Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż, panie mecenasie — zaczął, zająwszy miejsce na krześle, — jest prawdopodobnem, że przywiozę ze sobą rzeczy bardzo a bardzo ważne. Przytem rzecz nie cierpi zwłoki. Dla tego też będę prosił pana mecenasa o łaskawe oczekiwanie mnie pojutrze o dziesiątej wieczorem, może trochę później.
— A nie będziesz pan zmęczony... prosto z kolei?
— O mnie niech się pan mecenas nie obawia. Konferencję trzeba zrobić i będzie zrobiona...
— A więc zgoda.
— Jeszcze jedno... Niech pan mecenas z łaski swojej zbierze wszystkich, których obie sprawy interesują. Byłoby też dobrze, gdyby znajdował się ktoś ze znajomych pana Jastrzębskiego... może pan Stawinicz...
— Mówisz to, panie Józefie, na serjo?
— Najzupełniej serjo.
— A więc poproszę go... Napiszę także parę słów do panny Władysławy... Wreszcie, co za szkoda, że Lutek Solski chory! Przydałby się nam...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, co do tego, nie trzeba tracić nadziei... Zdaje mi się, że pojutrze pan Solski będzie się miał znacznie lepiej.
Adwokat tylko pokręcił smutnie głową, „Fryga“ ciągnął dalej:
— W takim razie moglibyśmy odbyć naradę przy jego łóżku... Na ten wypadek niech pan mecenas zostawi mi parę słów u Tomasza, a przybiegnę do pana Solskiego.
— Zgoda — rzekł adwokat.
A po chwili dorzucił: