Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twierając szeroko ramiona, szedł w stronę dawnego swego kolegi.
— To pan, panie Fr... przepraszam, panie Józefie? — pytał.
— Ja sam.
„Wicherek“ z rodzajem uszanowania uścisnął dłoń znakomitego niegdyś ajenta policyjnego.
— Co za losy? Jakim trafem? — pytał dalej „Wicherek.“
„Fryga“ uśmiechał się.
— Ot, przypadek... Przyjechałem tu za interesami fabryki, posłyszałem o wypadku, no i przyszedłem pogapić się...
„Wicherek“ kiwał głową, „Fryga“ ciągle się uśmiechał.
— Tak to zawsze... Natura... ciągnie wilka do lasu.
— Rozumiem, rozumiem...
W tej chwili „Wicherkowi“ przyszło coś na myśl.
— Ach, jak to dobrze, że pan tu jest panie Fr.... przepraszam panie Józefie... Ot, widzi pan — dodał sentencjonalnie — i człowiek nie może się odzwyczaić od nazywania pana dawnem przezwiskiem!
— Nic nie szkodzi...
— Otóż, dobrze, że pan tu jest...
— Niby dla czego?
„Wicherek“ zbliżył się do swego dawnego kolegi i zaczął nieco przyciszonym głosem:
— Widzi pan, panie Józefie, to sprawa galanta... warto się nią zająć. Wszystkie gazety o niej piszą...