Strona:Henryk Nagiel - Sęp.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakkolwiekbądź, garson usługujący w tym pokoju przyzwyczaił się do tego nowego gościa i nawet traktował go z pewnemi względami. Nie dawał nań obecnie specjalnego baczenia, a sama „Mama Gilotyna“, która niekiedy znikała w małych drzwiczkach, prowadzących do jej prywatnych apartamentów, patrzyła na dobrego gościa z pobłażaniem.
W tej ostatniej izbie panował zawsze względny spokój.
Zawsze bywało tu niewiele osób.. A ci, którzy przychodzili, wytrawni zbrodniarze, nie bardzo lubiący towarzystwo lub pijacy, niedbający o nic, siedzieli w milczeniu. Ten pokój opróżniał się także najwcześniej. Nieraz około jedenastej nie było już tu nikogo.
Widocznie Robak, szukał jakiejś sposobności.
Dowodziły tego niespokojne spojrzenia, rzucane do koła, gdy się na jaką chwilę znalazł w izbie sam... Wówczas jego oczy traciły wyraz pijacki i nie zdawały się zamglonemi od trunków. Widocznie jednak chwila, której oczekiwał stary złoczyńca, jeszcze nie nastąpiła...
Było to na czwarty dzień.
Na zegarze sąsiedniego kościoła wybiło wpół do dwunastej. W brudne szyby, wysoko położonych okien uderzały krople deszczu. Tego wieczoru nie wiele gości znajdowało się w knajpie.
Izba, stanowiąca główną kwaterę Robaka, powoli opróżniała się.
Robak położył się na stole i po sześciu czy siedmiu absyntach — spał... Może zresztą udawał, że śpi. W drugim końcu pokoju siedział jakiś stary żebrak, otaczając