Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się kłębami tytuniowego dymu... U góry zaledwo połyskiwały gazowe kinkiety.
W sąsiednim pokoju, od którego drzwi były na pół przymknięte, panowało również milczenie. Siedziało tam zaledwo kilku gości... Atmosfera była ciężka, zaduszona, powietrze zaścielały kłęby tytuniowego dymu.
Garson już z pół godziny nie wchodził do ostatniego pokoju.
Upłynęło kilka chwil.
Stary żebrak podniósł się w swoim kącie, wytrząsnął fajkę o stół, następnie przeciągnął się, mruknął między zębami coś w rodzaju przekleństwa — i wyszedł...
Wychodząc, machinalnie przymknął za sobą drzwi.
Teraz nastąpiła dogodna chwila.
Głowa Robaka podniosła się od stołu... Oczy, błyszczące jak nigdy, rzucały badawcze spojrzenie przed siebie... Jednocześnie ręka szukała coś w kieszeni.
Jedna chwilka...
Robak znalazł się przy drzwiczkach. Włożył klucz w zamek i zakręcił. Drzwi otworzyły się bez szelestu. Robak wsunął się wewnątrz. W tej sekundzie drzwi zamknęły się za nim znowu...
W izbie panowało milczenie.
W kwadrans dopiero wszedł do stancyi nieco rozespany garson. Był trochę zdziwiony, nie zastawszy obudwu gości.
— A... — mruknął pod nosem — poszli sobie...
Zagasił kinkiety gazowe i poszedł do bufetu.
Idźmy za Robakiem.