usiadł. Zaczęła się rozmowa, z początku wahająca, przerywana, pod koniec nader ożywiona. Po kwadransie przełożona zadzwoniła.
— Poproś pannę Jadwigę — rzekła do służącej.
Nie upłynęło minuty, gdy drzwi gabinetu znów otworzyły się. Weszła nauczycielka, skłoniła się. Panna Śniadowicz dała jej jakieś, nic nie znaczące, polecenie. Przez tę krótką chwilę pan Onufry cały był w kolorach. Z po za swych binokli uparcie wlepił wzrok w dziewczę.
Kiedy panna Jadwiga wyszła, przełożona zwróciła się do b. komornika.
— I cóż?
— Hm... — odrzekł pan Onufry, którego twarz była znów spokojna i zimna. Pogadamy...
Rozmowa, która się teraz rozpoczęła, trwała blisko półtorej godziny.
Gdyby kto ośmielił się podsłuchiwać u dębowych drzwi gabinetu panny Śniadowicz, zdziwiłby się bardzo. Odzywały się kolejno dwa głosy, jeden kobiecy pokorny, błagający, niekiedy nabrzmiały łzami, potem znów męzki suchy, zimny, urywany. Kiedy wreszcie konferencja ukończoną została, uważny badacz dostrzegłby, że panna Śniadowicz, która wyprowadzała pana Onufrego, miała oczy zaczerwione, jak gdyby od płaczu...
Na progu jeszcze b. komornik odwrócił się i rzekł:
— Proszę się zastosować... Napiszę. — Jeśli będzie potrzeba będę sam.
Przełożona pensyi pochyliła głowę.
W pół godziny potem pan Onufry wchodził do siebie na Kapitulną. Już oczekiwał go tutaj Robak. Weszli do gabinetu. Gdy Robak usiadł w swym zwykłym zakątku, b. komornik zapytał odrazu.
— A więc?..
— Zgoda — brzmiała krótka odpowiedź.
— Byłem tego pewny. Jesteś zbyt rozsądny, żebyś mógł zrobić inaczej... Tem lepiej zresztą. Jest robota...
— Aha!..
Pan Onufry wstał od biurka.
— Siadaj i pisz.
Robak był posłuszny.
— Będzie to telegram... Pisz po francuzku. Ja ci podyktuję po polsku. Rozumiesz?
— Rozumiem. Dyktuj...
Pan Onufry namyślał się przez chwilę. Wreszcie podyktował.
— „Paryż. Ulica Galande Nr. XX. Doktór Ericksen. Towar Nr. 2 znaleziony. Następuje list. Co robić? Odpowiedzieć niezwłocznie. (podpisano) Robak“.
— Ah! — rzekł tylko Robak, pisząc, a po chwili dorzucił.
— Już.
Pan Onufry wyjął z kieszeni pięciorublówkę.
— Idź z tem natychmiast do telegrafu i wyślij. Potem wracaj do siebie i czekaj odpowiedzi. Po odebraniu przynoś ją zaraz do mnie. Jeszcze dziś wieczorem albo jutro rano.. to będzie zależało od otrzymania odpowiedzi... wyjedziesz.
— Daleko?
— Nie. Do Piotrkowa i Częstochowy.
Robak się skrzywił.
— Nie podoba ci się?
— Nie, tylko widzisz, to moje strony.
— Głupstwo! Nikt cię nie pozna... O to się nie obawiaj.
Robak machnął ręką.
— A więc jedziesz? — pytał b. komornik.
— Jadę... Co robić...
— Trzeba tam będzie przeprowadzić małe śledztwo. Wrócisz za kilka dni. To początek gry...
Robak, nie mówiąc ani słowa, podniósł się i skierował ku wyjściu. We drzwiach zatrzymał się i odwrócił do pana Onufrego. Na jego wązkich wargach igrał sarkastyczny uśmiech. Patrzył b. komornikowi prosto w oczy.
— Słuchaj stary... nie jestem ciekawy... ale powiedz. Naciągasz tamtego, czy na prawdę znalazłeś?
— Znalazłem.
Robak spoglądał jeszcze w oczy p. Onufremu, jak gdyby chcąc się przekonać, czy nie kłamie. Badanie to musiało dać rezultat zadawalniający.
— Zuch z ciebie — rzekł krótko i wyszedł.
Pan Onufry usiadł teraz do biurka. Zaczął pisać. Pisał szybko na maleńkich kartkach, darł je, przekreślał, poprawiał, napisane odczytywał półgłosem i znów darł i poprawiał. W kilka godzin dopiero bruljon długiego listu był gotowy.
W tej chwili stara służąca przyszła powiedzieć, że obiad na stole.
Po obiedzie pan Onufry wziął się do kopjowania listu na czysto. Była to dość szczególna manipulacja. Były komornik wydobył z jednej z szuflad biurka kilka kawałków tektury tej wielkości, co stronnica papieru listowego. Każdy z tych kawałków nosił numer, a nadto był wycięty w różne oryginalne zygzaki i figury, przypominając patrony deseni, używanych przez malarzy pokojowych lub przez szwaczki do znaczenia liter na płótnie. Pan Onufry przykładał kawałki tektury kolejno do stronnic papieru i sztychował swój list na papierze przez otwory w tekturze.
Po ukończeniu tej pracy nastąpiła nowa. Papier pokryty w ten sposób pismem, przedstawiał szerokie luki, które należało wypełnić. Tę ostatnią robotę pan Onufry uskutecznił z filuternym uśmiechem, namyślając się od czasu do czasu nad wyrazem lub frazesem, którym należało powiązać dwa słowa lub zdania.
Mruknął pod nosem, kończąc:
— Nie głupi chłop z tego „Sępa“!... Jego pomysł coś wart. Djabła zje najmądrzejszy prokurator, jeśli zrozumie co z tego bez kluczów...
Uderzył ręką po foremkach tekturowych.
Robota, nader żmudna, została ukończoną dopiero około trzeciej. Pan Onufry spalił teraz do szczętu bruljon, raz jeszcze przeczytał z uśmiechem dwa arkusiki listowego papieru, a następnie włożył je do koperty, którą zaadresował w ten sam sposób jak wysłany przez Robaka telegram. List zaniósł do skrzynki pocztowej na Podwalu sam.
Następnie wrócił do domu.
Czekał teraz na Robaka. Położył się na sofce i, wesoło pogwizdując, wyrzucał do sufitu kłęby dymu tytuniowego. Robak ukazał się dopiero około siódmej. Pierwszem jego słowem było:
— Oto odpowiedź.
Wyciągnął do p. Onufrego błękitny papier telegramu.
Były komornik był już na nogach. Pochłaniał oczyma telegram, którego brzmienie było następujące:
„Mieć towar w rozporządzeniu. Należność będzie zapłacona. W tej chwili wysyłam list.“
— Dobrze! — rzekł pan Onufry po paru minutach milczenia.
Po chwili dorzucił:
— Dziś już nie pojedziesz. Zapóźno...
Robak spojrzał na zegar.
— Dla czego? O dziewiątej odchodzi kurjer wiedeński. Jestem gotów... Mogę siadać w dryndę i jechać.
— Tak... ale przedtem trzeba pogadać...
Robak skierował na pana Onufrego pytające spojrzenie. Ten ostatni ciągnął dalej.
— Rozumiesz, że chcę z ciebie mieć nie ślepe narzędzie, ale pomocnika rozumiejącego rzecz...
Robak chrząknął.
— I dla tego muszę ci objaśnić, co za odkrycia porobiłem i co za cel będzie miała twoja podróż...
— Hum...
— Otóż siadaj. Będziemy gadali.
Rozmowa trwała blisko do dziesiątej w nocy, a nazajutrz, o jedenastej rano, Robak wyjechał do Piotrkowa. Jego blada nieprzyjemna twarz w chwili, gdy wsiadał do wagonu drugiej klasy na wiedeńskim dworcu była rozjaśniona rodzajem uśmiechu. Mimowoli dotykał ręką od czasu do czasu okolicy serca, gdzie zapewne umieścił dość uprowidowany pugilares. Przed wyjazdem trzy razy napił się w bufecie wódki...
Pan Onufry od tego ranka na pozór rozpoczął znowu swą regularną egzystencją spokojnego mieszczanina.
Tylko na pozór!.. Wprawdzie rano chodził jak zwykle do kościoła, potem do kąpieli, po południu na mleko do Ogrodu Krasińskiego, a wieczorem na kufel piwa pod „Gwiazdę“, ale pod pokrywką tego powierzchownego spokoju ukrywała się pracowita i energiczna działalność.
Nigdy chyba pan Onufry nie odbierał tyle telegramów i listów i nigdy tak długo nie ślęczał przy biurku. Telegramy przychodziły kolejno z Piotrkowa, Częstochowy, Zawiercia, Sosnowic, a listy miały pieczątki krajowe i zagraniczne.
Na listy odpowiadał listami, na depesze — depeszami.
Kilkakroć wychodził na miasto. Resztę czasu przepędzał przy biurku i przy szafach, przebierając papiery, układając i klasyfikując. Zbierał jakieś świstki, porządkował je, a nad niejednym z nich długo siedział zadumany.
Siódmego dnia rano odebrał telegram Robaka, zawiadamiający o przybyciu z podróży.
Przez dzień cały p. Onufry był nieco niespokojny. Po południu wybiegł jeszcze na chwilkę na Niecałą do biura posłańców, a następnie wrócił do siebie i oczekiwał. O ósmej wieczorem przed kamienicą zatrzymała się dorożka.
W trzy minuty potem stara służąca wprowadziła do gabinetu Robaka, zakurzonego i trzymającego w ręku niewielki węzełek, złożony z parasola i pledu.
— A... jesteś wreszcie! — wołał na jego spotkanie były komornik.
Na brzydkiej, oryginalnej twarzy Robaka jaśniało zadowolenie.
— Jestem — rzekł krótko.
— Co przywozisz?..
— Prawie wszystko. Zresztą domyślałeś się chyba tego z moich telegramów.
Pan Onufry usadowił Robaka, który, nie czekając na pytające wejrzenie gospodarza, odłożył na bok węzełek i niezwłocznie wydobył z kieszeni jakieś ćwiartki papieru.
— Oto raport...
— Jak to raport?..
Robak miał ciągle twarz rozpromienioną. Odezwał się głosem prawie uroczystym:
— Czy pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Chciałem cię przekonać, że twoje zarzuty co do braku inteligencji nie mają słuszności. Przed wyjazdem zanotowałem sobie pytania, na jakie żądałeś odpowiedzi. W drodze, oprócz odpowiedzi telegraficznych, które z konieczności musiały być trzymane w wyrazach ogólnych, robiłem ciągle notaty, a wczoraj w nocy w Piotrkowie, gdzie znów musiałem się zatrzymać, czekając na pociąg, zebrałem je w jedną całość... Masz tu rodzaj raportu.
Twarz p. Onufrego zabarwiła się uśmiechem.
Wychylił się z po za biurka i uderzył w kolano Robaka.
— Zuch i z ciebie — rzekł.
Robak uśmiechnął się.
— A zresztą chciałem ci dowieść, że ci ufam. Znasz łacińskie przysłowie: „Verba volant...“?
— Przypuśćmy, że znam.
— Otóż daję ci do ręki papier, który może do pewnego stopnia mówić przeciwko mnie. To dowodzi, że nie obawiam się ciebie. Przeciwnie ufam ci...
— I słusznie!..
— Przeczytasz to sobie, a jeśli potrzeba ci będzie jakichś objaśnień, zapytasz... Dopowiem ustnie.
Pan Onufry, nie słuchając już ostatnich słów, zagłębił się w podany mu zeszyt. Przerzucał szybko ćwiartki papieru, spoglądając tu i owdzie na rudawe plamy od wyblakłego hotelowego atramentu. Po chwili podniósł głowę.
— Powiedz mi jednak — rzekł — jaki ostateczny rezultat?.. Rozumiesz, że jestem nieco ciekawy.
— Zadawalniający — odrzekł krótko Robak.
— Jakto?
— O tyle, że twoja hypoteza, twoje przypuszczenie mniej więcej uważać można za stwierdzone...
— No?
— Rzecz prosta, że ślady z przed lat prawie dwudziestu odkryć niezmiernie trudno... Jeszcze u nas!.. I idzie o ową fatalną epokę, kiedy wszyscy potracili rozum... Ale od czegóż głowa na karku? Rozumiesz?..
— Rozumiem... rozumiem... — powtarzał z gorączką p. Onufry. — Co dalej?
— Dość, że odkryłem ślad kobiety, prawdopodobnie warjatki, która zostawiła przed 17 laty małą dziewczynkę w hotelu w Częstochowie... Jak przypuszczałeś dziecko zostało właśnie wychowanką właścicielki hotelu p. Lipińskiej... Odkryłem również całą jej marszrutę... Włóczyła się, jak opętana, po tamtych okolicach, z dzieckiem, a potem bez dziecka. Była w Zawierciu, Sosnowcu, Piotrkowie...
Panu Onufremu zaparł się mimowoli oddech.
— W Piotrkowie? — pytał. — I stawała w hotelu?..
— Stawała.
— Ach!..
— W jakim?
— Pod koronami.
Przez chwilę panowało milczenie.
— To wszystko jeszcze nic — ciągnął dalej Robak.
— Nic?..
— W porównaniu z wiadomością, którą mi podsunął przypadek... Niema, jak przypadek!..
— No?
— W Częstochowie trafiłem na kolegę i przyjaciela.
— Och!?..
— Który szczęściem nie poznał mnie. Ale ja go poznałem... I wyspowiadałem rzetelnie. Kolega szkolny!.. Miał w sąsiedztwie majątek. Ma się rozumieć Towarzystwo sprzedało mu wieś już dawno. Od tego czasu mieszka w miasteczku, zdziecinniał, zgłupiał... Zobaczyłem go w hotelu w Częstochowie, gdzie się stołuje. Rozgadaliśmy się — i on właśnie dał mi najdokładniejsze szczegóły...
— Tak?..
— Właśnie. Jego wioska leżała o parę wiorst od miasta. Zawsze był trochę frant i tchórz... Z powodu wypadków bał się siedzieć u siebie na wsi, mieszkał w samej Częstochowie. Pamięta szczegółowo cały dramat. I...
— I?..
— I nawet udzielił mi pewnych danych co do osobistości kobiety...
Pan Onufry podniósł się z za biurka, jak gdyby poruszony iskrą elektryczną.
— Jej nazwisko? — zapytał.
— Ba... żądasz trochę za dużo! — roześmiał się w odpowiedzi Robak.
Na twarzy pana Onufrego wybiło się zniechęcenie.
— Więc nie wiesz nic?..
— O... nic! Nie przesadzaj protestował Robak. Poczekaj.
— A więc?
— A więc... mam coś, ale nie wszystko. Mój były przyjaciel, który dziś nie domyśla się nawet tego zaszczytu, jest już stary... bardzo stary... Trochę zdziecinniał!..
Robak zatrzymał się, westchnął.
— To mnie nawet naprowadziło na jedną myśl... I ja starzeję.
— Daj pokój.
— Słusznie. Wracam do rzeczy. Dał mi tedy pewne wskazówki, ale nie wszystkie. Powiedział...
— Że?..
— Że ta kobieta, która zostawiła dziecko w hotelu nieboszczki Lipińskiej, była... nie zgadłbyś nigdy czem...
— Czem?
— Baletnicą...
Robak zawiesił głos, jak gdyby pragnąc sprawdzić efekt. Wrażenie zresztą było poważne. Pan Onufry zamyślił się. Mimowoli przeciągał ręką po czole i powtarzał machinalnie:
— Baletnicą... baletnicą?..
Nagle przerwał sobie.
Robak spoglądał nań ze zdziwieniem.
— Co takiego? pytał.
Pan Onufry tymczasem uderzył się w czoło.
— Już wiem — rzekł na pół sam do siebie — już wiem...
Zwrócił się do Robaka.
— I ten stary nie wie nazwiska tej baletnicy?
— Ba... wiedział, ale zapomniał.
— No, to ja ci powiem, jak ona się nazywała.
— Ty?
— Tak... ja.
— Ciekawym...
— Nazywała się... Polnerówna...
— Pol-ne-rów-na?..
— Tak jest.
— Zkąd wiesz?
Pan Onufry roześmiał się.
— Zkąd?.. Domyślam się.
Teraz z kolei Robak uderzył się w czoło.
— A jakiż ze mnie osioł!.. — wołał. — Tak, rzeczywiście, dwadzieścia, dwadzieścia parę lat temu jedną z pierwszych tancerek baletu była Polnerówna... Pamiętam ją. Włóczyłem się wtedy za kulisami. Ładna była bestyjka...
Pan Onufry spoglądał tryumfująco na Robaka.
— Widzisz... — rzekł powoli.
— Widzę. A więc masz kłębek w ręku?
— Mam...
Przez chwilę panowało milczenie. Były komornik zabrał znów głos:
— Wiesz, żem znalazł siostrę naszego chłopca?
— Mówiłeś...
— Tymczasem domyślałem się tego pokrewieństwa. Teraz mam pewność. Domyśleć się zresztą nietrudno — gdy ją zobaczysz, przekonasz się, że do niego podobna jak dwie krople wody...
Robak cmoknął.
— Musi być ładna.
— Zobaczysz...
Pan Onufry spoglądał z szyderczym uśmiechem na Robaka.
— I jeśli ci się spodoba, będziesz ją miał... Chcę ci to właśnie zaproponować. Wiem, żeś zawsze kobieciarz...
W oczach Robaka zapalił się jakiś przelotny ogień. Na twarzy miał w tej chwili wstrętny wyraz. Spuścił głowę.
— Nie kpij — rzekł.
— Nie kpię...
Pan Onufry podał Robakowi leżący na biurku list.
— Czytaj...
Robak wziął papier i rzucił okiem na podpis.
— Ach, od „Sępa“ — rzucił uwagę.
Zagłębił się w list. Po chwili podniósł głowę.
— Przyznam ci się, że nic nie rozumiem...
— W samej rzeczy! — wołał już p. Onufry, śmiejąc się. To moja wina. Dałem ci do czytania bez klucza.
Wyciągnął z szuflady rodzaj patronu czy formy papierowej, przy pomocy której przed kilku dniami pisał list, podał go Robakowi i rzekł:
— Przyłóż to do papieru i teraz czytaj...
Robak, nie okazując zdziwienia, zastosował się do tych słów. Zauważył tylko:
— A... ciekawy wynalazek!..
Czytał. Twarz jego zwykle nieruchoma wyrażała tym razem coś w rodzaju wzruszenia. Jeszcze raz przebiegł oczyma list i rzucił dwa słowa:
— Wściekły pies!..
Pan Onufry zlekka się uśmiechał.
— Przypuśćmy... Ale o to nam nie idzie. Zrozumiałeś list?
— Jeszczeby też nie?..
Podniósł papier do oczu:
— Pisze najwyraźniej: „Należy tę dziewczynę shańbić, doprowadzić do ostatniego stopnia rozpaczy, nędzy i upodlenia, jeśli można, do więzienia — i wtenczas napisać mi, żebym przyjechał...“ To jasne. A więc?..
— Więc... do dzieła.
Robak spojrzał na Onufrego.
— Do dzieła? — pytał. Wiesz, miałbym może pewne skrupuły... Dziewczyna, dziecko niemal...
Były komornik roześmiał się głośno. Jego śmiech był ostry i drwiący.
— A... skrupuły?..
— Nie... ale widzisz...
Lecz p. Onufry znów przerwał.
— Widać nie doczytałeś do końca...
— Do końca?..
— Tak. Zobaczyłbyś tam cyfrę 15000 rs. To nasz zarobek...
— Nasz?
Na tem słowie położony był akcent.
— Tak jest, nasz... — odpowiedział p. Onufry.
— I to jeszcze nie wszystko... List zawiadamia o wysłaniu przekazu na koszta na tysiąc rubli.
— Tysiąc rubli?
— Otóż, chciałem zapytać ciebie: czy chcesz mieć z tego pięćset?..
— Kiedy?
— Zaraz..
— Jak to? Przekaz już zainkasowany?
— Jeszcze nie, ale ja gotów jestem zaforszusować...
— Ach!..
Pan Onufry z flegmą wydobył z kieszeni gruby pugilares i odliczył pięć storublówek. Położył je na stole. Na ten widok oczy Robaka zapaliły się mimowoli dziwnym połyskiem... Wyciągnął rękę w kierunku pieniędzy. Ale były komornik zatrzymał jego dłoń...
— Powoli — rzekł z lekkim uśmiechem na ustach — a skrupuły?
— Kpisz?..
Za chwilę pieniądze przeszły do kieszeni Robaka. Ajent pana Onufrego wyprostował się na krześle, wyglądał teraz zupełnie inaczej. Miał bez porównania pewniejszy siebie wyraz twarzy.
— I co robić? — pytał.
— O, jak na teraz, będziesz miał dość łatwą a nawet przyjemną robotę...
Robak spoglądał na byłego komornika z oczekiwaniem.
— Nie mówiłem ci nazwiska dziewczyny?
— Nie... Ale siostra Polnera musi się chyba nazywać Polnerówna...
— Właśnie, że nie.
— A?..
Pan Onufry podał Robakowi kartkę papieru...
— Masz tu napisane jej nazwisko... Rysopisu nie potrzebuję ci dawać. Jakby skórę zdjął z tamtego.
— I?..
— I, mój kochany, twoja rola zacznie się jutro między 4-ą a 5-ą. Dziewczyna ta jest w tej chwili guwernantką na jednej z pierwszorzędnych pensyj. Jutro między 4 a 5 zostanie ztamtąd wypędzona, obarczona ciężarem hańbiącego podejrzenia...
Robak spojrzał z zdziwieniem na twarz Onufrego.
— Już? — zapytał tylko.
— Już...
— I to zrobiłeś ty?
— Jeszcze nie zrobiłem... W tej chwili zrobię.
Wziął z kupki papierów kopertę z listem, zakleił ją i napisał na wierzchu adres: „Wielmożna Panna Śniadowicz, przełożona pensji, ulica Krucza Nr. XX.
Robak spoglądał nań z oczekiwaniem.
Były komornik przylepił markę miejską do koperty i zadzwonił. Weszła stara służąca.
— Wrzucić to zaraz do skrzynki pocztowej — rzekł.
Potem odrzucił się w tył fotelu i dodał, zwracając nieco ironiczne spojrzenie w stronę Robaka:
— Już...
— Prędko jedziesz! — mruknął ten ostatni.
Przez króciutka chwilkę panowało milczenie. Przerwał je wreszcie pan Onufry.
— Słuchaj stary — i zapytał niespodzianie — jak uważasz powołanie posłańca publicznego?
— Albo co?..
— Nic. Będziesz się musiał jutro ustroić w szary uniform z czerwonemi wyłogami...
— Ja?
W głosie Robaka brzmiały resztki szlacheckiej dumy. Poskromił ją szybko pan Onufry. — Zapytał szyderczo.
— A... skrupuły?.. Mieliśmy przecież o nich zapomnieć...
Robak westchnął.
— Rzeczywiście.
Były komornik wydobył ze swego niewyczerpanego pugilaresu jakieś papiery. Ciągnął dalej z uśmiechem.
— Cały świat wie, że jestem filantropem. Lubię zapewniać takim, jak ty, biedakom uczciwa pracę. Dzięki moim stosunkom wyrobiłem ci dzisiaj posadę posłańca. Złożyłem za ciebie kaucję. Oto kwit.. Jutro rano pójdziesz do magazynu krawieckiego z tą kartką i weźmiesz na mój rachunek mundur, potem zameldujesz się w biurze, a około trzeciej albo czwartej rozpoczniesz swą służbę...
— A...
— Wyznaczą ci stację na Kruczej. Będziesz tam oczekiwał przed domem Nr. XX, gdzie jest pensja, aż wyjdzie zapłakana dziewczyna. Poznasz ją. Postarasz się nie spuszczać jej z oka... Wreszcie pogadamy o niej.
Konferencja p. Onufrego i jego pomocnika trwała jeszcze dobrą godzinę. Rozmawiali po cichu, zbliżywszy do siebie głowy. Oczy Robaka, żarzyły się jak dwa rozpalone węgle.
Przez tydzień, który nastąpił po dniu tak dlań obfitym w wypadki, adwokat „Julek“ również nie próżnował.
Przeciwnie działalność jego miała cechę niemal gorączkową...
Widział się jeszcze dwukrotnie z Władką i rozpytywał o wszystkie szczegóły stosunku z Stefkiem, przeglądał akta sprawy w sądzie i u siebie, konferował nawet z jednym ze starych kolegów, najznakomitszym z pomiędzy owoczesnych obrońców karnych. Wreszcie odwiedził Stefana Polnera w więzieniu.
Wrócił ztamtąd niewymownie rozdrażniony.
Widok chłopca zepsuł mu całą resztę spokoju... Dzieciak strasznie zmizerniał, był blady, zaniedbany, z zaczerwienionemi od płaczą oczyma. Wyglądał jak odurzony, jak gdyby nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Oczy miał jakieś osowiałe, mętne. Na pytania „Julka“ odpowiadał sylabami. Wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął płaczem, który konwulsyjnie wstrząsał całą jego wychudłą delikatną postacią.
— Niewinny... jestem niewinny... powtarzał.
„Julek“ chciał się od niego dowiedzieć pewnych rzeczy. Pragnął z nim na zimno rozejrzeć niektóre szczegóły sprawy. Ani podobieństwa! Stefan nie rozumiał co adwokat do niego mówił... Dużemi, szklistemi oczyma patrzył przez łzy i starał się zwolna tłumić cichnące łkania.
Nie było co...
„Julkowi“ samemu zaczęło się robić wilgotno w oczach... Rzucił kilka słów pocieszenia dzieciakowi, obiecał, że jeszcze wróci — i wyszedł.
Kilka następnych wieczorów adwokat wbrew zwyczajowi, przepędził w domu, nie wychodząc ani na przechadzkę, pomimo pięknej słonecznej pogody, ani do „złotej loży“. Siedział u siebie w gabinecie... Nie kazał nawet palić lampy. Tomasz do późna w noc słyszał kroki pana przechadzającego się w ciemnym pokoju.
Wreszcie pewnego wieczora „Julek“ usiadł i napisał apelację.
Znajdujemy go w tej chwili, nazajutrz po konferencyi odbytej przez p. Onufrego i Robaka, pochylonego nad biurkiem i przerzucającego oczyma ćwiartki i półarkusiki apelacyi, zapełnione drobnem, regularnem pismem. Wczoraj wieczorem napisał ten szkic. Dziś rano, spiesząc się do sądu, nie miał go czasu przejrzeć. Teraz, dopiero co wróciwszy, rzucił się doń... Czyta.
Jest niezadowolony.
Te argumenta, które zdawały się tak potężne i przekonywające wczoraj, gdy je późno w noc przy świetle lampy rzucał gorączkową ręką na papier, teraz tracą na sile i wartości... Zdają się blade, pogmatwane, nic nie decydujące. Twarz adwokata zachmurza się...
Mimowoli uderzył pięścią w stół.
— To nikogo nie przekona!
Rzucił się w tył fotelu.
W tej chwili wszedł, zapukawszy, Tomasz. Widok służącego przywołał „Julka“ do rzeczywistości. Rzucił okiem na zegar. Wskazówki pokazywały piątą.
— Ach... klijenci?
Tomasz skinął głową.
— Tak... ta pani...
„Ta pani“ w jego języku oznaczało Władkę.
— Proś...
Pilny spostrzegacz dojrzałby rumieniec, który się mimowoli wybił na twarzy „Julka“.
Za chwilę dziewczyna weszła. Była ponętna, odurzająca, jak zawsze. Przeprosiła najpierw adwokata za natręctwo, a następnie dodała:
— Mam coś nowego... i dziwnego...
— Dziwnego?
— Tak, proszę pana mecenasa. Wczoraj wieczorem dostałam ten oto list...
Położyła kopertę na biurku.
Adwokat spojrzał. Na twarzy jego wybiło się żywe wzruszenie... Koperta zdawała mu się, jak dwie krople wody podobna do tej, która przed tygodniem znalazł na ziemi w „Złotej loży“ Ludek Solski, gdy razem wychodzili z knajpy... Adwokat wkrótce zdołał opanować swe wzruszenie. Mówił sam sobie bardzo rozsądnie, że takie podobieństwo ustanowić nader trudno, że zresztą jest zdenerwowany tem wszystkiem i wiele rzeczy bierze do serca.
— Złudzenie! — rzekł sam do siebie.
Należało jednak zobaczyć, co zawiera koperta.
Podniósł ją do oczu i zaczął się przyglądać charakterowi pisma na adresie... Stanowczo! To pismo jest jednak niezmiernie podobne do pisma na kopercie owego dziwnego listu, który odebrał przed tygodniem. Gorączkowym ruchem otworzył kopertę. Wewnątrz znajdowała się storublówka i więcej nic... Ani słówka, tylko ćwiartka białego papieru, którą owinięty był banknot. „Julek“ spoglądał zdumiony na Władkę.
— I więcej nic? — pytał.
— Nic...
— Co to może znaczyć?.. Jak pani sądzi?
Władka rozłożyła ręce.
— Nie wiem — rzekła.
W samej rzeczy fakt był zastanawiający. Sto rubli, pieniądze dość stosunkowa znaczne, przysłane przez niewiadomą osobę.. Z jakiej racyi, dla czego?
Adwokat pytał dalej dziewczyny.
— Kto przyniósł list?..
— Posłaniec. Mnie wtenczas nie było.. Oddał mojej gospodyni. Wie pan, że przed tygodniem wyprowadziłam się z Kapitulnej. Mieszkam teraz u maglarki...
— Posłaniec?..
„Julek“ coś kombinował...
Odezwał się:
— Znów zagadka.
Milczał przez chwilę.
— Tak — rzucił wreszcie. Niepodobieństwo inaczej... Jedyny możebny wniosek: jest to rodzaj bezimiennej kompensaty... Za co? Za jakąś krzywdę.
Władka spoglądała z oczekiwaniem. Adwokat prowadził dalej swój wywód.
— Kto pani mógł wyrządzić krzywdę?.. Dawniej, w przeszłości, siostra i ten, który był jej wspólnikiem... Nie sądzę jednak, ażeby kompensata pochodziła od nich... Jest to historja zbyt dawna. Nie ma racyi, ażeby sobie teraz niespodziewanie przypomnieli to, o czem nie myśleli lat parę... A więc...
„Julek“ zatrzymał się! Władka spoglądała nań z oczekiwaniem...
Adwokat otworzył szufladę biurka i wydobył z niej starannie zachowany dziwny list o drukowanym tekście. Porównywał przez chwilę obydwie koperty.
— Tak — mówił dalej, jak gdyby sam do siebie — obydwa te listy pochodzą widocznie od jednej i tej samej osoby. Tą osobą jest albo sprawca zbrodni, albo jej wspólnik, albo wreszcie ktoś mniej lub więcej świadomie odnoszący z niej korzyść...
Dziewczyna spoglądała ciągle na „Julka“ pytająco.
— Ja... nie rozumiem... nic nie rozumiem... wyszeptała wreszcie.
— W tej chwili pani wytłumaczę — odrzekł „Julek“. Ten list i ta storublówka pochodzi zapewne od zabójcy...
— Od zabójcy?
— Lub od kogoś, kto posiada klucz od zagadki, jaką przedstawia zbrodnia...
— I jaki powód, jaką racyę miałby wysyłać podobny list ten ktoś?
„Julek“ uśmiechnął się ironicznie.
— O... ten ktoś nie jest widocznie pospolitym zbrodniarzem... ma sumienie. Przynajmniej to sumienie budzi się nim od czasu do czasu...
Władka spoglądała na adwokata pytająco.
Ten ostatni ciągnął dalej:
— Ostatni raz to delikatne sumienie obudziło się w nim wtedy, kiedy skazał tego biedaka Stefana. Na trzeci dzień po sprawie przysłał mi list, który tu leży...
Podał Władce otrzymaną przed tygodniem kopertę z kartką pokrytą drukowanemi literami... Dziewczyna przeczytała.
— Rozumie pani teraz? — pytał „Julek“. Tym listem chciał mi dodać odwagi do walki o niewinność mego klijenta. Myślał, że zrzuci z siebie odpowiedzialność... W tydzień przysyła pani bezimiennie sto rubli. Widocznie chciał temi pieniędzmi zapłacić wstyd i hańbę pani i rozpacz po stracie „jego“.
Oczy dziewczęcia zapaliły się ponurym ogniem.
Chciała coś powiedzieć. „Julek“ dał jej znak, ażeby nie przerywała i ciągnął dalej:
— Jestto widocznie zbrodniarz bardzo drobnej miary... Tchórz! Niema nawet odwagi znieść konsekwencyi swego czynu. Jakkolwiek bądź, jego słabość nie przyniesie mu korzyści... Pani nie myśli chyba użytkować z tych pieniędzy?
— O nie! — odpowiedziała Władka z oburzeniem.
— A więc proszę mi je zostawić z kopertą. Te dwa listy mogą stanowić przeciwko niemu dowód... I będą stanowiły.
Władka przerwała adwokatowi nieśmiało:
— I pan sądzi, że przy ich pomocy, można będzie przekonać sąd o „jego“ niewinności?..
Czoło „Julka“ znów się zachmurzyło. Przypomniał sobie szkic apelacyi, który przed chwilą odczytywał, stanęły mu na myśli wszystkie słabe strony argumentów i dowodów.
— Nie wiem jeszcze... wyszeptał.
Wstał z za biurka i zaczął się przechadzać po pokoju. Przez czoło przebiegały mu chmury myśli. Władka spoglądała nań pełna niepokoju.
Wreszcie zatrzymał się. Uderzył się w czoło...
— Myśl!.. — rzekł krótko.
Zbliżył się do biurka i usiadł.
— Dziwię się — mówił, jak gdyby sam do siebie, że mi to nie przyszło do głowy wcześniej...
— Co? — pytała Władka, zatrzymując dech.
— Rzecz niezmiernie prosta... Jesteśmy w obec zagadki, wobec jakiejś piekielnej intrygi, w której tyle tajemnic, ile... kroków naprzód... Ażeby ją rozwiązać trzeba być czemś więcej, niż zwykłym prawnikiem, przywykłym do praktyki kratkowej i do spraw dziejących się przy świetle dziennem... Do tego trzeba mieć specjalny talent!
Władka ciągle czekała wyjaśnienia.
Adwokatowi teraz napłynął do twarzy żywy rumieniec. Zdawał się być wysoce zadowolonym ze swego pomysłu.
— Znam tylko jednego takiego człowieka... Widziałem go przy robocie. Jestto w swoim rodzaju genjusz. Ten człowiek zawdzięcza mi wiele. Odemnie zależy poprosić go o pomoc przy rozwikłaniu oplatających nas węzłów.
— I poproszę — dodał po chwili z postanowieniem.
Ta myśl, która przyszła niespodziane do głowy adwokatowi, w jednej chwili zmieniła jego usposobienie. Chmury zdawały się spadać z jego czoła.
Wziął za pióro i szybko skreślił kilka wierszy.
— Oto list do tego, kto nam dopomoże rozwiązać trudności.
Władka spoglądała na adwokata.
— Kto to taki? — pytała.
— „Fryga“!
— „Fryga“?
— Tak... To jego przezwisko. Przed paru laty znała go pod niem cała Warszawa. Był ajentem policyjnym.
— Ach... przypominam sobie. Słyszałam...
— To znakomitość w swoim rodzaju — ciągnął „Julek“. Teraz już oddawna porzucił dawne zajęcie. Jest oficjalistą w cukrowni na prowincyi. Ale na moją prośbę przyjedzie, jak będzie mógł najprędzej... Zobaczymy go za dwa dni.
— I on znajdzie dowody niewinności Stefka?
— Znajdzie...
W głosie „Julka“ brzmiała pewność. Ta pewność oddziaływała na serce dziewczęcia, niby łagodzący balsam.
Adwokat zapieczętował list, chciał zadzwonić na Tomasza.
W tej chwili w poczekalni dał się słyszeć szmer, kroki i jak gdyby spór dwóch głosów.
— Co takiego? spytał mimowoli „Julek“.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i ukazała się w nich głowa. Nie była to głowa Tomasza. Z głębi dochodziły jakieś uwagi robione przez służącego, tonem napół żałosnym, napół pełnym szacunku.
— Kto tam? — zawołał niecierpliwie adwokat. Jestem zajęty...
Lecz w tej chwili zmienił ton. Poznał osobę, zaglądającą do gabinetu.
Był to Ludek Solski.
Twarz jego wyrażała głębokie wzruszenie. Rysy były rozstrojone; w głosie, kiedy przemówił, czuć było rozdrażnienie.
— Mój drogi! Na słówko... rzecz bardzo, bardzo pilna — rzekł, nie posuwając się dalej.
Adwokat zrozumiał, że w samej rzeczy przyjaciela jego musiało dotknąć coś niezwykłego, skoro on, zwykle tak delikatny, tym razem uważał za możebne przełamać znany mu zakaz przerywania konferencyi.
Podniósł się i rzucił Władce.
— Pani wybaczy...
Następnie skierował się do drzwi i zostawiając dziewczę samo w gabinecie, wszedł z Ludkiem do sąsiedniego saloniku. Posadził go na fotelu i pytał:
— Co ci jest?..
Ludek z trudnością mógł schwytać oddech.
— Nieszczęście...
— Jakie?
— Pamiętasz... tydzień temu, w nocy, rozmawialiśmy na ulicy?
— Pamiętam, mówiłeś mi, że kochasz...
— Tak!
Ludek zebrał się z siłami.
— I wiesz co się stało!.. Ja, tę która kocham, moją narzeczoną, moją przyszłą żonę, oskarżono o kradzież...
— Niepodobieństwo!
„Julek“ porwał się z krzesła.
— Bredzisz?!..
Ludek Solski pokręcił tylko głową na znak przeczenia. Adwokat przez jedną sekundę zastanawiał się.
— I oskarżona niewinnie? — pytał.
— Rzecz prosta...
— Jak to się stało? Opowiedz... Co? Jak? Czy ona znajduje się w policji... w więzieniu?
Mówiąc ostatnie słowa, zawahał się.
Ludek podniósł czoło do góry.
— O nie... Jest na wolności. Czeka na mnie w dorożce przed bramą...
Adwokat zdziwił się.
— Czeka na ciebie?
— Tak. Nie sądź nic... Opowiem ci wszystko.
„Julek“ uderzył się ręką w czoło.
— Ależ w takim razie... dla czego ją zostawiłeś na ulicy? Przyjechałeś przecież do mnie po radę, po pomoc. Potrzeba będzie wyjaśnić mi fakt, opowiedzieć szczegóły... Obecność jej nie będzie zbyteczną. Poproś tu czemprędzej twoją „narzeczoną“.
Na ten ostatni wyraz położył nacisk.
— Ja tymczasem załatwię z innemi czynnościami tak, żeby nam nie przeszkadzano.
Wypchnął prawie Ludka w kierunku drzwi, a sam wrócił do gabinetu.
W paru słowach wyjaśnił Władce, że spadła nań bardzo pilna sprawa, wymagająca natychmiastowej konferencyi, obiecał, że dziś jeszcze wyśle list do „Frygi“ i prosił, ażeby przyszła się dowiedzieć o stan sprawy dopiero za kilka dni. Następnie skierowali się ku wyjściu.
W chwili, gdy „Julek“ żegnał Władkę w pustej obecnie poczekalni, drzwi od przedpokoju otworzyły się.
We drzwiach stanął Ludek i postać kobieca.
Było to młode dziewczę. Kibić wiotka, lecz pełna wdzięku, przystrojoną była w skromną, czarną sukienkę. Twarzyczka regularna, miękko zaokrąglona, oświetlona dużemi błękitnemi oczyma, miała wyraz łagodności i słodyczy. Otaczały ją sploty włosów złoto-popielatych, a ubierał zręczny, choć skromny kapelusik...
W tej chwili owa twarz, stworzona do uśmiechu, nosiła ślady głębokiego wzruszenia. Powieki dziewczęcia były zaczerwienione, w oczach perliły się łzy...
Ludek Solski wzruszony, nie uważając na obecność Władki, wysunął się naprzód.
Wziął adwokata za rękę.
— Mój drogi — rzekł — przedstawiam ci... Moja narzeczona, panna Jadwiga Lipińska...
Przerwał.
Spoglądał zdziwiony na „Julka“. Na twarzy adwokata wybiło się tak silne wrażenie, że musiało to zwrócić uwagę jego przyjaciela.
„Julek“ mimo woli wyciągnął dłoń naprzód i wybełkotał.
— On... on...
Równie wzruszoną była Władka, stojąca o parę kroków dalej.
I jej i adwokatowi na widok tej łagodnej, dotkniętej boleścią postaci, ukazującej się niespodzianie w drzwiach, przyszła do głowy jedna i ta sama myśl...
„On dosłownie „on“!.. Te same rysy, ta sama postać. I jeszcze ten wyraz boleści na twarzy nowoprzybyłej, te łzy w wielkich błękitnych oczach, robiły ją jak dwie krople wody podobną do niego w chwili, kiedy w sądzie upadał pod ciężarem oskarżenia.
Władce w pierwszej chwili przyszło na myśl, że to „on“ sam, że ułatwiono mu ucieczkę z więzienia w przebraniu. Ale w sekundę to przeszło. Następny rzut oka przekonał dziewczę, że to w samej rzeczy kobieta.
W tej chwili nowa myśl przebiegła jej przez głowę.
Wysunęła się naprzód i zwróciła się do Jadwigi:
— Pani musi być... „jego“ siostrą?
— Czyją? — pytał Ludek, nie rozumiejący sceny.
Żądał wzrokiem od adwokata objaśnienia.
Prawie machinalnie adwokat odrzekł:
— Stefana Polnera...
— Skazanego za zabójstwo!..
W głosie Solskiego drżało zdziwienie i nawet nuta oburzenia.
Władka wystąpiła znów naprzód.
— Tak — mówiła z przekonaniem — pani i „on“ musicie być... jesteście... bliźnięta!..
Miara wzruszeń, które tego dnia uderzały w serce biednej Jadzi Lipińskiej, przepełniło się.
Dziewczę nie rozumiało dobrze sceny, która się rozgrywała przed jej załzawionemi oczyma. Jednak ostatnie słowa Władki, wyjaśnienie adwokata, wykrzyknik Ludka, to wszystko zbyt silnie wstrząsnęło jej nerwami.
Wiotka postać dziewczęcia zachwiała się. Jej wielkie błękitne oczy zamknęły się powoli... Twarz zbladła.
Jadzia upadłaby na ziemię, gdyby Władka, widząc omdlenie dziewczęcia i orjentując prędzej, niż dwaj mężczyźni, nie podtrzymała jej ciała, gnącego się jak wosk...
Była chwila zamięszania.
Ludek zbladł, jak płótno. Adwokat nie wiedział co ze sobą robić. Tylko Władka była zupełnie przytomna. Podtrzymując w silnych ramionach dziewczę, zaprowadziła je do stojącej obok kanapy.
— Wody! prędko wody... — rzekła do Julka. I jeśli jest ocet, proszę także octu.
Następnie uklękła przy kanapie.
Teraz zwróciła się do Ludka:
— Ma pan zapewne scyzoryk.
Młody człowiek skinął twierdząco głową.
— Proszę mi go dać.
Solski był posłuszny, a sam upadł na krzesło obok. Obcierał ręką grube krople potu, które mu występowały na czoło.
Po chwili stanik Jadzi został przecięty. Woda i ocet znalazły się na miejscu, a w chwili, gdy stary Tomasz biegł kłusem do zamieszkałego nieopodal doktora Zermana, dziewczę powoli przychodziło do siebie z omdlenia.
— „Julek“ wkrótce uspokoił się.
Ponieważ do poczekalni mogli lada chwila przybyć klijenci, przeto Władka, przy pomocy Ludka Solskiego, przeprowadziła Jadzię do sąsiedniego saloniku i tam umieściła ją na otomanie. Potem poleciła mężczyznom wyjść, a sama zajęła się chorą. Wkrótce przybył dr. Zerman i zaakceptowawszy środki ratunkowe, już przedsięwzięte, zalecił nieco spokoju, wreszcie zapisał jeszcze jakąś wodę trzeźwiącą.
Na pytające jego spojrzenia „Julek“ odpowiadał wzrokiem:
— Potem, potem...
Wreszcie dr. Zerman musiał wracać do pacjentów, pozostawionych u siebie w środku przyjęcia.
W półgodziny potem, gdy pierwsze wzruszenie przeszło, a Władka ciągle czuwała w saloniku przy osłabionej Jadzi, w gabinecie „Julek“ spowiadał tymczasem Ludka Solskiego.
Oto w streszczeniu opowiadanie tego ostatniego:
Wspominał już wówczas w nocy adwokatowi, że jest zakochany. Tak jest! Kochał ją całem sercem... Rozważywszy wszystkie pro i contra postanowił ostatecznie wziąć ją za żonę. Należało raz skończyć z życiem kawalerskiem... Nigdy w życiu nie znajdzie lepszej żony!
Owej nocy chciał wszystko powiedzieć „Julkowi“. Rozmowa się nie kleiła.
Jakkolwiekbądź, już przed dwoma dniami wyznał jej samej swą miłość i zaręczyli się między sobą... są już narzeczonymi.
Ludek pokazał adwokatowi maleńki pierścionek pensjonarski z turkusikiem.
— To od niej! — rzekł.
Związkowi ich nie mogło nic stanąć na przeszkodzie. Ona była sierotą i to podwójnie, najpierw po własnych rodzicach, których nigdy nie znała, powtóre po przybranej matce, która umarła przed dwoma laty. Posiadała więc niezależność. Kochała go... Był tego pewny; powiedziała mu to sama.
Zresztą była pewna formalność do załatwienia. Jadzia znajdowała się na pensji panny Śniadowicz, jego dalekiej kuzynki, „ciotki“ jak ją nazywał. Ztąd właśnie pochodziła znajomość. Faktycznie panna Śniadowicz była od dwóch lat jej opiekunką. Choć pewnie nie istniała żadna władza, przyzwoitość nakazywała wtajemniczyć poczciwą przełożoną w ich plany, prosić ją o rękę dziewczęcia...
Dziś przed kilku godzinami udał się właśnie na Kruczą do swej ciotki. Chciał jej powiedzieć o wszystkiem i prosić o matkowanie narzeczonej, którą kochał nad życie. Był pewny najlepszego przyjęcia. Znał przecież macierzyńską dobroć panny Śniadowicz i jej życzliwość dla Jadzi. To też z uśmiechem na ustach wchodził na schody, prowadzące na pensją...
Adwokat teraz dopiero spostrzegł ceremonjalny strój przyjaciela.
Ludek ciągnął swe opowiadanie.
To co zastał na pensyi, zdziwiło go niezmiernie. Biegano, słychać było szepty, biegały przez przedpokój pensjonarki i służące. Zaszło coś niezwykłego!
Z dalszych pokojów dobiegały głośne dźwięki gniewnego głosu przełożonej...
Korzystając z prawa wstępu do gabinetu panny Śniadowicz, które posiadał jako jej ulubieniec, Ludek posunął się naprzód. Drzwi od gabinetu były otwarte.
W pokoju rozgrywała się dramatyczna scena.
Pośród grona nauczycielek i starszych wychowanie stała przełożona. Ludkowi się zdawało z początku, z nie rozumie, co mówią. Sadził, że jest ofiara złudzenia. Wkrótce jednak przyszedł do wniosku, iż się nie myli...
Tak jest! Przełożona oskarżała Jadzię o kradzież...
Nieprawdopodobne! — powiedział sobie odrazu. W samej rzeczy było to nieprawdopodobne. Tego popołudnia w szafce Jadzi miano znaleźć srebrną łyżeczkę od herbaty, która zginęła przed tygodniem... Oskarżenie ze względu na przedmiot, na stanowisko Jadzi na pensji było wprost niedorzecznem. Jeżeli nawet co znaleziono, mógł to być żart, czyjaś złośliwość. Wreszcie, gdyby nawet kradzież miała miejsce, przedmiot mógł być jedynie podrzucony przez prawdziwego złodzieja.
Uderzało to w oczy...
To też Jadzia blada, jak płótno energicznie protestowała przeciwko niegodnemu oskarżeniu.
— Nie prawda! nie ukradłam... Nie mogłam ukraść... Pani sama w to nie wierzy — mówiła.
I za każdem słowem oskarżonej, jak gdyby nowa fala krwi uderzała do głowy pannie Śniadowicz. Twarz jej okrywała się coraz nowemi rumieńcami, coraz wyżej podnosiła głos.
Ludek nie poznawał jej.
Ta dobra przełożona, matka i opiekunka swych wychowanic, przetwarzała się w jakaś megerę. W jej wybuchach było coś gorączkowo sztucznego. Sama zdawała się upajać swem uniesieniem. W oczach miała coś niedobrego...
Ludek chciał wystąpić, zainterwenjować, uspokoić ciotkę.
Ale w tej chwili sytuacja zbyt naprężona sama doprowadziła do wybuchu.
— Proszę mnie nie znieważać — rzekła wreszcie poważnie i z siłą Jadzia, podnosząc swe wielkie błękitne oczy na przełożoną.
W jej głosie brzmiała obrażona godność.
Te słowa zdawały się podniecać pannę Śniadowicz.
— Precz z mojego domu, złodzieju!.. — zawołała — I dziękuj Bogu, że nie dam znać do policji...
Groźna, roziskrzona szła z podniesioną ręką ku dziewczęciu.
Nie wiadomo, coby się stało, gdyby Ludek w owej chwili nie wystąpił naprzód. Dotąd jego obecność przeszła niezauważona...
Już nie pamięta, co mówił.
Musiał jednak powiedzieć, jakie prawa ma do dziewczęcia i jakie względem niej żywi zamiary. Wystąpienie jego wywarło wrażenie na przełożonej. Gniew jej uspokoił się nieco. Próbowała nawet tłumaczyć się...
Ale on nie słuchał.
Wziął za rękę Jadzię i wyprowadził z tego domu, gdzie ją nazwano „złodziejem“. Nie wzięła ze sobą nawet ani ubrania, ani rzeczy, tylko mały woreczek ręczny z kilkoma drobiazgami, który znalazł się pod ręką.
— Oto wszystko... — kończył Ludek Solski, odrzucając się w tył. Radź!.. Nie mam bliższego i lepszego przyjaciela, niż ty. Nie mam krewnych ani znajomych, którym mógłbym ją oddać aż do dnia naszego ślubu pod opiekę. Wreszcie rzecz będzie wymagała interwencji prawnej. Jesteś prawnikiem.
Podniósł się z krzesła i wzruszony przechadzał po pokoju.
— Radź!.. powtórzył raz jeszcze.
Adwokat milczał jeszcze krótka chwilę. Wreszcie odezwał się:
— To dziwne! bardzo dziwne!..
— Nieprawdaż?..
— Widocznie oskarżenie jest sfabrykowane, sztuczne i niedorzeczne. Jak słusznie powiedziałeś, to bije w oczy... Łyżeczkę podrzucono. Ale co spowodowało wytoczenie oskarżenia? W jaki sposób panna Śniadowicz, kobieta dobra, zacna, uczciwa, o której ty sam tyle dobrego mi opowiadałeś, której opinja zresztą nie ulega żadnej wątpliwości, dla czego panna Śniadowicz przyjmuje udział w tym nieprawdopodobnym spisku?..
Ludek rozwiódł tylko rękoma na znak, iż nie może dać żadnej zadawalniającej odpowiedzi.
„Julek” namyślał się przez chwilę.
— Wiesz, im dłużej się nad tem zastanawiam, tem bardziej przychodzę do wniosku, że twoja narzeczona jest chyba ofiarą umyślnego prześladowania ze strony jakichś tajemnych wrogów i że to prześladowanie bierze źródło ztąd, że jest ona... zabardzo podobną do skazanego na ciężkie roboty Stefana Polnera.
Solski spoglądał ze zdziwieniem na adwokata.
— Co jedno z drugiem ma wspólnego?..
— To że i on jest ofiarą tajemniczego prześladowania...
— Ależ wyrok sądu!..
— Nic jeszcze nie dowodzi. Apeluję od niego... Wreszcie mam bezwzględne dowody moralne, że ten dzieciak jest niewinny... Znajdę niedługo i dowody prawne!
Ludek Solski spoglądał na adwokata z niedowierzaniem.
— Jakkolwiekbądź co radzisz mi robić?
— Nic wielkiego... Ostatecznie biorąc, to oskarżenie o kradzież, ukartowane przeciw twej narzeczonej, nie przedstawia nic groźnego. Ci, którzy je wymyślili nie odważą się oddać sprawy na drogę urzędową. Panna Śniadowicz powiedziała to wyraźnie... Zresztą twoja interwencja w żadnym razie nie pozwoli jej postąpić inaczej. A choćby nawet oddano rzecz na drogę sądową. Byłby tylko skandal... Za dobry skutek ja ręczę... Z tej strony obawiać się nie potrzebujemy! Jest jednak co innego...
— Co?
— Najpierw — plama, jaka spada wobec plotkarskiej opinji na twoją przyszłą żonę. To zresztą mniejsza. Znam ciebie i wiem, że o plotkarzy dbać nie będziesz... Ale co daleko gorsza, to obawa dalszych dla niej niebezpieczeństw...
Spojrzenie Solskiego mówiło, iż tę obawę uważa za przesadzoną. „Julek“ to zrozumiał.
— Tak mój kochany — powtórzył z naciskiem — nie sądź, że to urojenie... Nic niema prawdopodobniejszego. Znasz mnie i wiesz, że fantastykiem nie jestem, w urojenia się nie bawię. Lecz to, czego jestem świadkiem od pewnego czasu, splata się w całość dziwną. Wierz mi lub nie, ale w tej chwili głęboko jestem przekonany, iż los twojej narzeczonej jest ściśle związany z losem tego... skazanego.
— O... — protestował Solski.
— To zresztą przypuszczenia... Co jest pewne, to że twojej narzeczonej grożą niebezpieczeństwa, i że strzedz jej powinieneś przed niemi...
— Jakie?
— Ba... gdybym to z góry mógł przewidzieć...
Solski się zamyślił.
— Przypuśćmy... — rzekł wreszcie — ostrożność nigdy nie zaszkodzi. Ostatecznie, twojem zdaniem, co robić, co przedsięwziąć?
— Co? To dość proste. Przyspieszyć wasz ślub, a do tego czasu troskliwie nad nią czuwać... gdy raz zostanie twoją żoną, potrafisz ją osłonić przed potwarzą i przed niebezpieczeństwami. Ja ci się ofiaruję z góry za drużbę...
Solski już był przy adwokacie i ściskał go w swych ramionach.
Nazajutrz pan Onufry wstał bardzo wczesnym rankiem.
Był od samego rana wybornie usposobiony. — Ubierając się, mruczał pod nosem coś niby słowa piosenki i spoglądał z uśmiechem w lustro.
Powoli przez Podwal i Nowy Zjazd poszedł do łazienki do Wisły. Była blisko siódma rano, kiedy świeży po kąpieli, wychodził z Bednarskiej na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu.
Skwer był prawie pusty.
Słońce rzucało długie palące promienie na miasto. — Stróże zamiatali ulice, wznosząc tumany kurzu. — Przejeżdżały ładowne wozy, przesuwali się nieliczni przechodnie. Zdala dobiegał odgłos dzwonka pierwszego tramwaju, rozpoczynającego dzienne kursa...
Leszcz rozejrzał się po skwerze.
Tylko gdzieniegdzie na ławkach spoczywały, pół siedząc, pół leżąc, jakieś nie wzbudzające zaufania obdarte i rozespane istoty. Ci ludzie widocznie tu przepędzili noc. Byli to mężczyźni i kobiety. — Stójkowy, przechadzający się po trotuarze Krakowskiego Przedmieścia, rzucał na nich od czasu do czasu podejrzliwe spojrzenia...
Były komornik znalazł widocznie to, czego szukał. — Wskazywał to jego wzrok.
Skierował się na lewo w stronę kościoła i niedaleko fontanny usiadł na ławce.
Ławka była już zajęta... Na drugim jej końcu siedział posłaniec. Miał przymknięte oczy i zdawało się, że drzemie.
Pan Onufry usiadł i nie zwracając nań uwagi, zaczął kreślić jakieś linje laską na piasku.
Po chwili posłaniec przeciągnął się, wyprostował i otworzył oczy.
Powoli, jak gdyby robiąc jakąś obojętną uwagę do samego siebie, rzucił kilka słów. — Na jego uwagę odpowiedział coś p. Onufry. Jego odpowiedź na pozór nie była skierowana do posłańca. Mówił jak gdyby do siebie, patrząc w ziemię na kreślone na piasku linje... W ten sposób rozmowa trwała blisko kwadrans.
Ktoś patrzący zdaleka aniby się domyślił, że ci ludzie, siedzący na pozór tak obojętnie, prowadzą rozmowę, i to rozmowę nader ich interesującą. Ktoś, będący bliżej, przypuszczałby najwyżej, iż zamieniają od czasu do czasu jakieś nic nieznaczące uwagi i frazesa.
Ale gdyby kto podsłuchał ich rozmowę, byłby zdziwiony wysoce jej treścią, a głównie tym zewnętrznym spokojem, wypisanym na ich twarzach, podczas gdy zamieniali ze sobą frazesa, nieraz pełne gwałtowności w słowach i wyrażeniu.
Nie potrzebujemy dodawać, że ów posłaniec był to Robak.
Posłuchajmy ich rozmowy.
— Niepodobieństwo — mówił pan Onufry — zkąd mężczyzna?... Jaki mężczyzna? Młody?.. jak wyglądał? I powiadasz, że ją wyprowadził?.. że wsiedli razem do dorożki. To niepodobieństwo!
Robak spoglądał na b. komornika z ukosa z miną nieco drwiącą.
— No, mój stary, jeśli nie chcesz wierzyć, to co ja ci poradzę... W dowód, że tak było, nie zaopatrzyłem się...
Pan Onufry mimowoli na jedną sekundę podniósł wzrok do góry.
— Nie drwij — rzekł.
— No?..
— I mów dalej... Przecież ich tak nie puściłeś?
— Przypuszczam... Za co mnie masz? Wlazłem w drugą, dryndę i jazda za niemi. Powiadani ci, wyglądałem w tym moim czerwonym mundurze, w dryndzie, jak jaka małpa...
— To mniejsza...
— Rzecz prosta. I wiesz gdzie pojechali?... Nie zgadłbyś nigdy. Na Nalewki. Do domu, gdzie mieszka ten... adwokat, co bronił naszego gagatka...
— Niepodobieństwo!..
Wrażenie było tak silne, że były komornik zaprzestał kreślić fantastyczne linje na piasku... Robak uśmiechał się z ukosa.
— Słuchaj stary, zaczynasz być nudny z tem twojem „niepodobieństwo“!.. Nie przerywaj i kiedy mamy się niby nie znać, to nie rób takich min, jakby cię wściekły kot ugryzł... Słuchaj.
Pan Onufry już znów przybrał poprzednią postać.
— Słucham — rzekł krótko.
— Otóż — ciągnął fałszywy posłaniec — i mnie to uderzyło... Bardzo być może, że jechali nie do adwokata, ale do kogo innego. Przecież do licha dom ogromny i ma masę lokatorów.
— Prawda...
— W każdym razie należało sprawdzić... Zajechali przed dom, ale dryndy nie odprawili. On wszedł do bramy, a dziewczyna została w dorożce. Ja kazałem mojemu dryndziarzowi zatrzymać się o kilka domów dalej i właśnie płacę za kurs, kiedy, patrzę w parę chwil, mój kawaler wyłazi... Myślę sobie: czy znów jedziemy dalej? Nie... Pomógł jej wysiąść i weszli razem do bramy. Myślę sobie: Dobrze! chociaż tymczasem to nie rozstrzyga mojej wątpliwości...
— No?
— No... i postanowiłem ją rozstrzygnąć.
— W jaki sposób?
— Ba... od czegóż głowa na karku. Przed chwilą właśnie kiedym na Kruczej czekał na dziewczynę, jakiś facet dał mi swój bilet wizytowy z paru słowami do odniesienia do kogoś na Twardą. Ma się rozumieć, tymczasem nie miałem czasu go odnieść, ani nawet oddać innemu posłańcowi. Więc, powiadam ci biorę ten bilet i pakuję go do mojego pugilaresu, wsadzam do drugiej przegródki jakieś nic nie znaczące papiery, pugilares trzymam w łapie i wchodzę do bramy...
— Co dalej?
— I prosto do stróża. Słuchaj no bracie, powiadam, do tego domu wszedł przed minutką taki a taki jegomość z panną pod pachą. Zdaje się, że jak wysiadał z dorożki, to mu wypadło to... I pokazuję pugilares. Nie wiecie, jakby tego jegomości znaleźć?.. Mogłaby być jaka nagrodzina.. Wypilibyśmy po kieliszku.
Pan Onufry mimowoli się uśmiechnął.
— Nieźle — rzekł.
— Mój stróżysko drapie się w głowę... Wreszcie zapytał żydziaków, co przed chwilą bawili się w bramie i objaśnił, że para w kamienicy nie mieszka, a musiała pójść do „jadwokata“. Musiała... i to dobre. Ale ja pragnąłbym wiedzieć stanowczo. Rzecz prosta, mój kawał taki dobry na stróża, jak i na adwokata... Powiadam tedy stróżowi. Poczekaj, bracie, chwilkę, pójdę twojego jadwokata. I grzmię na drugie piętro... Chcę właśnie dzwonić do drzwi, a słyszę, za drzwiami gwałt... Czekam! Naraz drzwi się otwierają i jak oparzony wylata jakiś stary, widać lokaj. Myślę sobie, pogadam z nim. Ale on ani chce słuchać... Pokazuję mu pugilares i powiadam, że bardzo ważny interes, a ten leci jak warjat... Wreszcie powiada, żeby na niego zaczekać, że zaraz będzie... Dobra! Rzeczywiście poleciał o parę domów dalej i zaraz wraca. Ja go czekam na ulicy. Ma się rozumieć, opowiadam mu tę samą, historję co stróżowi... Rzecz prosta, stary nic nie wie... Ciągnę go trochę za język. Dowiaduję się tylko od niego mimochodem, że para w samej rzeczy weszła do adwokata, że facet jest przyjacielem jego pana, a facetce zrobiło się źle tak, że musiał właśnie latać po doktora. Zresztą, stary choć gaduła, spieszy się ogromnie. Powiada, że zapyta tamtego, czy co nie zgubił i każe mi czekać... Myślę sobie: nieźle. Ale byłoby jeszcze lepiej, żebym się mógł odrazu dowiedzieć od starego durnia, jak się nazywa facet...
— Nieźle — mruknął pan Onufry.
— Więc mówię staremu, że nie mam czasu... Pokazuję mu bilet wizytowy w pugilaresie. I gadam żeby mi stary powiedział nazwisko tamtego. Jeśli bilet wizytowy albo nazwisko osoby, do której pisana kartka, te same, to widać że jego zguba. Ma się rozumieć, że stary dudek dał się złapać...
— I wiesz nazwisko tamtego?
— Wiem...
— Jak?
— Poczekaj, zapisałem... Solski, Ludwik Solski, podobno pracuje w sądzie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Leszcz szukał widocznie czegoś w pamięci.
— A... — rzekł nareszcie. — Co dalej?
— O... są jeszcze ciekawe rzeczy. Dowiedziawszy się, czego mi było potrzeba, czekałem. Przypuszczałem, że przecież u tego tam adwokata nocować nie będą...
— Dość racjonalnie... — zrobił uwagę, uśmiechając się mimowoli b. komornik.
— Swoją drogą, siedzieli tam do licha... Już zaczynało mi się nudzić. Wreszcie wyłażą. Ale patrz... Nowa niespodzianka. Powiadam ci taki już zabawmy dzień. Zamiast dwóch osób, wychodzą cztery. Ma się rozumieć facet, dziewczyna, adwokat... to wszystko jeszcze nic dziwnego... i zgadnij, kto czwarty?
— No... daj pokój... gadaj i nie zawracaj głowy.
— Czwarty, a właściwie czwarta... bo to kobieta... twoja była lokatorka, kochanka naszego gagatka... ta wiesz... bawarka...
— Niepodobieństwo?..
Robak aż się roześmiał!
— Prawdziwa katarynka dzisiaj z ciebie mój stary!... „Niepodobieństwo“ i „niepodobieństwo!.“ A jednak tak jest. Ona sama. Pożegnali się przed bramą, adwokat poszedł w swoją stronę, a tych troje wysiadło znów do dryndy i jazda... Ta... bawarka musiała podtrzymywać naszą turkawkę, która coś musiała się czuć źle...
— I straciłeś ich z oczu?...
— Zwarjowałeś? Zamiast gadać głupstwa, lepiejbyś pomyślał o zwrocie pieniędzy, co wydałem na dorożki. Ma się rozumieć pojechałem za nimi... Zawieźli tę małą na Leszno i zostawili na mieszkaniu u jakiejś baby, co podobno trzyma magle. Sami, ten Solski i bawarka siedzieli z nią jeszcze jakiś czas, a potem poszli sobie każde w swoją stronę... Przed rozejściem się... było już na ulicy ciemno... stali jeszcze z jakie pięć minut i facet coś gadał bawarce... Dziękował jej czy co... Oto wszystko.
Fałszywy posłaniec skończył mówić.
Ziewnął szeroko! Powolnym ruchem odrzucił się w tył i przymknął oczy. Zdawało się, że zadrzemie...
Pan Onufry milczał.
Z głową pochyloną ku ziemi, szybko, gorączkową dłonią kreślił jakieś linje na piasku. Na jego twarzy, pomimo widocznego usiłowania utrzymania pozornej obojętności malowało się wzruszenie. Przez jego głowę przebiegały nowe myśli.
W jaki sposób ci ludzie, z któremi on pośrednio lub bezpośrednio miał do czynienia, znaleźli się w jednem miejscu? Jaka fatalność sprowadziła ich razem? Na czem polegały ich stosunki? Kto była ta nowa osobistość, Solski, i jaką rolę grała w tem wszystkiem?..
Pan Onufry mógł się tylko domyślać.
Jakkolwiekbądź, czuł, że ten obrót wypadków może wywołać zamęt w jego planach. Biła siódma.
Pan Onufry spojrzał na zegarek.
— Tak... — rzekł sam do siebie.
Z zakrętu Krakowskiego-Przedmieścia ukazała się wysoka postać kobieca w czarnej sukni o twarzy zasłoniętej woalką... Były komornik przyglądał się jej uważnie. Kobieta skierowała się ku drzwiom kościoła.
Pan Onufry wstał.
— Czekaj — rzekł mimochodem do drzemiącego lub tylko udającego drzemkę Robaka. Za dziesięć minut będę... Dam ci polecenia. Teraz idę do kościoła... na pacierz...
Na twarzy drzemiącego niby Robaka wybiło się coś w rodzaju sarkastycznego uśmiechu...
W świątyni panowała cisza...
Z głębi dobiegał dzwonek cichej mszy odprawianej w jednym z bocznych ołtarzy. Słońce wpadało snopami przez kolorowe szyby okien i złociło twarze świętych na starych malowidłach. W kościele znajdowało się zaledwo kilkunastu pobożnych, przeważnie kobiety...
Pan Onufry wszedł i rozejrzał się.
W jednej z najbardziej oddalonych ławek z boku, w zaciemnionym kącie, klęczała postać kobieca w czarnej sukni za czarną woalką... Ginęła ona prawie w głębi ławki.
Były komornik skierował się w tę stronę i zajął miejsce w następnej ławce, po za kobietą. On z kolei zniknął prawie w głębi ławki. Ukląkł i zdawał się pogrążony w modlitwie.
Po chwili uniósł cokolwiek głowę.
Spoglądał uważnie na wszystkie strony. W pobliżu nie było nikogo. Ciszę panującą w koście przerywały tylko słabo dochodzące do tego kąta słowa kapłana i szepty modlących się.
— Jestem... szepnął pan Onufry do kobiety.
Odpowiedź dała na siebie czekać chwilkę. Wreszcie kobieta odrzekła również szepcząc:
— Jak pan widzisz, i ja także. Jestem na pańskie rozkazy.
W głosie jej czuć było łzy.
— Książka do nabożeństwa jest? — pytał były komornik.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Nie... — odrzekła wreszcie kobieta.
Ta wiadomość zrobiła widocznie przykre wrażenie na pana Onufrego... Po chwili dopiero rzekł nieco zmienionym głosem:
— To źle... bardzo źle...
— Źle? — powtórzyła szeptem pytanie kobieta.
— Od tego zależało wszystko... — tłumaczył były komornik.
Przez chwilę panowało znów ambarasujące milczenie. Widocznie ani mężczyzna ani kobieta nie chcieli, ażeby uwaga modlących się została zwrócona na ich oryginalną rozmowę. Wreszcie wiadomość udzielona przez kobietę stanowiła najwidoczniej niepomyślną dla obydwojga nowinę.
— A więc?... — pytała z drżeniem w głosie kobieta.
— Co... więc?..
— Te papiery... pan mi ich nie odda?..
— Nie — rzekł Leszcz. Pani wie przecież, jaka była umowa... W zamian za książkę papiery... Niema książki, niema papierów... Zatrzymuję je nadal przy sobie.
Uderzył się zlekka po kieszeni.
Kobieta pochyliła głowę.
Po chwili podniosła ją i pytała głosem, który nerwowy spazm ściskał jej w gardle.
— Więc niema... niema sposobu... na wydobycie od pana tych papierów?.. Więc nie dość tej hańby... tej zbrodni prawie, którą popełniłam wczoraj?..
— Nie.
Kobieta pochyliła głowę jeszcze niżej. Oparła ją na dłoniach. Tłumione łkania wstrząsały jej całą postacią...
Teraz mężczyzna zaczął mówić.
— Daj pani pokój komedjom... To do niczego nie prowadzi, a może zwrócić uwagę. Lepiej posłuchaj mię pani...
Kobieta zrobiła nad sobą wysiłek.
— Słucham...
— Niech mi pani opowie, jak to się stało. Dla czego książki niema?.! Przecież dziewczyna wyszła, nie zabrawszy nic... Mam o tem wiadomość. Gdzież książka?..
— Nie wiem — szeptała kobieta. Rzeczywiście ona wyszła bez swoich rzeczy... Przewidziałeś pan słusznie... pańska szatańska przebiegłość pozwala panu zawsze przewidzieć, co się stanie... przewidziałeś pan, że pod mojemi hańbiącemi słowami, pod grozą fałszywego oskarżenia pierwszą jej myślą będzie opuścić dom, w którym postąpiono z nią tak niegodnie... Miałeś pan rację... wyszła, nie zabrawszy nic. Tak mi się zdaje przynajmniej... Dziś nie wiem, gdzie jest, jak oddać jej to, co zostało, co zrobić...
Pan Onufry szepnął z ironją:
— To najmniejsza. „Ona“ znajdzie się... nie bój się pani...
Kobieta ciągnęła dalej:
— Więcej jeszcze... Byłam tak podłą, żem zastosowała się do pańskiego rozkazu... Po jej odejściu, ja, jej oskarżycielka, sama chciałam popełnić wobec niej kradzież... W nocy z lampką zakradłam się do jej pokoiku i jak złoczyńca, drżąc co chwila, szukałam tej książki, o którą panu tak idzie... Bóg był tyle litościwy, że nie pozwolił mi popełnić jeszcze tej zbrodni... Książki nie znalazłam...
— A jednak trzeba ją znaleźć.
Głos pan Onufrego brzmiał zimno i surowo.
— Jeszcze jedno — zaczął znów po chwili. Dla czego ta dziewczyna wyszła od pani w towarzystwie mężczyzny... jakiegoś pana Solskiego? Kto to taki?..
— Mój daleki kuzyn... Zacny chłopiec, który ją kocha i który się z nią zapewne ożeni... jeśli tylko nie stanie temu na przeszkodzie hańba, którą chciałam wczoraj rzucić na to dziecko...
— A...
Znów nastąpiło milczenie. Z głębi kościoła uderzył dzwonek. Pobożni chylili głowy ku ziemi. I ci dwoje, ten szatan i ta kobieta, słuchając jego rozkazów, z hypokryzją naśladowali innych... Dzwonek wreszcie zamilkł.
Pan Onufry podniósł znów głowę.
— Proszę uważać... — rzekł — oto moje instrukcje i warunki... Jeszcze raz przeszukasz pani dziś wieczorem jej rzeczy... Najlepiej byłoby, gdybyś pani znalazła w nich tę książkę do nabożeństwa... Rozumie pani?
— Rozumiem...
— Inaczej...
— Inaczej?..
— Inaczej... będziemy chyba musieli wnieść oskarżenie do sądu... To będzie ceną zwrotu papierów, o które pani tak bardzo idzie...
— Nigdy!..
Ten okrzyk wydarł się z piersi kobiety półgłosem. Jakiś starzec, schylony o kilkanaście kroków od nich w modlitwie, podniósł głowę.
Pan Onufry rzucił tylko dwa słowa:
— Patrzą na nas...
A potem udawał, iż jest pogrążony w modlitwie.
W parę minut potem wychodził z kościoła... Na wychodnem rzucił jeszcze następujące słowa:
— To moje ostateczne warunki... Jutro zobaczymy się, tak jak dziś, ale u Reformatów.
Wyszedł, przeżegnawszy się nabożnie w progu.
Kobieta została długo w ławce, zamodlona... Jej czarną woalkę łzy przyklejały do twarzy.
Kiedy pan Onufry znalazł się z powrotem na skwerze, fałszywy posłaniec Robak przechadzał się koło wodotrysku, jak gdyby oczekując jakiego wczesnego kursu.
Pan Onufry przywołał go skinieniem ręki. Robak przybiegł z pośpiechem, kłaniając się nizko.
— Słuchaj — pytał pan Onufry — czy wczoraj dziewczyna, wychodząc z Kruczej z pensji, miała przy sobie jakie zawiniątko?.. jaki pakiecik?..
Robak namyślał się.
— A może jej galant trzymał co? — pytał dalej b. komornik.
— A... już wiem... miała...
— Co?
— Maleńki woreczek skórzany... rodzaj sakwojażyka.
Robak pokazywał rozmiar woreczka.
Pan Onufry machnął ręką...
— Przypuszczałem... — rzekł tylko.
Namyślał się przez chwilkę.
— Słuchaj — rzekł do Robaka — do trzeciej masz czas... Rób, co chcesz, śpij, baw się... Ale nad wieczorem będziesz miał robotę...
Fałszywy posłaniec patrzył na Leszcza pytająco.
— Co?.. Jeszcze nie wiem... Bądź o trzeciej na Niecałej przed wejściem do ogrodu Saskiego. Ja będę i dam ci list. W tym liście znajdziesz instrukcją co będziesz miał do zrobienia...
— Zgoda.
— A teraz bierz złotówkę... niby za kurs. Daj mi twój numer... I idź do djabła...
Zostawiliśmy Jadzię w salonie adwokata pod opieką Władki. Z opowiadania Robaka dowiedzieliśmy się, że tegoż wieczora dziewczę zostało ulokowane na mieszkaniu na Lesznie u jakiejś kobiety, utrzymującej magle.
Stało się to w sposób następujący.
Adwokat „Julek Solski“, w chwili, kiedy ich porzuciliśmy i kiedy przyszli do jednego, ostatecznego wniosku o konieczności przyśpieszenia małżeństwa Ludka z Jadzią, rozpoczęli szczegółową i mniej dla naszych czytelników interesującą rozprawę o sposobach urzeczywistnienia tego zamiaru. Zastanawiali się nad różnemi formalnościami, które należało uskutecznić, i przyszli do wniosku, iż małżeństwo nie mogło nastąpić prędzej, jak za trzy do czterech tygodni.
Gdzie umieścić do tego czasu Jadzię, ażeby znajdowała się w bezpieczeństwie i po za obrębem plotki?
To pytanie odrazu postawił „Julek“. — Zapytał on najpierw Solskiego, czy on sam w sferze znajomości mieszczańskich nie posiada domu familijnego, wreszcie jakiejś kobiety starszej, któraby chciała przyjąć do siebie Jadzię?.. Ludek nie znał nikogo. Stosunki jego były nader ograniczone w tej sferze, wreszcie wszędzie, gdzieby się zwrócił, mogłaby go spotkać odmowa ze względu na zajście na pensji i na to, że opinja z góry musiała potępiać Jadzię, a być usposobioną na korzyść przełożonej, posiadającej za sobą całą szanowną przeszłość... W tem samem położeniu był i „Julek“ odnośnie do swych znajomych.
Ostatecznie adwokat zaproponował, ażeby uciec się do pośrednictwa Władki. Solski z początku głośno protestował, ale gdy mu „Julek“ gorącemi słowy opowiedział historję dziewczyny, zarysował jej charakter i w paru słowach skreślił obecne położenie sprawy, wreszcie wykazał, że nie mają wyboru, musiał się zgodzić.
Wówczas poprosili do gabinetu Władkę.
W paru słowach ofiarowała im serdeczną ze swej strony pomoc. Mówiła:
— Niech mi panowie wierzą, że podobieństwo panny Jadwigi do „niego“ wystarczyło, ażeby mnie na zawsze do niej przywiązać... Dość spojrzeć w jej błękitne oczy, ażeby ją dla niej samej pokochać...
Te proste słowa przebojem zdobyły dla dziewczyny życzliwość Ludka Solskiego.
Władka odrazu zresztą wytłumaczyła przyjaciołom, że nie może i nie powinna ofiarować Jadzi gościnności u siebie. Spuszczając oczy, mówiła z prostotą:
— Nie zapominajcie panowie, kto ja jestem... I jeszcze po tej strasznej sprawie!
Obiecała jednak znaleźć dla biedaczki przytułek u jakiej poczciwej choć prostej kobiety. Po krótkim namyśle wybór jej padł na starą maglarkę, u której niegdyś sama po wyjeździe siostry znalazła przytułek i pomoc...
Jadzia, która powoli przyszła do siebie, gdy jej przedstawiono projekt, zgodziła się na wszystko, czego chciał Ludek Solski. Kochała go i wierzyła weń.
Oto w jaki sposób Jadzia tegoż jeszcze wieczora została zainstalowana u maglarki na Lesznie. Znalazła się w oddzielnym, czystym pokoju, należność za komorne z góry za miesiąc zapłacił poczciwej kobiecie Ludek. Pokoik był miły i przyjemny, a okna wychodziły na ogród. Przedstawiał jedną niedogodność: dochodził doń zbyt często łoskot niedaleko położonych magli. Ale gdzież niema wad i niedogodności?..
To też Jadzia była niemal szczęśliwą, gdy ją nazajutrz o ósmej rano zbudził głośny turkot machiny.
Z początku nie mogła sobie przypomnieć, co się z nią stało. Próżno szukała otoczenia, w którem się budziła co ranka. Wkrótce jednak uprzytomniła sobie wypadki poprzedniego dnia. Po wrażeniu dotkliwego bólu, jakie jej sprawiło wspomnienie przykrej sceny na pensji, nastąpiło uczucie zadowolenia. Więc on ją kocha.. naprawdę? Więc ona zostanie jego żoną za miesiąc, może za parę tygodni?..
Uśmiech okrasił jej słoneczną twarzyczkę.
To dziecko miało w sobie wiele z tej dziecięcej lekkości i dziecięcej prostoty, jaką się również odznaczał charakter Stefana Polnera.
Przypomniała sobie, że poprzedniego dnia zmówili się, że o jedenastej przybędą do niej na walną naradę Ludek Solski i Władka. Adwokat obiecał, że i on zajdzie, jeśli będzie miał chwilkę czasu... Należało ubrać się na przybycie gości i przyjąć ich godnie...
Jadzia żwawo krzątała się po pokoju, chwilami wyobrażając sobie, że jest już na własnem gospodarstwie. Na tę myśl rumieniła się mimowoli..
O jedenastej goście przybyli.
„Julek“ rzucił tylko okiem na mieszkanko, przyjrzał się starej gospodyni, której poczciwa twarz zdawała się mu zresztą wzbudzać zupełne zaufanie, i pobiegł na sprawę do jakiegoś sądu. Za to Władka i Ludek Solski zostali blisko do drugiej. Jadzia była urocza; bawiła się w gospodynię i częstowała swoich gości... Ludek i ona byli, jak gdyby dwoje małych dzieci. Władka musiała wobec nich grać rolę osoby starszej, poważnej.
Ona to, wtajemniczona poprzedniego dnia przez adwokata w jego obawy, ułożyła regulamin.
Zgodzono się, że Jadzia nie będzie prawie nigdzie wychodziła. Solski przy pomocy adwokata miał się zająć wszelkiemi formalnościami, koniecznemi w celu doprowadzenia małżeństwa do skutku. Ludkowi pozwolono odwiedzać narzeczoną trzy razy na tydzień, między 3-ą a 5-ą po południu. Miał za to przysłać kwiatów, książek i materjałów do kobiecych robótek. Władka miała odwiedzać Jadzię, o ile jej czas wystarczy, w każdym razie prosiła, ażeby ją wzywano, gdy będzie potrzebną. W ogóle starała się jaknajmniej narzucać ze sobą.
O drugiej goście wyszli.
W godzinę potem posłaniec przyniósł książki wybrane w jednej z czytelni. W dwie godziny któryś z ogrodników przysłał kilkanaście doniczek kwiecia... To też Jadzia nie nudziła się zbytecznie. Czytała, krzątała się około swego małego gospodarstwa, rozmawiała ze swą gospodynią, najpoczciwszą w świecie kobietą.
Tak zeszło do wieczora. Było po dziewiątej. W maglach ruch ustał. Stara Jóźwikowa zamknęła swój warsztat i zaprosiła Jadzię na herbatę. Siedziały właśnie przy stole, rozmawiając, gdy ktoś zastukał do drzwi.
Maglarka podniosła się z miejsca.
— A to kto znowu? — zawołała. — To chyba do panienki.... Do mnie już chyba niktby tak późno nie przyszedł...
Pobiegła do drzwi i otworzyła je z klucza.
Na kurytarzu w mdłem oświetleniu lampki ukazała się jakaś ciemna, wysoka postać.
— Posłaniec... — zrobiła uwagę stara kobieta.
W tej chwili z głębi odezwał się ochrypły głos:
— Czy tu panna Jadwiga Lipińska?..
— Tu... Albo co?
— List... i ma być odpowiedź.
Jóźwikowa wzięła list z ręki ciągle ukrytego w półmroku posłańca. Przez chwilę wahała się.
— Kiedy ma być odpowiedź — rzekła — możebyście tu weszli... zaczekać?
— E, nie. Zaczekam w sieni.
— Jak wolicie...
Przymknęła drzwi i skierowała się do Jadzi, oczekującej z niepokojem tego zapóźnionego listu.
Dziewczę rozerwało kopertę.
Przeczytała list raz i drugi raz; zdawała się go nie rozumieć... Wreszcie podniosła głowę. Wyraz twarzy miała zmieniony. W oczach jej błyszczały wielkie łzy.
Nic nie mówiąc, pobiegła do swego pokoju, wzięła ztamtąd zarzutkę i woreczek i wróciła do Jóźwikowej.
Stara kobieta patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
Jadzia rzuciła się w jej objęcia i głosem przerywanym od wzruszenia mówiła:
— Wychodzę... muszę iść... później dowie się pani wszystkiego.
Wybiegła do sieni. W półmroku rysowała się wysoka postać posłańca.
— Prowadźcie mnie... — rzekła gorączkowo.
Poszli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
List, który wywarł tak dziwny obrót rzeczy, brzmiał jak następuje:
- W tej chwili dowiedziałem się, że wbrew wszelkiemu oczekiwaniu panna Śniadowicz wniosła :skargę do władzy policyjnej. Przed kwadransem wydano rozkaz uwięzienia. Miejsce pobytu pani jest wiadome. Niema ani chwili czasu do stracenia. Natychmiast proszę wyjść z domu i iść za posłańcem. Zaprowadzi panią do bezpiecznego schronienia. Można mu zaufać bezwzględnie. Zobaczymy się jutro rano.
— Niech panienka idzie za mną... o jakie dwadzieścia kroków... — rzekł szeptem posłaniec, kiedy wyszli na ulicę.
Zapadł już mrok.
Był piękny wieczór letni. We dnie panował skwar. Powietrze było duszne. Na tej dość oddalonej od miasta ulicy nie było prawie przechodniów. Latarnie gazowe rozsunęły się w długi majestatyczny szereg w jedną i drugą stronę, wznosząc swe sylwetki po nad wysoką linją chodników.
Posłaniec skierował się w stronę okopów.
Jadzia podążała za jego śladem drżąca, nie śmiejąc ani wymówić słowa, ani obejrzeć się po za siebie. Serce jej biło jak strwożony ptak skrzydłami.
Posłaniec szedł szybko. Od czasu do czasu przystawał i oglądał się na Jadzię. W odbłyskach gazu widać było wtedy jego twarz małą, osadzoną na wysokich ramionach.
Tak doszli do okopów.
Tu nie było już widać przechodniów, a latarnie gazowe widniały tylko zrzadka.
Na placyku, którym kończy się Leszno, posłaniec stanął. Czekał na Jadzię. Dziewczę zbliżyło się.
— Teraz pójdziemy razem — rzekł. — Tu nie bardzo bezpiecznie.
Jadzia chciała mu zadać jakieś pytanie, ale zrobił jej znak ręką, ażeby milczała.
— Później, później... — rzekł szeptem — teraz jeszcze nie można.
Zagłębili się na lewo w ulicę, przylegającą do okopów. Tu było pusto i ciemno. Nad głowami dwóch samotnych przechodniów, zdążających naprzód szybkiemi krokami, szumiały gałęzie kasztanów...
Nie słychać było kroków przechodni.
Owemi czasy, a i dziś jeszcze, ulica Przyokopowa nie miała prawie wcale zabudowań. Po jednej stronie wał miejski, po drugiej parkany garbarni, fabryk i niezabudowanych posesyj. Zrzadka tylko ukazywały się nizkie drewniane chałupki, zaklęśnięte w ziemię.
Gdzieniegdzie przez gęstwinę drzew, stojących u stóp wału, przedzierały się błyski gazu, a w paru miejscach ukazywały się światełka budek strażniczych.
Wszędzie panowało milczenie...
Strach zaczął obejmować Jadzię. Ta cisza, ta ciemność, długie cienie obrosłego krzakami wału, które zdawały się jakiemiś fantastycznemi głowami potworów na jasnem tle wybielonych parkanów, to wszystko sprawiało, że przez plecy jej przechodziło dziwne drżenie...
Postać przewodnika nie posiadała w sobie również nic uspokajającego.
Wysoki, barczysty, miał jakąś dziwną, maleńką głowę. Twarzy jego, pomimo spojrzeń rzucanych z ukosa, nie mogła rozróżnić... Od czasu do czasu widziała tylko oko skierowane na nią z pod daszka czerwonej czapki. To oko błyszczało jakoś dziwnie. Jadzi zdawało się, że spojrzenie posłańca dotyka brutalnie jej postaci, obejmuje ją całą, chce przeniknąć do głębi...
Przejmował ją mimowoli lęk i wstręt.
Próbowała się uspokoić. Mówiła sobie, że opiece posłańca polecił ją przecież adwokat, który wiedział co robi, że kazał zupełnie mu zaufać.
Szli naprzód.
Zaczęły się kolejno ukazywać drzewa i pomniki położonych za wałem cmentarzy. Nowy dreszcz przeszedł biedne dziewczę. Szła naprzód machinalnie, czuła jednak, że nogi się pod nią uginają...
— Panie! Jestem zmęczona... — szepnęła.
Posłaniec zatrzymał się.
Wskazał ręką darń, stanowiącą podnóżek wału. Rzekł:
— Niech panienka usiądzie na chwilkę...
Jadzia była posłuszna.
Posłaniec usiadł niedaleko i spoglądał ciągle swemi dziwnemi, błyszczącemi oczyma...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jadzia czuła się dziwnie zaambarasowaną. Chciała zadać swemu przewodnikowi pytanie, nie wiedziała: jak? On widać zrozumiał kłopot.
— Trzeba panience wiedzieć — odezwał się głosem przyciszonym, szorstkim i chropawym — jak to było...
— Ach!
Posłaniec obejrzał się do koła, czy żywszy wykrzyk Jadzi nie zbudził jakiego echa i rzekł:
— Ciszej, panienko!..
Oglądał się jeszcze przez chwilę, jak gdyby śledząc coś podejrzanego.
— Nie!.. — mruknął, jak gdyby sam do siebie. — Otóż trzeba panience wiedzieć, że ja, biedny posłaniec, obowiązany jestem dużo panu adwokatowi „Julkowi“... Miałem sprawę... Źli ludzie mnie oskarżali. Chcieli na mnie naprowadzić nieszczęście... Pan mecenas bronił mnie i obronił. Nie wziął za to ani grosza od biednego posłańca...
— Zacny człowiek! — szepnęła Jadzia.
— Otóż, proszę panienki, mam ja ci dla pana adwokata dużo wdzięczności... Stoję ja sobie dziś przed wieczorem na stacyi. Chciałem już iść do domu. Aż tu patrzę, leci pan mecenas. Podchodzi do mnie i mówi (a cały jest zadyszany): „Słuchajcie-no Janie (bo mi na imię z przeproszeniem panienki Jan), a chcecie mi zrobić grzeczność?“ A ja na to. „Dla czego nie... Niech pan adwokat każe! Na jednej nodze lecę.“ Tak pan mecenas powiada, że tu jest jedna panienka, co ma też nieszczęście, co ją prześladują i że trzeba tę panienkę gdzie ukryć choć na parę dni... czy bym na to, co nie poradził?... Pokalkulowałem głową i pomyślałem, że, jako ja mieszkam na Nowej Pradze, to nie może być lepszego schowania, jak u mnie...
Świecące oczy posłańca prześladowały Jadzię. Powoli jednak zaczęła ona przychodzić do przekonania, że posłaniec jest najpoczciwszym w świecie człowieczyną.
Zapytała lękliwie:
— Czy macie żonę albo dzieci?
— Nie... Jestem sam. Żona nieboszczka umarła mi już dwa lata temu... Świeć Panie nad jej dusza... Ale to nic proszę panienki. Ja zostawię panience moja izbę, a sam pójdę spać do sąsiadów...
Po chwili ciągnął.
— Tedy pan mecenas, jako mnie zna dawno, powiada zaraz: dobrze. I dał mi ten list i kazał, żebym poszedł po panienkę na Leszno. Tak też zrobiłem... Mówił mi pan mecenas, żeby przeprowadzić panienkę najdalszą drogą, żeby nas nie spotkali... I dla tego właśnie tak kołujemy.
— Aha!..
— Jutro rano ma być u panienki pan mecenas i jeszcze jakiś pan i jakaś pani... Prosił, żeby się panienka spodziewała o dziesiątej.
Gdyby Jadzia miała jakie wątpliwości, takowe musiałyby w tej chwili zniknąć.
Posłaniec po chwili namysłu dorzucił:
— Ale... ale... kazał mi jeszcze pan mecenas prosić panienkę, żeby zaraz mnie oddała napowrót ten liścik, co przyniosłem... Pan mecenas nie chce, żeby się dostał w niepotrzebne ręce!..
Wyciągnął ręką, jak gdyby po ów list.
Jadzia przez jedną sekundę wahała się. Przyszło jej na myśl, że mogłaby list oddać adwokatowi nazajutrz sama. Ale wkrótce przyszła do wniosku, że byłby to z jej strony dowód braku zaufania, któryby niemile uderzył tego poczciwego człowieka.
Wydobyła zmiętą kartkę z kieszeni i doręczyła ją posłańcowi.
— To i wszystko.. — rzekł ten ostatni, podnosząc się z ziemi.
Po chwili dorzucił:
— Trzeba nam, panienko, w drogę...
Jadzia z kolei wstała.
— Ale panienka to chyba nie dojdzie piechotą... Musimy wziąć dorożkę chociaż na Pragę. Tutaj zaraz będą rogatki powązkowskie... Tam się napewno znajdzie jaka drynda. Niech panienka pozwoli, ja polecę naprzód...
Dziewczę skinęło głową na znak zgody.
Za dwie minuty ukazały się światła rogatek. Posłaniec przyśpieszył kroku.
Jadzia, podążając za nim, w myśli dziękując Bogu za pomoc jej zesłaną i za opiekę dobrych ludzi.
Ten człowiek był jej wybawcą!..
W tej chwili znalazła się tuż przy rogatkach. Posłaniec stał przy dorożce, której latarnia rzucała światło na żółtą, bezwąsą i bezbrodą, pomarszczoną jego twarz... Z pod na pół przymkniętych powiek wymykało się spojrzenie ostre i nieprzyjemne.
Pomimo wszystko, ta twarz wywierała na Jadzię wrażenie odpychające...
Ta niemiła twarz znaną jest dobrze czytelnikowi. Posłaniec był to — Robak.
W półtorej godziny dopiero Robak — bo nazywać go teraz będziemy własnem nazwiskiem — wprowadzał Jadzię do zapadłej chałupki, położonej w jednym z najdalszych kątów Nowej Pragi.
Sień nie była zamknięta.
Robak, prowadząc za rękę upadającą ze znużenia Jadzię przekroczył kałużę, która nigdy, nawet w lecie, nie wysychała przed drzwiami, pchnął drewniane wązkie drzwi, wiszące nad wysokim progiem i znalazł się w ciemnej sieni...
Zapalił zapałkę.
Sień nie miała drewnianej podłogi. Gliniana posadzka, wilgotna i zabrudzona, pokryta była słomą. Na prawo widniały jakieś nizkie drzwi, w głębi schody podobne do drabiny.
Pomimo, że znużenie Jadzi doszło do tego stopnia, że z trudnością zdawała sobie sprawę ze swego położenia, widok otaczających przedmiotów wywarł na nią niewymownie przykre wrażenie.
— Tędy panienko — mówił na pół szeptem fałszywy posłaniec.
Pomagał on Jadzi wdrapywać się po drabince.
Niedługo znaleźli się na czemś w rodzaju poddasza. Tuż po nad ich głowami znajdowały się wiązania dachowe... Na platformie schodów, gdy Robak znów zaświecił zapałkę, widać było na prawo i na lewo drzwi...
Jedne z tych drzwi otworzył.
Z wnętrza buchnął jakiś nieprzyjemny odór, połączenie wódki, tytuniu i potu ludzkiego.
Robak zagłębił się w środek pokoju. Za chwilę ogarek świecy, zatknięty w butelkę, zajął się płomieniem od zapałki.
Przy tem bladem świetle można było rozróżnić niezmiernie nędzne wnętrze izdebki.
Jakiś stołek o trzech nogach, łóżko brudne i podobne raczej do barłogu, parę butelek na oknie, maleńki kulawy stolik, — oto całe umeblowanie tego rzeczywiście wstrętnego kąta. Wszędzie warstwy kurzu...
Jadzia już ani chciała ani miała siłę przyglądać się temu obrazowi.
Siły jej były wyczerpane. Długa wędrówka przez Leszno i ulicę Przyokopową do Powązek, podróż w trzęsącej dorożce po fatalnym bruku różnych zaułków, aż do dworca kolei petersburgskiej na Pragę, podróż od rogatek pośród najbardziej zakazanych kątów Nowej-Pragi pozbawiły ją całej energii. W całem ciele czuła łamanie. Miała gorączkę i szum w głowie.
Raczej upadła niż usiadła na stołek o trzech nogach, oparty o ścianę.
Dużemi błękitnemi oczyma w tej chwili podkreślonemi czarną obwódką od zmęczenia, spoglądała bez celu w przestrzeń. Pierś jej wznosiła się przyspieszonym oddechem. Usta miała spieczone.
Przed nią stał Robak.
Z jego oczu, zaczerwienionych od gorączki, tryskały jakieś spojrzenia. Dowodziły one wysokiego stanu podniecenia. Bo też zacny posłaniec pod pozorem sprawdzenia, czy nic niema po drodze groźnego, parę razy wysiadał z dorożki i udawał się z woźnicą do szynku na kieliszek. Z podnieceniem od alkoholu łączyła się jeszcze jakaś inna dziwnego rodzaju ekscytacja.
Jadzia przymknęła oczy...
Nie widziała ona tych ognistych spojrzeń, któremi ją obrzucała ta ruina człowieka wstrętna i przeorana tyloma namiętnościami. Zdawała się zasypiać.
Robak przyglądał się jej przez chwilę. Na ustach jego zaigrał szyderczy uśmiech.
— Panienko! — rzekł głosem ochrypłym od wzruszenia i trunku.
— Co?.. — zaledwo wyszeptała Jadzia.
— Trzeba się położyć do łóżka... Będzie lepiej. —
— A...
— Ja wyjdę. Panienka jest zmęczona... Niech panienka pójdzie do łóżka... Za kwadrans przyjdę przynieść co gorącego i kawałek chleba z mięsem do zjedzenia. Panience się jeść chce?..
— Nie...
— To nic. Po takim spacerze, trzeba co zjeść i wypić.
Jadzia nie odpowiadała. Pozostawała ciągle na krześle w tem samem położeniu...
Robak spoglądał na nią przez chwilę badawczo.
Chciał jak gdyby sprawdzić, czy dziewczę jest dość zmęczone... Posunął się nawet krok naprzód. Ale w tej chwili ciężko opuszczone powieki Jadzi zaczęły się podnosić do góry...
Robak machnął ręką i wyszedł, mrucząc pod nosem:
— Jeszcze nie...
Ciężkim krokiem zlazł ze schodów i znalazł się na parterze w sionce. Zastukał do drzwi.
Panowało milczenie.
Ponowił stukanie po trzy razy z przerwami. Po chwili za drzwiami dały się słyszeć kroki.
— To pan, panie Robak? — zapytał z głębi jakiś głos.
— Ja... Otwieraj żydzie.
Wewnątrz dał się słyszeć szczęk kluczy. Niebawem drzwi otworzyły się i we drzwiach stanęło nizkie indywiduum, trochę garbate, mocno rude, którego wschodnie rysy zdradzały semickie pochodzenie... Człowiek ubrany był zresztą nie w hałat, ale w jakiś oberwany kubrak.
Otwierający roześmiał się chrapawo.
— Co za galante chłopiec z pana Robaka. Jaki fein mundur.
— Dobrze... dobrze. Wpuść mnie do środka. Chcę pić...
— Dlaczego nie?
Człowiek, widocznie gospodarz, usunął się, ażeby przepuścić Robaka. Lichtarz, który podnosił w górę, oświetlał ciemne kąty jakiegoś korytarza, zakończonego w głębi drugiemi drzwiami. Mniemany posłaniec skierował się w tamtą stronę.
Tuż przed sami drzwiami, zatrzymał się, odwrócił głowę i zapytał:
— Jest tam kto?..
— Jest kilka... Jest Jurek, jest Antek Świstak i Jacentka...
Wiadomość była widocznie Robakowi nieprzyjemną. Machnął jednak ręką i wszedł.
Izba w której się znalazł miała pozór nędznej wiejskiej szynkowni. W kącie znajdował się rodzaj szynkwasu, obok stoły i stołki. Przy jednym ze stołów niejasno oświetleni świecą łojową siedzieli dwaj ludzie, obdarci, wstrętni, o fizyognomiach niebezpiecznych włóczęgów. Rozmawiali o czemś półgłosem. Niedaleko spała oparta na stole kobieta podobnego wyglądu.
Robak coś mruknął na powitanie.
Usiadł trochę opodal i zawołał do wchodzącego za nim gospodarza:
— Wódki...
W ciągu pięciu minut wychylił parę półkwaterków.
Zaczynało mu się rozjaśniać w głowie. Oczy świeciły mu teraz, jak dwa żarzące węgle.
— Niech będzie co chce! — mruknął.
Dziś po południu Onufry wręczył mu piśmienną instrukcyę, którą on obecnie wykonywał. Stosownie do tej instrukcyi, a przy pomocy załączonego do niej podrobionego listu w imieniu adwokata, Robak ściągnął nie domyślające się zasadzki dziewczę, w to miejsce...
W liście Onufrego było powiedziane:
Pismo, ma się rozumieć, nie nosiło podpisu.
— Spal!.. — mruknął do siebie fałszywy posłaniec — spal... Nie głupim, brachu! Masz ty moje papierki, mam i ja twoje... Przyjaźń przyjaźnią, a ostrożność — ostrożnością.
Roześmiał się...
Jego rozgorączkowana trunkiem wyobraźnia ukazywała mu przed oczyma postać Jadzi. Przedstawiał sobie jej nagie, dziewicze łono, jej rozrzucone po białych ramionach włosy... Dziki spazm wykrzywił mu twarz!
Myśl, którą mu tak po szatańsku w powyższych paru wierszach nasunął Onufry, urodziła się w Robaku jeszcze podczas ich rozmowy po powrocie z Piotrkowa.
Od trzech godzin gdy mniemany posłaniec był razem z dziewczęciem, ta występna myśl rosła i kształtowała się. Była to przewrotna i pełna dzikich namiętności natura ten Robak. W jego zbrodniczym mózgu szalały burze...
Zresztą łotr umiał się liczyć z trudnościami.
Nie lubił skandalu i obawiał się zetknięcia ze sprawiedliwością... Znał ją za bardzo dobrze. To też przygotowywał umiejętnie swój plan. Nie chciał zawsze niebezpiecznej walki z ofiarą. Nie myślał zresztą pozbawiać się przyjemności drażniącego oporu, ale z drugiej strony pragnął ubezwładnić ofiarę do pewnego przynajmniej stopnia, ażeby opór nie wywołał groźnych dlań następstw.
Dla tego to, zamiast przywieźć wprost Jadzię na Nową Pragę, odbył skomplikowaną podróż. Liczył i jak widzimy, słusznie, że zmęczenie połączone z wzruszeniem sparaliżuje siły ofiary...
Dotąd zresztą, nie zdecydował się ostatecznie. Miał niektóre skrupuły, ważył możebne obawy niebezpieczeństwa.
W samej rzeczy zabrać woreczek z książką do nabożeństwa i zemknąć było daleko prostsze. Dziewczyna obawiając się policyi, przez pewien czas nie zrobiłaby żadnego kroku. A potem szukaj wiatru po polu. Robak, chociaż dobry znajomy gospodarza szynku i razem właściciela domu, mieszkał tu dopiero od dziesięciu dni. Wprawdzie zamieszkiwał przedtem w paru innych miejscach na Nowej Pradze, ostatnio u maglarki, ale cóż ztąd? Mógł się wyprowadzić na Wolę, na Powązki. Zresztą, coby mu mogła zarzucić?..
W samej rzeczy, to byłoby prostsze.
Ale krew burzyła się w żyłach łotra. Jego małe siwe oczki ciskały błyskawice. Na skroniach występowały mu na wierzch żyły. Przy trzecim półkwaterku jego postanowienie ostatecznie ukształtowało się.
Uderzył pięścią w stół.
Rozmawiający podnieśli nań oczy. Rudy gospodarz zbliżył się ku stołowi.
— Słuchajcie — rzekł im Robak — chce każdy zarobić po trzy ruble?..
— Za co nie?
— Uważajta! — Robak umyślnie naśladował gwarę ludową. Sprowadziłem sobie na górę małą sikorkę...
Zły uśmiech przemknął się po jego wargach...
— No?
— No i chciałbym się z nią pobawić...
Ze strony dwóch włóczęgów dał się słyszeć urywany, szyderczy śmiech.
— Kto ci, brachu przeszkadza? — pytał Świstak.
— Nikt... Ale widzita, sikorka może zacząć hałasować...
— Taka?
— Taka...
— O co ci idzie? gadaj... — wtrącił się Jurek.
— O to, żebyście nic nie słyszeli... Rozumiecie?
Zapanowało milczenie.
Rudy gospodarz zabrał głos:
— A ty wiesz, że to kryminał?
— Co nie mam wiedzieć!..
— Słuchaj — rzekł Jurek, który zdawał się tu mieć pewną powagę — zgoda... Ale dasz po cztery ruble i postawisz po półkwaterku...
Robak skinął głową na znak aprobaty.
— Jeszcze jedno — roześmiał się cynicznie Świstak — pokażesz nam jak ona wygląda...
Robak zamyślił się. Przyszło mu na myśl coś w rodzaju skrupułu. Ale przypomniał sobie pismo Onufrego: „Im głębiej zostanie wdeptaną w błoto, tem lepiej...“
Kiwnął apatycznie głową.
— Zobaczymy...
Gospodarz niósł już wódkę. Onufry wypił swój półkwaterek duszkiem. Wstał, wskazał wzrokiem na kobietę śpiącą w kącie i rzekł jeszcze:
— No — i odpowiadacie za waszą babę...
— Pijana, jak kłoda!..
Wyszedł na górę, chwiejąc się na nogach pod wpływem wypitego trunku.
Jadzia po wyjściu Robaka z izby, machinalnie podniosła się z krzesła.
Nie wiedząc nawet, co robi, rzuciła się w ubraniu na łóżko. Za chwilę znużenie ją przemogło. Zasnęła.
Przykre sny trapiły dziewczę...
Rzucała się gorączkowo po brudnym barłogu, wymawiała półgłosem jakieś niezrozumiałe słowa. Włosy rozsypały się około jej twarzy i otaczały tę biedną, zarumienioną twarzyczkę złocistą aureolą.
W ręku uparcie trzymała mały skórzany sakwojażyk z którym opuściła wczoraj pensję...
Wkrótce uspokoiła się.
Na twarzy śpiącej ukazał się blady uśmiech. Widocznie, że uśmiecha się do narzeczonego wypowiadając przed ołtarzem słowa dozgonnej przysięgi...
W tej chwili skrzypnęły drzwi.
Ukazała się wysoka postać Robaka. Na twarzy miał czerwone wypieki, a oczy rozpalone gorączką.
Szedł ku barłogowi, na którym leżała postać dziewczęcia i jej złote, rozrzucone szeroko włosy. Ciężko oddychał... Był już przy barłogu.
Nagle pochylił się.
Twarz miał wykrzywioną konwulsyjnym spazmem. Wstrętny, gorący jego oddech uderzył w twarz śpiącej... Pod tym oddechem zadrżała, poruszyła się...
Ruchem gwałtownym Robak wpił swe wązkie, blade jak płótno, wargi w usta Jadzi. Zdawało się, że to dziki zwierz spadający na swą ofiarę...
To, co się stało, nie trwało jednej sekundy.
Ten bezczelny i brutalny pocałunek, plamiący czyste usta dziewczęcia, obudził je ze snu. Jadzia nie wiedziała, co się stało. Czuła tylko na ustach, jak gdyby ślad jakiego ognistego piętna. Czuła wstrętny oddech, uderzający jej w twarz. Ręce pochylonego nad nią potworu usiłowały objąć jej kibić...
Objął ją nieskończony wstręt...
Z siłą, którejby się nikt w tem wątłem dziecku niespodziewał, a która wykonywała w niej reakcję nerwów, odepchnęła łotra, aż się potoczył w drugą stronę izby. W tej chwili była na nogach...
Teraz zaczynała rozumieć sytuacyę.
Chciała krzyczeć ale gorączka i wzruszenie ścisnęły jej gardło... Porwała stojącą na oknie butelkę i trzymając ją do góry jako broń, czekała nieprzyjaciela.
I on już podniósł się z ziemi...
Był straszny. Twarz przed chwilą czerwona, była teraz cała blada, niby chusta. Tylko na skroniach odbijały różowe paski krwi, która zbiegła mu do czoła... Nozdrza rozszerzały się mimo woli, jakgdyby chwytając co chwila powietrze. Dolna szczęka drżała jak w febrze. Małe siwe oczki zdawały się błyskać płomieniem.
Szedł ku niej powoli...
Dziewczę chciało wołać, krzyczeć, chciała go uprzedzić, że uderzy. Nie mogła wymówić ani słowa. Był o trzy kroki od niej..
Machinalnie wyciągnęła rękę i z siłą uderzyła trzymaną w ręku butelka.
Robak zdołał się uchylić.
Pomimo to szkło z głuchym łoskotem uderzyło o jego głowę. Jego ruch osłabił uderzenie. Gdyby nie to, nie wiadomo, czy kość wytrzymałaby... Szkło pękło i rozsypało się na setki drobnych kawałków.
Na uderzenie on odpowiedział krótkim, urywanym okrzykiem, a potem szatańskim śmiechem...
Zachwiał się.
Ale nie upadł. We włosach i na czole ukazała się krew. Czerwona jej wstążeczka spływała mu około oka... Był jeszcze straszniejszy.
Stał jeszcze chwilę.
Wreszcie, jak gdyby pchnięty jakimś potężnym motorem, z nieprzepartą siłą rzucił się ku nieszczęśliwej dziewczynie... Pochwycił ją w objęcia. Próżno się chciała wyswobodzić z jego rąk... Ściskały ją, jak żelazne kleszcze...
Stali przy ścianie.
Obok na oknie w szyjce od butelki płonął ogarek świecy, rozjaśniający mdłem światłem tę dziwną i straszną scenę..., Pasując się z dziewczęciem, Robak potrącił butelkę. Świeca spadła na podłogę, potoczyła się parę kroków i... zagasła.
Zapanowała ciemność...
Była to straszna chwila. Jadzia czuła się zgubioną. Walczyła. Trzymała się okiennego haka. Czuła jednak, że coraz silniej oplatały ją żylaste ramiona... Czuła jego oddech; krople ciepłej krwi ze zranionego jego czoła spadały na jej szyję... Czuła, że traci siłę i przytomność... I ani krzyku o pomoc, ani dźwięku nie wydobyć ze spartej piersi!..
Za chwilę upadnie...
Ostatnim wysiłkiem odwróciła twarz, ażeby nie widzieć potworu.
Zamglony jej wzrok padł na zakurzone szyby okna. Za temi szybami rozpościerało się szeroko szafirowe sklepienie niebios, majestatyczne, pełne spokoju, zasiane złocistemi gwiazdami... Nagle zdaleka dał się słyszeć głuchy stłumiony turkot...
To mówił grzmot...
Złocista błyskawica szeroką ognistą wstęgą rozdarła szafirowe sklepienie niebios...
Dziwna psychologiczna zagadka! Ten potężny widok szerokiego świata żywiołów, jak gdyby wprowadził kogoś trzeciego, wielkiego świadka i większego jeszcze sędziego, pomiędzy napastnika i napastowaną...
Grę błyskawicy widział także Robak. Grom przemówił do niego, jak pełna siły groźba. Jego uścisk zwolniał...
Jednocześnie do mózgu dziewczęcia spłynął nowy prąd energii.
Pod jego wpływem paraliż strachu, który od początku sceny krępował jej krtań, ustąpił. Rozszerzyła pierś. Z jej ust wyrwał się dwukrotnie głośny, rozdzierający krzyk.
— Na pomoc!..
Ten krzyk nie pozostał bez odpowiedzi, a odpowiedź przyszła aż z dwóch stron.
Za oknem nowa potężna fala gromu odbiła się echem od granic horyzontu... Wewnątrz odpowiedziały wezwaniu dziewczęcia uderzenia w drzwi, widocznie komunikujące się z sąsiedniem mieszkaniem.
Drzwi trzeszczały...
Robak puścił dziewczę.
— Przekleństwo! — mruknął.
Jadzia szybko skoczyła w tył. Przy świetle błyskawicy spostrzegła przewróconą na oknie butelkę, która służyła przed chwilą za lichtarz. Ta butelka mogła być dla niej bronią.
W tej chwili drzwi ustąpiły.
— Przekleństwo! — powtórzył Robak.
Strasznie było teraz na niego patrzeć. Jego maleńkie oczki nabiegły krwią... Konwulsyjne drgania poruszały mu znów dolną szczękę.
W wywalonych drzwiach stanęła postać, która kiedy indziej wzbudzałaby śmiech...
Był to starzec łysy i przygarbiony. W samej bieliźnie, widocznie dopiero co wstał z łóżka. W jednem ręku trzymał świecę, w drugiem ciężki szewcki młotek.
Stanął we drzwiach i obrzucał pokój pytającym wzrokiem.
— Przekleństwo!.. — mruknął po raz trzeci Robak.
Zagryzł blade wargi, aż pokazały się na nich krople krwi.
Sam sobie jest winien... Jak mógł być tak nierozsądnym. Zapomniał o sąsiedzie, mieszkającym przez drzwi, jedynym oprócz niego lokatorze chałupki. Zresztą nic nadzwyczajnego: stary szewc, pijaczyna, który większą część nocy przepędzał pod ławami w okolicznych szynkach.
Robak nie myślał o nim.
Wściekły, z ogniem i krwią w oczach pytał się: Co za fatalność sprawiła, że tej nocy pijak był u siebie w domu, że dosłyszał walkę, że wreszcie zdobył się na energję wybicia na pół zgniłych drzwi?
Jakkolwiekbądź, miał teraz niepotrzebnego i niepożądanego świadka...
Stary szewc stał u wejścia. Pytał drżącym głosem:
— Co takiego?..
Robak powziął postanowienie. Przystąpił do starca i położył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, stary — rzekł — to nie twoja rzecz... Idź spać i nie wtrącaj się...
Szewc spoglądał to na Robaka, to na Jadzię, nie rozumiejąc położenia.
Szyderczy uśmiech skrzywił usta Robaka. Ciągnął dalej:
— Albo lepiej idź na dół, do „Rudego“... Tam jeszcze piją. Nie masz bracie pieniędzy?.. To głupstwo.
Robak wydobył z kieszeni jakiś papierek.
— Masz tu parę rubli... No, idźże do djabła!
Włożył mu w rękę banknot i zlekka popychał starego w kierunku jego izby. Jadzia widziała na twarzy szewca grę wrażeń. Stary pijak widocznie ulegał. Rozumiała, że z jego odejściem położenie jej stanie się równie strasznem, jak przed chwilą...
Postąpiła naprzód.
— Panie!.. — zawołała.
Szewc odwrócił głowę w jej kierunku.
— Panie, ratuj mnie!.. Jeśli jesteś chrześcijaninem, jeśli wierzysz w Boga...
Uklękła i wyciągała do niego ramiona. Była nieprzeparcie powabną, okryta złotym płaszczem włosów. Głos jej miał głębokie akcenta rozpaczy.
— Panie... Ten człowiek to złoczyńca...
Robak z wściekłością patrzył na Jadzię. Zrobił ruch, jak gdyby się chciał na nią rzucić. Ale zreflektował się...
— Idź stary precz! — powtarzał głosem głuchym, syczącym.
I popychał przed sobą szewca.
— Panie!.. Zaklinam cię na wszystkie świętości, dopomóż mi wyjść ztąd... — wołała Jadzia.
Starzec, który popychany przez Robaka powoli zbliżał się ku wywalonym drzwiom, nagle stanął na miejscu.
Odwrócił się twarzą do Robaka.
— Słuchaj — rzekł głosem drżącym ze starości — ja jestem taki i owaki... Jestem pijak. Ale tego, co ty chcesz, nie zrobię...
— Nie?
— Masz twoje pieniądze!
Stary rzucił Robakowi banknot z powrotem i spoglądał mu śmiało w twarz.
— Wypuść tę panienkę — rzekł.
Wściekłość dusiła Robaka.
— Ach, tak!.. — syknął tylko.
— Tak! Jestem pijak i partacz... Jestem stary... Ale i ja kiedyś miałem matkę... i siostry... i córkę...
Głos jego drżał.
Krew przesłoniła oczy Robakowi. Gardło miał sparte, jak w kleszczach. Z trudem przez zaciśnięte zęby wyrzucił:
— Ostatni raz... nie idziesz precz?..
— Nie.
— A więc masz...
Szybkim ruchem wyrwał młotek, który starzec trzymał w ręku. Dłoń jego zakreśliła w powietrzu ciężkiem narzędziem półkole.
Młotek z głuchym łoskotem spadł na skroń starego szewca...
Trysnęła struga krwi.
Starzec wyciągnął naprzód ręce. Naraz runął w tył na wywalone drzwi. Obok niego upadła gasnąc świeca.
Zbrodnia została spełniona.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To wszystko trwało niezmiernie krótko.
Jedna chwila!.. Kiedy ciało starego z głuchym łoskotem upadło na ziemię, ani sprawca zbrodni, ani zdrętwiała z przestrachu Jadzia nie mogli sobie zdać sprawy z tego, co się stało. W pokoju zapanowała ciemność, rozdzierana smugami błyskawic za oknem i cisza, którą przerywały dalekie wstrząśnienia gromu i szelest grubych kropel deszczu, upadających na szyby.
Pierwsza obudziła się z tego odrętwienia Jadzia.
Odrazu przyszło jej na myśl, że niebezpieczeństwo, zagrażające jej przed chwilą, stało się teraz bez porównania bardziej strasznem. Ten człowiek, który się nie zawahał przed spełnieniem zabójstwa, nie zawaha się przed niczem.
Zimny pot wystąpił jej na czoło...
Instynktownie, nie namyślając się, ścisnęła mocniej w dłoni butelkę, którą przed chwilą wzięła z okna i całą siłą uderzyła nią w szybę. Szkło zabrzęczało i prysnęło na wszystkie strony...
W oknie zaświecił szeroki otwór, przez który wdzierały się podmuchy burzy, wichura, grube krople deszczu i odległe huki gromu.
To zetknięcie ze światem zewnętrznym dało nowe siły dziewczęciu...
Machinalnie, instynktem szukając ratunku, rzuciła się na okno. Kaleczyła sobie dłonie i twarz; nie czuła ani bólu ani pasem krwi, występujących jej na policzki. Pod parciem jej dłoni rama okna ustąpiła.
Ukazał się szeroki otwór, pełny mroku, burzy i gry błyskawic...
Wskoczyć na futrynę okna i rzucić się na dół, w ciemność, na zewnątrz, było dla Jadzi dziełem jednej chwili. Nie rozważała, czem jej to może grozić? Nie myślała o niebezpieczeństwie.. Znalazła otwór, pozwalający jej wyjść z tego piekła — i rzuciła się... Wszystko, co kto chce, byle nie zostawać tu dłużej!..
Z kolei przeszło i odrętwienie Robaka.
Brzęk szkła, łoskot wybijanego okna, odgłosy burzy, dochodzące z zewnątrz przywołały go do rzeczywistości.
I przez jego głowę przebiegał tłum myśli... Był to wytrawny łotr. Na zorjentowanie się potrzebował tylko jednej sekundy. Popełnił zbrodnię, a ta zbrodnia miała świadka. Jakkolwiekbądź, nie trzeba było pozwolić temu świadkowi wymknąć się... I przytem — szaleństwo i opar trunków, które tego wieczora wypił, uderzały mu do głowy!.. — ów świadek była to kobieta, której żywe gorące ciało przed chwilą trzymał w objęciu, której dziewiczych ust dotykały przez jedną sekundę jego gorejące wargi...
Nie można było pozwolić jej wymknąć się!..
Robak nie szukał innej drogi. Okno stało przed nim otworem. Rzucił się w nie śladem swej ofiary...
Okno nie było wysokie.
Upadając, trafił na coś twardego. Uczuł ból w nodze. To uczucie odjęło mu na chwilę panowanie nad sobą. Dopiero po sekundzie zdołał się podnieść. Pchała go naprzód namiętność zemsty — i namiętność uścisków...
Rozejrzał się do koła:
Dziewczęcia nie było nigdzie. Wszędzie panowała ciemność. Potoki deszczu spadały na ziemię.
Robak głośno zaklął...
Miałażby mu się wymknąć?!..
W tej chwili nowa błyskawica rozjaśniła horyzont.
W jej świetle stary łotr ujrzał o paręset kroków postać dziewczęcia... Pod smugami deszczu biegła naprzód. Ten widok wywołał u fałszywego posłańca ryk przekleństwa...
Nie zważając na ból w nodze, pchany potężną siłą namiętności, pobiegł naprzód...
Od tej chwili rozpoczęła się dziwna gonitwa.
Pod potokami deszczu, pośród rzadkich, pogrążonych we śnie chałupek i dalej w szczerem polu, biegło tych dwoje ludzi, naprzód dziewczę, a za niem człowiek, podobny raczej do dzikiego, rozjuszonego zwierzęcia...
Pogoń trwała długo.
Biegli przez pola, rowy, wzgórza i kałuże błota. Dziewczę niekiedy upadało, ale po chwili podnosiło się, zbierało siły i biegło dalej. Mężczyzna utykał na nogę, ale ani na chwilę nie przerywał pogoni... Dyszał ciężko.
Ta gonitwa miała się niebawem skończyć.
Siły jednego z dwojga, albo mężczyzny albo kobiety musiały się wyczerpać.
W tej chwili byli już daleko po za miastem. W dali rysował się długi okop, nastroszony słupami telegrafu. Był to plant kolei żelaznej.
Jadzia czuła, że upadnie...
Nogi jej gięły się w kolanach. W uszach czuła szum. Oczy zamykały się pomimo woli. Ten okop, który wznosił się przed nią, przykuwał całą jej uwagę. Chciała koniecznie dotrzeć do niego. Zdawało się jej, że jeśli tam dobiegnie, zostanie uratowaną... Co będzie dalej? — Nie wiedziała.
Biegła naprzód...
Ostatnim wysiłkiem znalazła się u stóp plantu. Powoli, chwytając się rękoma za oślizgłą trawę wdrapała na wierzchołek... Dalej nie była w stanie iść. Upadła na kolana.
O dwieście kroków od nasypu posuwał się powoli, dysząc, Robak.
W tej chwili dał się słyszeć głuchy, podziemny łoskot.
Było to jak gdyby preludjum czegoś strasznego. Na jedną sekundę wszystko umilkło. Nagle na tle czarnego nieba ukazał się ognisty zygzag. Przeciął on horyzont od wierzchołka nieba aż do ziemi... Zdawało się, iż straszny huk potrząsnął całym światem...
Upadł piorun.
Ogniste zygzakowate płomyki wytrysnęły pomiędzy dwojgiem bohaterów tej strasznej sceny. Piorun zdawał się chcieć oddzielić kata, od ofiary...
Zresztą upadł on na takiej odległości od dziewczęcia i od jego prześladowcy, że nie mógł zrządzić szkody ani jednej ani drugiemu. Wywołał jednak potężne wrażenie u obojga.
Nerwy dziewczęcia, od kilku godzin wstrząsane tak strasznie, nie wytrzymały.
Upadła zemdlona na szyny. W chwili, gdy rozpuszczone jej włosy pławiły się w kałuży wody deszczowej, zebranej między szynami, Robak z kolei uczuł dziwny lęk, przejmujący do głębi jego zaskorupiałe serce...
Oczy miał jeszcze pełne blasku od zygzakowatych płomyków piorunu, uszy — pełne strasznego huku.
Mimowoli upadł na kolana.
Po chwili podniósł się i z błędnem okiem, jak gdyby ścigany przez wszystkie furje, począł biedz w przeciwległym kierunku...
Wybiła godzina dziewiąta rano.
Było to na trzeci dzień po owej strasznej nocy. Adwokat „Julek“ już od godziny siedział przy biurku, przygotowując bruljon jakiejś pilnej skargi kasacyjnej. Obok kałamarza stała szklanka herbaty i leżał zapalony papieros.
Zastukano do drzwi.
Wszedł Tomasz. Twarz starego była jakaś uśmiechnięta, widniało na niej pewne uradowanie. Stary mrugnął poufale okiem.
— Jeden pan... — rzekł.
— Co za pan?
— Ten pan, co pan mecenas wie... z Kutna.
Te niedość jasne słowa i wygląd starego Tomasza aż nadto oświeciły adwokata. Wiedział dobrze, że stary Tomasz już nie wiadomo dla czego żywił szczerą sympatję dla „Frygi.“
To też „Julek“ skoczył z miejsca.
— A dawaj-że go tutaj...
Na to tylko czekał stojący za drzwiami „Fryga“.
Ruchliwa, jak żywe srebro, figurka byłego ajenta policyjnego, a obecnie oficjalisty w fabryce cukru, wsunęła się przez półotwarte drzwi. Na jego twarzy widać było prawdziwe wzruszenie, gdy szedł ku adwokatowi. Starym zwyczajem, pocałował „Julka“ w ramię.
— A..... jakże się masz, panie Józefie — wołał adwokat. — Kopę lat pana nie widziałem... Czy to się tak godzi? Czyż pan wcale już nie bywasz w Warszawie, żeby nie odwiedzać starych znajomych?.. Potrzeba aż interesu, żeby pana zobaczyć...
„Fryga“ był trochę zmięszany tem serdecznem przyjęciem.
— Widzi pan mecenas, nie chciałem być natrętnym...
— Nie gadałbyś pan głupstw!.. Siadaj-że...
„Fryga“ zawsze nieco zażenowany, umieścił się na rogu krzesła.
„Julek“ zwrócił się do Tomasza:
— Herbaty i papierosów!
Za chwilę adwokat pytał „Frygi“:
— Założyłbym się, że pan, panie Józefie, prosto z kolei?..
B. agent policyjny uśmiechnął się.
— Wygrałby pan mecenas — a po chwili dodał:
— Wybaczy pan mecenas, inaczej się nie postępuje ze swym dobroczyńcą, szczególniej, gdy pragnęłoby się go zobaczyć jak najprędzej...
Adwokat protestował gestem.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał je „Fryga“. Rzekł:
— No, panie mecenasie, interes zdaje się być pilny... Możebyśmy przystąpili do rzeczy?
Adwokat mimowoli uśmiechnął się. Zauważył:
— W gorącej wodzie pana kąpali.
Po chwili ciągnął.
— Ma się rozumieć, nie domyślasz się pan nawet, po co pana wezwałem!..
Teraz na „Frygę“ przyszła kolej uśmiechnąć się.
— Przeciwnie — rzekł — nietylko domyślam się... ale więcej nawet; wprost mogę powiedzieć, że.. wiem po co?
— Żartujesz pan!
Po wązkich wargach „Frygi“ błądził filuterny uśmiech.
— A oto i dowód — dorzucił. — Nieprawda, że idzie o sprawę Stefana Polnera?
„Julek“ aż się schwycił za głowę.
— Człowieku! — zawołał — zkąd możesz to wiedzieć? Nie pisałem ci o tem ani słowa...
— Nie.
— A więc zkąd wiesz?
— To moja tajemnica...
„Fryga“ pocierał sobie energicznie nos, co w jego języku mimicznym oznaczało wysoki stopień zadowolenia.
— I nawet przewidując, że trzeba będzie przeprowadzić małe śledztwo, jak się patrzy... w rodzaju tego w sprawie Ejtelesów... odrazu poprosiłem dyrektora o urlop na trzy tygodnie. O! niech pan mecenas będzie spokojny, urlop należał mi się oddawna... Już z rok, jak obiecałem mojej babie i malcowi, że ich zawiozę na pewien czas do Warszawy...
— A więc pan jesteś z żoną?
— Z żoną i dzieciakiem. Baba pojechała do hotelu, ja przybiegłem do pana mecenasa.
Gdy „Fryga“ wymawiał słowa „z żoną i dzieciakiem“ spuścił oczy na dół. Głos jego brzmiał tajnym smutkiem.
Adwokat mimowoli wyciągnął doń rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — mówił. — Robisz pan sobie na pierwsze moje wezwanie tyle kłopotu. No, ale-ć niema tego złego, coby nie wyszło na dobre!... Będę mógł przynajmniej zobaczyć pańską żonę i małego Stacha...
— Pan mecenas pamięta imię mego malca?..
„Fryga“ był widocznie wzruszony.
— Jeszczeby nie...
Milczenie, które znów nastąpiło, przerwał były ajent.
— No, panie mecenasie — zapytał — a robota?
— Prawda... robota...
— Możebyśmy zaczęli...
— Zgoda. Ostatecznie, co pan wiesz w sprawie?
— Wiele i nic... Najlepiej niech pan mecenas opowie mi wszystko od początku do końca.
„Julek“ skinął głową na znak zgody.
Wyjął z biurka różne papiery, notatki i akta i rozpoczął opowiadanie. Przedtem jeszcze „Fryga“ rzucił mu uwagę:
— Jedno słowo, panie mecenasie. Sprawozdanie ze sprawy we wszystkich prawie gazetach czytałem. Szczegółów tego rodzaju, znanych powszechnie, może pan mecenas sobie oszczędzić...
„Julek“ znów skinął głową.
Opowiadanie jego odznaczało się treściwością. Szkicował wielkiemi linjami. Wykazywał pro i contra. Czytał wyciągi z akt i ustępy z motywów wyroku, wreszcie główniejsze urywki ze swej apelacyi. Zestawiał i krytykował, przytaczał osobiste swe wrażenia i poglądy, wreszcie fakta ostatnich dni. Wiązał sprawę Stefana Polnera z prześladowaniem Jadzi Lipińskiej. Była to razem obrona nieszczęśliwego jego klijenta i streszczenie sprawy, takie, jakie powinienby czynić przewodniczący przysięgłych...
Po ruchliwej twarzy „Frygi“ przechodziły setki wrażeń.
Zaciekawienie ustępowało miejsca niespodziance. Potem widać było natężenie myśli. Od czasu do czasu na tych ruchliwych wargach wykwitał filuterny uśmiech, widocznie na spotkanie nowej idei... Od czasu do czasu twarz „Frygi“ chmurzyła się. Niekiedy rzucał jakieś słówko lub uwagę. Czasem mimowoli podskakiwał na krześle.
Szczególna uwagę b. ajenta policyjnego zwróciły dwa tajemnicze listy, które mu dał do przejrzenia adwokat „Julek“. Przyglądał się im pod światło, próbował czytać między wierszami, porównywał, oglądał papier, szukał znaków wodnych. Przytem wszystkiem niemiłosiernie kręcił głową.
Wreszcie relacja została ukończona.
Adwokat odrzucił się na fotel i po krótkiej przerwie zapytał:
— Co pan powiadasz o tem wszystkiem, panie Józefie?
B. agent policyjny zamyślił się.
— Przepraszam, chciałbym najpierw wiedzieć, jakie są ostateczne wnioski pana mecenasa...
— Chyba pokrótce.
— Jak najkróciej!
„Julek“ namyślał się.
— Zgoda — rzekł wreszcie. — Moje wnioski są ostatecznie powzięte. Zresztą nie można ich uważać za wyrozumowane opinje... Są to raczej przeczucia... Dadzą się one sprowadzić do paru stanowczych punktów...
— Słucham.
— Najpierw — Stefan Polner nie jest winien zabójstwa.
— To niewątpliwe!
— Powtóre on i Jadzia Lipińska są bliźniętami.
— Rzecz do sprawdzenia...
— Po trzecie — oboje z racji, których wyjaśnić sobie nie jestem w stanie, ulegają zaciętemu prześladowaniu, którego rezultatem co do niego skazanie za zabójstwo, co do niej tymczasem — oskarżenie o kradzież...
— Przypuśćmy.
— Po czwarte — prześladowanie, o którem mowa, wynika z tego samego źródła, z którego pochodzą tajemnicze listy, otrzymane przezemnie i przez narzeczoną mojego klijenta...
Adwokat „Julek“, rumieniąc się trochę, po raz pierwszy przyznawał tytuł „narzeczonej“ Władce.
Na wązkich wargach b. ajenta wykwitnął lekki uśmiech.
— Co jest niewątpliwem — ciągnął adwokat — to, że obydwa listy pochodzą od jednej osoby...
— Tak.
— Która jest sprawcą prześladowań...
— To właśnie można zakwestjonować!
„Julek“ spojrzał zdziwiony.
— Jak kwestjonować? — zapytał jeszcze raz.
— Tak. Ale idźmy śladem pańskich wniosków, panie mecenasie... Potem nastąpi krytyka.
Ta uwaga zdekoncertowała trochę „Julka“. Po chwili jednak rozchmurzył twarz.
— Co za głupie zwierzę z człowieka zauważył. Prosiłem pana po to jedynie żebyś przybył, że chciałem poddać rozumnej krytyce chaos mego rozumowania... I obecnie moja mizerna miłość własna gotowaby się obrazić o słuszne uwagi.
— O, panie mecenasie... — protestował „Fryga“.
Ale adwokat ciągnął już dalej:
— Przechodzę do piątego i ostatniego wniosku... Sprawcą prześladowań, autorem listu, zabójcą, jest spadkobierca księdza Suskiego. Jastrzębski.
— Zupełnie mylne...
— A...
Adwokat spojrzał zdziwiony na „Frygę“.
— Widzę, że pańskie opinje w wielu względach są inne — rzekł. — Słucham:
B. ajent policyjny potarł sobie nos i zaczął:
— Jestem stanowczo przekonany o niewinności Stefana Polnera. To przekonanie nie było najpierw oparte na faktach. Wynikło z przeczucia, a pan mecenas wie, że ja ufam moim przeczuciom. Sprawa zainteresowała mnie wielce od pierwszej chwili, kiedy zaczęto o niej pisać w gazetach. Niech się pan mecenas nie śmieje, ale my oboje z Karolcią, zawsze mamy trochę namiętności do dawnej profesji... Ot, z nudów... bo co prawda, na naszej cukrowni nie ma tak bardzo co robić.. z nudów uważnie przeglądamy sprawozdania ze wszystkich ciekawszych spraw. — Co pan mecenas chce! Natura ciągnie wilka do lasu...
Adwokat uśmiechnął się.
— Sprawa Polnera nas szczególnie zajęła. Badałem ją ze wszystkich stron. — Powiadam panu mecenasowi, że ma ona, dla mnie przynajmniej, ten sam zapaszek, co niegdyś sprawa p. Strzeleckiego i Ejtelesów. Że chłopiec niewinny, to jasne jak słońce. Do mojego przeczucia dołączył się teraz dowód materjalny..
— Materjalny!
— Tak, panie mecenasie... Dowód, który zyskałem przed kilku godzinami.
— Pan?...
— Ja sam. Mogę być nawet świadkiem w tej sprawie.
„Julek“ szeroko otworzył oczy.
— Mów-że! panie Józefie.
— Było to, proszę pana mecenasa w sposób następujący: — Przyjechaliśmy z Karolcią i dzieckiem na kolej do Kutna dziś nad ranem, trochę zawcześnie. Usadowiłem babę w drugiej klasie, a sam poszedłem do bufetu napić się wódki. Trochę mię mdliło. Wszedłem do środka bufetu, bo właściciel znajomy... Siedzimy i gadamy. Aż tu słyszę za załamem muru jakieś głosy... Parę słów, które pochwyciłem, uderzyły mnie. Dałem znak gospodarzowi, żeby się uciszył. I... jest to wprawdzie dość brzydko podsłuchiwać... ale co robić!? Stało się. Muszę się do tego przyznać... Wysłuchaliśmy parę minut rozmowy, pomiędzy dwoma ludźmi, z których jeden przyznał się najspokojniej przed drugim do fałszywego świadczenia w sądzie... Nie wymieniał wprawdzie dokładnie okoliczności, ale wszystko naprowadzało mnie na myśl, że to właśnie mowa o naszej sprawie.
— Więc to tylko przypuszczenie?..
— Zaraz, zaraz panie mecenasie.. Z początku było tylko przeczucie, ale pan mecenas wie, że mnie najczęściej przeczucia nie mylą. Otóż opowiadający mówił, że za fałszywe świadczenie dobrze mu zapłacono, a nawet wymieniał nazwisko osoby, która go namówiła. Może być nawet, że to nie nazwisko, tylko przezwisko... Jest bardzo dziwne.
— Jak brzmi...jak? — pytał gorączkowo adwokat.
— Robak...
Na twarzy „Julka“ wybiło się rozczarowanie. Nazwisko czy przezwisko było mu nieznane. W aktach sądowych nie było śladu żadnego Robaka.
— Ma się rozumieć, to wszystko mnie zaciekawiło. Odrazu myślę sobie... trzeba się dowiedzieć, kto taki gada? Znając nazwisko, nic łatwiejszego jak dowiedzieć się, w jakiej sprawie był świadkiem.
— Logiczne!..
— Powiadam tedy do gospodarza bufetu, którego ta rozmowa równie zaciekawiła: Wyjdź-no pan na salę i zobacz, czy nie znasz tego, co gada... Wyszedł. A trzeba panu mecenasowi wiedzieć, właściciel bufetu to bardzo porządny chłopak i zna całe Kutno i okolicę na palcach...
— I...
— I... w kwadrans wiedzieliśmy, kto mówił i do kogo.
— Zlituj się panie Józefie, kto?
Na twarzy „Frygi“ ukazał się tryumfalny uśmiech.
— Niejaki Wawrzek Kobuz do swego brata Szymka Kobuza, który w naszych okolicach ma pobyt... A przecież pan mecenas pamięta, że ten Wawrzek Kobuz to najważniejszy świadek z naszego procesu. On zeznał, że widział chłopca w nocy koło plebanji..
— Niepodobieństwo!..
— Ależ tak, panie mecenasie, tak... To rzecz niewątpliwa! Szymka właściciel bufetu zna, jak zły szeląg, a od któregoś z robotników kolejowych dowiedzieliśmy się, że ten drugi to jego brat Wawrzek... Miał przyjechać na parę dni odwiedzić go...
Adwokat był cały rozpromieniony.
Nie chciał jeszcze wierzyć. To odkrycie mogło z gruntu zmienić sprawę; mogło ono zapewnić uniewinnienie nieszczęśliwego chłopca. „Julek“ zwrócił się raz jeszcze do „Frygi“:
— I mógłbyś pan być świadkiem?
— Ba.. Nie tylko ja. Jest przecież i właściciel bufetu...
— Jakże panie mecenasie, pierwsza wiadomość, którą przywiozłem, warta zachodu? — pytał po chwili, pocierając energicznie nos, były ajent policyjny...
Uśmiech adwokata był odpowiedzią na te słowa...
— A więc możemy przejść do dalszych kwestji?..
— Z przyjemnością.
— Otóż, panie mecenasie, ja mam taką taktykę. Dobrze mieć dowód, że oskarżony jest niewinny, ale tysiąc razy lepiej znaleźć prawdziwego winowajcę. Tak zawsze postępowałem w moich śledztwach. Nieprawda, że to racjonalne?
„Julek“ potakiwał skinieniem głowy.
— Otóż mamy materjalny dowód niewinności Stefana Polnera. Świadek, na wiarę którego go skazano, jest fałszywy. Mogę to udowodnić ja, może udowodnić właściciel bufetu w Kutnie, wreszcie, jak się weźmie na spytki Szymka Kobuza, i on potwierdzi zwierzenie brata... Jest to pijaczyna, od którego za tydzień ta historja przejdzie do wszystkich kompanów w okolicznych szynkach. To już wiele...
— Niewątpliwie.
— Ale będzie daleko więcej, jeśli znajdziemy prawdziwego winowajcę. Zbrodnia jest zbrodnia. Ksiądz Suski nie zabił się sam. To pewne... Inna rzecz przyjść do sądu i osłabiać poszlaki, walczące przeciwko oskarżonemu; — a zupełnie inna przedstawić od razu rzeczywistego winowajcę i niewątpliwe dowody jego winy...
Adwokat znów skinął głową.
— Kogo pan uważasz za winnego? — zapytał odrazu b. ajent, patrząc „Julkowi“ w oczy.
— Powiedziałem już.. Jastrzębskiego — rzekł z pewną nieśmiałością adwokat.
— I zapewne ma pan mecenas rację...
— Jakto? Przed chwilą powątpiewałeś o tem, panie Józefie?..
— Nie o tem... Powątpiewałem, a nawet wprost przeczyłem, ażeby Jastrzębski był sprawcą prześladowań przeciwko małemu Polnerowi, a konsekwentnie przeciw pannie Lipińskiej... Ale co do zbrodni!.. Jest to rzecz inna. Nie powiadam, ażeby był bezwzględnie jej sprawcą. Może nim być jednakowoż... Na czem pan mecenas opiera swoje przypuszczenia?
— O, przedewszystkiem na przeczuciu...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Niby... na mój sposób.
— A po za tem na przypuszczeniu, że dwa listy, które pan widzisz, jeden ze storublówką do „narzeczonej“ Stefana, drugi do mnie z zapewnieniem o niewinności Polnera pochodzą właśnie od Jastrzębskiego...
„Fryga“ zamyślił się.
— Przypuśćmy... Bezwzględnego dowodu niema. Jest wrażenie, które owego wieczoru odebrał pan mecenas w „Złotej loży“, przypuszczenie, że list, który pan Solski przez chwilę trzymał w ręku, był ten sam, który potem odebrała „narzeczona“ Stefana... Różne drobne okoliczności zdają się za tem mówić. Jest to możebne, bardzo możebne...
B. ajent policyjny wziął dwa listy, leżące na stole, i przez chwilę przyglądał się im.
— Co jest pewnem i bezwarunkowo niewątpliwem, to, że obydwa listy pochodzą od jednej osoby...
Adwokat znów skinął głową.
— Jeśli jednakowoż przypuścimy, że ich autorem jest Jastrzębski, wynika ztąd tylko to, że on właśnie może być zabójcą, ale nigdy prześladowcą dwojga bliźniąt... Jedno z drugiem połączyć się nie da!..
— Z jakiej racji?..
— Z nader prostej... Autor listów... Jastrzębski lub kto inny... niema najwidoczniej ani powodu ani odwagi życzyć źle Stefanowi Polnerowi. Jego „narzeczonej“, przypuszczając, że dziewczyna znajduje się w potrzebie, posyła pieniądze. Pana mecenasa, jako obrońcę Polnera, zapewnia o niewinności chłopca... Czy tak postąpiłby ktoś, kto zaprzysiągł nienawiść temu dzieciakowi? Nie...
„Julek“ przez chwilę zastanawiał się.
— W samej rzeczy.
— Otóż, co mogły być za motywa, które skłoniły kogoś obcego, Jastrzębskiego czy nie Jastrzębskiego, do napisania podobnych listów?... Motywa mogły być tylko dwóch rodzajów... Albo autor listów jest człowiekiem bezwzględnie uczciwym, którego okoliczności wplątały w pasmo wypadków i pozwoliły wiedzieć, że Stefan Polner nie jest sprawcą zbrodni, a który, mając poważne powody do niewystępowania publicznie, chce choć w ten sposób do pewnego stopnia zapobiedz spełnieniu się niesprawiedliwości. Albo — i to przypuszczenie jest daleko prawdopodobniejsze — listy pisał zabójca księdza Suskiego, który ma jednakowoż pewne skrupuły sumienia... Zbrodnię musiał popełnić dla korzyści pieniężnych. Rzecz prosta, wykrytym być nie chce. Ale w chwili spełnienia czynu zbrodniczego, nie przypuszczał, że podejrzenie padnie na kogo innego i obecnie nie chciałby do zabójstwa dołączać jeszcze skazania niewinnego...
„Julek“ z uwagą słuchał rozumowania byłego ajenta.
— Że listy są dziełem zabójcy, najlepszym dowodem załączenie stu rubli dla Władki... Zabójca ukradł pieniądze i logicznie choć drobną część tych pieniędzy pragnie poświęcić na korzyść „narzeczonej“ niewinnie skazanego. Wreszcie w liście do pana mecenasa, podpisuje się wprost „Zabójca“. Jest to tak naiwne i nieostrożne, że w pierwszej chwili mogłoby naprowadzić na myśl jakiegoś żartu... ewentualnie upoważnić do wniosku wprost przeciwnego, a mianowicie że ten, kto się podpisał „zabójca“ nie był właśnie „zabójcą“. Ale nie!.. Mojem zdaniem wynika ztąd jeden wniosek.
— Jaki?
— Że zabójca nie był łotrem z profesji... Przeciwnie, to człowiek ze świata, człowiek dotąd uczciwy, którego okoliczności doprowadziły do tej strasznej ostateczności, który popełnił zbrodnię po raz pierwszy... Pomimo, iż wykonał swój czyn artystycznie i usunął wszelką możliwość podejrzeń, nie ma potem spokoju. Sumienie go dręczy... Przychodzą mu na myśl ciągłe skrupuły. Ze zdziwieniem widzi, że skazują za jego zbrodnię niewinnego i pod wpływem tego strasznego niepokoju znajduje dostateczny, zdaniem swojem, sposób pogodzenia buntującego się sumienia ze swem bezpieczeństwem... I wówczas pisze listy.
— Ależ zlituj się, panie Józefie, ten obraz jak nie można bardziej przypada do położenia Jastrzębskiego...
— I ja tak sądzę.
— A więc on byłby zabójcą?
— Tak mi się zdaje.. Zabójcą niedoświadczonym, dyletantem, dającym się poruszyć wyrzutom sumienia, ale nie mniej — zabójcą. Czy mógł mieć do tego pewne powody?.. Oto kwestja, zresztą nietrudna do rozstrzygnięcia. Nie mówię już o chęci bezpośredniego rabunku... Ale nie zapominajmy, że Jastrzębski jest spadkobiercą księdza Suskiego. Chciał przecież oddać panu mecenasowi sprawę sukcesyjną. Był z nieboszczykiem w złych stosunkach. Za życia nie mógł dostać nic... Ale po śmierci liczy na wszystko. Co do sukcesji, to, jak widać choćby z rozmowy, którą pan mecenas miał z nim w „Złotej loży“, musi być dość znaczna. Jeśli fundusze nie są jawne, tem większa podnieta do spełnienia zbrodni... Wszystko, co znajduje się w pewnej tajemnicy, w pewnem półświetle tem bardziej podnieca naszą fantazję...
Adwokat z niezmiernem zajęciem śledził tok rozumowania „Frygi“. Na jego twarzy można było kolejno widzieć podziw i aprobatę.
— A więc — ciągnął były ajent policyjny — Jastrzębski mógł mieć powody do spełnienia zbrodni... Jeśli poszukamy głębiej w jego stosunkach i życiu, możemy znaleźć tych powodów więcej. Mówi mi wprawdzie pan mecenas, że przedstawia się on na pozór korzystnie. Jest podobno urzędnikiem banku i razem obywatelem ziemskim. Ale przyznam się panu mecenasowi, już to jedno zestawienie nie podoba mi się... Wreszcie kto może wiedzieć, jakich namiętności jest on ofiarą?.. W jakiem finansowem położeniu znajdował się w chwili spełnienia zbrodni?.. rzecz prosta, jeśli ją spełnił... To wszystko trzeba zbadać. A wówczas będziemy mieli materjał do sądu bardziej stanowczego. Czy tak?..
— Ależ tak, tak... — wołał „Julek“. — Rozumujesz pan, jak podręcznik logiki...
— Jest jedna kwestja, panie mecenasie. Z pańskiego opowiadania możnaby wyprowadzić również i wniosek, że Jastrzębski zbrodni nie spełnił...
— Z mojego opowiadania?
— Tak jest.. Powiedział przecie mecenasowi, że na kilka dni przed spełnieniem zbrodni ciężko zachorował i leżał przez długi czas w łóżku?..
— W samej rzeczy.
— Ztąd kwestja: w jaki sposób człowiek śmiertelnie chory mógłby podnieść się z łóżka i zabić drugiego człowieka, mieszkającego od niego o dobre ośm mil drogi?
— Istotnie...
— A jednak to kwestja tylko pozornie trudna do rozwiązania. Najpierw wersja o chorobie, choć na jej stwierdzenie Jastrzębski odrazu w rozmowie powoływał się na świadectwo lekarza, może być fałszywą. Jakkolwiekbądź, wysunięcie jej naprzód bez powodu w rozmowie względnie obojętnej, i to z powołaniem się na czyjeś świadectwo, jest już podejrzanem. Wygląda to wprost na manewr winnego, z góry przygotowującego sobie alibi. Wreszcie historja choroby jest fałszywa albo prawdziwa. Fałszywa stanowi dowód winy Jastrzębskiego. Prawdziwa — mogłaby najwyżej wskazywać, że nie był on materjalnym sprawcą zbrodni, co mu nie przeszkadza być moralnym jej kierownikiem...
Adwokat dłużej nie mógł już wytrzymać.
— Ależ... na miłość boską... zlituj się, panie Józefie zkąd bierzesz te dowody... to rozumowanie... zkąd? Słuchając cię, jest się pewnym, bezwzględnie pewnym czyjejś winy lub niewinności!..
„Fryga“ uśmiechnął się i nawet zarumienił.
— O! pan mecenas dla mnie zbyt łaskaw... Ale idźmy dalej.
— Idźmy...
— Przyszliśmy więc do wniosku, że Jastrzębski materjalnie lub moralnie może być winien zbrodni... Rzecz tę zresztą sprawdzimy, przeprowadziwszy maleńkie śledztwo...
— Zgoda.
— Teraz idzie mi o przekonanie pana mecenasa, że zabójca... przypuśćmy, Jastrzębski albo wreszcie kto inny... jednem słowem autor tych dwóch listów... — wskazał głową na listy leżące na stole — nie jest jednocześnie prześladowcą Stefana Polnera i panny Lipińskiej, bliźniąt... jeśli w samej rzeczy są bliźniętami...
— Wątpisz pan o ich pokrewieństwie?
— Nie wiem... To rzecz do sprawdzenia. Tym czasem, jak i przed chwilą twierdzę, że zabójca, a więc autor listów, niema nic wspólnego z prześladowcą Polnera i domniemanej jego siostry. Nie... autor listów jest niezręczny i niedoświadczony... ma skrupuły... pomimo woli kompromituje się. Przeciwnie prześladowca Polnera jest bardzo silny. Całem jego dążeniem — skazanie chłopca. Żadne skrupuły go nie zatrzymują. Działa energicznie i ostrożnie. Ten tajemniczy Robak, który przygotowuje fałszywych świadków, jest najprawdopodobniej pseudonimem. Sam sposób wywołania fałszywego zeznania Wawrzka Kobuza, który zeznawał niby nie z własnej woli, niby przymuszony, jest najlepszym dowodem jego zręczności... Taki człowiek nie napisałby nigdy kompromitujących listów, które tu leżą!.. Nigdy.
— A więc, panie Józefie, pańskiem zdaniem prześladowca Stefana działał zupełnie niezależnie od zabójcy? Czy to możebne? W jaki sposób?..
— Najmożebniejsze! Przedewszystkiem to sprawa wyjątkowa. W takiej sprawie wszystko, co w zwykłych warunkach jest nieprawdopodobnem, stanowi rzecz zupełnie możebną. Intryga, jakkolwiek na pozór nader dziwna, w gruncie rzeczy jest zrozumiała. Ktoś, wytrawny łotr, może nawet łotrzy, żywi lub żywią nienawiść do pańskiego klijenta. Zdarza się tajemnicza zbrodnia, spełniona przez kogoś niewiadomego. Dzieciak był w stosunku z ofiarą zbrodni... Okoliczności rzucają nań pewien cień. Dla czego nie pomódz okolicznościom?.. Właśnie najbezpieczniej działać z ukosa, nie będąc wprost zainteresowanym w samej sprawie. Tak też postąpili prześladowcy Stefana...
— Może i masz pan rację...
— W tym punkcie mam ją bezwarunkowo!
Przez chwilę panowało milczenie.
— W ten sposób, jeśli pan mecenas pozwoli, ustanowiliśmy już parę kwestji, przypuszczalnie przynajmniej: kwestję niewinności Polnera, winy Jastrzębskiego i jego łączność z prześladowcami... Nie jest to ostatnie słowo. To tylko grunt do dalszego śledztwa. Pozostaje nam jeszcze jedna bardzo ważna kwestja. Nazwę ją kwestja bliźniąt... Wielkie pytanie: czy Stefan Polner i panna Lipińska są bliźniętami? Czy ich prześladowanie jest dziełem jednej ręki?
— Wątpisz pan o tem?
— Nie tyle wątpię, ile... chciałbym tę rzecz sprawdzić. A sprawdzić łatwo.
— Łatwo.
— I bardzo... Niech pan mecenas będzie cierpliwym tylko na chwilę. Ze słów pana mecenasa widzę, że panna Lipińska, nosząca obecnie nazwisko swej przybranej matki, została porzuconą przez jakąś kobietę w Częstochowie w chwili, gdy liczyła już rok, może więcej... Przypuszczaćby ztąd należało, że dziecko w chwili podrzucenia było już ochrzczone i zapisane gdzieś do parafjalnych ksiąg stanu cywilnego. Nieprawda?
— Zupełna racja... Ale gdzie tych ksiąg szukać?
— Gdzie? W tej chwili powiem... Pan mecenas sądzi, że panna Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami?..
— Mówi za tem ich podobieństwo, bezwzględne podobieństwo!..
— To dowód moralny. Nam potrzeba materjalnego...
— A więc?
— Więc.. przecież do licha w aktach sądowych znajduje się chyba metryka oskarżonego. Było to konieczne, ażeby określić dokładnie jego wiek i stopień kary...
— W samej rzeczy.
Adwokat „Julek“ zamyślił się.
— Jest... jest — mówił po chwili i nawet...
Zaczął czegoś szukać w notatkach, rozrzuconych po stole.
— I nawet... mogę powiedzieć panu... że Stefan Polner — w tej chwili adwokat znalazł jakiś papierek pokryty zygzakami — został zapisany do ksiąg stanu cywilnego parafji Ś-go Aleksandra w Warszawie w lipcu 1861 r., jako syn niezamężnej Jadwigi Polner, tancerki baletu teatrów warszawskich, z ojca niewiadomego...
— Baletnicy?
— Tak!.. I jakie wnioski ztąd chcesz pan wyprowadzić? — pytał gorączkowo adwokat.
— Dotąd żadnych, choć imię jego matki Jadwigi, dawałoby w tym kierunku pewne pole. Ale jutro...
— Jutro?..
— Pójdę najprościej do parafji Św. Aleksandra i zażądam, ażeby mi wydano metrykę Jadwigi Polner, urodzonej w maju 1861 r. Jeśli panna Jadwiga Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami, jej akt urodzenia musi być zapisany w tym samym kościele i w tym dniu, ma się rozumieć, jako Jadwigi Polner... Imię może zresztą być inne. To się sprawdzi... Co pan mecenas o tem mówi?
Ale „Julek“ już skoczył z krzesła. Biegał po pokoju i wołał.
— Zlituj się panie Józefie, nie rozumiem... jak mi to mogło dotąd nie przyjść do głowy?.. To takie proste, takie proste!...
Adwokat zatrzymał się przed „Frygą“.
— Słowo daję, pan jesteś w swojej specjalności gienijalny!..
„Fryga“ był wysoce zakłopotany.
— O niech pan mecenas nie żartuje!..
— Jakkolwiekbądź — dorzucił po chwili — to rozwiąże kwestję: Czy podobieństwo jest tylko przypadkowe, czy też w samej rzeczy mamy do czynienia z bliźniętami? Potem, będziemy wiedzieli czego się we wszystkich punktach trzymać i jak dalej prowadzić swe działanie.
Wybiła godzina jedenasta.
„Julek“ był głęboko poruszony. Przebiegał szybko pokój, gestykulując i mrucząc pod nosem:
— Tak... tak...
„Fryga“ spoglądał nań z uśmiechem, w którym przebijał się pewien odcień tryumfu.
Wtem za drzwiami dał się słyszeć szmer głosów.
Drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich Ludek Solski, blady, z ubraniem w nieładzie. Adwokat posunął się na jego spotkanie. Zrozumiał odrazu, że stało się coś niezwykłego.
— Co ci jest? — pytał.
— Znikła... — zdołał odpowiedzieć z wysiłkiem Ludek.
— Kto?
— Ona...
„Julek“ jeszcze nie rozumiał.
— Kto... ona?..
— Jadzia...
Z kolei wiadomość ta sprawiła przygniatające wrażenie na adwokata.
— Jak... kiedy... co? Mów... opowiadaj.
Solski upadł na krzesło, ciężko oddychając.
— Biegłem do ciebie jak warjat... — wyszeptał.
— Chcesz szklankę wody?
— Daj...
Po krótkiej chwilce odpoczynku Ludek Solski zaczął opowiadanie. Było ono krótkie i proste.
Poprzedniego dnia, stosownie do umowy z Jadzią, nie był u niej wcale, a natomiast przez cały dzień biegał za interesami w celu przyśpieszenia ślubu. Dziś po południu miał dopiero odwiedzić narzeczoną. Gdy oto przed godziną przybiegła doń Władka z przyniesioną jej przez starą Jóźwikowę wiadomością o napół tajemniczem zniknięciu Jadzi jeszcze onegdajszego wieczoru. Maglarka z początku nie niepokoiła się zbytecznie niespodziewanem odejściem swej sublokatorki, gdy jednak Jadzia nie powracała ani na drugi ani na trzeci dzień, uważała za właściwe dać o tem znać Władce. W ten sposób wiadomość doszła do Solskiego. Pojechać w tejże chwili na Leszno, dowiedzieć się od maglarki znanych już nam szczegółów przybycia posłańca i odejścia z nim Jadzi, wreszcie przybiedz po radę i pomoc do „Julka“ — było dlań dziełem kilku chwil.
Twarz adwokata, gdy słuchał opowiadania, chmurzyła się coraz bardziej. Gdy Solski skończył, mimowoli rzekł:
— Widzisz... mówiłem, że twojej narzeczonej grożą niebezpieczeństwa...
Zapanowało milczenie:
— Co robić?... co robić? — pytał Solski.
W tej chwili spojrzenie adwokata padło na „Frygę“.
Były ajent policyjny od samego początku tej sceny, jak tylko wszedł Ludek Solski, chciał się usunąć i wyjść do drugiego pokoju. Ale „Julek“ zatrzymał go ruchem ręki i rzekł w przelocie:
— Zostań pan... Możesz nam być potrzebny!
„Fryga“ usunął się tylko w kąt pokoju. Wyjął z kieszeni poranny numer któregoś z „Kurjerów“ i zasiadłszy w fotelu, zagłębił się w jego czytanie. Pomimo to żywe spojrzenia, rzucane z po za dziennika, dowodziły, że nie traci z uwagi ani jednego słowa z rozgrywającej się obok sceny.
Teraz adwokat postąpił ku niemu parę kroków.
— Panie Józefie... — rzekł.
— Co pan mecenas każe?
Ludek Solski spoglądał zdziwiony na tego niepozornego człowieczka, którego w pierwszej chwili wzruszony, nie zauważył. Pytał sam siebie: z jakiej racji „Julek“ robił konfidentem ich tajemnic kogoś obcego?
— Słyszałeś pan, panie Józefie, wszystko — ciągnął adwokat. — Powiedz co robić?..
„Fryga“ podniósł się z fotela i zbliżył do biurka. Trzymał w ręku „Kurjer“ i z zaciekawieniem patrzył w szpalty pisma.
— Zaraz, panie mecenasie... — rzekł.
Adwokat spoglądał nań zdziwiony, nie rozumiejąc tej odpowiedzi. W tej chwili Solski pociągnął go za ramię.
— Kto to taki? — spytał przyciszonym głosem.
— Ach... Zapomniałem ci powiedzieć. Józef Z..., były ajent policyjny, zwany niegdyś „Frygą“. Mówiłem ci o nim parę razy.
— Istotnie...
„Fryga“ skończył już czytać „Kurjer“.
Zbliżył się do biurka i rzekł:
— Co robić?.. Przeprowadzić w tej chwili śledztwo, rzecz prosta, tymczasem śledztwo prywatne, równolegle do śledztwa, które mamy przedsięwziąć w sprawie Polnera. A oto i materjał do śledztwa..
Podał „Julkowi“ numer pisma i wskazał palcem jakiś urywek w dziale drobnych wiadomości miejskich.
— Niech pan mecenas przeczyta...
Adwokat rzucił okiem na wskazaną przez byłego ajenta wiadomość i zbladł. Po chwili jednak wyprostował się i zaczął czytać głosem drżącym ze wzruszenia.
„Zbrodnia. Nocy onegdajszej na Nowej Pradze popełnioną została zagadkowa zbrodnia. Ofiarą jej padł siedemdziesięcioletni starzec z powołania szewc, nazwiskiem Wojciech P., oddawna tam zamieszkały, znany zresztą z prowadzenia bynajmniej niewzorowego i gustowania w spirytualjach.
„Wojciech P... powrócił do domu wieczora, kiedy została spełnioną zbrodnia, dość wcześnie i wyjątkowo trzeźwy. Widziano go około godziny 9-ej wieczorem wchodzącego do domku, gdzie zamieszkiwał. Posesja ta, położona na samym krańcu Nowej Pragi, jest dość lichą ruderą, posiadającą trzech tylko lokatorów. Parter zajmuje sam gospodarz, niejaki K..., podejrzany o stosunki ze złoczyńcami, w których obfitują tamte okolice.
„Na facjatce w dwóch sąsiednich izdebkach, komunikujących się nawet ze sobą przez wewnętrzne drzwi zamieszkiwali dwaj lokatorzy, z których jeden Wojciech P... stał się właśnie ofiarą zbrodni. Jego sąsiad, który tu zamieszkiwał dopiero od tygodnia, pełnił podobno obowiązki posłańca. Nazwisko jego nie jest dokładnie wiadome, ponieważ nie był zameldowanym. Gospodarz twierdzi, iż ów tajemniczy lokator podał mu oryginalne miano „Robak“. Istnieje przypuszczenie, że jest to raczej pseudonim lub przezwisko.
„Jakkolwiekbądź, niewątpliwem jest, że późnym już wieczorem widziano mniemanego Robaka, wracającego również do domu w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Co następnie zaszło w sąsiednich mieszkaniach Wojciecha P... i Robaka, nie wiadomo nikomu. Sąsiednie domy są położone tak daleko, że materjalnem niepodobieństwem byłoby słyszeć z nich hałas walki lub krzyk o pomoc. Stanowiłoby to tem większe niepodobieństwo, że podczas nocy, kiedy spełniona została zbrodnia, szalała gwałtowna burza i nawet upadło w okolicy parę piorunów.
„Dopiero wczoraj rano sąsiedzi zwrócili uwagę, iż okna jednej z izdebek, położonych na facjatce były wyrwane z zawias, a szyby porozbijane. Przywołana straż ziemska weszła do izdebki.
„Wewnątrz znaleziono najstraszniejszy nieład. Większość lichych sprzętów była poprzewracaną i porozbijaną. Ślady walki są widoczne. Drzwi komunikujące mieszkanie mniemanego Robaka z izdebką Wojciecha P... znaleziono wybite. Obok nich leżały zimne już zwłoki starego szewca...
„Trup nosi na skroni głęboką ranę. Według wszelkiego prawdopodobieństwa śmiertelne uderzenie zadane zostało ciężkim młotkiem szewckim, leżącym obok. Lokator izdebki, gdzie spełniono zbrodnię i kobieta, którą ze sobą owego wieczoru sprowadził, znikli. Wybite okno i pozostałe pomimo deszczu ślady na podwórzu zdają się dowodzić, że prawdopodobnie sprawcy zabójstwa wymknęli się ta drogą.
„Tajemnicza ta zbrodnia powoduje ogromną sensację na Nowej Pradze. Do koła rudery gromadzą się tłumy okolicznych mieszkańców.
„Kto była nieznajoma kobieta? Jakie jest rzeczywiste nazwisko mniemanego Robaka? Kto właściwie popełnił zbrodnię? Jakie były jej powody? Oto cały szereg pytań, które śledztwo musi wyjaśnić... Tymczasem pozostaje okryta mgłą tajemnicy...
„W ostatniej chwili dowiadujemy się ważnego szczegółu, który spieszymy podać do wiadomości czytelników:
„Robaka znano od dłuższego czasu na Nowej Pradze pod tem nazwiskiem. Była to zagadkowa egzystencja, należąca, o ile się zdaje, do szumowin społeczeństwa. Posłańcem został dopiero od trzech czy też czterech dni... Przypuszczają zresztą, że mógł sobie tylko samozwańczo, dla pewnych specjalnych celów, przywłaszczyć na pewien czas mundur posłańca. Ta ostatnia okoliczność jest do sprawdzenia.“
Adwokat skończył.
Podczas odczytywania artykułu Ludek Solski nie mógł stłumić niepokoju, który widniał na jego bladej twarzy. „Fryga“ stał spokojny i zimny.
Zaledwo „Julek“ złożył numer „Kurjera“ na biurko, kiedy Solski zawołał, zwracając się do byłego ajenta policyjnego:
— Więc pan... pan sądzisz, że pomiędzy zniknięciem mej narzeczonej, a tym strasznym wypadkiem, istnieje związek?..
— Tak, jestem przekonany.
Teraz i adwokat uważał za właściwe zainterweniować:
— Ależ zkąd, z jakiej racji?
— O racji zaraz powiem... Co do samego faktu, to ów fałszywy czy prawdziwy posłaniec, który onegdaj około dziewiątej wieczorem wyprowadził pannę Lipińską z mieszkania maglarki na Lesznie, był niewątpliwie tym samym posłańcem, który późno w noc przyprowadził na Nową Pragę młodą kobietę... Ta kobieta, to właśnie panna Lipińska.
— I pan sądzisz, że moja narzeczona została wspólniczką zbrodni? pytał gwałtownie Solski.
— Przeciwnie... Miała się stać jej ofiarą. Dziwnym tylko trafem, którego w tej chwili jeszcze odgadnąć niepodobna, zamiast niej — padł ofiarą stary szewc..
„Fryga“ zamilkł.
— Trzeba za to dziękować Bogu — dodał po chwili ze smutkiem — a przede wszystkiem przekonać się, czy przypadkiem łotrzy nie byli szczęśliwsi w następnym swym zamachu przeciw narzeczonej pana...
— Sądzisz pan, że był drugi zamach? — pytał adwokat.
— Musiał być... Panna Lipińska nie była sprawczynią zbrodni, ale musiała być jej świadkiem. Łotr, czy łotrzy, którzy ją wciągnęli w zasadzkę mieli od tej chwili sto razy więcej powodów usunięcia niebezpiecznego świadka... Od tego czasu upłynęło zapewne 30 godzin może więcej. Nieobecność panny Lipińskiej jest znakiem bardzo złym...
Ludek Solski zdawał się być jeszcze bledszym, niż przed chwilą. Zaciskał ręce aż mu trzaskały w stawach i kierował kolejno to na adwokata, to na „Frygę“ błędny pytający wzrok.
— Jakież ostatecznie masz pan dowody, jakie racje tak mniemać? — pytał „Julek“. — Może to wszystko mylny ślad...
Były ajent policyjny potrząsnął przecząco głową.
— Nie... — rzekł. — Mam tylko jeden dowód, ale stanowczy. Czy pan mecenas nie pamięta, com mówił przed chwilą o zwierzeniach Wawrzka Kobuza, podsłuchanych na stacji w Kutnie?.. Nazywał człowieka, który go podmówił do fałszywego zeznania, „Robakiem“. Oto dowód. Teraz nie potrzebuję już chodzić do parafji Ś-go Aleksandra, ażeby się ostatecznie przekonać, że panna Lipińska i Stefan Polner są bliźniętami... Ta wspólna, pochodząca z jednego źródła i działająca przy pomocy tego samego narzędzia nienawiść, która ich prześladuje, jest argumentem niezbitym...
„Fryga“ mówił powoli, poważnie, głosem smutnym.
Adwokata uderzały i przekonywały jego słowa. Pomimo to miał jeszcze wątpliwości, chciał je poddać krytyce.
— Jeszcze jedno... Powiedz mi, panie Józefie, w jaki sposób panna Lipińska mogła pójść za tym łotrem, człowiekiem nieznanym jej, zapewne nie wzbudzającym zaufania?.. Ja tego nie rozumiem...
„Fryga“ mimowoli uśmiechnął się.
— I ja nie rozumiem tego zupełnie... Co pan chce panie mecenasie, nie jestem przecież czarodziejem. Mogę przypuszczać.. Musiano użyć jakiegoś podstępu. Maglarka mówi o liście. Dla czegóźby łotrzy, którzy nie cofają się przed zbrodnią, mieli się cofnąć przed fałszerstwem?..
Teraz Solski podniósł się z krzesła.
W oczach błyszczał mu gorączkowy ogień. Głos miał ochrypły.
— Panie — rzekł, składając błagalnie ręce — radź... mów, co zrobić...
— Dobrze — odpowiedział po prostu „Fryga“.
Zamyślił się.
— Najpierw — zaczął znowu — niech pan próbuje się uspokoić... Wsiądziemy zaraz we dwóch w dorożkę i pojedziemy na Nową Pragę. Przeprowadzimy własne śledztwo...
Ludek zrobił nad sobą wysiłek.
Poszedł do lustra, uporządkował nieład ubrania i rzekł, odwracając się do byłego ajenta:
— Jestem gotów. Jedziemy.
— Jeszcze sekunda.
„Fryga“ zwrócił się do adwokata.
— Czy pan mecenas nie zna kogo w biurze posłańców?
— Znam...
— Otóż, jeśli to panu mecenasowi nie robi trudności, prosiłbym o jedną rzecz.
— Co takiego?
— Ażeby pan mecenas był tak łaskaw poinformować się w biurze, czy w liczbie posłańców przyjętych w ciągu ostatniego tygodnia, niema jakiego Robaka?.. Jeśli jest, w jakich okolicznościach został przyjęty?.. Gdyby go nie było, czy i jakich nowych posłańców przyjęto do biura w ostatnim czasie.
Ludek Solski podszedł do „Julka“ i wziął go za rękę.
— Mój drogi — pytał — zrobisz to?..
— Ależ zrobię.
— To wszystko... Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. U pana mecenasa byłoby niedogodnie, u pana Solskiego również. Mogą panów śledzić. Niech panowie będą u mnie, w Hotelu Słowiańskim, dziś o dziewiątej...
Od dwudziestu czterech godzin pan Onufry Leszcz nie mógł sobie znaleść miejsca...
Było to nazajutrz po owej strasznej nocy, podczas której spełnione zostało zabójstwo na Nowej Pradze. Burza, która szalała w nocy odświeżyła powietrze. To też pan Onufry z błogim uśmiechem na twarzy wciągał w siebie woń gwoździków, rozkwitających na skwerze na Krakowskiem-Przedmieściu.
Była dziewiąta rano.
Pan Onufry wysłuchał już ze skupieniem ducha nabożeństwa porannego w kościele Reformatów na Senatorskiej, wstąpił na kawę do Saskiego Ogrodu, a wreszcie przywędrował powoli na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu. Usiadł na ławce i spoglądał na prawo i na lewo, jak gdyby oczekując kogoś...
Upłynął kwadrans.
Ten ktoś nie przychodził. W zmarszczkach szerokiej, przyjemnie uśmiechniętej twarzy pana Onufrego zaczynał się ukazywać tajony niepokój...
W tem przed ławką, na której siedział, zatrzymał się jakiś dzieciak. Był to typ gamena ulicznego. Najwyżej dwunastoletni, szczupły, dość na swój wiek wysoki, chłopiec miał spryt wypisany w oczach i na twarzy. Ubrany był licho, prawie w łachmanach.
Dzieciak stanął przed ławką i uparcie się przypatrywał panu Onufremu. Byłego komornika to badawcze wejrzenie ulicznika zaczynało trochę żenować. Pomimo to przystroił twarz w jeden ze swych najdobrotliwszych uśmiechów i zapytał:
— Czego tak patrzysz, moje dziecko?..
— A bo...
Dzieciak przerwał sobie i znów przyglądał się szerokiej twarzy byłego komornika. Po chwili nabrał odwagi i rezolutnie postąpił naprzód. Zaczął czegoś szukać za pazuchą i niebawem wydobył jakąś brudną i pomiętą kopertę...
Pokazał ją zdaleka panu Onufremu.
— Czy to do pana? — zapytał.
Leszcz mimowoli pobladł.
Zdawało mu się, że widzi na kopercie zamazany napis ołówkiem: „Wielmożny pan Onufry“; zdawało mu się, że poznaje pismo Robaka.
— Pokaż-no, mój chłopczyku — rzekł, usiłując zachować poprzednią dobrotliwość w głosie.
Udawało mu się to z trudnością.
— Do pana, czy nie do pana?.. — pytał śmiało ulicznik.
— Przypuśćmy że do mnie...
— Kiedy tak, to dostanę od pana za kurs dwa złote.
Były komornik, nie mówiąc ani słowa, wyjął z portmonetki trochę srebra i dał dzieciakowi. Koperta przeszła do jego ręki. Podniósł się, chcąc odejść, ale w tej chwili przyszła mu do głowy nowa myśl.
Zatrzymał dzieciaka.
— Słuchaj, mój chłopcze, możesz mi powiedzieć, kto i kiedy oddał ci ten list?..
— Dobrze... ale da pan jeszcze dychę...
Pan Onufry znów otworzył portmonetkę. Za chwilę łobuziak recytował:
— Dał mi jeden posłaniec, za Wolskiemi rogatkami, kazał o 9-ej być na Skwerze i poszukać jednego pana, co się nazywa pan Onufry... Powiedział mi jak wygląda...
— I kiedy to było?
— Dziś o 7-ej rano.
Badanie zostało zakończone.
W kwadrans potem pan Onufry Leszcz siedział w swoim gabinecie przy biurku, pochylony nad kilku wierszami zamazanego pisma, rzuconego drżącą ręką na papier. Oryginalny list brzmiał jak następuje:
Spojrzał na zegar. Dochodziła dziesiąta.
Powziął szybko postanowienie. Zrobił węzełek z garderoby, do pugilaresu włożył nieco banknotów i wyszedł. Na Placu Teatralnym wsiadł w tramwaj, idący do rogatek wolskich.
Dopiero około trzeciej powrócił — tym razem bez węzełka — do domu...
Stara służącą była w najwyższym stopniu zdziwiona nieregularnością, jakiej się dopuścił jej pan, spóźniwszy się na obiad. Było to pierwsze spóźnienie od wielu lat!..
Po powrocie pan Onufry zdawał się być mniej zaniepokojony.
Ale tylko na pozór. W istocie nie mógł sobie znaleść miejsca. Obiadu nie jadł prawie wcale, a tego popołudnia nie wyszedł na zwykłą przechadzkę. Posłał tylko do kiosku po komplet wieczornych gazet i długo czegoś w nich szukał. Co chwila spoglądał na wskazówki zegara, jak gdyby pragnął przyspieszyć bieg czasu.
Całą prawie noc następną nie spał, a rano już od piątej był na nogach...
Wbrew zwyczajowi tego poranku nie wyszedł do kościoła. O ósmej rano posłał znów do kiosku po poranne numera „Kurjerów“ i długo siedział nad niemi pochylony.
Gdyby kto zajrzał w owej chwili w twarz byłemu komornikowi, ujrzałby jego rysy konwulsyjnie wykrzywione.
Był to ten sam poranek, kiedy „Fryga“ naradzał się z adwokatem i z Solskim.
Około jedenastej rano pan Onufry usłyszał jakieś głosy w kuchni, leżącej niedaleko gabinetu. Podniósł się... Słuchał przez chwilkę, wreszcie otworzył drzwi od kuchni i stanął w nich.
W kuchni znajdowały się dwie osoby, służąca i roznosiciel z telegrafu.
— To chyba nie tu... to nie może być — mówiła stara kobieta...
Roznosiciel trzymał w ręku telegram.
— Jakże się nazywacie? — pytał.
— Joanna Gniazdowska....
— Właśnie tak napisane. Joanna Gniazdowska... Telegram do was...
Kobieta kręciła głową.
— To nie może być... Jakem żywa, nikt do mnie żadnych telegramów ani listów nie pisał.
W tej chwili spostrzegła stojącego w drzwiach pana.
— Proszę pana... — zaczęła.
— Słyszałem... słyszałem... — przerwał jej były komornik, próbując okrasić twarz dobrodusznym uśmiechem. — Niema co!.. Telegram do Joanny... Trzeba wziąć... Nie ugryzie was przecie.
Pan Onufry wziął papier z ręki roznosiciela.
— Tak jest, najwyraźniej napisane: „Joanna Gniazdowska“ — dodał — bierzcie, Joanno...
Służąca jeszcze niezdecydowana wyciągnęła rękę.
— Ta, bierzcie!.. — dorzucił roznosiciel telegrafu.
Niebieski papier znalazł się wreszcie w ręku Joanny.
Pan Onufry, widząc, że kwestja załatwiona, cofnął się do gabinetu. Usiadł przy biurku i zdawał się czegoś oczekiwać.
W parę minut drzwi od kuchni otworzyły się i ukazała się w nich głowa starej służącej.
— A czego to chcecie, Joanno? — pytał jej pan.
Kobieta wsunęła się ostrożnie do pokoju. W ręku trzymała niezręcznie depeszę.
— Proszę pana — rzekła zaambarasowana — nie wiem, co to ma być...
— Przeczytajcie...
— Nijak nie mogę... Czytam przecież na książce do nabożeństwa.. a tego ani rusz nie rozumiem...
— Pokażcie.
Joanna podała kartę panu.
— To po niemiecku — rzekł, rzuciwszy okiem na papier.
— O la Boga! po niemiecku...
— Telegrafują do was z Berlina... Macie kogo znajomego w Berlinie?
Służąca wzruszyła ramionami.
— Gdzieżby tam... Miałam kumę pod Zamościem, to umarła...
Po chwili dodała z kobiecą ciekawością:
— I... proszę pana... co tam pisze?
— Prawie nic. Dwa słowa wszystkiego. Oto cała depesza: „Berlin. Jadę dalej (podpisano) Wurm.“ Czy nie znaliście jakiego Wurma?
— Nigdy w życiu...
— To chyba pomyłka, albo może kto chciał z was zażartować...
— O la Boga!
Joanna zbliżyła się do pana i pocałowała go w rękę.
— I co ja mam z tem robić proszę pana?.. Żeby tylko nie było jakiego kłopotu!..
— Co? Najlepiej podrzeć i wyrzucić do śmieci...
Mówiąc to, pan Onufry darł telegram w drobne kawałki.
Joanna pocałowała pana Onufrego raz jeszcze w rękę i odeszła.
Od tej chwili humor pana Onufrego zmienił się w sposób zadziwiający. Kazał sobie podać kawę, której od rana jeszcze nie pił, a następnie, wykwintnie ubrany, gwiżdżąc między zębami jakąś piosenkę, wyszedł na miasto...
W środku Paryża, na lewym brzegu Sekwany, nieopodal dzielnicy studenckiej i bulwarów, przecinających tę część miasta, odnajdujemy cały labirynt ulic wąskich i ciasnych, zapchanych wysokiemi i starożytnemi domami.
Jest to antyteza Paryża błyszczącego i wspaniałego, Paryż nędzarzy.
Tutaj gnieździ się nędza i występek.
Pomimo, że o dwa kroki dalej widzimy piękne kamienice bulwarów, wspaniałe oświetlenie, szerokie chodniki, setki powozów i tysiące ładnych kobiet — tu panuje wieczny półmrok. Z ciemnych czeluści domów wychodzą nieprzyjemne wonie, a wąskie trotuary zapełniają podejrzane postacie kobiece i bardziej jeszcze podejrzane postacie męzkie...
Tym odwiecznym, a oślizgłym z brudu zakątom już oddawna wypowiedziała wojnę municypalność „stolicy świata“. Co rok niemal znikają stare rudery, ażeby ustąpić miejsca wspaniałym, nowym gmachom. Stara dzielnica, okolice rue Galande i placu Maubert, coraz to zmieniają się i tracą dawny charakter. Rozwalają stare domy i wznoszą nowe. Otwierają place i stawiają na nich pomniki. Pomimo to lata jeszcze upłyną zanim znikną zupełnie owe brudne, lecz starożytne zakąty...
Już przed kilku laty zwaloną została część dawnej ulicy Galande.
Przed zwaleniem był to jeden z najoryginalniejszych zakątów miasta. Oryginalność jego stanowiła nie tyle może architektura, choć domy, wąskie i czarne, wznosiły do góry swe okopcone fantastyczne szczyty, ile życie, tu panujące... Wiadomo było każdemu, kto choć trochę znał wewnętrzne życie Paryża, że tu o dwa kroki od sławnej „giełdy ogryzków od cygar“ (dziś równie nieistniejącej) chętnie obierali sobie kwatery najgorsi paryzcy bandyci i ich towarzyszki. Tutaj mieścił się cały szereg knajp, wyróżniających się charakterem i kolorytem knajp, specjalnie uczęszczanych przez t. z. hâute pègre czyli kwiat łotrów paryzkich.
Jedna z takich knajp nosiła oryginalne miano Maison Noire[3].
Knajpa mieściła się w domu najbardziej ponurym na tej ponurej ulicy Galande. Wysoka brama wejściowa była pomalowana na kolor czarny, a sama knajpa wbrew zwyczajowi paryzkiemu mieściła się nie od frontu, lecz w podwórzu. W głębi, w poprzecznej oficynie, otwierały się czarno pomalowane drzwi sklepu o szybach, zasnutych brudem i kurzem. Za każdem otworzeniem tych drzwi buchały wyziewy spirytusu i wybiegał tłumiony gwar. Od czasu do czasu wchodziły lub wychodziły postacie obdarte i obrzękłe, brudne, rzucające z ukosa wejrzenia pełne cynizmu i chytrości.
Trzeba było mieć odwagę, ażeby tu wejść.
Sierżanci policyjni zapuszczali się w tę stronę ulicy nie inaczej niż po dwóch, a najczęściej obserwowali knajpę z ulicy. Niechętnie i tylko w znaczniejszej sile wchodzili wewnątrz.
Klijentela tego ponurego zakładu składała się prawie wyłącznie ze złodziei, ich towarzyszek, kobiet najgorszego prowadzenia i z pewnej liczby nałogowych pijaków. Były to szumowiny społeczeństwa.
Knajpa posiadała kilka dużych sal, które zawsze były pełne. W pierwszej od drzwi, za ogromnym czarno pomalowanym szynkwasem, od którego rażąco odbijała biała blacha cynkowego blatu, królowała ogromna, brzydka baba z siwiejącemi wąsami, które się jej nad górną wargą puszczały... Zwano ją, nie wiadomo już dla czego: „Matką Gilotyną“.
Była to najwyższa władza miejscowa.
Rozstrzygała ona bez apelacyi wszelkie spory, wynikające pomiędzy gośćmi, godziła zwaśnionych, wyrzucała za drzwi robiących skandale, które przekraczały dozwoloną miarę. Powagę jej utrzymywała herkulesowa siła...
Po izbach uwijało się dwóch czy trzech młodych łobuzów, najczęściej rekrutowanych z liczby gości i nie popasających długo na posadzie garsona. Nad nimi znowu zwierzchnią władzę dzierżył mąż, czy też kochanek „Mamy Gilotyny“, Ernest, niegdy złodziej kieszonkowy, który uważał za właściwe porzucić dawną profesję dla ostatecznego pozyskania względów herkulesowej gospodyni „Czarnego domu“. Był to typ tak zwanego przez paryżan „pale voyou“ mizerny, chudy, nizki, z żółtemi włosami, przylepionemi do skroni i bezczelnem, zezującem spojrzeniem.
„Mama Gilotyna“, starsza od niego o lat trzydzieści, miała dwie namiętności: do absyntu z anyżówką — i do swego Ernesta. To też za czarnym bufetem odbywały się od czasu do czasu sceny zazdrości, z których biedny Ernest nie zawsze wychodził cało...
W samej knajpie potężna „Mama Gilotyna“ umiała utrzymać porządek. Zabójstwa prawie się tutaj nie zdarzały... Bójki kończyły się zawsze na ulicy. Wprawdzie obcy, który tu wszedł, mógł być pewny, że w dwie minuty jego kieszenie zostaną oczyszczone do dna, ale była to prawie jedyna poważniejsza niedogodność, jaka go spotykała.
Zato — jeśli tylko komu nie przyszło do głowy wziąć go za ajenta policyjnego — mógł swobodnie obserwować ciekawe fizjognomje gości, słuchać ich złodziejskiego szwargotu i robić psychologiczne spostrzeżenia. Bądź co bądź, było tu na co patrzeć...
Szczególniej jedna z izb wartą była widzenia.
Nosiła ona charakterystyczne miano „Trupiarni.“ Tu nie przychodzili prawie wcale złodzieje; była to główna kwatera pijaków. W ich liczbie znajdowało się wiele kobiet, młodych i starych. Te ostatnie w łachmanach, z długiemi kosmykami siwych włosów w nieładzie, z osowiałem wejrzeniem wypełzłych oczu, pomarszczone i brudne, wyglądały strasznie. „Trupiarnia“ posiadała szereg prostych, szerokich ław i stołków, a na podłodze rozesłany jakiś czarny, brudny i zużyty kilimek.
Trzeba było zobaczyć wnętrze tej ponurej izby — wieczorem, około dziesiątej lub jedenastej...
Żółte płomienie gazowych kinkietów bez szkieł migotały, słabo rozświetlając półmrok, panujący w izbie... Ani jednego wolnego miejsca... Tłum ciemnych postaci, pomięszany, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, obsiadł ławy. Wszędzie wstrętne łachmany. Większość jest już pijana... Niektórzy tylko posiadają jeszcze cokolwiek przytomności... Pijani leżą połową ciała na stołach pośród poprzewracanych butelek i szklanek. Niektórzy śpią, inni są pogrążeni w jakieś niby letargiczne obezwładnienie. Panuje ciężkie milczenie. Tylko od czasu do czasu podniesie się z za któregoś stołu niezupełnie jeszcze ociężała głowa.
— Pić! — odzywa się na pół szeptem ochrypły głos.
Tu i ówdzie pod stołami leżą bardziej pijani. Po paru godzinach, gdy opar pijaństwa przejdzie, podniosą się, wygramolą na ławę i, jeśli znajdą jeszcze w kieszeni choć trochę pieniędzy, będą znów pili aż do utracenia przytomności... I tak — bez końca...
Ten widok miał w sobie nieskończoną grozę tragiczną. Zdawało się, że to jeden jeszcze z kręgów dantejskiego piekła. Ten półmrok, ta nieruchomość ponurych postaci w łachmanach, to milczenie, przerywane od czasu do czasu szeptem: „pić“ — rozstrajał nerwy. Ostatni stopień upadku i zbydlęcenia!..
Czyją własnością była ta jedyna w swoim rodzaju knajpa?
Różnie o tem mówiono: Jawną gospodynią była już oddawna „Matka Gilotyna“. Wychowała się i zestarzała tutaj, pośród tej atmosfery wyziewów spirytusu i oddechów zbrodni. Jako bardzo młoda dziewczyna, usługiwała tu przed laty kilkudziesięciu... Większość gości uważała ją za właścicielkę „Czarnego domu“.
Ale bliżej poinformowani twierdzili, iż właściwie „Matka Gilotyna“ jest tylko zarządzającą. Knajpa zaś miała należeć do — „Sępa“.
Kto był „Sęp“?
Był to właściciel tej brudnej i ponurej kamienicy.
Plebs paryzki żywi stale rodzaj nienawiści do swoich kamieniczników i w ulicznym żargonie chrzci ich charakterystycznem przezwiskiem „sepów“ (vautour). Takie też być musiało pierwsze źródło nazwy, pod którą znano w tych okolicach właściciela ponurego domu.
Niewątpliwie jednak do ostatecznego nadania mu przezwiska przyczyniła się jego powierzchowność.
Był to mężczyzna więcej niż pięćdziesięcioletni, wysoki i nieco przygarbiony. Nosił krótką, siwą brodę. Ubrany był zawsze wcale przyzwoicie.
Twarz jego, dość regularna, posiadała nawet ślady dawnej piękności. Ale odstraszał jej wyraz nieprzyjemny. Z pod krzaczastych brwi patrzyły zimno szare oczy, a na czole rysowała się głęboka zmarszczka. Niekiedy w oku starca zapalała się błyskawica, która mogła przerazić tego, ktoby był przedmiotem nienawiści „Sępa“.
Twarz uderzała wyrazem energji i jakiejś dzikiej nienawiści. Rzadko kto odważył się patrzyć w twarz „Sępowi“. Dzieci, na które rzucił wzrok, zabierały się do płaczu.
Kamienica, w której znajdowała się knajpa, mieściła jeszcze wielu lokatorów. Byli to przeważnie biedacy. Ci mogliby wiele powiedzieć o szorstkości i braku serca „Sępa“. Bali się go wszyscy, a wielu nienawidziło.
„Sęp“ nie mieszkał w swoim domu.
Przychodził tu tylko od czasu do czasu, ażeby porozumiewać się z odźwiernym, który był jednocześnie rządcą domu. W podwórzu w antresoli, w dwóch czy trzech małych pokoikach mieścił się rodzaj kancelarji, w której gospodarz przepędzał niekiedy po kilka godzin.
Wtajemniczeni szeptali, że odbierał tam rachunki od „Mamy Gilotyny“ z zarządu knajpy, stanowiącej nader korzystny interes. Mówiono, że pomiędzy knajpą a mieszkaniem na antresoli istnieje komunikacja, a nawet „Mama Gilotyna“, wypiwszy kiedyś więcej absyntu, niż zwykle, wygadała się, że „Sęp“ całemi godzinami przygląda się przez ukryte okienko temu, co się dzieje w „Trupiarni“...
— Powiada, że go to bawi!.. — mówiła megera.
Zresztą była to chyba plotka, bo w wysokiej izbie, noszącej miano „Trupiarni“ nie widać było śladu żadnego ukrytego okienka...
Żaluzje okien antresoli były zresztą zapuszczone i widocznie przybite. Okna nie otwierały się nigdy. Co się działo wewnątrz, nie wiedział nikt. Sąsiedni lokatorowie opowiadali o jakichś odgłosach, które zdawały się niekiedy wychodzić ztamtąd, musiała to być jednak również bajka.
Wogóle postać „Sępa“ otaczała pewna tajemniczość. Nawet w tym podejrzanym zakątku spoglądano nań podejrzliwie.
Nikt na pewno nie wiedział nazwiska gospodarza kamienicy.
Zapewniano tylko, że jest cudzoziemcem, doktorem czy adwokatem i że ma gruby majątek. Dom kupił prawie przed laty dziesięciu. Niedługo zajął antresolę, w której urządził swą kancelaryjkę i zaczął tu od czasu do czasu przychodzić. Niekiedy przyjmował tu jakichś nieznajomych. Z początku postać jego obudzała zaciekawienie, powoli jednak przyzwyczajono do niej. Na zawsze jednak pozostała nieufność...
A jednak „Sęp“ był osobistością znaną w Paryżu.
Nie tylko znaną, ale nawet — cenioną. W sferach naukowych i lekarskich świata paryzkiego, przed dziesięciu laty opowiadano wiele o oryginale, znakomitym i bogatym doktorze, który około owego czasu osiedlił się i rozpoczął praktykę w Paryżu. Był to szwed. Przywiózł ze sobą listy, polecające do najpierwszych znakomitości lekarskich w stolicy Francji, a niebawem zwrócił na siebie uwagę specjalistów, całym szeregiem broszur w kwestji chorób nerwowych, którą specjalnie się zajmował. Nowy systemat kuracji, który proponował, zrobił wiele hałasu w akademji. Ostatecznie w krótkim stosunkowo czasie doktór Erikson stanął w szeregu paryzkich znakomitości.
Uchodził zawsze za dziwaka.
Praktyką zajmował się stosunkowo niewiele. Był zresztą zbyt bogaty, ażeby potrzebował liczyć na korzyści z tego źródła. Jeśli ordynował w jednym z wielkich zakładów prywatnych dla chorych umysłowo, robił to tylko dla tego, ażeby mieć materjał do obserwacji naukowych. Nadto wzywano go często w wypadkach trudnych, wymagających niezwykłego zasobu wiedzy... Po za tem uczony szwed zajmował się przeważnie badaniami teoretycznemu...
Jego arystokratyczni klijenci i uczeni koledzy, którzy znali jego pracownię na bulwarze Melesherbes, ani się domyślali, jak dziwnem przezwiskiem obdarzono znakomitego medyka w złodziejskiej dzielnicy.
Na rok prawie przed wypadkami, które opowiadamy, nastąpiło zetknięcie pomiędzy szwedzkim doktorem, a znanym nam dobrze Robakiem.
Ten ostatni, potomek spanoszonego rodu Półtorackich, już oddawna przebywał w Paryżu, stolicy wszystkich chevaliers d’industrie. Po przymusowym wyjeździe z kraju, tułał się kolejno po wszystkich stolicach Europy, prowadzać egzystencję niejasną i awanturniczą. Zajmował się wszelkiemi rzemiosłami, a między innemi i takiemi, do których dość trudno byłoby się mu przyznać. Widziano go kolejno pośród względnie błyszczącego towarzystwa i na ostatnich stopniach nędzy... Niekiedy ukazywał się u modnych wód z wspaniale ubranemi kobietami i rzucał na stół rulety tysiące franków czy marek, kiedyindziej obdarty żebrał po hotelach, poszukując naiwnych, a czułych podróżnych.
To pewna, że nigdzie długo miejsca nie zagrzał...
Staczał się zresztą coraz niżej. Coraz częstsze i ostrzejsze zatargi z prawem nie pozwalały mu robić lepszych interesów. Zbyt dobrze znała go już policja wszystkich stolic Europy... Wtenczas Lolo Półtoracki obrał sobie za stałe miejsce pobytu Paryż i, ażeby ostatecznie nie plamić rodzinnego nazwiska przyjął pseudonim „Roback“. Towarzysze przezywali go częściej, ze względu na szczątki dawnej dystynkcji, „Hrabią“.
Przez lat kilka żył pośród szumowin stolicy.
Znany był dobrze w świecie łotrów, a niejedna jego ówczesna sprawka dawała mu prawo do więziennej celi w Mazas. Szczęśliwy jednak traf pozwalał mu tymczasem unikać tej ostateczności... Zresztą życie jego było życiem wyrzutka społeczeństwa. Pomimo wszystko cierpiał nieraz dotkliwą nędzę. W owym czasie począł się upijać nieraz aż do utraty przytomności.
„Maison Noire“ był jedną z najulubieńszych knajp „Hrabiego“, jak go nazywali koleżkowie. Kiedy zdobył zkadkolwiek nieco pieniędzy, szedł do „Trupiarni“ i pił tam dotąd, dopóki nie przepił wszystkiego, co miał... Po pijanemu majaczył. Mruczał coś do siebie pod nosem po polsku, śpiewał półgłosem i wymachiwał rękami.
Pewnego razu, gdy chwiejąc się na nogach, wychodził z „Trupiarni“, „Mama Gilotyna“ dała mu znak, że chce z nim mówić.
Robak spojrzał na nią zdziwiony, jednak zbliżył się.
— Chcesz co zarobić? — zapytała go bez dalszych wstępów.
— Chcę...
— Bądź tu jutro o jedenastej rano. Zobaczysz.
Na dalsze pytania Robaka „Mama Gilotyna“ nie chciała i nie miała czasu odpowiadać.
Nazajutrz rano zaciekawiony Robak znajdował się o oznaczonej godzinie przed bufetem gospodyni. Stara baba kazała mu iść za sobą do swego prywatnego mieszkania, które komunikowało się z knajpą... Ztamtąd ciemnym kurytarzykiem i wązkiemi schodami poprowadziła go na antresolę.
Zapukała do drzwi.
— Entrez — odezwano się z wewnątrz.
Za chwilę megera i Robak znaleźli się w nizkim pokoiku, ciemnym i oświetlonym tylko płomieniem gazowym. Był to rodzaj kancelarji. Przed dużem biurkiem siedział jakiś stary człowiek o siwej przystrzyżonej brodzie.
— Ten pan chce z tobą mówić — rzekła „Mama Gilotyna“ do Robaka i wyszła.
Wówczas nieznajomy odwrócił się do swego gościa twarzą. Robak poznał „Sępa“, którego niejednokrotnie widział na ulicy.
Szwedzki doktór rzekł doń jak najczystszą w świecie polszczyzną:
— No, panie hrabio Półtoracki... chciałbyś ze mną pogadać, czy nie?..
Twarz „Sępa“ wykrzywiła się uśmiechem ironji, który czynił ją jeszcze nieprzyjemniejszą niż zwykle.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Robaka.
Przez chwilę stał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale ironiczny uśmiech pytającego przywołał go do zimnej krwi.
— Dla czego nie? — odrzekł równie po polsku.
— A więc siadaj pan.
Następstwem tej rozmowy, która potrwała dość długo, było, że Robak został czemś w rodzaju ajenta „Sępa“. Biegał za jego interesami, zbierał jakieś wiadomości, załatwiał zlecenia... Trwało to pewien czas.
Wreszcie jednego wieczoru, zaopatrzony przez doktora w dobry szwajcarski pasport, Robak wyjechał do kraju w tajemnej misji...
Jak ją wykonywał? widzieliśmy.
Wróćmy na chwilę do Warszawy.
Cofnijmy się znów do owego dnia, gdy pełen niepokoju, zmieniony i drżący, pan Onufry pojechał na Wolę.
Widzieliśmy go wsiadającego do tramwaju na Placu Teatralnym. Pod pachą trzymał zawiniątko. Pojechał aż do końca linji tramwajowej za rogatkami i wysiadłszy, obejrzał się nieznacznie do koła, i skierował na jedną z uliczek, idących w bok od szosy.
Uliczki te w lecie pełne są kurzu, w zimie — błota.
Idą one fantastycznie zygzakowatemi linjami pomiędzy mizernemi chałupkami i płotami ogrodów. Gdzieniegdzie tylko widać domki nieco większe i porządniejsze. Pusto tu i spokojnie...
Pan Onufry ciągle szedł naprzód.
Skręcił na bok w inną, jeszcze bardziej ciasną i głuchą uliczkę, potem jeszcze w inną. Tu na środku uliczki rosła trawa. Na samym końcu, w zaułku, nie mającym żadnego wyjścia, niedaleko muru któregoś z cmentarzy, stała za dość wysokim płotem nizka chałupka, zapadająca się w ziemię...
Pan Onufry otworzył skrzypiące wrota płotu i znalazł się w podwórzu.
Szedł naprzód, jak człowiek, który dobrze zna miejscowość. Obszedł do koła domek i wszedł w tylne, nizkie drzwi. Obecność jego w tym zakącie nie zwróciła niczyjej uwagi; nikt nie wyszedł, nie zapytał go, gdzie idzie...
Pan Onufry ukazał się w przyciemnionej sionce. W głębi były jakieś drzwi, do których zapukał. Za drzwiami dał się słyszeć szmer.
Po chwili dopiero jakiś głos zapytał:
— To ty?..
— Ja...
Rygiel posunął się i drzwi stanęły otworem! W izdebce znajdował się Robak bez odzienia tylko w kamizelce. Twarz miał bladą, oczy zaczerwienione, głowę zawiązaną chustką.
Były komornik aż odstąpił o parę kroków w tył na jego widok.
— Co ci? — pytał pobladły.
— Potem... potem... — odrzekł Robak. — Przyniosłeś ubranie?
— Jest.
Pan Onufry rzucił na stół zawiniątko.
Robak szybko rozwinął je.
— Dobrze — rzekł. — Będę się przebierał... Tymczasem siadaj. Opowiem ci, co się stało.
Były komornik upadł raczej niż usiadł na jakimś stołku.
— Co? — pytał — co?..
Więcej nie był w stanie nic wymówić.
Wówczas Robak szybko począł zrzucać z siebie ubranie, które miał na sobie i kłaść przyniesione przez wspólnika. Jednocześnie po krótce, z cyniczną otwartością opowiedział dzieje ubiegłej nocy. Nie oszczędzał Onufremu nic. W parę minut i opowiadanie i tualeta były skończone.
— I nie masz sakwojażu z książką?.. — wyjęknął pan Onufry.
Robak zrobił znak zniecierpliwienia.
— Akurat o to teraz idzie... — mruknął. — Teraz główna rzecz, żebyśmy obaj nie poszli do kryminału...
Panu Onufremu wystąpił gęsty pot na czoło.
— Rozumiesz — ciągnął Robak — że stało się głupstwo... Trzeba go, o ile można naprawić. A przedewszystkiem, nie dać się złapać. To rzecz najważniejsza!.. Po dzisiejszej nocy nie mam tu co robić. Muszę zmykać za granicę... Dla tego tu przyleciałem i posłałem po ciebie!.. Dziś jeszcze muszę wsiąść na pociąg do Aleksandrowa.
— W jaki sposób?.
— W bardzo prosty... Z Warszawy wyjeżdżać nie głupim. Ale co mówisz o Pruszkowie?.. Za chwilę zajedzie bryczka, która mnie dowiezie do Pruszkowa. Tam wsiadam na pociąg — jazda... Mundur posłańca już spaliłem. Reszta łachów nie może mnie tak bardzo skompromitować. A co do fizjognomji widzisz...
Robak schylił się i wydobył z kuferka jakiś dość dziwny przedmiot. Była to sztuczna broda, którą sobie zaraz przyprawił.
— No, cóż ładny jestem? — pytał się ze śmiechem...
Onufry był ciągle blady.
— Będzie kwestja z granicą — kończył Robak. — Ale to rzecz najmniejsza... Mam wprawdzie pasport, a nawet pasport jest na imię Wurma, podczas gdy na Nowej Pradze znali mnie jako Robaka, a nawet meldowany tam nie byłem, ale zawsze nie chcę ryzykować z pokazywaniem go na granicy...
— Więc?
— Więc... zrobię to, co wszyscy porządni ludzie robią w takim wypadku... Wysiądę na przedostatniej stacji, a przez granicę każę się przeszwarcować!..
— I sądzisz, że ci się to uda?
— Djabeł wie... Udać się powinno.
Były komornik nieco odetchnął.
— Jeszcze jedno — zapytał. — Czy nie boisz się jakiej niedyskrecji ze strony osoby, u której w tej chwili jesteś?..
Robak uśmiechnął się pod przyprawioną brodą, która go zmieniła do niepoznania.
— O to się nie bój!.. Wiesz przecie, że baba, w której chałupie jesteśmy, była niby moją kochanicą...
Roześmiał się szyderczo.
— Widzisz, że i to nawet może się na coś przydać... Jest dyskretna i zresztą zna mnie pod innem nazwiskiem. Nie będzie się nic domyślała. Co do ciebie, umyślnie ją wysłałem, żeby cię nie widziała, tak samo, jak zeszła razą, przed czterema miesiącami, kiedy tu się spotkaliśmy.
Robak, pomimo że twarz jego nosiła ślady niewywczasu i nocnych wzruszeń, był niezwykle spokojny. Mówił tonem lekkim, nawet żartobliwym. Zdawało się, że zbrodnia, którą popełnił przed kilku godzinami, nie obchodziła go zupełnie. Przeciwnie w oczach pana Onufrego można było wyczytać głęboki niepokój. Gdy mówił, głos jego drżał.
— Skończmy — rzekł Robak. — Zaraz zajedzie bryczka i wreszcie może wrócić baba...
— Skończmy!... — powtórzył, jak echo, pan Onufry.
— Posłałem po ciebie jeszcze dla dwóch rzeczy...
— Jakich?
— Primo — żebyś dał pieniędzy...
Były komornik nie rzekł ani słowa, wyjął pugilares i oddał kilka znajdujących się w nim papierków Robakowi.
Ten ostatni skrzywił się.
— Mało... — rzekł.
Po chwili dorzucił:
— A powtóre, ażeby cię zapytać, czy ci się przydam na co za granicą?...
— A!... — odrzekł tylko pan Onufry.
Robak czekał na odpowiedź, patrząc w oczy spólnikowi. Ale Onufry nie śpieszył się z odpowiedzią. Rysy jego twarzy wyprostowały się. W oczach zapalił mu się jakiś przelotny ognik.
— A... — powtórzył jeszcze raz.
— Prędzej, stary... — naglił go Robak.
— Czekaj — odrzekł Onufry.
Upłynęła krótka chwila milczenia.
— Mam... — rzekł nagle były komornik, uderzając ręką po stole.
— Co?
— Polecenie dla ciebie...
Twarz jego świeciła teraz złośliwością i uradowaniem. Uśmiechał się szeroko. Robak spoglądał nań zdziwiony.
— Słuchaj, stary, co za szelmostwo znów wymyśliłeś?
— O, nic wielkiego... Ale przyznasz, trzeba ratować sytuację...
— Słusznie.
— Ty ją zepsułeś, i ty uratujesz...
— Ja?
— Tak... Oddasz wizytę twemu „Sępowi“.
— Nie rozumiem...
— Wizytę, która mu zresztą nie potrzebujesz zapowiadać...
Pan Onufry pochylił się ku Robakowi i przez dłuższą chwilkę szeptał mu coś do ucha. Twarz Robaka z kolei rozjaśniała się uśmiechem.
— A, niech cię nie znam... — zawołał mimowoli. Co za myśl!..
— Niezła?
— Pyszna...
— I zrobisz?
— Bezwarunkowo...
— Za papiery, jeśli będą co warte, a warte być muszą, dostaniesz zaraz trzy tysiące rubelków...
— Zgoda.
— A potem udział w zysku.
— Idzie... A teraz zmykaj czemprędzej, mój stary, bo się spóźnię do Pruszkowa.
Pan Onufry zabierał się do wychodzenia. We drzwiach zatrzymał się.
Wyjął kartkę papieru i ołówek. Napisał parę słów i kartkę podał Robakowi.
— Jutro rano wyślesz mi z Berlina telegram o twem przybyciu. To mnie uspokoi...
Robak spoglądał na byłego komornika zdziwiony.
— Nie obawiasz się kompromitacji?
Pan Onufry uśmiechnął się złośliwie:
— Zobacz adres.
Z kolei Robak się roześmiał.
— A... Widzę, że odzyskujesz twą zimną krew. Z początku myślałem, że stchórzyłeś...
Pan Onufry raz jeszcze skinął Robakowi głową i wyszedł.
Telegram na imię gospodyni pana Onufrego, przekonał już nas, że zabójcy nieszczęśliwego szewca udało się przemknąć przez granicę.
W cztery dni potem znajdujemy go w Paryżu.
Robak uspokoił się już zupełnie po wypadkach, w których tak straszną odegrał rolę. Trudno nawet odgadnąć, czy na serjo robiły one na niego kiedykolwiek poważniejsze wrażenie...
Od chwili, jak tylko znalazł się za granicą, z twarzy jego zniknęły ostatnie ślady niepokoju.
Wsiadłszy w Toruniu do wagonu, odwrócił się z drwiącym uśmiechem w stronę granicy i mruknął.
— Szukajcie teraz wiatru po polu... bydło!..
Potem zaczął coś nucić między zębami.
Wogóle był bardzo wesół. Jeśli nie spał, gwizdał jakąś piosenkę. Na każdej stacji, na której pociąg stał nieco dłużej wychodził do bufetu na kieliszek. Patrząc na niego, niktby się nie domyślił, że ten człowiek zaledwo przed dwudziestu czterema godzinami popełnił zbrodnię.
W Berlinie Robak odpoczął nieco dłużej w jednym z pierwszorzędnych hotelów. Pieniędzy nie żałował. Raczej rzucał je pełnemi garśćmi...
W dwadzieścia godzin potem był w Paryżu.
Kiedy, ulokowawszy się w jakimś skromnym hoteliku w okolicach Montmartre, wyszedł na miasto, twarz jego wyrażała błogie zadowolenie. Szeroko, całą piersią oddychał powietrzem wielkich bulwarów, rzucał płomieniste wejrzenia na ładne kobiety, które, unosząc suknie, zręcznie przebiegały przez trotuar i przysłuchiwał się gwarowi nowożytnego „Babylonu“.
Przeszło rok nie widział tej pulsującej życiem panoramy...
Zdawała mu się ona teraz czemś nieskończenie ciekawem i interesującem... Dawniej widywał ten ruch i to życie z próżnym żołądkiem i pustą kieszenią. Teraz dopiero co wyszedł z dobrego obiadu od Bignona, a w okolicach serca czuł porządnie wyładowany pugilares.
— To zupełnie zmienia rzecz! — mówił sam do siebie, uśmiechając się.
Tego wieczoru Robak dobrze się bawił. Był w teatrze, a potem jeszcze w wielu innych miejscach. Późno w nocy widziano w Café Américain, otoczonego przez damy.
Dopiero nazajutrz wziął się do rzeczy poważniejszych.
Trzeba oddać Robakowi słuszność. Pomimo, że położył się spać około piątej rano, wstał o dziewiątej. Podniósł się, oblał wodą głowę i zasiadł przed lusterkiem.
Był to oryginalny łotr.
Przyglądał się sobie samemu w zwierciadle, wysuwał język, wykrzywiał się i uśmiechał. Zwilżał zimną wodą zaczerwienione od wczorajszej hulanki oczy.
— Dobrze ci było wczoraj? — perorował sam do siebie z sarkastycznym uśmiechem. Dobrze?.. Widzisz jeśli chcesz, żeby tak było zawsze, trzeba zrobić to, co mówił Onuferek...
Zatrzymał się i głośno roześmiał.
— Krzywisz się, bestjo... Nic z tego! Te parę rubli, co masz przy sobie, nie na długoby ci wystarczyły. Trzeba mieć więcej...
Przez chwilkę przyglądał się sobie samemu.
— Powiadasz, że za to można pójść do kryminału... Słusznie! Ale nie znasz chyba przysłów, które są mądrością narodów. Jedno z nich powiada, że „bez pracy nie będzie kołaczy...“, a drugie mówi: „kto nie ryzykuje... nie będzie wisiał...“ Wreszcie mój stary, taki już twój los. Bądź spokojny: nie będziesz miał chrześcijańskiego pogrzebu!..
Znów się śmiał długo i cynicznie.
— Dość tych błazeństw! — rzekł wreszcie.
Wstał i dokończył ubrania. Wyszedł na miasto. Po godzinie wrócił z jakąś paczką. W tej paczce znajdował się nowy kostjum. Był to używany ubiór robotnika. Przebrał się weń, a na głowę włożył przyniesiony również kaszkiet. Był teraz zupełnie niepodobny do wczorajszego dżentelmena z Café Américain.
Włożył do kieszeni przyprawną brodę, którą poprzednio zrzucił już w Berlinie, i wyszedł na miasto...
Szedł powoli. Namyślał się.
Wkrótce powziął postanowienie. Szybko skierował się na dół w stronę dworca Saint-Lazare. Wziął bilet na kolej obwodową do stacji Glacière, znajdującej się po drugiej stronie Paryża, na lewym brzegu!..
Kolej obwodowa szerokiem kołem obiega cały Paryż. Pociągi jej mkną po za linją fortyfikacji w przekopach albo tunelami. To właśnie wchodziło w plan Robaka, który zresztą wiedział, że o tej godzinie pociągi kolei idą prawie bez pasażerów.
Wsiadł do zupełnie próżnego przedziału pociągu, który miał w tej chwili wyruszyć...
Kontrola biletów odbywa się tam nie w wagonach, lecz przy wejściu na dworzec; to też nikt nie widział Robaka wsiadającego do osamotnionego przedziału.
Za chwilę lokomotywa gwizdnęła. Pociąg ruszył.
Nie upłynęło minuty, gdy wchodził do pierwszego tunelu. Wagony utonęły w ciemności. Trwało to chwilkę, ale chwilka wystarczyła Robakowi. Kiedy pociąg wysunął się znów na światło dzienne, Robak miał już przyprawioną fałszywą brodę...
Był teraz znów zmieniony do niepoznania.
W kwadrans wysiadł na stacji Glacière, a ztamtąd omnibusem dojechał w stronę ulicy Galande. Na placu Maubert spojrzał na zegar, wystawiony w oknie zegarmistrza.
— Wpół do dwunastej — mruknął.
Przez chwilę coś kombinował.
Tak mówił do siebie po cichu: Jeśli dziś miał być w kancelarji, pewno już tam jest... Wyjdzie dopiero za jakie pół godziny. Mamy czas!..
Wstąpił do jakieś knajpy o podejrzanej powierzchowności i zjadł śniadanie.
Jedząc mruczał przez zęby:
— A co?.. Jedzenie trochę gorsze niż wczoraj u Bignona.
Zapłacił coś koło franka i wyszedł. Była już blizko dwunasta. Zagłębił się w ulicę Galande i począł szybko zbliżać do „Czarnego domu.“
Serce mu trochę biło.
— Powinien zaraz wyjść! — mówił do siebie. Ciekawym czy też mnie przypadkiem nie pozna?
Szedł teraz powoli, przewalając się z nogi na nogę, jak człowiek, który niema co robić i spaceruje dla własnej przyjemności.
Ciągle mruczał pod nosem:
— Stary łotr ma dobry nos... Trzeba się dobrze o niego otrzeć i patrzeć mu w oczy... Jeśli ani mrugnie to znak, że i sam djabeł mnie nie pozna...
Spoglądał uważnie na czarno pomalowaną bramę kamienicy.
W tej chwili furtka otworzyła się. Powoli wysunęła się z niej wysoka, nieco przygarbiona postać „Sępa“.
Jego szare oczy rzucały badawcze spojrzenie na prawo i na lewo.
Robak, jak gdyby nigdy nic, szedł naprzód.
Z pod oka spoglądał na posuwającego się w jego stronę doktora. Włożył ręce do kieszeni i gwizdał coś między zębami. „Sęp“ przeszedł. Na twarzy jego nie było widać żadnego wrażenia.
— Dobra!.. mruknął między zębami Robak.
Szedł naprzód. O kilkanaście kroków dalej zatrzymał się. Udając, że coś poprawia przy kamaszu, rzucił okiem w tył. „Sęp“ szedł ciągle, nie oglądając się. Wysoka jego figura znikała w tej chwili za załamem muru.
— Dobra! — powtórzył raz jeszcze Robak.
Teraz zawrócił i skierował się śmiałym krokiem w stronę „Maison Noire“.
Szynk o tej godzinie był jeszcze prawie próżny... W „Trupiarni“ widać było nieruchomo sylwetki dwóch czy trzech niepoprawnych pijaków. Przed bufetem stało dwóch podejrzanych łotrów o niewyspanych fizjognomjach. Dalsze izby były niemal zupełnie puste.
Powoli, z pewnością siebie Robak wszedł do knajpy.
Powierzchowność jego w tej chwili zupełnie odpowiadała typowi tutejszych gości. O dziesięć kroków czuć było odeń podrogatkowego włóczęgę.
Rzucił w bufecie starej megerze niedbałe:
— Comment ça va, mamam?..
Następnie skierował się do ostatniej izby. Tutaj nie było nikogo. Robak usiadł niedaleko małych drzwiczek, ukrytych w kącie. Za chwilę przybiegł garson.
Robak kazał podać absentu.
Szklanki zielonego trunku z wodą znikały kolejno w jego gardle, jak w otchłani. W dwie godziny potem był jeszcze na miejscu i pił piątą szklanicę... Zrobił się tylko bardziej czerwony i siedział nieruchomo, pochyliwszy głowę na stół.
W izbie ciągle nie było nikogo.
Usługujący chłopiec, który z początku dawał nań oko z drugiego pokoju, wreszcie, widząc tę nieruchomość gościa oddalił się do bufetu.
Na to tylko czekał Robak.
Powoli przesunął się do drzwi... Rzucił jeszcze raz okiem po za siebie. Nikt nie nadchodził... Robak szybko się załatwił z robotą. W ręku trzymał woskowy odcisk zamku.
W kwadrans wychodził ze szynku, a w półgodziny znajdował się już w warsztacie ślusarza znanego wszystkim złodziejom w okolicy, którego specjalnością był wyrób wytrychów...
Znów upłynęło kilka dni.
Robak był teraz codzień stałym gościem knajpy. Przychodził tam codzień wieczorem około ósmej i przesiadywał do późna w noc. Zajmował stałe miejsce w ostatniej izbie niedaleko małych drzwiczek...
Siedział, nie mówiąc ani słowa, oparłszy twarz na dłoniach. Pił dużo... Raz czy dwa razy pijany zwalił się z krzesła pod stół; następnie znów się podnosił. Zresztą może udawał tylko pijanego...
Jakkolwiekbądź, garson usługujący w tym pokoju przyzwyczaił się do tego nowego gościa i nawet traktował go z pewnemi względami. Nie dawał nań obecnie specjalnego baczenia, a sama „Mama Gilotyna“, która niekiedy znikała w małych drzwiczkach, prowadzących do jej prywatnych apartamentów, patrzyła na dobrego gościa z pobłażaniem.
W tej ostatniej izbie panował zawsze względny spokój.
Zawsze bywało tu niewiele osób.. A ci, którzy przychodzili, wytrawni zbrodniarze, nie bardzo lubiący towarzystwo lub pijacy, niedbający o nic, siedzieli w milczeniu. Ten pokój opróżniał się także najwcześniej. Nieraz około jedenastej nie było już tu nikogo.
Widocznie Robak, szukał jakiejś sposobności.
Dowodziły tego niespokojne spojrzenia, rzucane do koła, gdy się na jaką chwilę znalazł w izbie sam... Wówczas jego oczy traciły wyraz pijacki i nie zdawały się zamglonemi od trunków. Widocznie jednak chwila, której oczekiwał stary złoczyńca, jeszcze nie nastąpiła...
Było to na czwarty dzień.
Na zegarze sąsiedniego kościoła wybiło wpół do dwunastej. W brudne szyby, wysoko położonych okien uderzały krople deszczu. Tego wieczoru nie wiele gości znajdowało się w knajpie.
Izba, stanowiąca główną kwaterę Robaka, powoli opróżniała się.
Robak położył się na stole i po sześciu czy siedmiu absyntach — spał... Może zresztą udawał, że śpi. W drugim końcu pokoju siedział jakiś stary żebrak, otaczając się kłębami tytuniowego dymu... U góry zaledwo połyskiwały gazowe kinkiety.
W sąsiednim pokoju, od którego drzwi były na pół przymknięte, panowało również milczenie. Siedziało tam zaledwo kilku gości... Atmosfera była ciężka, zaduszona, powietrze zaścielały kłęby tytuniowego dymu.
Garson już z pół godziny nie wchodził do ostatniego pokoju.
Upłynęło kilka chwil.
Stary żebrak podniósł się w swoim kącie, wytrząsnął fajkę o stół, następnie przeciągnął się, mruknął między zębami coś w rodzaju przekleństwa — i wyszedł...
Wychodząc, machinalnie przymknął za sobą drzwi.
Teraz nastąpiła dogodna chwila.
Głowa Robaka podniosła się od stołu... Oczy, błyszczące jak nigdy, rzucały badawcze spojrzenie przed siebie... Jednocześnie ręka szukała coś w kieszeni.
Jedna chwilka...
Robak znalazł się przy drzwiczkach. Włożył klucz w zamek i zakręcił. Drzwi otworzyły się bez szelestu. Robak wsunął się wewnątrz. W tej sekundzie drzwi zamknęły się za nim znowu...
W izbie panowało milczenie.
W kwadrans dopiero wszedł do stancyi nieco rozespany garson. Był trochę zdziwiony, nie zastawszy obudwu gości.
— A... — mruknął pod nosem — poszli sobie...
Zagasił kinkiety gazowe i poszedł do bufetu.
Idźmy za Robakiem.
Zamknąwszy drzwi, znalazł się on w ciemności. To jednak nie zakłopotało go bynajmniej. Posuwał się powoli, macając po ścianach rękoma. Widoczna zresztą, że miejscowość, gdzie się znajdował, nie była dlań nieznaną. I w samej rzeczy... Tędy zaprowadziła go kiedyś na pierwsze spotkanie z „Sępem“ gospodyni „Czarnego Domu“; tędy najczęściej przybywał na tajemnicze schadzki z drem Ericksenem.
Wkrótce Robak znalazł się przy drzwiach, prowadzących do znanego mu gabinetu „Sępa“.
Drzwi były zamknięte. Ale to nie mogło powstrzymać takiego specjalisty, jak Robak... Wytrych zaskrzypiał — i drzwi stanęły otworem.
Dotąd Robak kierował się w ciemności...
Teraz wydobył z nieskończenie głębokich swych kieszeni ślepą latarkę. Dyskretne światło padło na znany już nam pokój antresoli, nizki, o zamkniętych oknach... Postawił latarnie na gierydonie i wrócił do drzwi.
— Należy je zamknąć — szepnął. Trzeba mieć bądź co bądź odwrót zabezpieczony!..
Próbował zamknąć drzwi jednym z kluczy, a gdy to się nie udało, wbił w ramę jakieś dwa haczyki, które utworzyły rodzaj zasuwki.
— Teraz dobrze, — mruknął z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
Robak rozejrzał się po pokoju. Pewnym krokiem skierował się do stojącego nieopodal biurka, przy którem zwykle siadywał sam „Sęp“. Postawił na biurku latarnię, następnie wyjął z kieszeni i położył obok niej wielki rewolwer oraz bokser.
Z szyderczym uśmiechem spoglądał na te dwa przyrządy.
— Ładne zabaweczki — zrobił uwagę sam do siebie.
Usiadł przy biurku. Przez krótką chwilę był zamyślony. Spoglądał w przestrzeń.
Namyślał się, jak przystąpić do roboty...
Ta tajemnicza „robota“, którą miał teraz wykonać, a do której przystępował z taką zimną krwią, uśmiechała mu się. Pierwszą myśl rzucił mu Onufry, przed kilku dniami na Woli. Ta myśl łatwo się przyjęła w mózgu starego łotra. Od razu zrozumiał całą jej doniosłość i wszystkie korzyści.
Czego chciał Onufry?
Znamy energję i pomysłowość byłego komornika. W chwili, kiedy w skutek niezręczności Robaka, wszystko zdawało się stracone, kiedy nie można było myśleć ani o wynagrodzeniu, przyrzeczonem przez „Sępa“ za shańbienie dziewczęcia, ani o wydarciu mu tajemnicy, do której klucz znaleźć by zapewne można w książce do nabożeństwa, stanowiącej pamiątkę po matce, — p. Onufry postanowił obrócić rzecz na swoją korzyść w inny sposób.
Okoliczności splatały się tak, że Onufry był pewny, iż pomiędzy sprawą „Sępa“ a kartką znalezioną w hotelu w Piotrkowie istniał ścisły związek. Inaczej być nie mogło. Prześladowanie skierowane przeciwko Jadzi Lipińskiej, w której posiadaniu znajdowała się właśnie książka, mająca być kluczem tajemnicy, dowodziło tego najwidoczniej. Gdy więc nie można było dojść do rozplątania węzłów zagadki, za pośrednictwem dziewczęcia, należało poszukać innej drogi.
Onufry wyrozumował, że trzeba znaleźć rozwiązanie zagadki u „Sępa“.
Rzecz prosta, nie mogło być nadziei, ażeby „Sęp“ zgodził się na to osobiście. Należało wydobyć mu je gwałtem, lub podstępem. To też obfitemu w pomysły Onufremu przyszło na myśl okraść „Sępa.“ Robak nie jednokrotnie opowiadał mu o mieszkaniu dra Ericksena w „Czarnym domu“. Tam musiały być jego wszystkie tajemnice, wszystkie papiery, notaty, dokumenta, słowem ten cały materjał, którego człowiek w rodzaju „Sępa“ nigdy nie niszczy...
Gdyby się znaleźli w posiadaniu tych papierów, mieliby sprawę podwójnie w ręku. Najpierw — otrzymaliby klucz do zagadki, którą przedstawiała kartka znaleziona w hotelu. Powtóre trzymaliby w ręku „Sępa“. Pod groźbą odkryć i pokrzyżowania planów, mogliby od niego dostać wszystko, co by tylko chcieli. Rzeczywiście, kombinacja była korzystna...
To też jak widzieliśmy, Robak przystał na nią od razu.
Nie zwracał uwagi na trudności wykonania. Między innemi uśmiechała mu się jeszcze jedna myśl: „Sęp“ musiał mieć w biurku pieniądze... Przekonywamy się iż, potrafił trudności te przezwyciężyć.
W tej chwili był u celu, w gabinecie „Sępa“.
Namysł Robaka trwał krótko.
Z głębokich swych kieszeni wydobył całą kolekcję różnych narzędzi dziwnego kształtu. Były tu dłuta, klucze, haczyki, wytrychy, kółka, pilniczki... Nie spiesząc się, powoli przystąpił do otwierania wszystkich bez wyjątku szuflad i szufladek biurka. Robił to z zupełnie zimną krwią, bez najmniejszej gorączki. Do szuflad nie zaglądał... Był cały zajęty otwieraniem.
Skończył wreszcie.
Przeszukał jeszcze biurko, ażeby się przekonać, czy nie zawiera ono jakiej skrytki. Następnie obejrzał się po pokoju, w głębi na stoliku stała nie wielka żelazna szkatułka, a obok znajdowała się szafa. Robak z zupełnym spokojem przystąpił do otwarcia i tych zamków. Najwięcej pracy wymagała szkatułka; w kwadrans i ona jednak została otwartą.
— Uf!.. — mruknął Robak, obcierając pot z czoła — zmęczyłem się.
Odsapnął głośno.
— Napiłbym się czego... W gardle mi zaschło.
Roześmiał się po cichu i mówił sam do siebie:
— Wiesz, Robaczku, że zaczynasz być wprost niemożebny... Chciałbyś ze sobą na grandę cały bufet wozić!.. Do roboty.
Po tej apostrofie, rzeczywiście wziął się do dalszej „roboty“.
Najpierw przejrzał uważnie zawartość szafy. Nie było tu zresztą nic ciekawego. Szafa mieściła oryginalną kolekcję garderoby: bluzy, płaszcze, czapki i kapelusze różnej formy i barwy. Po za tem — nic. Szkatułka była daleko ciekawsza. Zawierała ona szeregi złotych i srebrnych monet, oraz paczki banknotów.
Oczy Robaka zaświeciły się na ten widok, jak węgle.
Niby drapieżny ptak, rzucił się na pieniądze. Ładował je do kieszeni, wsuwał za pazuchę... Przesiewał sztuki złota przez palce! Na jego twarzy jaśniał błogi uśmiech. Za chwilę wszystko było skończone.
Szkatułka została opróżniona...
Robak skierował się teraz w stronę biurka. Szedł powoli, niedbale... Banknoty, które łaskotały mu jedwabistem swem dotknięciem skórę za pazuchą, złoto, które przelewało się po kieszeniach, dawały mu jakąś niewypowiedzianą pewność siebie...
Usiadł przed biurkiem i, nie spiesząc się, począł przeglądać papiery.
Rzucał na nie okiem i odkładał na kilka kupek. W ten sposób wypróżniał wszystkie szuflady. Następnie znów przeglądał z uwagą papiery każdej kategoryi. Trwało to dość długo, może godzinę, może nawet więcej...
Jak dotąd, rezultaty badania nie musiały być zbyt pomyślne.
Na twarzy Robaka nie odbijały się żadne wrażenia. Mruczał tylko pod nosem:
— To wszystko nie mówi jeszcze nic...
W tej chwili trafił na rodzaj zeszytu, zwiniętego i związanego sznureczkiem. Rozwinął go i zaczął czytać.
— A... — rzekł zaraz po pierwszych paru wierszach — ciekawe!
Zagłębił się przez chwilę w czytanie; następnie przerzucał tylko kartki. Na twarzy jego ukazał się złośliwy uśmiech. Rzekł sam do siebie:
— Pokazuje się, że nawet największe łotry robią czasem głupstwa... Exemplum — „Sęp“. Pisać pamiętnik... fi!.. Sentymentalne, niemodne, a przedewszystkiem — kompromitujące.
Znów czytał coś w zeszycie.
— Widzisz, Robaczku, — ciągnął, sam grożąc sobie na nosie — masz naukę moralną... Niby jesteś mądry, a możesz tak samo wpaść... Pamiętaj!
Roześmiał się głośno.
— Dość tego — rzekł wreszcie.
Teraz ostatecznie przystąpił do podziału papierów.
Niektóre wprost wrzucał do szuflad biurka.
— To rachunki z zarządu domem... Niepotrzebne mruczał pod nosem.
Z drugiej kupki wybrał dwa lub trzy papiery, a resztę odrzucił.
— To rachunkowość z „Mamą Gilotyną“... Weźmy parę kawałków na pamiątkę. Zawsze to kompromituje trochę sławnego doktora Ericksena, szwedzkiego uczonego... — roześmiał się głośno — że się bawi w takie przedsiębiorstwa, jak szynk Maison Noire!..
Resztę zagarnął całą masą i zawinął w wydobytą z kieszeni gazetę.
— To się przyda! — mruczał pod nosem. — Jakieś zygzaki, zawroty głowy... cyfry... listy... słowem coś czego nie rozumiem ani w ząb. Tem lepiej!.. Musi być ciekawe. Zresztą to już rzecz Onuferka — spenetrować, co to takiego... A ma kanalja do tego łeb!
Schował zwiniętą paczkę do kieszeni.
— Wreszcie — kończył, wsuwając czytany poprzednio rękopism za pazuchę — oto rzecz najmniejsza... pamiętnik... Zanim to oddam Onuferkowi, potargujemy się...
Wstał od biurka i obejrzał się po pokoju.
— Wszystko rzekł półgłosem. Można iść!..
Gdyby kto patrzył w tej chwili na Robaka z boku, te ostatnie dwa słowa mogłyby go pobudzić do serdecznego śmiechu. Śmiały łotr mówił sobie: „można iść“ z taką zimną krwią, jak gdyby wybierał się z własnego mieszkania na spacer i jak gdyby u dołu schodów czekał go zgięty w pół lokaj, gotowy do odprowadzenia pana do bramy.
Tymczasem w istocie rzecz nie przedstawiała się w sposób tak łatwy.
Blizko dwugodzinny pobyt Robaka w tajemniczym gabinecie doktora Ericksena, dowodził, że jego przybycie tutaj nie obudziło żadnych podejrzeń. Dotąd dobrze.
Ale jak wyjść?
Kwestja odwrotu przedstawiała się znacznie gorzej.
Wprawdzie Robak miał swój plan i to plan, który mógł się powieść, ale bądź co bądź ten plan przedstawiał wiele niebezpieczeństw. Wchodząc Robak był pewny, że w przejściu nikogo nie spotka; „Mama Gilotyna“ i Ernest znajdowali się w bufecie. Teraz nie wiadomo...
Nie potrzebował wracać przez knajpę, która zresztą w tej chwili musiała być zupełnie albo na pół zamknięta. Podczas poprzednich niegdy swych wizyt u „Sępa“ na ciemnych schodach, prowadzących na antresolę zauważył okno, zawsze zamknięte żaluzjami, ale nie zabite. To okno wychodziło na jakieś małe podwóreczko, które musiało się komunikować z dużem podwórzem; w każdym razie z jednej przytykało ono do muru, stanowiącego granicę sąsiedniej posesji. Nic łatwiejszego, jak przesadzić ów mur...
To też plan Robaka był nader prosty.
Znaleźć się z powrotem na schodach, otworzyć okno, wyskoczyć na podwóreczko, a ztamtąd albo przez mur do sąsiedniej posesji, albo, gdyby istniała dogodna komunikacja, na wielkie podwórze „Czarnego domu“ — oto wszystko.
Z podwórza jednej lub drugiej posesji wyjść już łatwo...
Nadaje się do tego sposób, w jaki zazwyczaj w nocy odźwierni w Paryżu wpuszczają lub wypuszczają lokatorów z domu. Na wołanie danej osoby, odźwierny pociąga za sznurek, brama się otwiera mechanicznie — i rzecz skończona.
Całą trudność stanowiło przejście przez schody.
Dotąd Robak nie żenował się wcale. W gabinecie „Sępa“ nie zachowywał ostrożności, ponieważ wiedział dobrze, że drzwi, obite materacem, nie przepuszczały na zewnątrz żadnego dźwięku.
Teraz trzeba być ostrożnym...
Lada fałszywy krok, lada stukniecie mogły mu sprowadzić na kark „Mamę Gilotynę“ i całą jej służbę. Już pięści megery były coś warte, a cóż dopiero mówić o możebnem zetknięciu z policją i przedstawicielami prawa.... Wreszcie cała gra zostałaby straconą. Trzebaby się nazawsze pożegnać z banknotami i złotem, którego miły ciężar czuł w kieszeniach — i z urzeczywistnieniem projektów Onufrego...
To też twarz Robaka przybrała wyraz serjo.
Serce mu biło mocniej niż zwykle, gdy przy pomocy małych obcążków wydobywał z futryny drzwi przytrzymujące je haczyki. Drzwi były otwarte.
Przysłuchiwał się przez chwilę, czy na schodach nie słychać żadnego szmeru. Nic...
Jeszcze raz zwrócił spojrzenie w stronę pokoju.
Na biurku stała lampka, obrzucając wązkim pasmem światła część pokoju; reszta gabinetu była pogrążona w ciemności. Obok lampki leżał rewolwer i bokser.
Robak skierował się do biurka i wziął wszystkie trzy narzędzia.
Powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, ale krokiem zdecydowanym, posunął się ku drzwiom.
Raz należało ztąd wyjść.
Wziął już za drzwi... — Gdy wtem do uszu jego doleciał jakiś szmer. Robak zatrzymał się. Na jego twarzy wybił się żywy niepokój. Nie mógł na razie określić, zkąd ów szmer dochodził...
Upłynęła sekunda śmiertelnej niepewności.
Nagle — Robak nie wierzył własnym oczom i uszom! dał się słyszeć skrzyp drzwi tuż obok biurka, przy którem przed chwilą siedział. Z za portjery, ukrywającej drzwi, któremi zwykle, jak o tem Robak wiedział, wchodził przez oddzielną sionkę w podwórzu „Sęp“, ukazał się promyk światła.
Krew zlodowaciała w żyłach bandyty.
— „Sęp“! — pomyślał.
Ścisnął silniej w ręku rewolwer. Latarkę postawił na ziemi — i oczekiwał. Wysiłkiem woli przywołał do głowy cała zimną krew.
— Będzie co będzie! — mówił sobie.
Powoli, bardzo powoli czyjaś ręka rozgarnęła portjerę.
I Robak ujrzał dziwny, nieoczekiwany widok...
W drzwiach pośród uchylonej draperji portjery trzymała się prosto, ze świecą w ręku, wysoka dziwna postać kobieca... Blada, jak płótno, z wielkiemi błędnemi oczyma i długiemi, rozpuszczonemi na plecy włosami, zdawała się jakiemś milczącem, ponurem widmem.
Robak zadrżał; włosy stanęły mu na głowie.
To widmo miało rysy jego ofiary, nieszczęśliwej Jadzi, która z tak straszną zaciekłością, prześladował przed tygodniem, od której owej strasznej nocy oddzielił go — piorun.
Znamy dobrze Robaka. Wiemy, że przerazić go nie łatwo...
A jednak tym razem drżał.
To niespodziewane zjawisko, ta twarz dziewczęcia, które zostawił o setkę mil po za sobą, wreszcie wspomnienie owej strasznej nocy i spełnionej wówczas zbrodni, przejęły go zabobonnym strachem... Oczekiwał, że lada chwila ukaże się blada postać starego szewca z zakrwawioną skronią!
Chciał posunąć się naprzód i rzucić na widmo. Nie mógł.
Próbował coś bełkotać...
Nie był w stanie.
Nagle poczuł szaloną, niepohamowaną chęć do ucieczki. Trząsł się ze strachu. Coś go pchało w stronę drzwi.
Z jego drżących dłoni z łoskotem wypadły na podłogę rewolwer i żelazny bokser.
On sam, nie myśląc o niebezpieczeństwie nie pomnąc na nic, jak szalony, rzucił się na schody...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W jaki sposób wydostał się na ulicę?
Sam nie wiedział. Dość, że w godzinę, jak gdyby gnany przez wszystkie Furje, wracał do siebie do domu.
Nazajutrz o szóstej rano wyjeżdżał z Paryża.
Zostawiliśmy „Frygę“ w chwili, gdy razem z Ludkiem Solskim wychodził z kancelarji adwokata.
Mieli się udać na Nową Pragę.
Rzeczywiście, w godzinę potem znajdujemy ich wysiadających z dorożki przed zakładem, noszącym pompatyczne miano „Handlu win.“ Właściwie jest to rodzaj restauracji i szynku, połączonego z handlem towarów kolonjalnych.
Jakkolwiekbądź „Fryga“ przypominał sobie z dawnych czasów, iż jest to na Nowej Pradze najpryncypalniejszy zakład gastronomiczny.
Ludek Solski chciał pierwotnie asystować wszystkim krokom byłego ajenta policyjnego. Ale „Fryga“ wytłumaczył mu bez trudu, że jego obecność zamiast pomagać krępowałaby go tylko. Ułożyli tedy, że Ludek pozostanie w knajpie, zwanej „Handlem win“, a jego towarzysz sam uda się na miejsce wypadku.
Gdy przybyli na miejsce, było już południe.
Ulegając naleganiom Ludka Solskiego, „Fryga“ zjadł jakiś kawałek mięsa, a potem niezwłocznie puścił się w drogę.
W kwadrans był na miejscu wypadku.
W istocie fakt, tak niezwykły w życiu Nowej Pragi, poruszył wszystkich. Dokoła domku stały gromady ludzi. Ciało nieszczęśliwego szewca już usunięto z miejsca zbrodni. Ale miejsce, w którem zabójstwo zostało spełnione, było strzeżone ciągle.
Dopiero po południu miał przybyć sędzia śledczy, ażeby sporządzić protokół.
Tymczasem drzwi obudwu stancji na poddaszu opieczętowano. Domek pilnowany był zresztą przez straż ziemską. Pomiędzy strażnikami kręcił się jakiś mały, ruchliwy człowieczek.
— Wicherek! — rzekł do siebie z uśmiechem „Fryga“, gdy tylko go ujrzał.
Był to niegdy jeden z jego kolegów i nawet wielbicieli, ajent policyjny, pozostający w służbie. To spotkanie zdarzyło się bardzo w porę „Frydze“. Idąc w tę stronę zapytywał sam siebie, w jaki sposób znajdzie dostęp do miejscowości, będącej teatrem zbrodni.
Niespodziewane spotkanie usuwało tę trudność...
„Fryga“ wysunął się trochę naprzód. W tej chwili żywo biegające oczki ajenta spostrzegły go. Na twarzy „Wicherka“ wybiło się zdziwienie. Ale zaraz roztwierając szeroko ramiona, szedł w stronę dawnego swego kolegi.
— To pan, panie Fr... przepraszam, panie Józefie? — pytał.
— Ja sam.
„Wicherek“ z rodzajem uszanowania uścisnął dłoń znakomitego niegdyś ajenta policyjnego.
— Co za losy? Jakim trafem? — pytał dalej „Wicherek.“
„Fryga“ uśmiechał się.
— Ot, przypadek... Przyjechałem tu za interesami fabryki, posłyszałem o wypadku, no i przyszedłem pogapić się...
„Wicherek“ kiwał głową, „Fryga“ ciągle się uśmiechał.
— Tak to zawsze... Natura... ciągnie wilka do lasu.
— Rozumiem, rozumiem...
W tej chwili „Wicherkowi“ przyszło coś na myśl.
— Ach, jak to dobrze, że pan tu jest panie Fr.... przepraszam panie Józefie... Ot, widzi pan — dodał sentencjonalnie — i człowiek nie może się odzwyczaić od nazywania pana dawnem przezwiskiem!
— Nic nie szkodzi...
— Otóż, dobrze, że pan tu jest...
— Niby dla czego?
„Wicherek“ zbliżył się do swego dawnego kolegi i zaczął nieco przyciszonym głosem:
— Widzi pan, panie Józefie, to sprawa galanta... warto się nią zająć. Wszystkie gazety o niej piszą...
Naczelnik wysłał mnie tutaj chwilowo, chociaż Nowa Praga do nas nie należy. Trzebaby coś wywąchać... Co?
— Dobrze powiedziane.
— Otóż widzi pan, panie Fr... to jest panie Józefie, jakem pana zobaczył, pomyślałem sobie, żeś mi pan z nieba spadł.
— Ja?
— A któż?.. Kto, jak nie pan, może mi dać dobrą radę?.. Hę?
— No, nie przeceniaj mnie znów...
— Nie przeceniam! Ale co pan wiesz, panie Józefie, to pan wiesz... Niech się wszystkie Lecoq’i w kąt schowają!
— O... o — protestował „Fryga“ z uśmiechem.
— A jak pan dasz mi dobrą radę, to od tego może zależeć i awans dla mnie i wszystko...
„Wicherek“ spoglądał z prośbą w oczach na dawnego swego kolegę. Nie potrzebujemy objaśniać, jak mile w uszach „Frygi“ brzmiała ta propozycja. Nie okazywał zresztą na zewnątrz swego zadowolenia.
— Ależ dobrze, zgoda — odrzekł wreszcie, niby po namyśle. Mam nawet trochę czasu... Tylko jakże to zrobimy?
— Jak?..
Ajent policyjny zamyślił się.
— Opowiem panu wszystko...
— To mało. Rozumiesz dobrze, że w takim razie trzeba samemu widzieć...
— Słusznie...
— Opowiadać mi zresztą nie potrzebujesz nic. Czytałem gazety dzisiejsze, słuchałem po drodze, co gadają. Tyle zapewne, co i ty, wiem...
„Wicherek“ drapał się w głowę. Spostrzegał szkopuł, o którym nie myślał.
— A wejść do środka niepodobna! — rzekł.
— Dla czego?
— Drzwi zapieczętowane...
Przez chwilę panowało milczenie.
— Chyba... — zaczął znów „Fryga“.
Ajent zwrócił nań pytające oczy, w których zabłysła nadzieja.
— Chyba?.. — pytał.
— Chyba należałoby użyć jednego środka...
— Jakiego?..
„Fryga“ milczał.
— Ale, powiedz-że, powiedz, panie Józefie... Jeśli tylko ten środek przyszedł panu do głowy, musi być dobry.
„Fryga“ uśmiechnął się na tę pewność swego dawnego kolegi.
— Nie wiem... — odrzekł. Widzisz pan tam rozbite okno? To chyba okno od stancji, gdzie spełniono zabójstwo?
— Tak.
— Rama jest wyrwana... Okno zdaje się być dość szerokie... Czy by nie można zajrzeć przez okno?
— Myśl!..
— Chyba nietrudno znaleźć tu gdzie drabinę?
— Drobnostka.
— Wejdę na drabinę i rzucę wewnątrz okiem. Tylko...
— Tylko co?... — pytał „Wicherek“.
— Tylko czy to nie obudzi jakiego niezadowolenia w strażnikach?..
Ale „Wicherek“ uśmiechał się już wesoło.
— O... O to niech się pan nie boi. Jestem z nimi dobrze... A zresztą powiem, że pan jest jeden z „naszych“. To najmniejsza.
— Więc... rób jak chcesz.
„Wicherek“, nie pytając więcej pobiegł w głąb podwórka. Porozumiał się ze strażnikami, a w dziesięć minut przystawiono do rozbitego okna drabinę, na którą ze zwykłą swą zręcznością wszedł „Fryga“, wywołując żywe komentarze ze strony zgromadzonych gapiów.
Przez kilka długich chwil przyglądał się wnętrzu stancji.
W „Frydze“ zaczęła się w tej chwili budzić dawna namiętność ajenta policyjnego. Cały był w oczach. Zdawał się chcieć przez tę chwilę odfotografować w swym mózgu wnętrze stancji.
Wreszcie zeszedł na dół.
— No i cóż? — pytał go „Wicherek“, kiedy odstawiono drabinę.
— Chodźmy na bok... Pogadamy.
Odeszli parę kroków. „Fryga“ usiadł na kłodzie drzewa, leżącej niedaleko około płotu. „Wicherek“ stał przed nim, pytając spojrzeniem.
Wreszcie „Fryga“ odezwał się.
— Widziałeś wnętrze stancji? — pytał „Wicherka“.
Ajent był nieco zdziwiony. Oczekiwał odpowiedzi, a nie zapytania.
— Widziałem — odrzekł wreszcie — kiedy wzięli ztamtąd ciało zabitego i kładli pieczęcie...
— Powiedz mi jedną rzecz. Trup szewca leżał na wybitych drzwiach, łączących dwie stancje?
— Tak...
— Twarzą na dół?
— Tak. Zkad pan to wie?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— I powiedz mi, mój „Wicherku“, jakie jest twoje zdanie, w jaki sposób spełniono zbrodnię?
To pytanie zaambarasowało nieco ajenta policyjnego.
— Moje zdanie?.. Ba! Takie, jak i wszystkich. Ów Robak, czy jak tam się nazywa, przyprowadził ze sobą kobietę, we dwoje wybili drzwi do szewca i zamordowali go. Dla czego? To właśnie trzeba odkryć. Potem uciekli... Nieład w pokoju dowodzi, że ofiara zbrodni broniła się.
„Fryga“ kiwał głową i spoglądał z nieco szyderczym uśmiechem w twarz ajentowi.
— I mylisz się kochanku, mylisz... we wszystkiem...
„Wicherek“ miał w tej chwili minę godną pożałowania.
— Ha, kiedy pan tak mówi... tak musi być.
— Zaraz ci dowiodę.
„Fryga“ przez sekundę zbierał się z myślami.
— Najpierw, trzeba ci wiedzieć, że to nie Robak i jego towarzyszka wybili drzwi do szewca, tylko przeciwnie szewc wyłamał drzwi do nich. Co na to powiesz?..
Ajent tylko rozwiódł rękami.
— A dowód prosty, jak słońce... Drzwi otwierały się do stancji Robaka. Zauważyłeś to?
— Nie...
Spojrzenie „Frygi“ wyrażało, co myśli o tym braku spostrzegawczości ze strony ajenta.
— Otóż, gdyby drzwi zostały wybite przez Robaka, prawdopodobnie złamałby on skobel, za który wchodził języczek zamku. Tymczasem drzwi mają wyłamane zawiasy. Przypuśćmy jednak na chwilę, że to Robak je wyłamał. W takim razie, ponieważ ciągnąłby je do siebie na prawo lub na lewo, drzwi upadłyby w bok. Widzimy, że leżą tuż naprzeciw futryny... Dla czego? odgadnąć nietrudno. Ponieważ zostały wypchnięte przez szewca, który naległ na nie całem ciałem i wywalił wprost przed siebie. Czy logiczne.
„Wicherek“ zdawał się zapominać w gębie języka.
— Nic nie może być logiczniejszego... — wybełkotał wreszcie.
— To jeszcze nie wszystko. Gdyby Robak ze swą towarzyszką wyłamali drzwi, rzecz prosta, wpadliby do izby szewca. Walka toczyłaby się w tej ostatniej... Tymczasem u szewca widzimy wszystko w porządku. Trup znaleziono w przejściu, już nawet w izbie Robaka. Ztąd prosty wniosek, że nie Robak przyszedł szukać szewca, tylko szewc Robaka... Czy tak?
— Ależ tak... tak... jak Boga jedynego kocham!
— Co ztąd należałoby wywnioskować? Czy że szewc był napastnikiem? Że Robak i kobieta zabili go broniąc się?..
— Tak by wypadało — rzekł nieśmiało „Wicherek“.
— Otóż znowu się mylisz...
Biedny ajent policyjny już nie wiedział teraz, co myśleć.
— Przedewszystkiem między szewcem, a parą, znajdującą się w izbie Robaka, nie było żadnej walki. Szewc padł od jednego uderzenia w skroń... Tak piszą gazety... Czy to prawda?
— Prawda.
— I padł bodaj w chwili wejścia do pokoju.
„Wicherek coś kombinował.
— Ależ w takim razie... zkąd nieład w pokoju? Dla czego ślady walki? — pytał nieśmiało.
— Słusznie stawiasz to pytanie. Ono nas wprowadzi na właściwą drogę. Walka w izbie Robaka toczyła się niewątpliwie. Dowodzi tego nieład, świeca porzucona na ziemi, nawet ślady krwi na ścianie i najbardziej roztrzaskane butelki, leżące na podłodze... Tej walki nie toczył szewc, którego zabito od jednego uderzenia młotka. A więc...
— A więc?.. — powtórzył, jak echo, „Wicherek“.
— Jeszcze się nie domyśliłeś?.. Mój kochany Wicherku, zaczynasz mi tępieć.
Ajent zawstydzony pochylił głowę.
— A więc... to jasne, jak słońce... Walka musiała się toczyć pomiędzy mężczyzną, to jest mniemanym Robakiem, a kobietą, którą do siebie sprowadził. Jest to tak proste, jak dwa a dwa cztery. Kobieta wołała o pomoc!... I wówczas to stary szewc, który nie mógł przecie mieć ani innego powodu osobistego, ani chęci napadania na silniejszego i młodszego Robaka, wyłamał drzwi... Wówczas mniemany Robak zwrócił się ku niemu i uderzył go śmiertelnie. Rozumiesz teraz?
— A...
„Wilczek“ nie mógł wymówić więcej ani słowa.
— To przypuszczenie tłumaczy wszystko... I dlaczego właśnie szewc wybił drzwi? I dlaczego gospodarz domu (podobno wielki łotr) śpiąc na dole, nie słyszał nic... przynajmniej jak twierdzi? Dlaczego wreszcie Robak i kobieta nie wyszli przez drzwi, ale wyskakiwali przez okno, narażając się na niebezpieczeństwo połamania nóg?
— Jakto?
— A tak... Najwidoczniej w chwili, gdy Robak zajęty był szewcem, kobieta zdołała wyskoczyć przez okno. Jej prześladowca wyskoczył za nią.
— Prześladowca?...
— Tak jest. Co do gospodarza, ten nie słyszał nic... ponieważ pewno był o to proszony przez Robaka takiego łotra, jak i sam...
— Więc pan panie Fr... i panie Józefie, przypuszczacie, że kobieta została wciągniętą w zasadzkę, że miała być ofiarą...
— Zbrodni lub hańby!...
Głos „Frygi“ dźwięczał poważnie.
— I szewc został zabity, probójąc ją bronić?
— Tak sądzę...
Twarz „Frygi“ była w tej chwili poważna, nawet smutna.
— I jestem bardzo niespokojny o los tej kobiety, tego dziewczęcia... bo to zapewne było dziewczę.... Obawiam się...
— Czego?
— Drugiej zbrodni!...
Przez chwilę panowało milczenie.
— Kobieta uciekała — ciągnął dalej „Fryga“. — Chcesz dowodów?
Agent policyjny rzucił nań pytające wejrzenie.
— Oto masz.
„Fryga“ odczepił od płota mały kawałek zawieszonej na nim materyi szarego koloru.
— Oto wyszarpnięty kawałek sukni. Tam dalej jeszcze dwa kawałeczki. Na jednym z nich widzę kropelkę krwi. Czy ci to nic nie mówi?...
„Wicherek“ z szeroko otwartemi oczyma spoglądał na drobne płatki tkaniny.
— To dowodzi — kończył „Fryga“ — że kobieta uciekała tędy. Gdyby nie deszcz, który padał owej nocy, możnaby próbować poszukać jej śladów. Tak... byłby to stracony trud.
„Fryga“ przyglądał się z uwagą, trzymanemu w ręku płatkowi.
— Nie znam się na tem... Ale sądzę, że była to kobieta przyzwyczajona do pewnego dobrobytu. Materjał dość kosztowny!
Przez chwilę panowało milczenie.
— Więc, jakie pańskie zdanie, panie Józefie? — pytał ajent policyjny. — Co ostatecznie robić?...
— Szukać zabójcy i ewentualnie... drugiej jego ofiary.
W tej chwili „Frydze“ przyszła do głowy nowa myśl.
— Powiedz mi jedno jeszcze, „Wicherek.“
— Co takiego?
— Czy wczoraj albo dziś nie zameldowano do powiatu o znalezieniu ciała jakiej młodej kobiety? Jeśli zbrodnia została spełniona, powinnaby już być wiadomą.
— Wistocie.
— Rzecz mniejsza, w bliższej czy w dalszej okolicy... Czy jednem słowem nie było wiadomości o podobnym wypadku?
„Fryga“ spoglądał niecierpliwie w twarz ajenta, oczekując odpowiedzi.
— Nie wiem — rzekł po namyśle „Wicherek“ — nie słyszałem... Zresztą to sprawdzić łatwo. Zapytam starszego strażnika, dopiero co wrócił z powiatu!
— Zgoda.
Za chwilę „Wicherek“ wracał do „Frygi“, niosąc odpowiedź:
— Nie.
„Fryga“ odetchnął.
W pół godziny potem wchodził z powrotem do „Handlu win.“
Od czasu opuszczenia przezeń Lutka Solskiego, upłynęły z górą dwie godziny. Biedny Lutek nie mógł sobie znaleźć miejsca. Niespokojny, blady, z zaczerwienionemi oczyma, przechadzał się po izbie, w której znajdował się bilard.
Obstalowana przezeń butelka wina stała na stole nie ruszona.
On sam co chwila zbliżał się do okna...
Zaledwie ujrzał zdaleka zbliżającego się „Frygę,“ wybiegł na jego spotkanie.
— I cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
„Fryga“ wskazał mu gospodarza, ciekawie śledzącego ich oczyma.
Weszli do pokoju.
— Ona czy nie ona? — pytał Lutek.
Brakło mu tchu w piersi.
Były ajent policyjny namyślał się tylko przez krótką chwilę. Ostatecznie zdecydował, iż należy powiedzieć wszystko...
Wydobył z kieszeni jeden z płatków tkaniny, który — zapewne przez roztargnienie — zatrzymał przy sobie.
— Znasz pan to? — zapytał.
Lutek Solski pochwycił gwałtownie kawałek materji i przysunął do oczu... Krew nabiegła mu do bladych dotąd skroni.
— To... to... z jej sukni... — wybełkotał.
Wyprostował się.
Kawałek tkaniny wypadł mu z ręki.
— Ona... nie żyje? — pytał cały drżący.
„Fryga” z trwogą patrzył na wzruszenie, które widniało na twarzy młodego człowieka.
— Niech pan się uspokoi — zawołał. — Żyje... prawdopodobnie żyje...
— Prawdopodobnie?
Były ajent policyjny prawie gwałtem usadził młodego człowieka na krześle i zmusił go do wypicia kieliszka wina.
Następnie, uspokoiwszy go nieco, przystąpił do opowiadania.
Opowiedział wszystko. Wniosek, tym razem już nie wątpliwy był taki: Kobietą wmięszaną w dramat była Jadzia. — Czy żyje? Niewiadomo...
Gdy kończył, Lutek Solski pobladł, jak płótno.
Zdawało się, że lada chwila spadnie z krzesła... To zaniepokoiło w wysokim stopniu „Frygę.” Zbliżył się do niego i wziął go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wracajmy — rzekł „Fryga.”
Lutek Solski zaledwie miał siłę podnieść się. Trzęsła nim febra; miał straszną gorączkę. Próżno były ajent policyjny próbował mu perswadować, ażeby się nie poddawał wrażeniu. Lutek jednak odpowiadał monosylabami, albo nie odpowiadał nic.
Był chory...
„Fryga“ miał wiele kłopotu, zanim go odwiózł na pół przytomnego do domu.
Widocznem, że młodemu człowiekowi konieczną była pomoc lekarza.
To też, oddając Solskiego w ręce jego służącego, kazał mu niezwłocznie przywołać doktora. Sam „Fryga” cofnął się. Zbyt mało jeszcze znał Lutka, ażeby miał prawo czuwać przy jego łożu.
— Niech pan tylko przypadkiem nie próbuje przyjść na umówione dziś rendez-vous z adwokatem! — przestrzegł Solskiego odchodząc. — Adwokat będzie u pana sam...
Przestroga ta była zbyteczną.
Lutek stracił już prawie zupełnie przytomność, a zresztą, gdyby nawet chciał się podnieść z łóżka, nie byłby w stanie...
Wieczorem „Fryga“ zobaczył się z adwokatem.
Zawiadomił go najpierw o rezultacie wycieczki na Nową-Pragę i o stanie Lutka Solskiego. Zaledwie „Julek” dowiedział się o chorobie przyjaciela, chciał czemprędzej biedz do niego.
„Fryga“ go zatrzymał.
— Przepraszam pana mecenasa — rzekł — jedno słówko.
— Co takiego?
— Rzecz w obecnem położeniu niezmiernie ważna...
— Słucham, ale mów pan prędko.
— Czy pan mecenas raczył być dziś w biurze posłańców?
— Byłem.
— I jeśli wolno zapytać jakie są wiadomości?
— Niezbyt pocieszające...
— A mianowicie?
— Że w spisach biura żadnego posłańca o nazwisku Robaka niema...
„Fryga“ opuścił ręce zniechęcony.
„Julek“ chciał już wychodzić, ale były ajent policyjny go zatrzymał.
— Przepraszam pana za natręctwo... bardzo przepraszam. Jeszcze jedno maleńkie słówko...
Adwokat pytał wzrokiem.
— Czy pan mecenas nie był przypadkiem łaskaw, jak prosiłem, dowiedzieć się nazwisk i adresów posłańców, ostatniemi czasy przyjętych do biura?
— Ach, właśnie, zrobiłem to...
„Julek” zaczął czegoś szukać po kieszeniach.
— Nie wiele się pan z tego dowiesz panie Józefie — mówił. — W ciągu ostatniego miesiąca przyjęli tylko jednego posłańca...
— Jednego?
„Julek” znalazł w którejś kieszeni kartkę, o którą mu chodziło. Zbliżył ją do oczu.
— Nazwisko posłańca: Wurm. Mieszka gdzieś na Woli... Gdzie? dokładnie nie wiedzą.
— A...
Adwokat oddał kartkę „Frydze.”
— Zdaje się to być jakieś nic nieznaczące indywiduum — dorzucił. — A co najzabawniejsze.
— Jeśli pan mecenas łaskaw, co?...
— To, że, chcąc mnie zapewnić o uczciwości tego posłańca, objaśnili, iż jest on protegowany przez właściciela kamienicy z Kapitulnej... Zgadnij pan przez kogo?.. przez pana Onufrego Leszcza.
— Tego samego, który był świadkiem w sprawie?
— Tak...
— A... powtórzył znów „Fryga.” — Słyszałem o tem...
— Widocznem było, że to go zajęło. Pocierał nos.
— I czy pan mecenas nie pytał przypadkiem... jak wygląda ten uczciwy posłaniec... ten Wurm?
— O, pytałem... Ale nie mogli powiedzieć nic ciekawego... Jest zbyt młody, dość wysoki, bez zarostu...
„Fryga“ tarł sobie nos niemiłosiernie, prawie do krwi.
— Zresztą można go zobaczyć, ma stację na Kruczej, a w tych dniach będzie w biurze...
— O tem ostatniem wątpię!... — rzekł nagle „Fryga.“
„Julek“ spojrzał nań i zatrzymał się. W oczach jego wybiło się zdziwienie.
— Jakto? Sądziłbyś pan?...
Ale były ajent policyjny już żałował swych słów.
— Przepraszam pana mecenasa — odrzekł, spuszczając oczy. — Nic nie sądzę...
— A więc?
— Więc jutro lub pojutrze będę u pana mecenasa zdać sprawę z roboty, do której się biorę natychmiast...
— Co za robota?
— Zobaczy pan mecenas. Musi być sporo ciekawego! Tymczasem przypominam, że pan Solski czeka na pana mecenasa...
— Ach, prawda!...
Julek pożegnał się z „Frygą“ i wybiegł...
Na trzeci dzień rano około ósmej, jakiś nizki, niepokaźny człowieczek, licho ubrany, z nieuczesaną brodą i czarnemi zawiesistemi wąsami, zbyt wielkiemi na jego małą figurkę, kręcił się po Kapitulnej ulicy.
Nieznajomy zdawał się czegoś oczekiwać.
Nie można przysiądz, czy wypadkiem, którego oczekiwał, nie było ukazanie się pana Onufrego. To pewna, że majestatyczny widok właściciela kamienicy na Kapitulnej, wychodzącego, jak zwykle co rano, do kościoła, zwrócił jego specjalną uwagę.
Mały człowieczek przez długą chwilę przyglądał się z ukosa byłemu komornikowi; wyprzedził go nawet o kilka kroków, zatrzymał się jak gdyby coś poprawiając przy obuwiu, a tymczasem latającemi oczkami i bacznie znowu wpatrywał się w szerokie oblicze pana Onufrego.
Jeszcze przez chwilę szedł za zacnym kamienicznikiem, jak gdyby studjując jego ruchy i sposób trzymania się.
Wreszcie zawrócił.
Znalazł się znowu na Kapitulnej. Teraz włożył ręce w kieszenie i zaczął się włóczyć powoli po ulicy, czytając karty oznajmiające o mieszkaniach do wynajęcia. Czytał je skrupulatnie jedną po drugiej, nad niektóremi zastanawiał się i widocznie coś kombinował. Robił zabawne gesty i coś mruczał pod nosem...
Widocznie szło mu bardzo o znalezienie odpowiedniego mieszkania.
Karta wywieszona przed sienią kamienicy pana Onufrego zastanowiła go bardzo. Czytał ją raz, drugi i trzeci... Wreszcie na ruchliwej twarzy małego człowieka, wybiło się błogie zadowolenie. Widocznie trafiało mu się coś, co odpowiadało najzupełniej jego życzeniom.
Kiwnął głową i wszedł do sieni.
Nie będziemy opisywali dalszej wędrówki nieznajomego do izby stróża, do mieszkania, ażeby je obejrzeć, wreszcie do starej służącej pana Onufrego, która pod nieobecność gospodarza miała prawo najmować pomniejsze lokale. Dość, że tranzakcja przyszła do skutku.
Lokal na trzecim piętrze od podwórza, złożony z izby i ciemnej kuchenki został wynajęty przez Jana Gerwazego dwóch imion Pstrokońskiego, jak się sam nazywał, detalicznego fabrykanta obuwia damskiego, męzkiego i dziecinnego. Na złożony zadatek, nowy lokator dostał tymczasowy kwit.
Popołudniu ta umowa została potwierdzoną przez pana Onufrego, a nazajutrz od rana po dopłaceniu reszty należności za miesiąc, Jan Gerwazy dwóch imion Pstrokoński, wprowadził do mieszkania swe graty.
Dodamy dla ścisłości, że dziwnym trafem izdebka szewca znajdowała się właśnie nad gabinetem pana Onufrego. To też przed wprowadzeniem się nowego lokatora solennie zastrzeżono, iż niema prawa robić hałasów nad głową samego pana gospodarza...
Upłynęły dwa tygodnie.
Na pozór nie przyniosły one żadnej zasadniczej zmiany w położeniu osób wplątanych w koleje naszej opowieści. Pod tym pozornym spokojem ukrywała się jednak burza gotowa lada chwila wybuchnąć. Wypadki posuwały się naprzód.
Biedny adwokat „Julek“ miał na głowie mnóstwo kłopotów.
Najpierw, niepokoiła go w wysokim stopniu choroba Lutka Solskiego, jakaś ciężka trawiąca gorączka. Doktor Zerman robił wszystko co można było ażeby wywołać pomyślne przesilenie, ale szło to bardzo opornie. Od dziesięciu dni Lutek ciągle był nieprzytomny.
Z drugiej strony „Julek“ do pewnego stopnia dziękował za to Bogu.
Pomimo najsilniejszych starań przedsiębranych przez „Frygę,“ pomimo wiadomości zbieranych w drodze urzędowej z prywatnych wycieczek w różne okolice, gdzie możnaby podejrzewać bytność Jadzi, nie trafiono dotąd na jej ślad. A czas upływał... Czy ten brak wiadomości nie ukrywał właśnie najgorszych wieści? Oto pytanie, które prześladowało biednego adwokata.
Co byłby wstanie odpowiedzieć przyjacielowi, gdyby ten przyszedł do siebie? Nic. Czy to nie popchnęłoby biednego Lutka do jakiejś ostateczności? Bardzo być może. To też „Julek“ niemal z zadowoleniem patrzył na stan nieświadomości przyjaciela; miał nadzieję, że w chwili ocknięcia się, będzie mu mógł dać radosną wiadomość o znalezieniu Jadzi!...
Jeszcze jedno drażniło i niepokoiło adwokata.
„Fryga“ w sprawie Polnera niewątpliwie pracował gorliwie; był nią zajęty od rana do wieczora. Ale cóż!... ta gorliwość nie wydawała nowych owoców. Z punktu, na którym stanął w dniu przybycia były ajent policyjny zdawał się przez tyle czasu nie postąpić ani na krok...
U „Julka“ bywał rzadko, a tłumaczył się brakiem czasu. Na pytania adwokata, co do śladów, po których podąża, odpowiadał z niechcenia. — „Julkowi“ zdawało się nawet, że „Fryga“ umyślnie chciał zachowywać jakąś tajemnicę... Gdy adwokat naglił byłego ajenta policyjnego, ten odpowiadał:
— Niech pan mecenas wybaczy... Wszystko będzie dobrze! Jak pan mecenas dostanie awizację na termin sprawy w apelacji proszę mnie zawiadomić w dwadzieścia cztery godzin zrobimy co należy... tymczasem zeznanie moje i właściciela bufetu z Kutna — już to jest warte pokazania sądowi... I nie licząc listów!...
— Tak panie Józefie i to zawdzięczamy także... Ale...
Ale?..
— Ale... wybacz-że jeżeli jesteśmy tacy wymagający... miałeś znaleźć zabójcę i dowody jego winy...
— Znajdę. Niech pan mecenas zawiadomi mnie o terminie sprawy, w izbie sądowej.
Na tem kończyła się rozmowa. Takie jej jednak zakończenie nie uspakajało bynajmniej niecierpliwości „Julka,“ który gryzł się tem wszystkiem nielada, oczekując co dzień jakiegoś wypadku, mającego raz wreszcie w ten lubieżny sposób położyć koniec przykremu stanowi niepewności...
Na domiar złego z więzienia przychodziły coraz gorsze wiadomości.
Stefek Polner od kilku dni znajdował się w więziennym lazarecie. — Na wieść o tem, adwokat pobiegł do niego, ale wrócił jeszcze bardziej stroskany... Chłopak był blady i wychudły. Doktór więzienny nie był wstanie określić dokładnie podkopującej go choroby. Dzieciak, jak to mówią, w oczach marniał, mizerniał i słabł, oczy miał podkrążone... Przestał mówić, odpowiadał na pytania tylko znakami. W oczach jego malowała się jakaś beznadziejna troska...
Gdy nazajutrz przyszła Władka, również wracająca dopiero co z odwiedzin Stefka, z twarzą rozgorączkowaną i oczyma czerwonemi od płaczu, łatwo sobie przedstawić, jakie wrażenie wywarł na „Julka“ jej widok... Niezwłocznie, wprawdzie uprosił zacnego doktora Zermana, ażeby udał się do lazaretu więziennego, i postarał się ułatwić lekarzowi wizytę, ale właśnie rezultat owych odwiedzin był jeszcze smutniejszy!... Zerman otwarcie powiedział „Julkowi,“ że może być źle...
— Co mu jest? — pytał adwokat.
— Nic!... zabija go wyczerpanie sił fizycznych i moralnych... rozpacz...
„Julek“ załamał ręce.
Tymczasem „Fryga,“ do którego adwokat miał już teraz w głębi serca cokolwiek żalu, bynajmniej nie próżnował.
Widząc, że zabiera się na dłuższy pobyt w Warszawie, w parę dni przeprowadził się z Karolcią i małym Stachem do prywatnego mieszkania, odnajętego od znajomych, aż na Mokotowskiej, ale w domu bywał rzadko, Karolcia mogłaby się stać zazdrosną, gdyby nie znała dokładnie wszelkich jego planów, i gdyby w chwilach, gdy nareszcie przybywał do domu nie miewał z nią długich konferencji...
Przedmiotem narad była widocznie wyprawa.
I „Fryga“ nie był również zadowolony z postępków, które robiło prowadzone przezeń śledztwo. — Zakłopotany, przedstawiając Karolci jakieś nowe kombinacje, tarł sobie niemiłosiernie nos, i targał małe wąsiki, aż żona śmiała się zeń, mówiąc:
— Ej, Józku, bo mi zbrzydniesz i kochać cię przestanę!...
Na tę groźbę „Fryga“ uśmiechał się tylko.
W połowie drugiego tygodnia, pewnego popołudnia, przybiegł do Karolci zdyszany. Z twarzy biło mu uradowanie.
— Co takiego? — pytała Karolcia już z progu.
— Wiadomości...
Skinął jej tajemniczo i weszli do sypialni. Ponieważ mieszkanie było odnajęte, musieli chronić się aż tam, ażeby módz porozmawiać swobodnie... Konferencja tym razem trwała przeszło godzinę.
— Więc sądzisz? — pytała go na wychodnem Karolcia — że lada dzień będzie można to wszystko skończyć?...
— Więcej... lada chwila. Zależy to zresztą od okoliczności.
„Fryga“ złożył na ustach Karolci serdeczny pocałunek i uścisnąwszy młodą kobietę, chciał już uciekać, gdy w samych drzwiach zatrzymano go... wchodziła zapłakana Władka.
Było to na drugi dzień po jej odwiedzinach w lazarecie więziennym. Dziewczę nie wiedziało co ze sobą począć... Była najpierw u adwokata, teraz, dowiedziawszy się adresu „Frygi,“ przybiegła do niego.
Szczęśliwy traf pozwolił jej zastać ajenta.
Były to łzy i prośby, rozpacz i łkania; wreszcie dziewczę widząc w oczach Karolci głębokie współczucie, do niej skierowało swą prośbę o wstawiennictwo. Ma się rozumieć, ta prośba nie była bezskuteczną.
Karolcia uspokoiła biedną dziewczynę i w imieniu „Frygi“ obiecała wszelką możebną pomoc. Wyprawiając go z domu szepnęła mu:
— Widzisz... Trzeba się pospieszyć!
Władka została jeszcze u pani Karoliny pewien czas i wyszła od niej z oszuszonemi łzami i nadzieją w sercu.
Pan Onufry miał również swoje kłopoty.
Telegram zaadresowany do jego służącej przez tajemniczego Wurma, uspokoił go wprawdzie co do następstw o zbrodni spełnionej przez Robaka. Była to jednak dla byłego komornika pociecha względna. Unikał możebnej kompromitacji przynajmniej na razie. To jednak nie poprawiało ogólnego położenia...
Jakkolwiekbądź, wskutek niezręczności Robaka gra była chwilowo stracona.
Pan Onufry miał zbyt wiele zimnej krwi i praktycznego zmysłu, ażeby tego nie rozumieć, i wreszcie, aby mieć urazę do wykonawcy swych planów. Co się stało, to się nie odstanie — taką była filozofia praktyczna pana Onufrego. Przyznać trzeba, że filozofia racjonalna...
Próbował za to naprawić złe — i jak widzimy, wziął się do tego w sposób pomysłowy.
Tymczasem jednak od chwili jak przekonał się, że Robak jest w bezpieczeństwie, zaczęła go trapić nowa troska.
Czy plan powiedzie się? Czy Robak potrafi lepiej wykonać to polecenie niż poprzednie?
Czy wreszcie papiery „Sępa“ dadzą mu w rękę dawno pożądaną broń?...
To też nie dziw, że pan Onufry był rozdrażniony i z niecierpliwością oczekiwał wiadomości od wykonawcy swoich planów. Wiadomość długo nie nadchodziła, co zresztą było naturalnem, ponieważ Onufry dla ostrożności umówił się z Robakiem, iż ten ostatni, oprócz pierwszego telegramu z Berlina innych depesz wysyłać mu nie będzie, a listy pisać ma przy pomocy klucza.
W takich warunkach, przy największym nawet pośpiechu wykonania, wieść o rezultacie nie mogła przyjść zbyt prędko...
Pan Onufry tedy oczekiwał — oczekując, kombinował.
Pragnął wynaleźć coś nowego, co odrazu zmieniłoby położenie na jego korzyść. Ale te rozmyślania do celu nie prowadziły. Przeciwnie, wprawiały go w coraz większe rozdrażnienie.
Tego chmurnego usposobienia nie mogły rozpędzić aż dwie w ciągu jednego tygodnia niespodziewane wizyty trzpiotki Heli.
Mała pieszczotka wpadała do ojca jak po ogień, bez żadnego widocznego powodu, zarzucała go potokiem pieszczot i gradem słów, opowiadała z oburzeniem historję biednej Jadzi, i wiele innych historij — i znikała... Widocznem było, że miała coś do powiedzenia, ale bała się. Pomimo despotyzmu z jakim zdawała się panować nad sercem ojca, jego schmurzone brwi odstraszały ją. A może to co chciała powiedzieć wymagało właśnie większej względności z jego strony!...
To zakłopotanie Heli zwróciło nawet uwagę pana Onufrego.
Za drugą bytnością zapytał dość szorstko: — On jest powodem tak częstych odwiedzin? Wyraził nawet w sposób stanowczy zadziwienie, że podobne wyprawy mogą się odbywać bez kontroli i pozwolenia panny Śniadowicz.
Ma się rozumieć Hela rozpłakała się — i ma się rozumieć, ojciec musiał ją przepraszać.
Nie mniej dziewczę wyszło zasępione.
Upłynęło parę dni jak poprzednio bez żadnych wiadomości...
Gdy oto tego samego dnia, kiedy „Fryga“ przybył po południu do Karolki z jakiemiś poważnemi wiadomościami i odbył z nią tak długą konferencję, rankiem na pana Onufrego spadł cały grad nowin.
Było aż trzy listy, które przychodziły doń kolejno...
Najpierw okazał się listonosz z dwoma pismami. Jedno nosiło markę zagraniczną i stępel Insbrucku w Tyrolu, drugie pochodziło z poczty miejskiej... Na kopercie listu zagranicznego pan Onufry poznał rękę Robaka; list z poczty miejskiej był zaadresowany przez Helę.
Już to samo musiało w wysokim stopniu zaciekawić byłego komornika.
Najpierw rozerwał kopertę listu od Robaka. Pismo zawierało dobrą nowinę, a mianowicie zarysowane w ogólnych liniach wypadki, które miały miejsce w Paryżu. Robak zawiadamiał, że papiery posiada, że są coś warte — i naznaczał Onufremu widzenie się za trzy dni w Toruniu...
Zbytecznie dodawać, że łotr nie miał żadnej ochoty wracać do kraju po niedawnej zbrodni. Były komornik musiał tedy sam wyjechać na dzień lub dni parę za granicę.
Jakkolwiekbądź, ta wiadomość wprawiła Robaka w świetny humor!...
Z lekkiem sercem brał do ręki kopertę drugiego listu, przypuszczając, że to jakie nowe dzieciństwo Heli. Ale zaledwie przeczytał pierwsze wyrazy, na jego czole ukazała się groźna zmarszczka... Wyraz twarzy zmienił się do niepoznania.
Bo też list Heli zawierał w sobie niespodziankę.
Oto jego dosłowne brzmienie:
„Kochany, niedobry ojczulku!
„Już dawno obiecałam, że ci wyznam straszną zbrodnię, czy też oznajmię wielką nowinę... już nie wiem, jak to nazwać...
„Przed paru dniami byłam u ciebie aż dwa razy, ale byłeś taki namarszczony, nie miałam odwagi... Nie dobry ojczulku!
„Żeby więc nie tracić śmiałości a raz skończyć, piszę do ciebie. Tak ojczulku, wyznaję ci straszną zbrodnię. Jestem zakochana... zakochana na śmierć...
„Nie śmij się... nic a nic... To nie żart, to nie żadna pustota. Kocham się, jak... jak... sama nie wiem. Jeśli co nie poradzicie na to, ty papo i panna Śniadowicz, to nie wiem, co zrobię...
„Albo się utopię w tej brudnej Wiśle... brr, co za straszna śmierć!... albo się powieszę „jemu” na szyi... Powiem mu wszystko. Róbcie co chcecie, bo ja już nie mam głowy. Wszystko, wszystko opowiem w tej chwili pannie Śniadowicz. Każcie mnie zabić...
„Ojczulku drogi! Nie gniewaj się i kochaj pomimo wszystkiego.
Twoją zwarjowaną.
Ten dziwny list wypadł z ręki panu Onufremu w pierwszej chwili nie wiedział, co sądzić. Pytał sam siebie: czy to nie nowy żart jego rozkapryszonej pieszczochy? Ale z tonu listu, pomimo jego pozornej żartobliwości, uderzyło co innego.
Pan Onufry zamyślił się pełen niepokoju.
Hela była jedyną jego namiętnością, ona stanowiła dlań cel życia. Znał to rozpieszczone dziecko do gruntu. Teraz przypomniał sobie rzucane przez nią urywkowe słówka, jej ostatnie wizyty, jej zmięszanie — i z trwogą musiał przyjść do wniosku, że list zawierał nagą i groźną prawdę.
Ostatnie wątpliwości rozproszyło pismo od pani Śniadowicz przyniesione przez posłańca. Brzmiało ono jak następuje:
„Sanowny Panie!
„Konieczną jest natychmiastowa pańska bytność na pensij. W tej chwili Helcia zrobiła mi nieproszona, z własnej woli zwierzenie, które każe chyba wątpić o jej zdrowych zmysłach... Jeśli to, co mówiła, mówiła serjo, jeszcze gorzej. Twierdziła zresztą, że napisała w tym względzie i do pana. Proszę przybyć natychmiast.
Z najgłębszem poważaniem.
Powtarzamy, pan Onufry kochał swe dziecko nad życie.
Hela stanowiła jego dumę, dla niej pragnął zdobyć miliony, dla niej nie cofał się przed niczem. To też wiadomość zawarta w dwóch tych listach, uderzyła go jak młotem. W chwili, kiedy miał już prawie pewność, że przezwycięży przeszkody i stanie u celu, kiedy marzył o urządzeniu życia swej pieszczotce w sposób iście czarodziejski, zdarzył się wypadek, krzyżujący jego plany, uderzający najdotkliwiej, bo w tę, dla której ważył się na wszystkie zbrodnie.
To mogło zachwiać nawet silniejszym.
Pan Onufry zaciął zęby, i zaczął się przechadzać po pokoju. Na jego szerokiej twarzy wybił się wyraz bólu, który przybierał te ciężkie rysy piętnem siły i energij. W szarych oczach byłego komornika palił się ogień.
Znamy pana Onufrego, i wiemy, że decyzje następowały u niego szybko. Był to człowiek umiejący iść na przebój. — Walka była jego żywiołem, a w walce nie zatrzymywał się przed niczem. Z nieugiętą logiką, która cechowała jego wszystkie czynności postawił sobie niezmiernie proste pytanie:
W jakim celu walczy?
Odpowiedź wypadła: ażeby uszczęśliwić dziecko...
„Dziecko“ miało oznaczać Helę.
A więc ją uszczęśliwić pomimo wszystkiego... Znał swą pieszczotkę i widział, że przy pozorach lekkości posiadała upór nie przełamany niczem. — „To spadek po mnie!“ — Mówił sobie nawet nieraz z uśmiechem. Jeśli już postąpiła tak, jak postąpiła, niepodobieństwem było przekonywać ją... Jeśli kocha, lub wmówiła w siebie, że kocha, nikt jej nie wybije tego ani z serca, ani z głowy...
A więc?...
A więc — rozumował pan Onufry — trzeba uczynić zadość kaprysowi, czy namiętności, która nią owładnęła. Kocha — trzeba, ażeby została pokochaną. Chce być jego — trzeba, ażeby wyszła za niego za mąż... Jednem słowem, trzeba dać dziecku zabawkę, której żąda...
Panu Onufremu nie trzeba było ani kwadransa, ażeby powziąść tę decyzję.
W pół godziny pożegnawszy pocałunkiem fotografię Heli, wychodził spiesznie z domu ze spokojem na twarzy, choć z burzą w głowie. Nakazywał sobie zresztą zimną krew. Rozumiał, że trzeba działać.
Pan Onufry wsiadł do dorożki.
— Na godziny! — rzekł do woźnicy. — Tylko jedź porządnie...
Najpierw zajechali do cyrkułu i do ratusza. Były komornik nie zapominał o liście od Robaka i o tem, że musi wyjechać na jego spotkanie za granicę. Należało przygotować paszport.
Następnie kazał się zawieźć na Kruczą.
Oczekiwała go tam już pełna niepokoju panna Śniadowicz. Przełożona opowiedziała panu Onufremu szczegółowo zwierzenia swej wychowanicy. W głosie jej przebijała trwoga. Znamy już tajemniczy stosunek, który trzymał przełożoną pensyi w pewnej zależności od byłego komornika. — Panna Śniadowicz oczekiwała burzy, gniewu i gróźb z jego strony. — Zapytywała się sama siebie: Czy sama o tyle o ile nie jest w pewnym przynajmniej stopniu winną nastąpionej katastrofie — i czy nie wypadnie jej za to odpokutować?
Ale burza nie nadchodziła...
Przeciwnie, oblicze groźnego sędziego wypogadzało się. To, co mu mówiła przełożona, szczegóły, których się dowiadywał, bynajmniej nie zdawały się stawać na przeszkodzie rozstrzygnięciu kwestij tak, jak postanowił przed chwilą.
Opowieść była bardzo prosta.
Na jednym z dwóch skromnych wieczorków, wydanych przez pannę Śniadowicz dla starszych uczennic w ostatnim karnawale, znajdował się wprowadzony przez brata jednej z wychowanic, młody, bardzo przyzwoity człowiek. Nazwisko Aleksander Jastrzębski. Po wieczorku złożył pannie Śniadowicz ceremonialną wizytę; potem widziała go parę razy w teatrze, na ulicy. Kłaniał się bardzo uprzejmie. Oto cały stosunek znajomości. — Hela widziała młodego człowieka sześć razy w życiu, raz z nim rozmawiała, ze trzy razy tańczyła. Oto i wszystko. Zkąd się wzięło jej to uczucie, to nie można dłużej wątpić, było to uczucie gwałtowne, egzaltowane? Sama nie wie, dość, ze dzieciak marzy o nim, jest jak gdyby w gorączce, nie może sobie znaleźć miejsca. Już od pewnego czasu, widoczną była zmiana w jej usposobieniu, nierówność w charakterze, ale przypisywano to czemu innemu... Teraz dopiero ukazała się fatalna prawda...
Przełożona pensij zamilkła.
Spoglądała teraz z niepokojem na byłego komornika. Pan Onufry przez chwilę milczał, wreszcie rzekł:
— Czy nie posiada pani, jakich bliższych wiadomości o tym panu?
— Niektóre... Pytałam uczennicę, przez brata której został wprowadzony pan Jastrzębski, jest kolegą jej brata, urzędnikiem w banku akcyjnym X. Nadto zdaje się posiadać pewną osobistą fortunę. Mianowicie ma niedaleko Warszawy folwark czy wioskę...
— Nie wie pani nazwiska tej posiadłości?
— Zaraz... panna Porzęcka mówiła mi i nawet zapisałam to sobie... Ach tak, Sobolówka!
— Czy ten pan jest żonaty? — zapytał z pewnem wahaniem pan Onufry.
— O, nie kawaler.
Te słowa zrzuciły Onufremu wielki ciężar z piersi. Obawiał się jednego, ażeby „on“ nie był już związanym ślubami małżeńskiemi; ta obawa została usunięta.
— A więc wydamy za niego Helę — rzekł ze stanowczością.
Panna Śniadowicz spoglądała na pana Onufrego ze zdziwieniem. — Zdawała jej się nieco przesadzoną ta pewność siebie. Rzuciła nieśmiałe zapytanie:
— A gdyby on... nie chciał?
Ale na ustach pana Onufrego ukazał się uśmiech, dowodzący, iż nie obawia się bynajmniej tej ewentualności.
— Niech pani poprosi Heli, chcę jej powiedzieć dwa słówka.
A gdy przełożona skierowała się ku drzwiom, dorzucił:
— W dniu ich ślubu zwrócone zostaną wiadome pani papiery!...
Nie będziemy opisywali krótkiego widzenia pomiędzy ojcem i córką. Były to z jej strony łzy przymilania się i pieszczoty, które przemieniły się w dziecięcą pustotę i radość, kiedy pan Onufry rozprostował wreszcie nachmurzone brwi i szepnął jej do ucha słówko pociechy i nadziei.
W kwadrans potem wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Miodową do hypoteki...
Wiemy, że powziąwszy postanowienie nie cofał się przed niem. I teraz postanowił niezwłocznie przystąpić do kroków, ułatwiających jego urzeczywistnienie. Ze zwykłą logiką, pan Onufry przyszedł do wniosku, że im więcej słabych stron mieć będzie młody człowiek, którego pokochała Hela, tem łatwiej go skłoni do poproszenia o jej rękę. Postanowił więc zbadać położenie Jastrzębskiego i odkryć wszystkie plamy istniejące na tem słońcu. Nie łudził się zresztą i rozumiał, że projektom jego mogą stanąć w poprzek nieprzewidziane przeszkody i skrupuły ze względu na teścia, może jakieś zobowiązania przyjęte przez Jastrzębskiego w obec innej kobiety... kto wreszcie odgadnie wszystko? Ale zdecydowany był, te przeszkody przezwyciężyć — i wierzył w ich przezwyciężenie...
Z hypoteki wyszedł z uśmiechem na ustach.
Odkrył pierwszą słabą stronę młodego człowieka. Znalazł książkę Sobolówki położonej w powiecie warszawskim. Wykaz hypoteczny odbijał jak doskonałe zwierciadło, fatalne gospodarstwo finansowe właściciela. Folwark posiadał wprawdzie podług drugiego działu, wartość około trzydziestu tysięcy rubli, za które był przed dziesięciu laty kupiony, ale długi na nim ciążące, przewyższały bez porównania te sumę. Oprócz Towarzystwa i poważnych sum hypotecznych na pierwszych numerach, były to dalej drobne wpisy i ostrzeżenia, pochodzące widocznie z długów lichwiarskich, a pozyskiwane najczęściej z wyroku sądu.
Folwark przeszedł do Jastrzębskiego przed siedmiu laty drogą spadku. Od tego też czasu datowała się większość obciążeń. O pochodzeniu tych długów mówiły nazwiska wierzycieli, znanych warszawskich lichwiarzy. Obok widniały liczne ostrzeżenia o terminach licytacij, wyznaczonych z powodu nieuiszczenia rat Towarzystwa; — raty najczęściej były płacone w ostatniej chwili w przed dzień sprzedaży. — Nie dalej, jak przed dwoma tygodniami właściciel folwarku uniknął subhastacij zapłaciwszy dwa tysiące rubli jednemu z wierzycieli popierających egzekucję... Co szczególniej zwróciło uwagę pana Onufrego, to powtarzające się nader często w książce nazwisko Salomon Mondscheina. Czytając je uśmiechał się.
Salomon Mondschein, zwany pospolicie „panem Salomonem,“ był jednym z najbardziej krwiożerczych warszawskich „procentników.“ — Jego ofiary kończyły zwykle samobójstwem albo kryminałem... Pan Onufry wiedział o tem dobrze, a nawet podobno znajdował się z „panem Salomonem“ w pewnych, bliższych stosunkach. To też miał racje uśmiechać się.
Z hypoteki pojechał do banku akcyjnego X...
Były komornik posiadał wszędzie stosunki. To też za chwilę po zameldowaniu został wprowadzony do biura jednego z wyższych urzędników banku. Pan Onufry zmyślił jakąś bajeczkę, ażeby wytłumaczyć swe żądanie informacij o Jastrzębskim.
Informacje te były zupełnie dokładne i udzielone chętnie; urzędnik, do którego pan Onufry się zwrócił, miał sobie przezeń niedawno wyświadczoną jakąś usługę. Zresztą dał o Jastrzębskim opinię wcale niepochlebną. Jak wiemy, odpowiadało to w zupełności widokom pytającego... To też na ustach jego błądził ciągle uśmiech.
Według słów zwierzchnika Jastrzębski był fatalnym pracownikiem. Rzadko bywał w biurze i prawie nigdy nic nie robił. Zresztą wydawał dużo pieniędzy i żył na dużą stopę. Gdyż kobiety kosztowały go grube pieniądze... Ma się rozumieć na to wszystko nie wystarczyłaby pensja z biura, to też od paru lat dojadał drugi z kolei spadek.
— Już dawno — kończył urzędnik, — była mowa o wydaleniu Jastrzębskiego... on sam zda je się nie dbać o swą posadę, ani trochę. — Ostatecznie jednak trzyma się dzięki protekcyjkom...
— Więc posiada stosunki.
— Posiada... Pochodzi z dobrej rodziny, i jak zwykle podobni trutnie, ma prawdziwe szczęście do spadków... Ot i teraz! Po całych dniach niema go w biurze i twierdzi, że biega za nowym spadkiem.
Pan Onufry przypomniał sobie w tej chwili sumę spłaconą w hypotece przed paru tygodniami.
— A więc jest spadek?
— Jest... choć to rzecz wątpliwa. Jastrzębski jest jedynym spadkobiercą księdza Suskiego...
— Jakiego Suskiego?
— No... nie wiesz pan?... tego, zabitego...
— A...
To „a“ miało dziwne nieokreślone brzmienie. Wyrażało ono zdziwienie, niespodziankę i jeszcze coś więcej... to coś, była to myśl, która się w tej chwili zrodziła w mózgu byłego komornika... Przez krótką chwilę milczał! Widocznie myśli jego były gdzieindziej.
Wreszcie uczuł potrzebę przerwania tego ambarasującego milczenia.
— Krewny księdza Suskiego! — rzekł, ażeby coś powiedzieć. — Dziwna rzecz! W sprawie nie było o niem żadnej wzmianki... Dziwna rzecz!
— Nic tak dziwnego odpowiedział urzędnik. Chorował wówrczas...
— A...
To drugie „a“ zdawało się być dalszym ciągiem pierwszego...
— I, przepraszam pana naczelnika — rzekł wreszcie Onufry — czyby nie można się dowiedzieć, kiedy zachorował pan Jastrzębski i jak długo był chory?...
— Dla czegóżby nie! — rozśmiał się urzędnik. Chociaż na co się to panu przyda?...
Przez chwilę szukał w papierach na stole.
— A, oto właśnie świadectwo złożone przez doktora Z... z sąsiedniego miasteczka. Pisze, że Aleksander Jastrzębski zachorował 8-go kwietnia... na gorączkę tyfoidalną...
— Na dwa dni przed zabójstwem — mruknął sam do siebie były komornik.
— Świadectwo zostało złożone w parę dni po zapadnięciu pacjenta, nie mogę więc powiedzieć panu z zupełną dokładnością, ile czasu trwała choroba... Ale zdaje mi się, że Jastrzębski wrócił do biura, coś dopiero w trzy, albo cztery tygodnie, może więcej... Rzeczywiście był zmieniony...
— Przepraszam, że nadużywam dobroci pana naczelnika, jeszcze dwa pytania...
— Słucham.
— Czy w ogóle jest u panów w zwyczaju składać świadectwa lekarskie w razie choroby?
— W ogóle nie, ale co do Jastrzębskiego, to bardzo naturalne... Tak często opuszczał zajęcia bez powodu, że chorując na serjo, chciał, ażeby jego nieobecność była należycie wyjaśniona, dla uniknięcia wszelkich nieporozumień...
— A...
Po chwili pan Onufry znów zaczął:
— A dla czego świadectwo wydane zostało przez lekarza z miasteczka X?...
— Ponieważ Jastrzębski chorował u siebie w Sobolówce.
— U siebie?
— Tak jest. Wiesz pan przecie, że ma swój majątek i stale tam mieszka, łaskawie tylko dojeżdżając do biura... Już z tego jednego pan widzi co to za urzędnik!...
W jednym z najokazalszych domów na Rymarskiej mieszka na drugiem piętrze od frontu Salomon Mondschein, ceniony kapitalista, pospolicie zwany „panem Salomonem.“
Dorożka Onufrego zatrzymała się przed tym domem.
Były komornik odprawił dorożkarza i wszedł powoli na schody. Przed drzwiami spojrzał na zegarek. Była druga.
— Jeszcze czas — mruknął sam do siebie. — Do trzeciej rozmówię się z Salomonem.
Zadzwonił.
Wkrótce znalazł się w bogato, choć niezbyt gustownie umeblowanym gabinecie „pana Salomona.“ Za biurkiem w bogatym szlafroku i haftowanej złotem czapeczce siedział sam gospodarz. Na widok Onufrego podniósł się żywo z krzesła.
— A... pan Onufry... panie komorniku dobrodzieju... Co za zaszczyt! co za szczęście!...
„Pan Salomon“ widocznie był bardzo uradowany. Twarz jego wyrażała przyjemne zadziwienie. Onufry spoglądał nań ze swojej strony z uśmiechem nieco drżącym.
— Przyszedłem — rzekł, gdy „pan Salomon“ usadził go już na najlepszym fotelu, z którego przedtem zrzucił płócienny pokrowiec — przyszedłem pana prosić o jedną przysługę...
— Przysługę?
Trudno sobie wyobrazić zabawne wykrzywienie rysów starego żyda pod jego złotem haftowaną czapeczką.
— Przysługę?... Pan Onufry... przysługę?... Pan sobie potrzebujesz nie żartować ze swojego pokornego sługi Salomona!
Widocznie wyraz „przysługa” w słowniku „pana Salomona“ miał stanowczo zdeterminowane znaczenie; określał on pożyczkę na mniejszy lub większy procent.
Onufry się uśmiechnął.
— Nie taką, jak pan myślisz...
— A... to też ja sobie właśnie tak zdziwiłem... Chociaż niech pan nie myśli, żebym ja był taki i nie zrobił „tamtej“ przysługi, jakby było potrzeba... Salomon wie, co komu winien!...
— Bądź pan spokojny, nigdy nie będzie trzeba.
Stary żyd pogładził się ręką po brodzie.
— Chwała Bogu... No, co pan rozkaże?... Salomon jest na pańskich rozkazów.
Pan Onufry zamyślił się; po chwili dopiero rzekł:
— Krótko mówiąc, potrzebuję wiedzieć coś o jednym z pańskich klijentów...
— Moich klijentów?...
— Tak — i dla tego przyszedłem do pana, żebyś mi pan dał o nim jak najobszerniejsze informacje... Rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Chcę o nim wiedzieć wszystko, na to ostatnie słowo, pan Onufry położył silniejszy akcent, aż do najdrobniejszych szczegółów waszych operacij...
Twarz „pana Salomona” przybrała wyraz poważny.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że u mnie klijenty to święta rzecz... U mnie co jest, to jest, cicho sza, jak w grobu... Żeby do mnie przyszedł kto inny z taką propozycją, to powiedziałbym odrazu „nie.“ Ale z panem inna rzecz...
— Przypuszczam...
— Znamy się tak dawno, i ja jestem panu dużo winien. Ja wiem, że pan jesteś sama dyskrecja, i że pan z tego, co powiem nie zrobisz nigdy użytku, szkodliwego dla Salomona... Nieprawda?
— Możesz pan być pewny...
— Więc ja panu wszystko powiem. — I o kogo panu dobrodziejowi idzie?
— O Jastrzębskiego...
„Pan Salomon” zdecydowany przed chwilą, zatrzymał się ponownie.
— Jastrzębski?... Zkąd pan znasz Jastrzębskiego?... Co pan od niego chcesz? — zapytał wreszcie żywo. — On dzisiaj o szóstej u mnie będzie...
— Robicie jaki interes?
— Tak... mamy robić.
W oczach „pana Salomona“ od chwili, kiedy się dowiedział o nazwisku osoby, o którą szło, widać było wachanie się. Zaczynało to niecierpliwić Onufrego.
— No, jakże?... mówisz pan?... pytał.
— Widzi pan dobrodziej...
Ale Onufry już mu przerwał:
— Mów pan krótko: „tak“ albo „nie.“ Na gawędy nie mam czasu. Przedtem jednak muszę panu powiedzieć, że nie potrzebujesz się o Jastrzębskiego obawiać. Daję panu słowo, że działam dla jego korzyści, a ponieważ pan jesteś jego wierzycielem więc i dla pańskiej. Powtóre.. przypominam, że z tej serii weksli, co pan wiesz, nie wszystkie są wycofane... Jeden z nich mam gdzieś odłożony na bok!...
Teraz głos Onufrego brzmiał groźbą.
— No... no... nie gniewaj się pan... Już powiem. Co pan chcesz wiedzieć?
— Wszystko...
— Nu, to ja panu powiem, co pan Jastrzębski jest mi winien gruby grosz. Ja z nim robiłem dużych interesów!...
— To wiem.
— Un mi jest winien na hypotekę z cztery tysiące rubli, a na wekslów z ośm...
— I to wszystko?
— Co ma być więcej?...
Pan Onufry przez chwilkę namyślał się.
— Panie Salomonie — odezwał się wreszcie — jesteś ze mną nieszczery... Powiadasz mi nie to, o co pytam. Że ci jest winien pieniądze, to wiedziałem i bez ciebie. Ile, to rzecz mniejsza. Ale potrzeba mnie było jakiejś historyjki, szczegółu, czegoś ciekawego... Jaki wreszcie twój ogólny sąd o nim? Jeszcze raz uprzedzam pana, że ze mną żartować nie można.
Pan Onufry spojrzał surowo w twarz Salomonowi. Stary żyd spuścił oczy na dół i westchnął.
— No — rzekł — widzę, że z panem niema żadnego sposobu... Chcesz pan dobrodziej, to ja panu dobrodziejowi powiem, że ten pan Jastrzębski jest w samej rzeczy młody człowiek trochę... jakby tu powiedzieć... lekkomyślny...
— Jak większość pańskich klientów... — rzucił sarkastycznie były komornik.
— Un nigdy nie płaci, ani kapitału ani procentów... Jeszcze taki zły, ani broń Boże do niego przystępuj!...
— No, to mniejsza.
— I ja panu dobrodziejowi, panie Onufry, powiem jednę historję...
— Słucham, to zaczyna być ciekawe.
— Otóż, proszę ja pana, będzie tak z cztery, pięć miesięcy temu, pan Jastrzębski przychodzi do mnie, częstuje mnie cygarem... powiadam panu dobrodziejowi, jak on chce, żeby mu pożyczyć pieniądzów, to zawsze częstuje cygarem... bardzo dobre cygaro, najmniej za 20 kopiejków... I powiada do mnie...
Stary żyd podniósł oczy na pana Onufrego, jak gdyby z zapytaniem: czy ma dalej mówić?
— No, no, prowadź pan dalej.
— I mówi, że mu potrzeba tysiąc rubli... Naturalnie! A ja powiadam, że nie dam... Trzeba panu wiedzieć, że pan Jastrzębski był mi już tyle winien, tyle winien i nie mogłem się od niego doprosić...
— Dalej, dalej!
— Aż on wydostał z kieszeni dwa weksle każdy po 750 rubli i pokazuje mi. Weksle, trzeba wiedzieć pana dobrodzieja były zażyrowane przez jednego pana... jednego bardzo, bardzo porządnego pana...
— Przez kogo?
— Pan koniecznie potrzebuje wiedzieć?... — pytał proszącym głosem pan Salomon.
— Koniecznie.
— No... przez pana Żulskiego... Jaki to porządny i bogaty pan, oj, oj!... Un jest kasjerem, głównym kasjerem u tego samego banku, w którego pan Aleksander jest urzędnikiem... I ma dwie kamienice, i mieszka na Ujazdowskie aleje. Ja sobie zaraz pomyślałem, że to coś nie musi być richtig...
— I nie dałeś pan pieniędzy? — zapytał z lekkiem szyderstwem pan Onufry.
— Za co nie miałem dać?... Salomon nie jest taki głupi!... Ja sobie pomyślałem... ja to do pana mówię w zaufanie, bo ja pana dobrodzieja dawno znam... ja sobie pomyślałem, że jeśli weksel jest dobry to pieniądze pewne, a jeśli, broń Boże nie dobry, to jeszcze pewniejsze...
— Oryginalne rozumowanie!
— Potrzebuje pan dobrodziej wiedzieć, że pan Jastrzębski już dawno czekał spadku po tym stryjaszku, czy wujaszku, tym księdzu co mu nie dawno zabili... I ja liczyłem, że z tych pieniadzów dostanę swoje satysfakcje... To ja myślałem sobie, że jak ja będę trzymał panu Aleksandrowi w rękę, to wszystkie moje pieniądze będą pewne...
— Ładna rachuba...
— Co pan chcesz?... każdy musi żyć... No, to ja dałem mu pieniądzów.
— Ale przyznaj się pan, tylko — pięćset rubli zamiast tysiąca... — zauważył ze złośliwym uśmiechem pan Onufry.
— Kto panu powiedział?... Właśnie że sześćset, sześćset i dwadzieścia nowiutkiemi papierkami... Auf majne munes!
— Dobrze już, dobrze... I ma się rozumieć pan Jastrzębski prosił, żebyś pan nikomu tych weksli nie pokazywał?
— Naturalnie.
— Jabym od pana kupił te weksle, jeśli pan jeszcze je masz... — rzekł nagle pan Onufry.
— Nie mam...
— Zapłaciłbym dobrze, kupiłbym jeszcze i wszystkie inne weksle Jastrzębskiego... Pan wiesz, że spadek po księdzu nie przedstawia nic wielkiego.
— Czy ja wiem?... Ma się rozumieć, wiem. Mój Boże, dla czego ja tych weksli już nie mam? — wołał żyd płaczliwie.
Tym razem w głosie jego przebijała szczerość.
— Posłuchaj pan, ten szelma, ten ganef on mnie oszukał... on mnie wyprowadził w pole. Un te weksle wykupił. Żeby nie to, to ja bym teraz miał wszystkie moje pieniądzów... A tak mnie może przepadnąć... dużo przepadnąć... Ja panu to wszystko opowiem, jak to buło.
— Słucham...
— Ma się rozumieć, ja nie chciałem chodzić z wekslami do pana Żulskiego... Po co? Ja chciałem ich mieć tylko w rękę. A żeby uni byli w porządku, to ja ich chciałem zaprotestować. W Warszawie toby mogło zrobić skandal!... To ja umyślnie kazałem pana Jastrzębskiego wypełnić miejsce zamieszkania prawne w Łódź... I, jak buł termin, to ja posłałem wekslów do kantor mojego przyjaczela do Łódź, żeby ich protestować. Akurat to buło płatne, pamiętam, jak dziś, na 13 kwietnia... I czy pan dobrodziej wiesz, co się stało?...
— No?...
— Ja czekam zaprotestowanych wekslów i wiesz pan, co ja odbieram?... Pieniądzów, baares gełd... Ten łobuz, ten ganef pojechał do Łódź i zapłacił...
— Niepodobieństwo!
— Dla czego niepodobieństwo, kiedy tak jest?... Ja panu mogę moich książków pokazać.
— I to było 13-go?...
— Nie... 14-tego, na drugi dzień po terminie...
— I pan twierdzisz, że to był on sam?
— Za co nie?... On sam. Mój przyjaciel jemu zna. Zresztą co pan chcesz? Un sam mi to mówił później, że był w Łodzi...
— A...
Przez chwilę panowało milczenie. Pan Onufry nie chciał się wydać z wzruszeniem, które go w tej chwili przejmowało. A potem rzekł:
— Mieliście panowie jakie nowe interesa?...
— Nie.
— Po cóż więc Jastrzębski ma być dziś u pana o szóstej?
— To inna rzecz... Chce u mnie zastawić list zastawny... To też delikatna materja...
Na twarzy starego żyda ukazał się chytry uśmiech.
— List na 1000 rubli... Ale z tym listem to mają być bardzo wielgie ceremonje.
— Jakie?
— Mam dać na niego 500 rubli, a list dostanę w zamkniętej kopercie... Rozumiesz pan? I nie wolno mi go otwierać, chyba, że pieniądze nie będą oddane w termin... Wiesz pan, co ja potrzebuję przypuścić?
— Cóż?...
— Jedno z dwojga: albo ten list pożyczony od kogo i panu Aleksandrowi wstyd, co go musi zastawić albo też... to nie żaden list...
— I dajesz pan pieniądze?
— Daję, ale każę panu Jastrzębskiemu napisać własną ręką na kopercie, że to ma być list zastawny i podpisać się... Czy pan rozumiesz?
Na twarzy „pana Salomona“ ukazał się szatański, złośliwy uśmiech.
— Tak, to ja nic nie ryzykuję... zakończył wreszcie.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał te pan Onufry.
— Słuchaj pan — rzekł — ten interes jest tak korzystny, że musisz mi go pan odstąpić...
— Jak to?
— Ten list wezmę w zastaw ja, a nie pan...
Twarz starego żyda wyrażała najlepiej, iż ta propozycja nie uśmiechała mu się bynajmniej. Ale pan Onufry ciągnął dalej głosem nakazującym:
— Tak być musi. Za tę cenę odbierzesz pan ostatecznie wiadomy weksel...
Salomon przez chwilę coś kombinował. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Zgoda...
Już od w pół do szóstej po południu pan Onufry niespokojnie przechadzał się po swoim gabinecie.
Oczekiwał przybycia Jastrzębskiego.
Z Mondscheinem rzecz została ułożona. Ażeby nie wzbudzać nieufności Jastrzębskiego, postanowili, że ten ostatni przybywszy do lichwiarza, nie znajdzie go w domu, a natomiast zostanie mu doręczoną kartka, zawiadamiająca, że interes będzie załatwiony w mieszkaniu pana Onufrego na Kapitulnej, gdzie ma nań oczekiwać Mondschein.
Pan Onufry nie wątpił, że po otrzymaniu takiego zawiadomienia Jastrzębski niezwłocznie doń przybędzie.
Pomimo to, oczekiwał z pewnym niepokojem. A gdyby Mondschein zmienił zamiar? Gdyby Jastrzębski powziął jakie podejrzenia? Byłaby to niepowetowana strata. Podobna sposobność nie nadarza się codzień...
Pan Onufry śledził z uwagą wskazówki zegara.
— Oto już szósta, dziesięć minut po szóstej, kwadrans, w pół do siódmej. Były komornik zaczynał się niecierpliwić.
W tej chwili zaturkotała dorożka...
Jeszcze dwie minuty — do drzwi zadzwoniono. Wreszcie wprowadzony przez starą służącą, która odebrała odpowiednie instrukcje wszedł do gabinetu Jastrzębski.
Pan Onufry zmierzył oczyma tę wysoką postać o rysach wybitniejących energią... Twarz podobała mu się.
— To człowiek, z którym można gadać! — rzekł sam do siebie.
Tymczasem Jastrzębski ze zdziwieniem rozglądał się po pokoju.
— Czy pan Leszcz? — zapytał wreszcie, podnosząc do oczów karteczkę, doręczona mu u Mondscheina.
— Tak, ja sam...
— Miał tutaj być pan Salomon Mondschein? — pytał dalej Jastrzębski.
— Będzie... będzie w tej chwili. Niech pan siada.
Jastrzębski zajął miejsce przy biurku; Onufry przyglądał mu się jeszcze przez chwilę.
— Spóźnia się Salomon... rzekł wreszcie, jak gdyby sam do siebie.
Jastrzębski spojrzał na zegarek.
— Już trzy kwadranse na siódmą.
— To też możemy tymczasem mówić o interesie bez niego — ciągnął Onufry.
— Pan tak sądzi?
— O tak... tembardziej, że właściwie pan Salomon miał nas ze sobą skomunikować, co wreszcie jest już zrobione.
Jastrzębski spojrzał z pewnem zdziwieniem na Onufrego.
— Trzeba panu wiedzieć, że Salomon wskutek nieprzewidzianych okoliczności, nie mógłby panu dziś usłużyć, a ponieważ nie chciał pana narażać na zawód zwrócił się do mnie.
— Tak?...
Na twarzy Onufrego widać było nieprzyjemne zdziwienie.
— O, niech pan się nie obawia... Ja jestem samą dyskrecją. Salomon mnie zna oddawna, i wie, że można mnie ufać bezwzględnie. Interes objaśnił mi szczegółowo, i rozumiem całą jego delikatność.
Jastrzębski był przez chwilę niezdecydowany.
— Wreszcie — rzekł — jak panowie uważacie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie.
— Ten Salomon — zaczął znowu Onufry spóźnia się obrzydliwie... A możebyśmy załatwili interes tymczasem i bez niego?
— Jak pan sądzisz!..
— Mniemam, że tak będzie najlepiej.
— Rzeczywiście. Co prawda, spieszę się...
— W takim razie odrzekł Onufry — oto pieniądze...
Wyjął z kieszeni gruby pugilares i otworzył. Wnętrze było naładowane storubluwkami.
— Czy weksel pan ma?
— Mam...
— Wypełniony?
— Tak na 800 rubli na trzy miesiące. Brak tylko jeszcze podpisu i nazwiska osoby, na rzecz której ma być wystawiony.
— To ostatnie zastąpię in blanco... Co do podpisu, oto atrament.
Jastrzębski położył swe nazwisko pod wekslem.
— A koperta? — pytał dalej Onufry.
— Jest...
Jastrzębski wyjął z zanadrza dużą kopertę, zapieczętowaną lakową pieczęcią.
— Czy na kopercie już napisane, co potrzeba?
— Jeszcze nie... Ale zaraz napiszę i podpiszę.
Jastrzębski znów wziął pióro do ręki.
Tymczasem Onufry odliczył storubluwki i trzymał w ręku. Za chwilę pieniądze przeszły do Jastrzębskiego. Koperta i weksel do rąk byłego komornika. Ten ostatni odbierając kopertę, delikatnie pomacał jej zawartość. Uśmiech ukazał się na jego ustach.
— Warunki, jak pan wie — dodał jeszcze. — Jeśli weksel nie będzie zapłacony w terminie, mam prawo otworzyć kopertę i rozporządzać listem zastawnym, jako moją własnością...
Jastrzębski skinął głową.
Zabierał się już do odejścia. Wziął rękawiczki i kapelusz.
— A proszę się pokłonić panu Salomonowi — rzekł.
Wstał z krzesła.
Pan Onufry schował tymczasem kopertę i weksel do szuflady biurka, zamknął ją na klucz, i spoglądał teraz z miną nieco drwiącą na podnoszącego się Jastrzębskiego.
— Jeszcze słówko rzekł.
Młody człowiek spojrzał nań zdziwiony.
— Cóż takiego? — pytał z pewną niecierpliwością. Wybaczy pan, ale nieco mi się spieszy....
— O, to zajmie nam bardzo niewiele czasu... Ośmieliłbym się zadać szanownemu panu jedno pytanie.
— Jakie?
— Czy pan dobrodziej nie jest przypadkiem kuzynem i spadkobiercą nieboszczyka księdza Suskiego?
Te słowa widocznie zastanowiły Jastrzębskiego.
— Przypuśćmy... Zkąd to pana interesuje?
— Z powodu spadku...
— Nie rozumiem.
— Widzi pan, bardzo być może, że byłbym wstanie dać niektóre wskazówki co do spadku pozostałego po nieboszczyku.
— Pan?...
— Tak jest... ja. Wszak prawda, że po śmierci księdza nie znaleziono tych znaczniejszych pieniędzy, o których tyle opowiadano?
— W samej rzeczy...
Uwaga Onufrego skierowała myśli młodego człowieka na nowy przedmiot. Usiadł położył na biurku kapelusz i rękawiczki.
— Widzi pan dobrodziej — ciągnął Onufry zawsze z nieco szyderczym uśmiechem na ustach — jest to w ogóle sprawa bardzo zawiła i tajemnicza... spadek jeszcze nie tyle, ile samo zabójstwo!...
Zawiesił głos i spoglądał z ukosa na Jastrzębskiego.
— Ja nie sądzę tak... — odrzekł ten ostatni.
— I dla czego, jeśli wolno wiedzieć? — pytał Onufry.
— To rzecz prosta: zabójca został skazany...
— Skazany? W istocie, ale to niczego nie dowodzi...
Teraz Jastrzębski spojrzał na swego interlokutora z uśmiechem.
— Nie dowodzi?...
— Tak, ponieważ w imieniu oskarżonego podano apelację...
— Kto panu to mówił?
— Kto?... to rzecz mniejsza. W każdym razie wiadomość pewna.
— To zresztą nie zmienia położenia rzeczy — odrzucił niedbale Jastrzębski. — Zabójca skazany przez pierwszą instancję, zostanie skazany i przez drugą.
— Byłoby to prawdopodobne gdyby...
— Gdyby?
— Gdyby jego adwokat nie posiadał nowych dowodów.
Onufry rzucił z ukosa spojrzenie na młodego człowieka; ten ostatni zdawał się być w tej chwili dziwnie blady. Mimowoli podniósł rękę do czoła, jak gdyby pragnąc obetrzeć krople potu...
— Dowody? — wybełkotał — i jakie jeśli wolno?...
— Ba, gdybym wiedział!... — roześmiał się pan Onufry. — Ale słyszałem o nowych zeznaniach, o jakichś papierach... nie wiem... wekslach... listach...
— Listach!
Jastrzębski był teraz cały w płomieniach.
Nerwowym ruchem podniósł się z krzesła.
— Wybaczy pan — rzekł szorstko — wspominałem już, że nie mam czasu... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je Onufry.
— Przepraszam, pozwolę sobie jeszcze pytanie... Jeśli się nie mylę, pan dobrodziej 10-go kwietnia, w dniu spełnienia zabójstwa leżał u siebie w Sobolówce chory?...
— Tak — odpowiedział machinalnie Jastrzębski.
— Czy pan się nie myli?
Jastrzębski zdawał się być, jak na torturach. Zrobił ruch zniecierpliwienia, jak gdyby chcąc odejść. Po chwili zreflektował się.
— Stwierdza to raport doktora — rzekł wreszcie. — Ale...
— Nie rozumiesz pan powodu zapytań... Zaraz... Proszę o chwilę cierpliwości. — I długo pan był chory?
— Miesiąc...
— W takim razie ośmielę się zapytać, co szanowny pan robił 14-go kwietnia w Łodzi?...
Onufry podniósł się z krzesła i skrzyżował ręce na piersiach. Na ustach jego błądził drwiący uśmiech. Jastrzębski stał przed nim blady, z czerwonemi wypiekami na policzkach i na czole. Ręce jego darły rękawiczki.
— Po co mi pan to mówisz? — rzucił wreszcie chrapliwym głosem.
— Po co?... Wistocie należy się wytłumaczyć. Panie Jastrzębski nie bawmy się w zagadki... Krótko mówiąc, chcę panu powiedzieć, że skazany za zabójstwo Stefan Polner nie jest bynajmniej zabójcą księdza Suskiego...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Jesteś pan przecie jego kuzynem i spadkobiercą. A zresztą powiem panu zaraz, kto jest istotnym zabójcą...
— Kto?
Onufry wyprostował się i wyciągnął rękę w kierunku Jastrzębskiego.
— Pan...
Młody człowiek zachwiał się na nogach; chwila słabości trwała jednak krótko. On z kolei wyprostował się. Roześmiał się głośno, nerwowym śmiechem.
— Wesoła historyjka — rzekł. — A dowody?...
Pan Onufry spoglądał nań teraz z pewnym niepokojem.
— Dowody?... Nie mówię już o tych, które podobno posiada obrońca Polnera...
Pan Onufry nie wiedział o listach posiadanych przez „Julka,“ rzucał przypuszczenie na domysł. To też zdziwiło go wrażenie, widniejące znów na twarzy Jastrzębskiego, którego śledził z pod oka.
— Nie mówię o zapłaceniu pieniędzmi z niewiadomego źródła fałszywych — pan Onufry położył nacisk na tych słowach — fałszywych weksli w Łodzi 14-go kwietnia, ani o spłacie hypotecznej... Pozostawiam na uboczu historję mniemanej choroby i prawdziwej bytności w Łodzi... To wszystko drobiazgi. Ale...
Jastrzębski blady, jak śmierć, czekał ostatniego słowa Onufrego.
— Ale... i to rzecz najważniejsza... tam w moim biurku — wskazał ręką w kierunku jednej z szuflad — leży w kopercie zapieczętowanej pańską pieczęcią i zaopatrzonej pańskim podpisem jeden z listów zastawnych skradzionych księdzu Suskiemu przez zabójcę. Czy nie prawda?...
Jastrzębski zaciął wargi i nie odpowiadał ani słowa. W jego umyśle zdawała się toczyć jakaś walka.
Onufry spoglądał nań błyszczącemi oczyma.
— Jest to o tyle prawdziwe, że w tej chwili zadajesz pan sobie pytanie, czy nie byłoby najlepiej rzucić się na mnie, ścisnąć mi gardło i uspokoić... a potem odebrać swój dokument!...
— Szatan nie człowiek — mruknął pod nosem Jastrzębski.
— Ale nie radziłbym panu tego robić...
Podniósł rękę opartą dotąd na biurku i ukazał w niej rewolwer.
— Widzisz pan?... Zresztą niedaleko jest służąca, a na schodach stróż...
Twarz Jastrzębskiego wyrażała bezsilną wściekłość. Nie był wstanie odpowiedzieć słowa.
— Lepiej usiądź pan i — pogadajmy...
Młody człowiek upadł, jak kłoda na krzesło.
— Pogadajmy — powtórzył głosem stłumionym i bezdźwięcznym...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rozmowa trwała długo.
Widocznie jednak zakończyła się zupełnie pokojowo. — Na odchodnem pan Onufry, odprowadził młodego człowieka do przedpokoju mówiąc:
— Bądź pan spokojny... Musimy iść razem. Wiążą nas wszystkie interesa. Zresztą nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Zupełna pańska otwartość przyniesie korzyść i panu i mnie... Nie zapomnij pan! Jutro rano na kolei o siódmej...
Jastrzębski szedł po schodach, jak gdyby odurzony. Siłą woli tylko powstrzymywał się od zataczania.
W chwilę po wyjściu Jastrzębskiego z kamienicy przy ulicy Kapitulnej, z sieni wysunęła się maleńka, ruchliwa figurka.
Był to nowy od kilku dni lokator pana Onufrego, szewc.
Postać rozejrzała się uważnie do koła, wreszcie skierowała szybko w stronę Miodowej. W kilkanaście minut przebiegła Miodową i Długą i znalazła się na Nalewkach przed domem, w którym mieszkał adwokat „Julek.“
Brama była jeszcze otwarta.
Postać skierowała się bez wahania na słabo oświetlone schody, na których pozostała przez parę minut na jednym z najciemniejszych ich zakrętów, coś poprawiając około siebie. Potem posunęła się dalej — i za chwilę do drzwi adwokata dzwonił... „Fryga.“
Otworzył mu sam „Julek.“
— A bywaj-że pan, bywaj!... — wołał adwokat.
— Wiem, wiem... pan mecenas pragnie mnie widzieć.
— Spotkałeś pan Tomasza?
— Nie.
— Posłałem go do pana z listem.
— A w liście pan mecenas zapewne pisze, że przyszła awizacja do sprawy w izbie?
— Tak. Zkąd pan wiesz?
— Wiem... i jeszcze więcej. Termin za 8 dni...
— Istotnie.
— Dla tego też przychodzę...
— Nareszcie!
— Ażeby pana mecenasa zawiadomić, że jutro wyjeżdżam...
Adwokat aż odstąpił o dwa kroki w tył.
— Jakto?... wyjeżdżasz pan?... w takiej chwili!..
Na ustach „Frygi“ błądził lekki uśmiech.
— O, niech pan mecenas będzie spokojny... wyjeżdżam najwyżej na 36 godzin. Jadę jutro rano o siódmej, wrócę pojutrze o trzeciej, a najdalej o dziesiątej wieczorem...
— I po co?
„Fryga“ uśmiechnął się tylko znacząco.
Adwokat „Julek“ rozłożył ręce niecierpliwie.
— Zlituj się, panie Józefie — rzekł, — po co te ciągłe tajemnice?
— Tak potrzeba, panie mecenasie — odpowiedział były ajent policyjny poważnie. — Zresztą muszę dać panu mecenasowi pewne objaśnienia...
— Czekam ich z niecierpliwością...
W tej chwili dopiero adwokat spostrzegł się, że trzyma „Frygę“ przy drzwiach.
— Przepraszam, panie Józefie — rzekł, biorąc go za rękę, — ale nie uwierzysz, jak jestem rozdrażniony... Proszę dalej, do mojego gabinetu.
Były ajent policyjny podążył za adwokatem.
— Otóż, panie mecenasie — zaczął, zająwszy miejsce na krześle, — jest prawdopodobnem, że przywiozę ze sobą rzeczy bardzo a bardzo ważne. Przytem rzecz nie cierpi zwłoki. Dla tego też będę prosił pana mecenasa o łaskawe oczekiwanie mnie pojutrze o dziesiątej wieczorem, może trochę później.
— A nie będziesz pan zmęczony... prosto z kolei?
— O mnie niech się pan mecenas nie obawia. Konferencję trzeba zrobić i będzie zrobiona...
— A więc zgoda.
— Jeszcze jedno... Niech pan mecenas z łaski swojej zbierze wszystkich, których obie sprawy interesują. Byłoby też dobrze, gdyby znajdował się ktoś ze znajomych pana Jastrzębskiego... może pan Stawinicz...
— Mówisz to, panie Józefie, na serjo?
— Najzupełniej serjo.
— A więc poproszę go... Napiszę także parę słów do panny Władysławy... Wreszcie, co za szkoda, że Lutek Solski chory! Przydałby się nam...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, co do tego, nie trzeba tracić nadziei... Zdaje mi się, że pojutrze pan Solski będzie się miał znacznie lepiej.
Adwokat tylko pokręcił smutnie głową, „Fryga“ ciągnął dalej:
— W takim razie moglibyśmy odbyć naradę przy jego łóżku... Na ten wypadek niech pan mecenas zostawi mi parę słów u Tomasza, a przybiegnę do pana Solskiego.
— Zgoda — rzekł adwokat.
A po chwili dorzucił:
— Słuchaj-że, panie Józefie, powiesz mi ostatecznie, co za ważne rzeczy przywozisz pojutrze?
„Fryga“ uśmiechnął się smutno.
— Powiem panu mecenasowi, choć jeszcze nie wiem, jak mi się wyprawa powiedzie...
„Julek“ rzucił mu pełne ufności spojrzenie.
— Panu miałaby się nie udać?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Bywa różnie... Otóż powinienbym przywieźć ze sobą, krótko mówiąc, rozwiązanie tych wszystkich zagadek, które nas oplątują tak groźną siecią.
— Tylko!
— A przedewszystkiem nazwisko prawdziwego zabójcy księdza Suskiego i dowody jego winy. Wreszcie mam nadzieję przy jednej okoliczności odnaleźć zabójcę szewca z Nowej Pragi...
„Julek“ nie mógł się powstrzymać, ażeby nie uścisnąć serdecznie „Frygi.“
— Wybacz pan — rzekł po prostu, — a ja pana oskarżałem o obojętność...
— To na pojutrze — ciągnął „Fryga;“ — oprócz tego mam jeszcze coś ciekawego na dziś...
— Cóż takiego?
— Drobnostkę... wiadomość o pannie Jadwidze.
„Julek“ skoczył na równe nogi.
— Człowieku! I mówisz to tak spokojnie?...
— O, niema nic złego, i zresztą w tej chwili nie potrzebujemy się śpieszyć...
— Jak? co? gdzie? żyje? zdrowa? — pytał „Julek.“
— Najpierw żyje i to rzecz najważniejsza...
— Chwałaż Bogu!
— Po drugie, jest wprawdzie chora i nieprzytomna, ale, o ile się zdaje, nie grozi jej żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. Po trzecie, znajduje się w Sobolówce, folwarku pana Aleksandra Jastrzębskiego...
— Czy podobna?
— Tak jest, panie mecenasie.
— Ależ to dowodziłoby, że Jastrzębski stanowi jednę rękę z prześladowcami dwojga sierot. To obala wszelkie pańskie rozumowania...
— Bynajmniej, panie mecenasie. Zapewniam pana, że panna Jadwiga znajduje się w Sobolówce przypadkiem. Jastrzębski znalazł ją, wracając po nocy do domu... Leżała przy plancie kolei zemdlona i wyczerpana. Podniósł ją i zawiózł do siebie. Był to z jego strony po prostu czyn chrześciański.
— I nikomu nie dał o tem znać?
— Nie wiedział nazwiska biedaczki, która, wyczerpana strasznemi wrażeniami fatalnej nocy, wpadła w gorączkę... Przy sobie miała tylko woreczek ręczny z paru drobiazgami kobiecemi i książką do nabożeństwa. O nazwisku i sytuacyi swego przypadkowego gościa, pan Jastrzębski dowiedział się dopiero dziś... przed godziną...
— I zkąd pan to wszystko wiesz?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Za długo byłoby opowiadać... Dość, że wiem. Wracam do panny Jadwigi. Przywieźć ją do Warszawy, lub też otoczyć opieką na miejscu, nie będzie teraz trudnem. Pan Jastrzębski zgodzi się na wszystko, szczególniej jeśli pojedzie doń ktoś bliżej mu znajomy, naprzykład pan Stawinicz. Oto i robota dla pana mecenasa na jutro...
— Robota przyjemna! — zawołał „Julek.“ — Teraz rozumiem pańskie przypuszczenie, że Lutek Solski będzie pojutrze zdrowszy...
— A widzi pan mecenas...
— Istotny czarodziej z pana, panie Józefie!
„Fryga uśmiechnął się złośliwie.
— To też w tym charakterze ośmielę się wyprorokować panu mecenasowi jednę rzecz...
— Jaką?
— Pannę Jadwigę państwo na pewno odbierzecie, ale woreczka z książką do nabożeństwa... nie.
— A, mniejsza o to.
— Niezupełnie, panie mecenasie — mruknął „Fryga“ pod nosem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz, o w pół do siódmej rano, koleją Bydgoską wyjeżdżał do Torunia pan Onufry.
Wiemy już, z kim się tam ma spotkać.
W jednym z ostatnich wagonów lokował się w trzeciej klasie nizki, ruchliwy człowieczek, w którym były komornik nie poznałby nigdy swego lokatora, szewca, adwokat „Julek“ „Frygi.“ Razem z nim jechał ajent policyjny Wicherek.
Na kwadrans przed odejściem pociągu przed dworzec zajechała bryczka, z której wysiadł pan Aleksander Jastrzębski. Pobiegł on szybko na peron, i odnalazłszy pana Onufrego, doręczył mu jakiś niewielki woreczek skórzany...
— Do pojutrza! — rzekł Jastrzębski do byłego komornika, oddalając się...
Wybiła godzina dziesiąta wieczorem, kiedy „Fryga“ dzwonił do drzwi mieszkania Ludwika Solskiego.
W sypialni gospodarza, w stanie zdrowia którego przejawiła się dnia poprzedniego nader korzystna zmiana, zgromadzeni byli: adwokat „Julek“, Stawinicz i doktór Zerman. Oczekiwano jeszcze Władki, którą również zaproszono na konferencję, wreszcie głównej osobistości — „Frygi.“
Przybycie byłego ajenta policyjnego powitano głośnym okrzykiem.
— Nareszcie!
— Cóż pan przywozisz?
— Jakże, panie Józefie... zwycieztwo?
„Fryga“ uśmiechał się smutno.
— Przywożę wszystko, co panowie chcecie — odrzekł wreszcie, — nie tylko dowody niewinności Stefana Polnera, ale nawet fortunę dla bliźniąt...
Okrzyki niedowierzania były odpowiedzią na te słowa.
Po chwili, kiedy burza uspokoiła się, przybyły zapytał:
— Czy niema panny Władysławy?
„Julek“ odrzekł:
— Dotąd niema... Nie rozumiem dla czego. Wczoraj obiecała mi osobiście, że będzie...
Na twarzy byłego ajenta policyjnego ukazał się wyraz smutku. W tej chwili jednakowoż podniósł głowę.
— Sądzę — rzekł, zwracając się do Solskiego, — że panna Jadwiga znajduje się już w tej chwili w bezpiecznem miejscu?...
— Od wczoraj.
— Tu w Warszawie?
— Tak... na Lesznie, u poczciwej maglarki, pod opieką wybranej przez doktora dozorczyni.
— A więc możemy zaczynać? — zapytał „Fryga.“
— Zdaje się — odpowiedziano mu chórem.
„Fryga“ zajął miejsce niedaleko łóżka Solskiego. Obok usadowili się zebrani, a w kółku zapanowało milczenie. Były ajent policyjny położył na stole niewielki skórzany woreczek, a z niego wyjął całą plikę papierów.
Były tu różne karteczki i zwitki, książka do nabożeństwa o podartej okładce, wielka koperta zapieczętowana lakową pieczęcią i wiele innych papierów.
— Zaczynam — rzekł „Fryga“ — a mam dużo do wyjaśnienia...
Adwokat „Julek“ pochylił głowę na znak zgody.
— Ażeby zrozumieć wypadki, które obecnie rozwijają się w tak dziwny, czasem nawet nieprawdopodobny sposób przed naszemi oczyma — mówił były ajent policyjny, — należy się cofnąć dość daleko w przeszłość...
Przed laty dwudziestu kilku każdy warszawianin znał dobrze primadonnę baletu, pannę Polner. Była to skończona piękność, a przytem jej talent zwracał na nią powszechną uwagę. To też otaczali ją zawsze licznym rojem wielbiciele, którzy do stóp artystki pragnęli składać swe uczucia, kwiaty i... brylanty.
W ich zastępie wyróżniali się uporczywością szczególnie dwaj. Byli to: bogaty przemysłowiec Jan Szkłowicz i doktór Gustaw Molski. Prześladowali oni piękną artystkę na każdym prawie kroku swem uwielbieniem. Wkrótce zdołali osiągnąć, iż zostali jej przedstawieni.
Szanse dwóch wielbicieli nie były jednakowoż równe. Szkłowicz, pomimo że nieco starszy od Molskiego, widocznie wyprzedzał swego współzawodnika we względach primadonny. Wkrótce nie mogło już być pod tym względem wątpliwości.
Był to mężczyzna wysoki, silny, o szerokich barkach, o twarzy jasnej i otwartej, sympatyczny dla wszystkich, którzy go tylko poznali. Posiadał znaczny majątek i pochodził z bogatej rodziny mieszczańskiej. Obliczano jego fortunę, złożoną z fabryki garbarskiej, dwóch kamienic i kapitałów w gotówce, na jakie dwa kroć sto tysięcy rubli z górą. Wówczas był to milion z ogonem. Jakkolwiekbądź, wszystko mówiło za nim.
To też wkrótce w teatrze wiedziano, że Jan Szkłowicz jest wielbicielem pierwszej tancerki. Dowiedział się o tem i doktór Molski, a jeśli miał jeszcze jaką nadzieję, stracił ją ostatecznie, gdy pewnego popołudnia podczas wizyty u prima-baleriny pokazano mu drzwi z powodu zachowania się zbyt... przedsiębiorczego. Odtąd zdawał się nie myśleć więcej o artystce. Bywał w teatrze rzadko, na ulicy unikał panny Polner. Ci jednak, którzy go znali bliżej zapewniali, że była to rezygnacja pozorna i że w namiętnym charakterze Molskiego, pełnym uporu i energii, nie leżało bynajmniej takie poddanie się.
Wkrótce jednak zmieniono zdanie. D-r Molski zaczął bywać coraz częściej w domu wdowy po bogatym bankierze, baronowej von Kugel, a wkrótce został narzeczonym jej córki Janiny, chorowitej i niezbyt ładnej. Zapewniano, że panna Janina jest zakochana na zabój w narzeczonym. Za kilka dni miał nastąpić ślub. Należało przypuszczać, że ostatnie ślady namiętności dla pięknej baletnicy wygasły już w sercu doktora.
Gdy oto pewnego wieczora nastąpiła katastrofa, mająca być początkiem całego szeregu fatalnych wypadków:
Na przedstawieniu baletu znajdował się w teatrze doktór Molski z narzeczoną i jej matką. Na scenie nastąpił fatalny wypadek. Prima-balerina, tańcząc, zwichnęła nogę. Gdy nie było pod ręką lekarza teatralnego, d-r Gustaw pobiegł za kulisy, a znalazłszy się na chwilę sam z zemdloną tancerką, począł okrywać pocałunkami jej obnażone ramiona. Na to wszedł Szkłowicz...
Doktór Molski otrzymał policzek.
O wypadku tym w swoim czasie nie wiedział nikt. Molski nie chciał robić skandalu, ażeby nie zaszkodzić blizkiemu swemu małżeństwu. Szkłowicz kierował się temi samemi skrupułami, a zresztą oczekiwał sekundantów doktora. Zamiast sekundantów otrzymał list zapowiadający mu zemstę...
Tymczasem nastąpił ślub Molskiego. Młodzi małżonkowie wyjechali w podróż poślubną za granicę, a w dwa tygodnie potem przyszła wieść, że młoda doktorowa Molska, wdzierając się na jakąś górę, padła ofiarą wypadku. Zabiła się na miejscu. Cały świat żałował nieszczęśliwego męża, którego rozpacz zdawała się tak głęboką... W rezultacie, na zasadzie intercyzy, doktór Molski stał się spadkobiercą jej fortuny.
— Ta śmierć nie był to wypadek, lecz zbrodnia — mówił „Fryga,“ podnosząc głos. — Nikt się tego nie domyślił i nie domyśla... Ale tu, w tych papierach, mamy stanowczy dowód tego zbrodniczego czynu, dziś już zapewne pokrytego w obec ludzi przedawnieniem, będącego zawsze w obec Boga krwawą zbrodnią...
Ten krwawy czyn był pierwszym na strasznej drodze, którą odtąd począł dążyć Gustaw Molski. Była to natura wyjątkowo zdolna, ale pełna namiętności, nie cofająca się dla ich zaspokojenia przed niczem, głęboko przewrotna... D-r Gustaw postanowił zostać mężem baronowej von Kugel, ażeby pozyskać bogactwo. Chciał przy pomocy pieniędzy zaspokoić swą namiętność do pięknej baletnicy.
Policzek, otrzymany od Szkłowicza zmienił jego zamiary...
Teraz pragnął poświęcić wszystko dla zemsty i ażeby prędzej dojść do celu, nie zawachał się przed zbrodnią, która usunęła z jego drogi niepotrzebną zawadę, młodą żonę. To jedno dać może pojęcie, co to był za człowiek...
Odtąd zaczyna się dzieło, długo obmyślane i przygotowane, a wykonane z nieludzką zapamiętałością.
W kilkanaście dni po pogrzebie żony w Warszawie, dokąd sprowadzono jej ciało, d-r Molski, zaledwo dopełniwszy formalności, niezbędnych dla wprowadzenia w posiadanie majątku, wyjechał za granicę. Odtąd nie widziano go w Warszawie. Zapomniano o nim zupełnie i dziś znajdzie się u nas niewiele kto, pamiętający, że niegdyś mieszkał w Warszawie lekarz tego nazwiska. Cały majątek, pozostały po żonie, został w krótkim czasie uruchomiony i przesłany mu za granicę. Z tej epoki datują się wieści, iż doktór Molski osiadł w Szwecyi.
— Czego jednak nikt nie wie — ciągnął dalej „Fryga“ — to, że doktór Eriksen, szwed, który w kilka lat potem bawił przez pewien czas w Warszawie, nie był to nikt inny, tylko Gustaw Molski.
Były to chwile pełne niepokoju. To też nikt nie miał ani czasu, ani chęci zajmować się pobytem jednego nieznanego cudzoziemca. A jednak od czasu jego przybycia do Warszawy losy Szkłowicza i pięknej prima-balleriny, już od paru lat żyjących prawie po małżeńsku, stają się prawdziwie dramatycznemi. Godzina dawno oczekiwanej zemsty wybiła.
Kobieta osłabiona, karmiąca dwoje dzieci, nie wytrzyma tej męczarni... Zwarjowała.
Wyrwała się z rąk prześladowcy i uciekła. Pozwolił jej biedz, wiedząc, że ją znajdzie...
Jego zemsta nie była bynajmniej skończona. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Przez swych szpiegów wiedział, że majątek Szkłowicza został przezeń, widocznie w oczekiwaniu możebnej katastrofy, ukryty. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, Szkłowicz zrobił tak, ażeby ów majątek przeszedł nie do dalekich krewnych, ale do tej, która w obec Boga była jego żoną, i do jej dzieci. Tego właśnie nie chciał Molski. Jego zemsta obejmowała nie tylko rodziców ale i dzieci.
Co robiła obłąkana kobieta, wyrwawszy się z rąk prześladowcy?
On sam nie wiedział, a odgadnąć to dość trudno. Pod wpływem obrazu, który ją prześladował i zakłócił jej równowagę umysłową, czuła potrzebę ucieczki. Z dziećmi na ręku przez pewien czas tułała się po różnych okolicach, najpierw pod Warszawą, potem dalej, wzdłuż linii drogi żelaznej. Pieniądze, które wzięła ze sobą, pozwoliły jej odbyć część drogi koleją.
Waryatkę z dziećmi widziano kolejno w różnych miejscach — najpierw w wiosce, gdzie był wikaryuszem ksiądz Andrzej Suski, który dopiero co przywdział wówczas kapłańską sukienkę; potem kolejno w Skierniewicach, Łodzi, Piotrkowie, Częstochowie, Zawierciu i innych miejscach. Gdzieniegdzie stawała po hotelach, kiedyindziej biegła przez pola, nie zważając na zimno i niepogody... Opowiadano o niej różnie. Jedni mówili, że miała ze sobą dwoje dzieci, inni — że tylko jedno, jeszcze inni — że była sama...
Ostatecznie w trzy tygodnie potem znalazł ją już samą, bez dzieci, mniemany doktór Eriksen, który niebawem puścił się za jej śladem. Było to w pobliżu granicy pruskiej. Doktór przy pomocy najętych ludzi przytrzymał obłąkaną i wywiózł za granicę. Zapewniał, że to jego krewna. Zresztą taka drobnostka w owych czasach, gdy wszyscy potracili głowy, nie zwracała zbytecznej uwagi.
Tak się zakończył pierwszy akt strasznego dramatu, którego następne sceny rozwijają się obecnie przed naszemi oczyma.
Upłynęło kilkanaście lat.
Była tancerka warszawskiego baletu ciągle obłąkana, pozostawała w jednym z prywatnych domów zdrowia w Berlinie, gdzie ją umieścił uczony szwed, doktór Eriksen. Wszelkie usiłowania, ażeby ją przywrócić do zdrowia, nie doprowadziły do celu.
Co tymczasem robił jej prześladowca? Czy porzucił dalsze zamiary zemsty? Trudno było wiedzieć... Przez długi czas podróżował. Zatrzymywał się od czasu do czasu na pewien, dłuższy lub krótszy przeciąg czasu w różnych stolicach, wreszcie osiedlił się ostatecznie w Paryżu. Studyował teraz choroby nerwowe i umysłowe, a jego prace zaczęły się cieszyć w świecie naukowym powagą.
Jednocześnie nie spuszczał z oka tego, co się dzieje w kraju. Nie prowadził wprawdzie śledztwa, czy dzieci nieszczęśliwej tancerki żyją, ale od czasu do czasu dowiadywał się, czy przypadkiem nie ukazały się ślady majątku po Szkłowiczu i czy w ogóle nie było nic nowego... Pieniądze, pomimo poszukiwań, robionych z drugiej strony energicznie przez dalszych krewnych nieboszczyka, nie wychodziły na wierzch. Powoli Warszawa zapomniała, że istniał kiedy Szkłowicz...
Doktór Eriksen od czasu do czasu odwiedzał także obłąkaną w Berlinie. Dyrektor zakładu, ze względu na sławę naukową, jaka powoli zaczęła otaczać nazwisko szwedzkiego uczonego, pozwalał mu czynić z nią próby i doświadczenia, mające na celu jej zdrowie.
— Spokój taki — ciągnął „Fryga“ — trwał długo. Gdyby ci, których tak głęboko nienawidził ten straszny człowiek, wiedzieli o tem, te kilkanaście lat zawieszenia broni uśpiłyby ich czujność. A jednak było to tylko zawieszenie broni. W głębi tego twardego serca drzemał wulkan namiętności... Dowody tego znajduję na każdej kartce pamiętnika, prowadzonego przezeń własnoręcznie prawie z dnia na dzień, pamiętnika, który szczęśliwie wpadł mi w rękę. Już cztery lata temu ów człowiek, którego w dzielnicy Paryża, gdzie mieszkał, lud bardzo trafnie przezwał „Sępem“ pisał co następuje:
„Fryga“ rozłożył jeden z leżących przed nim zeszytów i zaczął czytać:
„...4 stycznia. Dziś czternaście lat od chwili, kiedy sprawiedliwości stało się zadość... Ile razy przypomnę sobie tę pamiętną chwilę, zawsze chwyta mnie obłęd rozkoszy. Na bladej „jego“ twarzy układał się w zabawne zmarszczki spazm konania, a w „jej“ oczach, gdy przyciskała jak szalona dwoje dzieci do piersi, ukazywały się pierwsze mgły obłędu... Schwyciłem ją za rękę; bałem się, ażeby mi nie udusiła tych dwojga małych, tego ich potomstwa, na którem mścić się będę zawsze, zawsze i wszędzie... Ach, jak ja ich nienawidzę!... W chwili, kiedy to piszę, uczuwam piekący ból na twarzy... To ślad jego policzka z przed tylu lat. Błogosławiony niech będzie ten policzek!... On mi dał najwspanialszą rozkosz, rozkosz zadowolonej nienawiści...
„Fryga“ przerwał, śledząc wrażenie na twarzach słuchaczy.
— A oto dalej — dodał po chwili i znów czytał:
„...24 grudnia. Dziś mamy wigilją Bożego Narodzenia. Co za ironia! Dla mnie dzień każdy jest nowem świętem nienawiści. Kiedyż wreszcie będę mógł przystąpić do urzeczywistnienia drugiej części moich planów?... Liczę dni i godziny. Czekam, ażeby nastąpił wreszcie termin, który sam sobie zakreśliłem. Po ojcu kolej na dzieci!... Tak każe logika. Musiałem czekać, aż dorosną. Gdybym zabił niemowlęta, nie rozumiejące boleści, byłaby to słaba zemsta. Gdy już będą duże, gdy staną się ludźmi, wtenczas dopiero ich shańbię, a potem wykreślę z liczby żyjących. W ten sposób nie zostanie ani nasienia z rodu tego, który mnie dotknął policzkiem... Przeklęty!...“
— Przerzucam znów parę kartek — ciągnął „Fryga“ — i oto co znajduję w dwa lata potem:
„... 16 listopada. Mgła listopadowa, ciężka, biała mgła, która na nas dziś spadła, jak gdybyśmy byli nie nad Sekwaną, ale nad Tamizą, wprowadziła mnie w stan dziwnego rozdrażnienia nerwowego. Głupie zwierzę człowiek!... Zkąd? z jakiej racyi? Powiadają, że jestem w zakresie nerwów powagą, a jednak, tak, jak i oni, nie rozumiem nic... Ażeby się rozruszać i uspokoić, zacząłem myśleć o mojej zemście... Ta myśl zawsze mi daje spokój i zadowolenie. Rzeczywiście, mam przed sobą jeszcze tylko dwa lata. Za dwa lata zacznę działać... Co za męczarnię dla nich wynajdę? Myślałem o tem długo, wynajdywałem rzeczy, przechodzące wszelką fantazję, coś niesłychanego, potwornego. Dziś widzę, że to wszystko za słabe... Nie! Stanowczo najpotężniejsze są rzeczy proste. Jest dziewczyna i chłopiec. A więc ją zrobię prostytutką, jego złodziejem. Wdepczę ich jak najgłębiej w błoto upodlenia, a potem?... Potem zobaczę. Gdy myślę o tem, niczem mi wszystkie mgły listopadowe...“
Na twarzach obecnych widać było silne wrażenie. „Fryga“ znów przerzucił parę kartek.
— A oto jeszcze w rok później... i — czytał:
„... 5 sierpnia. Gdyby kto mnie, znakomitemu psychiatrze i psychologowi, zadał pytanie: Czy jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach? — odpowiedziałbym słowami Esquirosa: Ręcz, że ktoś jest obłąkany, nigdy nie zapewniaj, że ktoś nie jest waryatem. Zdanie niezmiernie racjonalne!... Jednem słowem, dziś zaaplikowałem sporą porcja prysznicu takiemu, który się odemnie różni tylko tem, że jest znacznie łagodniejszy... Cha, cha, cha!... Jak ten śmiech na papierze wygląda blado, a jak dziko dźwięczy w tej chwili pośród ścian mego pokoju. Oto parę dowodów mej niekonsekwencji: Po co ja piszę ten dziennik? Czy umyślnie dla tego, ażeby wpadł w czyjeś niepotrzebne ręce? Chyba... Po drogie — żyję nienawiścią dla tych dwojga szczeniąt od lat siedemnastu i nawet nie mam pewności, że one żyją. Przyrzekłem sobie, nie wiadomo po co, że przez osiemnaście lat nie będę nic robił, nie będę się nawet o nich dowiadywał. Przyrzeczenia dotrzymam... A jeśli to już pozdychało?... Nie! Nieprawda; to nie możebne. Nienawidzę ich tak strasznie, że wiedziałbym o tem... Śmierć ich odbiłaby się bezpośrednio w mojem sercu. Mnie i ich wiążą nici nienawiści, przez które doszłaby mnie wieść o tem... Żyją.“
„Fryga“ znów urwał.
— Straszne! — szepnął adwokat „Julek.“
— Idźmy dalej. Oto co czytamy w kilka miesięcy potem:
„... 7 grudnia. Jeszcze tylko pół roku!... tylko pół roku. Czekałem tyle czasu bez wielkiej niecierpliwości, ale teraz każdego ranka, kiedy się budzę, i każdego wieczoru, gdy kładę się do snu, pytam: kiedyż to wreszcie będzie? Jestem w położeniu żarłoka, który wyborny przysmak rozkładał sobie na długo, bardzo długo i jest już nie daleko ostatniego, najlepszego kąska. Blednie z rozkoszy na myśl o tej chwili i jednocześnie rozpacza, że to już kęs ostatni... Trzeba ten kęs przyprawić jak najlepiej, po królewsku. Mam od dwóch tygodni jedną myśl. Gdyby mi się to udało!... Jeszcze parę doświadczeń, a rozstrzygnę: czy będę mógł nowym moim systematem leczniczym przywrócić jej przytomność, choćby nie na zawsze, choćby tylko na niektóre chwile? Co by to była za rozkosz!... Najpierw dowiedziałbym się od niej dokładnie, gdzie pogubiła te szczenięta. To ułatwiłoby mi robotę. A powtóre — i to rzecz jedyna i najważniejsza — co za rozkosz przed oczy matki postawić dzieci, pogrążone w najgłębszych przepaściach hańby, i powiedzieć matce, że to jej dzieci, — dzieciom, że to ich matka. — Co za chwila! Bogowie nie mieli takiej zemsty... Wreszcie, przywrócona do przytomności, musiałaby powiedzieć, gdzie są pieniądze, które ukrył Szkłowicz. Nie potrzeba mi ich wprawdzie, ale chcę je zabrać, ażeby się nie dostały nikomu innemu. Wreszcie... przed sobą mogę się przyznać... zaczynam nabierać coraz więcej upodobania do tego głupiego złota...“
„... 9 grudnia. Opatrzność, jeśli mnie wolno tak powiedzieć, zdaje się trzymać za mną. Dziś dała mi w rękę nieocenione narzędzie, które przyda mi się niezmiernie przy urzeczywistnieniu moich planów. Jest to mój zacny rodak (dziwna rzecz, jak pomiędzy nami zaczyna być coraz więcej łotrów!) Wytrawny szubienicznik, nie pozbawiony inteligencji, gotów za sztukę złota zabić człowieka... Odkryłem tę perłę w „moim“ szynku... Będę ją trzymał w odwodzie dotąd, dopóki nie nadejdzie chwila działania. Potem wyszlę go za fałszywym paszportem do Warszawy, gdzie znajdzie podobnych sobie obwiesiów i będą razem pracowali na mój rachunek... Stanowczo, Opatrzność jest dla mnie łaskawa.“
— Wreszcie — rzekł „Fryga“ po krótkim odpoczynku, — oto już ostatnia cytata z tego krwawego dziennika. Ten ustęp był pisany w roku zeszłym.
„... 11 lipca. Przez dwa tygodnie ani wiersza w moim dzienniku. Nie trzeba się oskarżać o lenistwo. Pracowałem... Czas nadszedł! Machina puszczona w ruch. Teraz czekajmy. Mój obwieś jest już w drodze do Warszawy, zaopatrzyłem go w pieniądze i piękny paszport szwajcarski na imię Wurma. A co najważniejsze, sprowadziłem tu do siebie „ją.“ Moja metoda lecznicza poskutkowała... Dyrektor domu zdrowia w Berlinie był zachwycony. Napiszę o tem do wszystkich pism specjalnych. „Ona“ od czasu do czasu odzyskuje przytomność, zupełną przytomność... Umieściłem ją tu, przy ulicy Galande. Wczoraj rozmawiałem z nią coś pół godziny. Trzyma się ostro... Przeklina mnie i nie chce powiedzieć, gdzie zostawiła dzieci i co się stało z pieniędzmi... Nie chce! To najlepiej dowodzi, że jest przytomną. Pytała się ze łzami w oczach, czy ja nie wiem co o jej szczeniętach. Odrzekłem: że pewno zdechły pod płotem. Zemdlała. Trzeba ją oszczędzać do chwili stanowczej... Kiedyż wreszcie nadejdzie ta chwila? Czekam niecierpliwie wiadomości z Warszawy...“
„Fryga” złożył zeszyt.
W pokoju panowało milczenie. Na twarzach obecnych można było czytać zdumienie i zgrozę.
— Straszne! — szepnął adwokat „Julek.“
— Gdyby mi o tem opowiadano bez dowodów, nie uwierzyłbym — mówił Stawiszcz.
„Fryga“ przez chwilę odpoczywał, wreszcie znów zaczął:
— Urywki z dziennika, przeczytane przezemnie, lepiej, niż wszystko, cokolwiekbym powiedział, odrysowały panom postać człowieka, którego nienawiść jest główną sprężyna wypadków, roztaczających się przed naszemi oczyma. Dają one pojęcie o jego zamiarach i sposobie ich urzeczywistnienia. Od chwili, na której skończyłem, działanie przenosi się do nas, do Warszawy.
Teraz występują na pierwszy plan postacie ajentów „Sępa.“ On sam kierował tylko ich czynnościami z Paryża, osobiście nie chciał kłaść palca między drzwi. Ajentów tych było dwóch. Jeden z nich to ów Wurm, o którym wspomina w swoim dzienniku, inaczej Robak, człowiek, podmawiający Kobuza do fałszywego zeznania, zabójca z Nowej Pragi. Pomimo przeszłości burzliwej i pochodzenia z dobrej sfery, jest to łotr dość zwykły, posiadający pewną dozę inteligencji, niebezpieczny, ale nie zdolny powziąć i przeprowadzić śmielszych planów. Jednem słowem — wykonawca.
Robak nie był w stanie zrobić wszystkiego sam. Należało poszukać w Warszawie kogo innego — „obwiesia,“ jak się wyraża dziennik, bardziej sprytnego, więcej głowę niż rękę. Znaleziono go. Jest nim... pan Onufry Leszcz, były woźny i komornik, właściciel kamienicy na Kapitulnej. Trafił doń Robak, znający go dobrze z czasów poprzedniego pobytu w kraju. Wybór został zaakceptowany przez „Sępa“ i działanie rozpoczęto...
Jeśli „Sępowi“ szło o inteligencję — Leszcz, skończony łotr i hypokryta o pozorach poczciwego mieszczanina, miał jej aż za dużo. Wycofawszy się z interesów, posiadał kamienicę i kapitalik, które nie jednemu wystarczyłyby najzupełniej... Dla niego było to za mało. Pomimo pozornego spoczynku, Leszcz ciągle prowadził i prowadzi interesa ciemne i niezbadane. Jedyną jego namiętnością jest jedynaczka córka, pozostająca na pensji panny Śniadowicz; dla tego dziecka marzy o miljonach. Taki ajent nie zawiódł zaufania „Sępa“ i wykonał wszystko, czego od niego zażądano. Ale łatwo zrozumieć, że, zrozumiawszy, o co idzie, zaczął prowadzić grę na własną rękę.
— Nie będę opowiadał — ciągnął „Fryga,“ — w jaki sposób Leszcz, stosując się do wskazówek „Sępa“ odnalazł Stefana Polnera... Jest to abecadło umiejętności policjanta. Zresztą usłużył mu przypadek, gdyż Stefek bywał w owym czasie prawie codzień u panny Władysławy, mieszkającej w jego kamienicy. Dość, że ta część zadania została spełniona łatwo i szybko. Daleko trudniej było znaleźć siostrę Stefka...
Tymczasem „Sęp“ zawiadomiony o odnalezieniu chłopca i o jego sytuacji w domu księdza Suskiego, nie dawał dalszych rozporządzeń. Namyślał się. Przedewszystkiem obawiał się wypowiedzieć zbyt jasno wobec swoich pomocników. Ale przenikliwość Leszcza była zbyt wielka, ażeby nie zrozumieć odrazu, iż „Sęp“ nie żywi bynajmniej dla poszukiwanych sierot zbyt czułych zamiarów. Wkrótce nastąpiły wyjaśnienia. Z Paryża nadeszły szczegółowe instrukcje, a rzeczą Leszcza było znaleźć chwilę jak najodpowiedniejszą do ich urzeczywistnienia...
Ta chwila nastąpiła niebawem. Zabójstwo księdza Suskiego i nieroztropne zachowanie się Stefka nasunęło Leszczowi myśl, że chłopiec może zostać oskarżony o zbrodnię. Pożyczka paruset rubli, którą dał Stefkowi w przeddzień, chcąc go na wszelki wypadek trzymać w ręku, postawiła chłopca w tem fałszywem położeniu. Bezimienna denuncjacja, wysłana przez Leszcza, dokończyła dzieła; a gdy sądził, że dowody nie są jeszcze dostateczne, znalazł przy pomocy Robaka fałszywego świadka... Wyrok skazujący był owocem ich działań.
W ten sposób połowa roboty została zrobiona. Szło więc o odnalezienie dziewczęcia. Przypadek, stale sprzyjający Leszczowi, pomógł mu i tym razem. Córka jego znajdowała się na tej samej pensji, co i panna Jadwiga, a niezwykłe podobieństwo dziewczęcia do brata i okoliczności jej życia, opowiedziane byłemu komornikowi, naprowadziły go na myśl, że Jadwiga Lipińska jest właśnie Jadwigą Polner. Małe śledztwo, przeprowadzone w Częstochowie i okolicy, dało mu w tej mierze pewność. W saméj rzeczy, panna Jadwiga była dziecięciem, porzuconem przez nieszczęśliwą obłąkaną w hotelu w Częstochowie.
Czemprędzej wysłano zawiadomienie do „Sępa,“ a wkrótce przyszły odeń polecenia. Ten szatan nakazał wdeptać dziewczę „jak można najgłębiej w błoto upodlenia.“ Piekielną rozkosz musiał uczuwać, myśląc o niedalekiej chwili, kiedy będzie mógł przywieźć do Warszawy nieszczęśliwą matkę, ażeby jej ukazać syna w kajdanach, prowadzonego na Sybir, i córkę zwalaną w ulicznem błocie, może zamkniętą w więzieniu w towarzystwie zbrodniarzy i nierządnic. Urzeczywistnieniem i drugiej części tych szatańskich planów zajął się były komornik. Pierwotnie postanowił uciec się do pomocy panny Śniadowicz...
— Trzeba panom wiedzieć, a wiadomość tę zresztą polecam ich dyskrecji — ciągnął „Fryga,“ widząc zadziwienie słuchaczy, — że panna Śniadowicz, kobieta zresztą najzacniejsza w świecie, posiada w swej przeszłości przykrą tajemnicę... Pan Solski miał zapewne sposobność słyszeć o nieszczęśliwej miłości, dzięki której jego kuzynka została starą panną. Narzeczony, człowiek bez charakteru i sumienia, zatruł jej życie; pomimo to została zawsze wierną jego wspomnieniu. Ażeby mu pozwolić uciec za granicę, musiała pewnego razu wystarać się o paręset rubli. Rzecz była nagła, a panna Śniadowicz, naówczas biedna nauczycielka, nie mogła myśleć odrazu o zgromadzeniu podobnej sumy. Wówczas uciekła się do środka, który ja nazwę nie inaczej jak... heroicznym. Pożyczyła od lichwiarza pieniądze, a jako gwarancją dała mu rewers z podpisem przełożonej pensji, na której była nauczycielką. Żyjąc chlebem i wodą, pieniądze oddała, a wkrótce otrzymany niewielki spadek pozwolił jej założyć własną pensją... Pomimo to ów rewers dostał się w ręce Leszcza. Odtąd panna Śniadowicz jest niewolnicą i powolnem narzędziem łotra.
— Nieszczęśliwa kobieta! — szepnął Lutek Solski.
— Rzecz prosta, opowiadając to panom, liczę na dyskrecją...
— Możesz pan być spokojnym... przyrzekamy ją — zawołali wszyscy jednogłośnie.
— Nie potrzebuję panom opowiadać, jak zostało ukartowane niezręczne oskarżenie o kradzież łyżeczki... Panna Śniadowicz zdobyła się na wypędzenie panny Jadwigi, ale odmówiła wniesienia skargi. W każdym razie Leszcz liczył, że dziewczę, znalazłszy się na bruku bez grosza, bez opieki i znajomości życia, padnie ofiarą... Postanowił je zresztą otoczyć opieką, ułatwiając upadek, i w tym celu przebrał wspólnika Robaka, Wurma, za posłańca... Interwencja pana Solskiego, której się nie mógł spodziewać, pokrzyżowała jego plany.
Należy dodać, że tutaj zaczyna się własna gra Leszcza.
Ten oryginalny i pełen inteligencji łotr już oddawna poszukiwał jakiegoś wielkiego interesu, łotrostwa, którem mógłby zamknąć swą karjerę i zdobyć pożądane bogactwo dla swojej jedynaczki. Jego gabinet stanowił całe archiwum dokumentów, zdobytych w różny sposób i stanowiących każdy ślad lub zarodek jakiejś tajemnicy.
Między innemi przypadek włożył mu w rękę, podczas pobytu w hotelu w Piotrkowie, świstek papieru, tchnący tajemnicą... Najwidoczniej te parę słów rzuciła na papier nieszczęśliwa obłąkana, matka bliźniąt, niegdyś, podczas swej parotygodniowej włóczęgi... W kartce była wymieniona suma „400,000“ nadto wspomniano o „książce do nabożeństwa,“ wreszcie ołówkiem nakreślono z boku imiona dzieci i widocznie cyfrę roku „64.“ Leszcz przeczuwał po za tem jakiś ponury dramat i możność grubego obłowienia się... Długo jednakowoż nie mógł znaleźć klucza od zagadki.
Promień światła zabłysnął dopiero w chwili, gdy z ust córki dowiedział się o istnieniu panny Jadwigi... Narzeczona pana Lipińskiego posiadała pamiątkową książkę do nabożeństwa, o którą bardzo dbała; imiona dzieci zgadzały się. Wreszcie przeprowadzone w Częstochowie i okolicy śledztwo przekonało go, że panna Jadwiga, wówczas niemowlę, została porzucony w hotelu w r. 1864. Tego było dość dla Leszcza. Postanowił bądź co bądź dostać do rak książkę do nabożeństwa mającą jego zdaniem zawierać rozwiązanie zagadki. Do tego miało mu posłużyć wypędzenie panny Jadwigi z pensji; przypuszczał, że w chwili oburzenia nie będzie myślała o zabraniu tak drobnego przedmiotu. W takim razie książkę miała mu dostarczyć panna Śniadowicz w zamian za zwrot swego nieszczęśliwego rewersu.
Przypadek znów skrzyżował te plany. W woreczku, który machinalnie zabrała panna Jadwiga, znajdowała się książka do nabożeństwa.
— To pierwsze niepowodzenie — ciągnął „Fryga“ — nie zatrzymało w drodze Leszcza. W tej chwili przygotował nowy, jeszcze śmielszy plan, który też przy pomocy Robaka wykonał. Fałszywy list w imieniu pana mecenasa...
— W mojem imieniu? — zawołał adwokat.
— Tak jest... w pańskiem. List, ostrzegający, że wydany został rozkaz zaaresztowania panny Jadwigi i polecający udać się z ufnością za posłańcem, wywabił biedaczkę z domu. Posłaniec, który nie był nikim innym, jak tylko owym historycznym Robakiem, zaprowadził narzeczoną pana Solskiego na Nową Pragę, i tam rozegrał się dramat, zakończony zbrodnią. Gdy pijany Robak zaczął się posuwać do czynów brutalnych, na pomoc pannie Jadwidze przybiegł mieszkający przez ścianę szewc, który też padł ofiara swej poczciwości... Biedaczka wybiła wówczas okno i zaczęła uciekać. Pogoń Robaka pozostała bez skutku, a dziewczę omdlałe znalazł na drodze wracający do domu późno po nocy pan Jastrzębski...
— W ten sposób — kończył „Fryga“ — i drugi zamach Leszcza na osobę panny Jadwigi i na drogocenną książkę do nabożeństwa spełznął na niczem...
— Zkąd jednak ta książka znajduje się obecnie w pańskiem ręku, panie Józefie? — zapytał adwokat „Julek,“ wskazując przedmiot leżący na stole. — Bo przecież to ta sama książka?...
Na ustach „Frygi“ ukazał się blady uśmiech tryumfu.
— Ta sama — odrzekł.
— I ten sam woreczek... A jeszcze onegdaj zapewniałeś mnie pan, że go nie znajdziemy przy pannie Jadwidze...
— W istocie.
— Zkąd więc pan to masz obecnie?
— To cała historja. Opowiem ją później... Tymczasem pozwólcie mi panowie iść porządkiem.
— Zgoda.
— Otóż — mówił dalej „Fryga“ — nasuwa się pytanie: Czy miliony Szkłowicza, których poszukiwał „Sęp,“ a domyślał się Leszcz, istniały w samej rzeczy, czy książka do nabożeństwa, o którą się tak ubiegał były komornik, zawierała rozwiązanie tej zagadki? Odpowiedź na to ważne pytanie dadzą nam dwa dokumenta, znalezione za okładką książki, która leży przedemną...
„Fryga“ podniósł do góry dwa papiery stare i wyżółkłe. Wszyscy zbliżyli się do niego.
— Jeden — rzekł, podając papier stojącemu najbliżej adwokatowi — to kwit depozytowy banku państwowego w Berlinie na złożony przez księdza Andrzeja Suskiego depozyt w kwocie 400,000 pruskich marek; drugi, to akt zdziałany tegoż dnia rejentalnie w Berlinie, a przyznający, że suma 400,000 marek stanowi wyłączną własność Marji Polner... Marja jest to imię nieszczęśliwej obłąkanej...
Przez chwilę panowało milczenie. Papiery przechodziły z rąk do rąk.
— Widzimy tedy — zaczął znowu „Fryga,“ — że ukryte pieniądze istniały i istnieją. Nie są to wprawdzie miliony, ale zawsze poważna fortuna... Z procentami stanowić będzie około 200,000 rubli, to jest sumę, na jaką przypuszczalnie w swoim czasie oceniano majątek Szkłowicza... Te pieniądze są tedy własnością nieszczęśliwej obłąkanej, ewentualnie jej dzieci: panny Jadwigi i pana Stefana. Czy nie słusznie tedy twierdziłem, że przynoszę dla bliźniąt fortunę?...
Okrzyk aprobaty był odpowiedzią na to pytanie.
— Rzeczą adwokata wskazać, w jaki sposób pieniądze mają być odebrane z banku i jakie formalności prawne należy uskutecznić... Zdaje się, że posiadając takie dokumenta, nie powinniśmy się obawiać trudności. Szczególniej po wyroku, uniewinniającym pana Stefana...
— Naturalnie — potwierdził adwokat.
— Tymczasem zaś, ponieważ obiecałem rozwiązanie wszelkich zagadek, oto w paru słowach wyjaśnię, w jaki sposób dokumenta znalazły się w tak oryginalnem schowaniu.
Szkłowicz chciał zachować majątek dla tej, którą uważał za swą żonę, i dla jej dzieci. W tym celu postarał się o jego uruchomienie, co mu się udało zresztą z dość znaczną stratą. Szkłowicz nie chciał robić aktów, przenoszących prawo własności jego majątku na osoby trzecie, a to ze względu na dalszą rodzinę, któraby nie omieszkała ich zaatakować.
Wybrał tedy zupełne uruchomienie majątku. Gotówka ztąd osięgnięta wynosiła przeszło 400,000 marek. Te pieniądze złożył w banku berlińskim jeden z serdecznych przyjaciół Szkłowicza, dopiero co wyświęcony ks. Andrzej Suski, który jeszcze niedawno był towarzyszem jego zabaw i wesołego życia, a którego do przywdziania sukienki skłoniła nieszczęśliwa miłość.
Pieniądze zostały złożone w banku, a tegoż dnia sporządzono akt prawny, ustanawiający ich prawo własności. W ten sposób były zabezpieczone bezwarunkowo...
Nastręczyła się jeszcze kwestya przechowywania obydwóch cennych dokumentów. Szkłowicz rozstrzygnął ją w sposób również pomysłowy. Zostały one pomieszczone w okładce pamiątkowej książki do nabożeństwa, stanowiącej własność Marji Polner. Książki tej strzegła jak oka w głowie. Opuszczając dom, wyprowadzona przez Molskiego, wzięła ją, rzecz prosta ze sobą...
Prawdziwym cudem nie zgubiła jej w swojej włóczędze po polach i lasach.
Gdy pozostawiwszy jedno z dwojga bliźniąt, chłopca, u księdza Suskiego pod Warszawą, pobiegła dalej w świat, miała jeszcze przy sobie książkę do nabożeństwa z cennymi dokumentami. Porzuciła ją dopiero razem z drugiem dzieckiem — dziewczynką, u właścicielki hotelu w Częstochowie, pani Lipińskiej...
Książka znajdowała się od tego czasu w posiadaniu młodego dziewczęcia, ani domyślającego się jej wartości. Dopiero w ostatnich dniach ów napozór tak mało znaczący przedmiot stał się celem pożądań Leszcza i naraził na tyle niebezpieczeństw narzeczoną pana Solskiego.
— Ostatecznie wczoraj rano — kończył „Fryga“ — były komornik dostał do rąk i to dość niespodzianie, tak gorąco upragniony przedmiot... Rzecz prosta, w godzinę, przy swoim policyjnym sprycie, odnalazłem kryjówkę w okładce i mieszczące się w niej dokumenta. Od dzisiejszego, a raczej od wczorajszego ranka... bo mamy już w tej chwili drugą po północy... dowody są w mojem posiadaniu. Korzystając z tego, składam je, z prośbą o staranne przechowanie, do rąk pana mecenasa.
To mówiąc, doręczył papiery „Julkowi.“
— Sądzę że na tem zakończyć mogę historyczną, że tak powiem, część mego opowiadania. Krótko, ażeby nie zajmować panom czasu, wyjaśniłem położenie rzeczy. Sądzę, że rozumiecie panowie teraz wszystkie tajemnicze wypadki, których byliśmy świadkami...
— Rozumiemy! rozumiemy! — wołali Lutek Solski, Stawinicz i Zerman.
Ale adwokat „Julek“ milczał!
— Przepraszam... — rzekł w końcu.
— Co pan mecenas rozkaże?
— Niewątpliwie pańskie opowiadanie tłumaczy wiele, nawet wszystko. Ale ma ono i wady...
— Słucham.
— Najpierw, nie zawsze opiera się na dokumentach, lecz na źródłach osobistych, których dokładnie sprawdzić trudno; powtóre, dokumenta jakie pan posiadasz, mogą mieć cechę wiarogodności dla nas, ale wątpię, ażeby zadowolniły sąd; po trzecie, idzie nam tymczasem najpilniej o sprawę Stefka Polnera, a doprawdy nie jest podobieństwem przedstawiać sądowi całego tego romansu, który, jakkolwiek prawdziwy, wydaje się przecież mało prawdopodobnym, a wreszcie nie zawsze wprost i ściśle związanym z zabójstwem księdza Suskiego.
Na ustach „Frygi“ błądził nieco złośliwy uśmiech.
— Ależ zgoda, najzupełniejsza zgoda, panie mecenasie.
— A więc?...
— A więc przypominam, że przed chwilą dodałem, iż to tylko pierwsza, historyczna, że tak powiem, część moich wyjaśnień. Nie jest to bynajmniej przeznaczone dla sądu, lecz dla nas, ażebyśmy widzieli jasno w wypadkach... Dla sądu mam co innego i równie ciekawego!...
— Tak nam mów, panie Józefie...
„Fryga” namyślał się przez krótką chwilę, poprawił się w krześle i znowu zaczął:
— Pan mecenas zauważył słusznie, że w mojem opowiadaniu istnieje pewna luka. Objaśniłem, w jaki sposób powstał spisek przeciwko Stefkowi Polnerowi, nie przedstawiłem jednak bezwzględnych, przekonywających sąd dowodów jego niewinności. Pan mecenas pamięta, że za taki dowód uważałem zawsze wynalezienie prawdziwego winowajcy. Tymczasem dotąd nie wspomniałem o nim ani słowem. Zrobiłem to naumyślnie, ażeby nie wprowadzać zamieszania do mojej opowieści...
To wyjaśnienie wywołało uśmiech zadowolenia na usta adwokata.
— Teraz przystępuję i do tego punktu... Krótko mówiąc, zabójca księdza Suskiego jest jego kuzyn, obywatel ziemski i urzędnik banku, pan Aleksander Jastrzębski...
— Czy podobna? — wołał Stawinicz.
— Ja zawsze tak myślałem! — mruknął „Julek.“
Solski i doktór Zerman byli niemniej zdziwieni niż Stawinicz.
— Umyślnie prosiłem pana mecenasa, ażeby był łaskaw prosić na obecną konferencję panów, będących w stosunkach znajomości z panem Jastrzębskim... Będziemy musieli rozstrzygnąć o jego losie.
Głos „Frygi“ dźwięczał surowo i poważnie.
— Ależ dowody, gdzie dowody?... — pytał Stawinicz.
— Są... i to aż nadto dostateczne — odrzekł „Fryga.“ — Pozwólcie jednak panowie, że opowiem, jak to było... Znacie o tyle o ile pana Jastrzębskiego, bywacie z nim razem w towarzystwach, wiecie, że to człowiek dobrze wychowany, pochodzący z dobrej rodziny i nie potrzebujący rachować się z groszem... Wiecie, że posiada folwarczek pod Warszawą i jest jednocześnie urzędnikiem banku. Znacie w ten sposób zewnętrzną, dostępną dla wszystkich stronę jego życia. Pan Jastrzębski jest nie gorszym, i nie lepszy, niż większość młodych ludzi, którzy kończą następnie przez przyzwoity ożenek... Jest nawet od nich lepszym. Nie widzieliście panowie, ażeby kiedykolwiek brał do rąk karty. Nie słyszeliście, aby robił szaleństwa dla kobiet...
— W samej rzeczy...
— Są to tylko pozory. Pan Jastrzębski ma dwie straszne namiętności: jest graczem i rozpustnikiem najgorszego gatunku...
Tym razem doktór Zerman pokręcił z niedowierzaniem głową.
„Fryga“ ciągnął dalej:
— Jeśli trzeba dowodów, mogę panom wskazać tajemną szulernię na Podwalu, w której pan Jastrzębski, nie biorący w towarzystwie kart do ręki, przepędzał całe noce nad grą... Sam go widziałem wchodzącego tam trzy czy cztery razy. Jeśli panowie chcecie zajść na ulicę Piękną pod Nr XX., znajdziecie tam elegancko umeblowany lokal pewnej pośredniczki, który odwiedza równie często. Mówię „pośredniczki,“ nie chcąc użyć innego słowa. To pewna, że to, co się odbywa w owym lokalu, mogłoby dać powód do interwencji prokuratora i sądu... Śledztwo mogłoby to wszystko sprawdzić z niezmierną łatwością.
— Przypuśćmy... — zauważył Stawinicz — ale od tego do zabójstwa jeszcze daleko...
— Nie tak bardzo, jak pan sądzi. Prostem następstwem podobnego życia musiała być dla pana Jastrzębskiego ruina materjalna. Istotnie, dawno już stracił własny majątek i nawet zjadł dwa spadki... Zajrzyjcie panowie do hypoteki. Sobolówka jest obciążona długami trzy razy po nad wartość. Oprócz tego niema bodaj w Warszawie lichwiarza, któremu by pan Jastrzębski nie był coś winien. Jego meble w Sobolówce są zawsze zajęte przez komorników...
— No... no... — powtarzał doktór Zerman.
— To też oddawna kredyt pana Jastrzębskiego był zachwianym... Stało się dlań niepodobieństwem znaleźć jeszcze jednego naiwnego wierzyciela. Wtenczas ten człowiek upadł jeszcze niżej... Sfałszował weksle z poręczeniem jednego ze swych zwierzchników, kasjera Żulskiego, i dyskontował je żydowi. Na co liczył? Zapewne przypuszczał, że się odegra, że odzyska to, co stracił, i weksle zapłaci... Fortuna jeszcze raz była dlań nie łaskawa. Przegrał. Tymczasem zbliżał się termin zapłaty. Była to ostateczna katastrofa: hańba i rozbicie wszystkiego. Wówczas przyszła mu fatalna myśl uratowania się od skutków występku przez zbrodnię.
— Straszne, lecz prawdopodobne... — zrobił uwagę adwokat.
— Ksiądz Suski pomagał mu już kilkakrotnie; ostatecznie jednak, powziąwszy wiadomość o jego sposobie życia, zabronił raz na zawsze wstępu do siebie. Udawać się tedy do księdza o zapomogę byłoby rzeczą bezskuteczną. Tymczasem spadek po księdzu Suskim wchodził ciągle w finansowe jego rachuby. Na nadzieję tego spadku zaciągał lichwiarskie pożyczki. Nie było wcale niepraktycznem znaleźć u księdza pieniądze na zapłacenie fałszywego wekslu i razem przyśpieszyć sobie chwilę odebrania spadku. Przedstawiała się jedna trudność: ksiądz rzadko miał u siebie w domu znaczniejsze pieniądze. Ale fatalny traf usunął i tę trudność. Na tydzień przed płatnością wekslu Jastrzębski, znajdując się w hypotece, za swojemi interesami, dowiedział się, że ksiądz poprzedniego dnia odebrał sumę hypoteczną, kilkanaście tysięcy rubli... To go zdecydowało. Zbrodnia została spełniona, a pieniądze skradzione...
— Ależ dowody, dowody?!... — wołał niecierpliwie Stawinicz.
— Jeśli się zresztą nie mylę — zauważył doktór Zerman, — Jastrzębski był właśnie ciężko chory i leżał w łóżku w chwili spełnienia zbrodni... Opowiadał mi o tem sam, mówił nawet, że musiał złożyć w biurze świadectwo lekarskie.
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Przechodzę właśnie do tego świadectwa... Jest to pierwszy dowód jego winy.
— A...
— Opiewa ono, że pan Jastrzębski zachorował 8-go kwietnia, a miał chorować kilka tygodni. Tymczasem widziano go 12-go w Wrocławiu, zmieniającego listy zastawne, a 14-go w Łodzi... Zapłacił tam w kantorze Halbsingera i Sp. dwa weksle po 750 rs. każdy, wystawione przez niego samego, żyrowane przez kasjera Żulskiego... Jest na to dowód w księgach kantoru, są wreszcie dwaj świadkowie, którzy go tam widzieli... Przypominam, że zbrodnia spełniona została 10-go i że zabójca skradł za kilkanaście tysięcy listów zastawnych. Czy to nie dowodzi, że choroba była zmyślona i że zabójcą jest pan Jastrzębski?
Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie adwokat odezwał się:
— Niema co mówić... dowód.
— A jeśli tego mało, mam jeszcze coś lepszego...
— Ten człowiek jest niewyczerpany — mruknął Stawinicz.
„Fryga“ wziął do ręki z kupy papierów wielką kopertę.
— Tutaj oto, rzekł — znajduje się — ani mniej, ani więcej, tylko jeden z listów zastawnych, skradzionych przez zabójcę księdzu Suskiemu...
Wiadomość tę przyjęto okrzykiem niedowierzania.
— Sprawdzić łatwo... Numera listów były zanotowane przez osobę, wypłacającą należność księdzu Suskiemu... Koperta zaś jest zapieczętowana herbem pana Jastrzębskiego i nosi napis następujący: „Wewnątrz znajduje się list zastawny na rs. 1,000, który zastawiam p. Onufremu Leszczowi na warunkach umówionych (podpisano) A. Jastrzębski.“ Widocznie przez zapomnienie lub z innego powodu, zabójca nie zmienił tego listu w Wrocławiu i próbował go zużytkować następnie.
„Fryga“ obrzucił obecnych wzrokiem, w którym przebijał się mimowoli tryumf.
— Czy tego dość? — pytał.
— Aż za dużo...
— To też dla porządku tylko wspomnę o listach, przysłanych panu mecenasowi i pannie Władysławie przez zabójcę, widocznie dręczonego wyrzutami sumienia. Pomimo usiłowań zmienienia charakteru, napis na kopercie widocznie przypomina ich adresy... Wreszcie dodam, że świadectwo lekarskie, złożone w biurze, zostało wydane przez lekarza, przyjaciela Jastrzębskiego, w przekonaniu, że idzie tu o ukrycie intrygi miłosnej... Lekarz jest to człowiek uczciwy; zapytany przez sąd, zrozumiawszy położenie, odrazu rzecz przyzna. Skończyłem.
Teraz przez długą chwilę panowało milczenie. Każdy z obecnych pogrążony był w myślach. Adwokat „Julek” przechadzał się szybko po pokoju, zacierając ręce. Był to dowód wielkiego zaaferowania z jego strony.
Zatrzymał się wreszcie przed byłym ajentem policyjnym.
— Słuchaj, panie Józefie — rzekł, wyciągając doń ręce. — Przebacz mi...
— Pan mecenas żartuje... Co?
— Wszystko. Trzeba ci wiedzieć, że w duszy oskarżałem cię ciągle o opieszałość... Obawiałem się nadto niepowodzenia. Zdawało mi się, że nie posiadasz już tyle sił co dawniej...
„Fryga“ uśmiechał się tylko łagodnie.
Adwokat, nie krępując się żadnemi względami, przycisnął „Frygę“ do serca.
— Tymczasem jesteś pan prawdziwym czarodziejem, a przedewszystkiem dobroczyńcą mego klijenta Obdarzasz go pan wolnością i życiem...
Lutek Solski ze swej strony składał byłemu ajentowi policyjnemu podziękowanie w imieniu Jadwigi. Doktór Zerman i Stawinicz łączyli powinszowania.
— Jeszcze jedno... — zapytał adwokat — czy nie możnaby wiedzieć, w jaki sposób stałeś się pan posiadaczem tych cennych dokumentów, jak to wszystko odkryłeś?...
— O, byłoby to zbyt długo opowiadać... Pomogła ni trochę wprawa, więcej traf.
— Opowiedz pan jednak — nalegał doktór Zerman.
— To dość proste — protestował „Fryga.“ — Jak nakazują elementarne zasady sztuki policyjnej, począłem badać przeszłość i życie indywiduów, podejrzanych o udział w zbrodni i intrydze, a nad Leszczem, który zdawał mi się ogniskować wszystkie nici, rozciągnąłem ścisły nadzór.
— W jaki sposób?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, chcielibyście panowie, abym wam zdradził profesyjny sekret... Wreszcie niech będzie... Przed dwoma tygodniami do kamienicy Leszcza wprowadził się mały szewczyna... Tym szewcem byłem ja. Moja izdebka znajdowała się nad gabinetem komornika. Zająwszy ją, nie miałem nic pilniejszego, jak zrobić w podłodze otwór, w który wpuściłem rodzaj telefonu... Dziwi to panów?
Rzeczywiście adwokat skierował na „Frygę“ pytające spojrzenie.
— Trzeba panom wiedzieć, że jeden z naszych inżynierów w fabryce pracuje nad ulepszeniem telefonu i mikrofonu. Ja mu często pomagałem w tych pracach przez ciekawość... Obecnie to mi się przydało. Dość, że, dzięki swemu przyrządowi, słyszałem wszystko, co się działo w gabinecie Leszcza. Ten człowiek, tak silny, ma jedną wadę: lubi rozmawiać sam ze sobą.
— Dowcipne... — mruknął Stawinicz.
— Wkrótce potem — ciągnął „Fryga,“ nieco rumieniąc się — znalazłem sposób przeglądania jego korespondencji... W ten sposób dowiedziałem się, że ten ptaszek, wypuściwszy z rąk pannę Jadwigę, postanowił poprawić swą grę w inny sposób. Mianowicie posłał swego adherenta, Robaka, do Paryża z misją skradzenia papierów „Sępa.“ Liczył, i słusznie, że znajdzie w nich wskazówki co do fortuny bliźniąt, którą przeczuwał. Misja została uwieńczona powodzeniem. Wczoraj, a właściwie onegdaj, w Toruniu Robak doręczył Leszczowi, w zamian za paczkę banknotów, dziennik „Sępa,“ z którego czytałem panom wyjątki...
— Czy i pan byłeś w Toruniu?
— Rzecz prosta... Nie mogłem przecież opuścić mego ananasa. Poprzedniego jeszcze dnia traf, który niewątpliwie jest najlepszym w świecie policjantem i sędzią, dał w ręce Leszcza dwa ciekawe odkrycia, o które się ubiegał oddawna. Mówiłem już panom, że były komornik ma córkę, dla której marzy o milionach. Ten dzieciak zakochał się w Jastrzębskim, a Leszcz, zbierając informacje o tym, którego chciał zrobić swym zięciem, trafił na dowody jego winy. Trzeba wiedzieć, że dla Leszcza nazwisko zbrodniarza równie stanowiło dotąd tajemnicę. Ze zwykłą swą energią i ryzykownością były komornik przystąpił odrazu do wyjaśnień. Dwaj łotrzy szybko porozumieli się. Zdecydowali odrazu, że Jastrzębski zostanie zięciem Leszcza. Przy okoliczności Leszcz dowiedział się, że panna Jadwiga pozostaje chora w domu Jastrzębskiego i że w woreczku, który przy niej znaleziono, znajduje się cenna książka do nabożeństwa... W chwili wyjazdu byłego komornika do Torunia Jastrzębski, stosownie do zrobionej poprzedniego dnia obietnicy, doręczył mu tę książkę razem z woreczkiem. Oto dla czego nie znaleźliście jej państwo przy pannie Jadwidze...
— Rozumiem — rzekł adwokat.
— W ten sposób, jak przewidywałem, wszystkie nici zbiegły się w ręku Leszcza. On posiadał również wszystkie dokumenta. Odtąd zadanie stawało się niezmiernie prostem. Należało mu zabrać owe papiery. Mogłem wprawdzie pójść wprost do naczelnika z ratusza, który zawsze ma dla mnie pewne względy, i zawiadomić, że w worku podróżnym pana Onufrego Leszcza znajduje się list zastawny, pochodzący z kradzieży u zabitego księdza Suskiego... Wołałem jednak nie mieszać policji do naszych spraw. Dla czego?... zaraz wyjaśnię...
— A więc jak pan sobie postąpiłeś? — pytał ciekawie adwokat.
— W sposób dość prosty. Pojechałem za panem Onufrym do Turonia. Mówiąc nawiasem, razem ze mną pojechał ajent policyjny, który w tej chwili przytrzymał już zapewne przy pomocy władz pruskich zabójcę z Nowej Pragi, Robaka... Pojechałem tedy do Torunia i w powrotnej drodze zabrałem worek i papiery Leszczowi...
— Zabrałeś pan! — wykrzyknął z pewnem wahaniem w głosie Stawinicz.
— Zabrałem. Było to tak: Siedzieliśmy dziś raniutko w sali drugiej klasy w Aleksandrowie. Poczęstowałem Leszcza cygarem; Leszcz zasnął, a ja najspokojniej wziąłem jego worek, tak jak gdyby takowy stanowił moją własność. Wsiadłem do wagonu i przyjechałem do Warszawy kurjerem o trzeciej... Leszcz śpi zapewne do tej chwili, ponieważ, przyznam się panom, cygaro było napojone narkotykiem. Miałem je od czasu, gdy prowadziłem śledztwo w sprawie Złotej Rączki, która przy pomocy tego środka usypiała zwykle swe ofiary na kolei...
W pokoju zapanowało milczenie.
„Fryga“ rzucał z pod oka filuterne wejrzenia na Stawinicza i doktora Zermana, na twarzach których malowało się nieprzyjemne wrażenie. Widocznie środek użyty przez „Frygę“ nie znajdował ich aprobaty.
— Otóż widzicie panowie — rzekł wreszcie „Fryga,“ — jak to niebezpiecznie odsłaniać sekreta profesyjne... Można się narazić na sąd... nieco ostry...
— Bynajmniej — protestował Stawinicz, — ale...
Twarz „Frygi“ przybrała wyraz teraz zupełnie poważny, nawet smutny.
— Niech pan nie stara się mnie uniewinniać — rzekł, zwracając się wprost do Stawinicza. — Przyznaję, że środek użyty przeze mnie jest nie tylko ryzykowny, ale wysoce niedelikatny... Lecz nie było wyboru. Czy miałem pozwolić skazać niewinnego? Czy nie było moim obowiązkiem usunąć, do pewnego przynajmniej stopnia, obcą interwencją, ażeby zabezpieczyć od wszelkich ewentualności, fortunę bliźniąt? Niech panowie osadzą z ręka na sercu...
— W samej rzeczy... — zaczął doktór Zerman.
Ale „Fryga“ nie pozwolił mu dokończyć.
— Przepraszam, istnieje jeszcze jeden wzgląd, i najważniejszy... Postąpiłem tak wprost ze względu na panów — dłonią wskazał Zermana i Stawinicza.
— Jak to?
— Panowie znali mniej lub więcej pana Jastrzębskiego... Zanim oddamy sądom dowody jego winy, chciałem, ażebyście panowie byli najpierw jego sędziami. Gdyby worek znalazł się w ręku policji, rzecz byłaby skończona. Gdy my go posiadamy, wiele rzeczy można zrobić jeszcze tak, ażeby ten, którego panowie niegdyś nazywali swoim przyjacielem, nie potrzebował przechodzić hańby wyroku sądowego, hańby, która ściągą zawsze plamę na rodzinę, na jego otoczenie, na tych, którzy z nim żyli...
W oczach Stawinicza było widać wzruszenie. Doktór Zerman chciał zacząć coś mówić, ale „Fryga“ znowu nie pozwolił mu.
— Dla tego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem. Chciałem, żebyście panowie sami najpierw zdecydowali, co i jak zrobić z bronią, którą mamy w ręku... tembardziej, że być może, iż ta broń nie będzie już w stanie przynieść żadnej korzyści temu, dla którego ją wynaleźliśmy...
Głos „Frygi“ brzmiał poważnie i smutno.
Jego słowa obudzały w umyśle adwokata „Julka“ jakieś niejasne, smutne przeczucie.
— Doprawdy, nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć... — rzekł.
Inni spoglądali także na ajenta policyjnego pytając.
— Chcę powiedzieć, że bardzo być może, iż lada chwila dowiemy się smutnej nowiny, która zmieni położenie całej sprawy... Nie chciałem jej pierwszy panom zwiastować, tembardziej, że nie jest to jeszcze nic pewnego. Ale teraz widzę, że należy się wytłumaczyć...
Adwokat z niepokojem spoglądał na „Frygę.“
— Czy panów nie zdziwiła — zapytał nagle ten ostatni — nieobecność na naszej konferencji panny Władysławy?...
— W samej rzeczy...
— Zawsze tak gorąco interesowała się sprawą.
— Może czuwa nad panną Jadwigą? — zapytał Stawinicz.
— O, nie... — odrzekł Zerman...
— Otóż trzeba panom wiedzieć, że dziś, zaledwo wysiadłszy z wagonu, spotkałem nieszczęśliwe dziewczę... Była blada i zapłakana. Powiedziała mi, że dano jej znać ze szpitala więziennego, iż ze Stefkiem jest bardzo, bardzo źle... Biegła do niego. Prosiła mnie, ażeby ją wytłomaczyć przed panami, jeżeli się spóźni wieczorem na konferencją. Obiecała zresztą, że, choćby najpóźniej, zajdzie, jeśli tylko nie będzie nic groźnego...
Wszyscy zaczynali rozumieć smutną doniosłość tej wiadomości.
— Nieobecność jej dotąd... a jest już blizko czwarta rano... dowodzi, że stan chłopca musi być... bardzo groźny...
— I co mu było rano? Czy nie mówiła? — pytał doktór Zerman.
— Podobno atak sercowy...
— Ach!... atak sercowy...
Przez chwilę panowało ciężkie milczenie.
— To też, proszę panów, sadzę, że mamy obowiązek, rozważając, co dalej robić, być przygotowanymi między innemi i na wypadek śmierci chłopca... A w takim razie czy opłaci się, czy wypada na nowo rozmazywać hańbę zbrodni przed sądami i plamić bez potrzeby nazwisko dotąd szanowane?...
Poważny, milczący Stawinicz zbliżył się do „Frygi“ i uścisnął mu dłoń.
— Przebacz pan — rzekł. — Zrobiłeś dobrze...
Doktór naśladował Władka.
Adwokat „Julek,“ który od paru chwil siedział przy stole, oparłszy głowę na rękach, podniósł się. Twarz jego była powleczona smutkiem.
— Ostatecznie — rzekł — trzeba powziąć decyzyą... Mamy przed sobą dwie ewentualności: nieszczęśliwy chłopiec będzie żył, albo nie będzie żył. Dowiemy się o tem jutro, a właściwie dziś rano... Co robić w każdym z tych wypadków?
Na pytanie odpowiedział „Fryga.“
— To, co mamy zrobić w pierwszym, jest proste. Rano o dziesiątej albo dwunastej zamelduję naczelnikowi w ratuszu, że znalazłem na kolei ten oto worek. I wreszcie opowiem mu niektóre szczegóły. Gdyby o drugiej w południe nie został wydany rozkaz aresztowania Jastrzębskiego i Leszcza, byłbym bardzo zdziwiony.. Inna rzecz: czy Jastrzębskiego zaaresztują. Może być ostrożny... uciec za granicę, otruć się, zastrzelić. Nieprawda?
— Tak — odrzekł, pochylając głowę, Stawinicz.
— W każdym razie sprawa Stefka przyjmie inny obrót... Powinien być choćby tymczasowo wypuszczony z więzienia. Pewność uniewinnienia powróci mu zdrowie...
— Oby!... — szepnął Julek.
— Przypuśćmy jednak drugi wypadek — rzekł Lutek Solski: Śmierć nieszczęśliwego chłopca...
— Przypuśćmy — powtórzył „Fryga.“
— W takim razie — zauważył adwokat — podnoszenie oskarżenia przeciw Jastrzębskiemu nie będzie niezbędnemu.
Teraz wystąpił na przód Stawinicz.
— Sprawiedliwość jednak musi być wykonana — rzekł: — W takim razie zaczyna się nasza rola, jako niegdy przyjaciół Jastrzębskiego... Dokument powierzycie nam, a my udamy się do niego. Sąd nie będzie potrzebował wtrącać się do sprawy, obejdzie się bez skandalu, winny nie ujdzie jednak kary. Nie upadł jeszcze tak nizko, ażeby nie przeniósł śmierci nad hańbę...
„Julek“ zwrócił się do Zermana.
— Czy przyjmujesz tę misją i ty, doktorze?
— Przyjmuję...
— A więc, jak na dziś, rozstrzygnęliśmy wszystko, co było do rozstrzygnięcia... — zaczął „Julek.“ — Już blizko piąta... Trzeba wracać do siebie. Naszemu choremu potrzeba spoczynku.
W oknach ukazywały się niejasne blaski świtu. Blade połyski lamp walczyły z budzącą się jasnością dnia. Na zewnątrz panowało milczenie.
Nagle w powietrzu zabrzmiały oddalone dźwięki dzwonka przy bramie...
W pięć minut potem do pokoju wchodziła blada jak trup postać kobieca z roztarganemi włosami, z głową nakrytą chustką.
Była to Władka.
— Umarł! umarł!... — zdołała tylko wybełkotać.
Upadła w progu zemdlona...
Śmierć Stefana Polnera niespodziewanie zakończyła sprawę o zabójstwo księdza Suskiego. Teraz nie było już potrzeba wydawać wyroku. Sprawa została zreponowana.
Sprawiedliwości jednak, jak żądał Stawinicz, stało się zadość.
Nazajutrz on i doktór Zerman udali się do Sobolówki i mieli z Jastrzębskim długą rozmowę. Wyszli od niego bladzi i ze spuszczonemi głowami. Tejże nocy Jastrzębski roztrzaskał sobie głowę wystrzałem z pistoletu. Zostawił na stole kartkę następującej treści: „Powodem mego samobójstwa nieszczęśliwa miłość...“
Nie trzeba dodawać, że niezadługo nastąpiło małżeństwo Lutka Solskiego i Jadzi. Starszym drużbą, był adwokat „Julek,“ a pannę młodą odprowadzał od ołtarza, na wyraźne jej żądanie, „Fryga.“
W parę lat dopiero, po załatwieniu wielu uciążliwych formalności prawnych, odebrany został stanowiący jej własność depozyt z banku berlińskiego.
Władka długo pozostawała pomiędzy życiem a śmiercią; wyzdrowiawszy, pomimo perswazji „Julka,“ została siostrą miłosierdzia. Adwokat starzeje się powoli i tetryczeje; wszelkie usiłowania, ażeby go ożenić, nie prowadzą do celu. „Fryga,“ który odmówił przyjęcia za swe trudy wszelkiego wynagrodzenia, otrzymał w tych dniach niespodziewanie znacznie lepsze niż poprzednio miejsce, co należy zawdzięczać staraniom adwokata i jego przyjaciół...
Onufry, po przebudzeniu się z dziwnego snu w Aleksandrowie, przepadł bez wieści. Widocznie spostrzegł brak papierów i zrozumiał, że jego sprawa została stracona raz na zawsze. Hela, po niespodziewanej śmierci Jastrzębskiego i zniknięciu ojca, dostała lekkiego obłędu... Dochód z kamienicy zapewnia jej dostateczne utrzymanie i opiekę lekarską.
Robak, przyaresztowany na żądanie władz warszawskich — w Toruniu, został skazany za zabójstwo szewca na ciężkie roboty i osiedlenie w Syberji.
Co się stało z „Sępem“ i znajdującą się na jego łasce nieszczęśliwą obłąkaną?...
Oto kwestja nie zupełnie zbadana...
Zaledwie przyszedłszy do zdrowia, Lulek chciał pojechać do Paryża, ażeby wydrzeć nieszczęśliwą z rąk potwora. Ale w chwili, gdy już wybierał się w podróż, przybiegł doń „Julek“ ze świeżym numerem Figara, które stale czytywał.
Dziennik paryski w dobie drobnych wiadomości podawał wieść o fatalnym wypadku. Był to pożar, który wybuchnął przy ul. Galando, w miejscowości zwanej Maison Noire. Płomienie ukazały się w mieszkaniu właściciela domu, w którym z rzadka tylko przebywał, i w pewien czas zniszczył wszystko, co się w nim znajdowało. W popielisku znaleziono kości ludzkie... Ztąd wniosek, że ów właściciel mieszkania padł ofiarą płomieni; wniosek tem bardziej prawdopodobny, że ów właściciel, oryginał Szwed, d-r Eriksen, zniknął zupełnie z miasta. Dziennik francuzki zapytywał się, czy to wypadek lub też samobójstwo?
Rzecz prosta, teraz nie było po co jeździć do Paryża, zdaniem „Julka“ mniemany doktór Eriksen, przekonawszy się o rabunku papierów i nieudaniu się jego planów, zakończył swą zemstę spaleniem się razem ze swą ofiarą... Czy to przypuszczenie racjonalne? Nie wiadomo... Podczas podróży poślubnej państwo Solscy zatrzymali się w Paryżu i zbierali informacje przez prefekturę policji... Nie otrzymali jednak żadnego rezultatu.
W kilka lat potem jakiś uczony francuzki, powróciwszy z podróży naokoło świata, zapewniał, że widział d-ra Eriksena w Południowej Ameryce... Miał mieszkać w małej wioszczynie w głębi Andów, pośród na pół dzikiego plemienia indyjskiego, nie komunikując się wcale z ludźmi... Opowieści tej jednak nie dawano zbytniej wiary.